- Opowiadanie: Virittuti - Upsus - karupsus (FANTASTYCZNY KICZ 2011)

Upsus - karupsus (FANTASTYCZNY KICZ 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Upsus - karupsus (FANTASTYCZNY KICZ 2011)

W istocie Roux bardzo sobie cenił spokojne życie skrytobójcy. Praca sama go znajdywała. Może wyglądał na profesjonalistę. A możedlatego, że gdy w dzieciństwie chodził z przyjaciółmi na polowania w kanałach Roux zawsze przynosił do domu głowę największego chłopca.

 

Ludzie prosili o usunięcie niewygodnego kochanka albo poborcę podatkowego. Szeryf chciał dyskretnie pozbyć się złodziei, którym za trudno było udowadniać winę, burmistrz usunąć kilku obywateli. Wszystko to, oczywiście, za symboliczną opłatą. A ponieważ Roux nie był głupcem symboliczna opłata stawała się coraz mniej symboliczna.

 

Jego matka, Brzęcząca Klinga (babka jakoś za nią nie przepadała) nigdy specjalnie się temu nie sprzeciwiała, dopóki syn przynosił do domu wystarczającą ilość żabich wątróbek. Była w ćwierci hamadriadą, co utrudniało nieco prawidłowe przewodzenie synaps, ale tego można było się spodziewać.

 

Jego siostra, Waladilaine, w ogóle niczym się nie przejmowała, jako że ponad dwa lata temu wyjechała, zdobyć mistrzostwa całego Autkome, w walkach wagi ciężkiej. Bardzo ciężkiej. Rouxowi nigdy nie udało się zrozumieć, jak to możliwe, że on jest taki przystojny, matka taka ładna, a jego siostra wygląda jak kawał wołowiny, strawionej przez kota. Może to przez ojca, który, był wyłysiałym lwem salonowym. Mówiąc lew, miał namyśli… lwa. Nie było sekretem, że w Astral-Eskulu mieszkały bardzo rozumne zwierzęta.

 

Siedział właśnie za stołem, a Brzęcząca Klinga nakładała mu solidną porcję żabich wątróbek. Nagle uderzyła się z całej siły w czoło.

 

– Byłabym zapomniała! – Zaświergotała, podając mu talerz. Roux spojrzał na niego z niechęcią. Przez pierwsze dwadzieścia cztery lata życia zdążyła mu się znudzić wątróbka, jedzona trzy razu dziennie. -Przyszła do ciebie wiadomość – matka usadziła przy stole swoje wiotkie kształty – Gdzieś ją tu wsadziłam… – Zajrzała za dekolt sukni. Pogrzebała chwilę, wyjęła na stół wielki oburęczny miecz, potem dwa granaty, pomięte, zabrudzone szminką zdjęcie, udko z kurczaka i kłębek sznurka. Na koniec podała mu małą kopertę i zgarnęła wszystkie rzeczy z powrotem pod sukienkę. Ojciec miauknął głośno i zaczął przebierać łapami po stole.

 

– Już, już, Rufusku – matka pogłaskała go po wąsach i wróciła do garów. W krótkiej, choć treściwej wiadomości burmistrz prosił go o usunięcie pewnego nieestetycznego elementu miejskiego tłoku. Roux słyszał już o Złodzieju. Włamywał się do sklepów, ale jedyną rzeczą, którą kradł była broń. I czekolada.

 

Zlecenie brzmiało prosto, jedyną trudniejszą częścią planu było odnalezienie Złodzieja. Chociaż… za cenę trzystu kafli żadne zadanie nie wydawało się trudne. Wyjął z kieszeni mapę i rozłożył ją, mrucząc przepraszająco, kiedy jej róg dziabnął ojca w pionową źrenicę. Ulicę Skoczną nawiedził natychmiast kataklizm w postaci wielkiej plamy sosu. Nie można było powiedzieć, żeby Rufus jadł szczególnie ostrożnie, czy estetycznie.Roux starł plamę, myśląc intensywnie. Uśmiechnął się powoli. Łatwizna.

 

 

Skoczna była obsadzona drzewami, idealne miejsce na zasadzkę. Mógł się założyć, że na którymś z nich czyha właśnie złodziej, czekając na five o'clock, by zaatakować. Wtedy bowiem wszyscy mieszkańcy ulicy robili sobie przerwę, na krótki trening tańca irlandzkiego. Odgłos stukających naraz setek butów sprawiał, że zdążyłby się tędy prześlizgnąć nawet włochaty mamut, z dzwoniącym rynsztunkiem bojowym.

 

Wszedł do sklepu pod siedemdziesiątym piątym i zaszył się w cieniu. Poza zwykłą bronią, jak rewolwery, karabiny czy noże, była też broń niestandardowa. Gazowa Śmierć wprost znikała z półek, podobnie jak Wielki Chichot w pigułce.

 

Wiedział, że to on, jak tylko wszedł do sklepu. Mimo, że kręciło się tu wiele dziwnych stworzeń, przerośnięte wróżki, strzygi, ściskające w rękach skórzane aktówki, kilka Yetich, pocących się w za grubych kożuchach. Złodziej miał na sobie mnóstwo falującego nakrycia, co w dużym stopniu uniemożliwiało jego identyfikację, ale od czego miało się instynkt mordercy?

 

Skoro miał już pewność, że to właściwe miejsce nie było sensu dłużej czekać. Roux wyszedł na zewnątrz i zaszył się na jednym z drzew. Nie da się ukryć, geny hamadriady dużo mu w tym pomagały. Słyszał jak sprzedawcy żegnają klientów i zwijają interes. Część zakładała sznurowane baletki, klnąc, na czym świat stoi. I wtedy pod siedemdziesiątką piątką wybuchł rumor i wrzawa. Jedna szyba rozprysła się, wyleciał przez nią za duży gumiak, w ślad za nim wypadł złodziej i pognał ulicą. Roux mógłby teraz go zabić, jednym celnym strzałem, ale nie chciał. Nie tak od razu.

 

Gdy był tuż pod jego drzewem Roux rzucił się w dół, zaczepiony o gałąź jedynie kolanami. Wyrwał mu worek, zamiast niego do ręki wciskając elegancką wizytówkę. Sekundę później znów był między liśćmi, zupełnie niewidoczny. Złodziej stał jak wryty, utkwiwszy wzrok w kawałku papieru, dopóki koło ucha nie przeleciała mu baletka. To go otrzeźwiło, wystarczająco by znikł między domami. Jednak Roux był pewien, że wkrótce się zobaczą.

 

 

Wyjrzał przez okno. W blasku zachodzącego słońca widział wyraźniefalujący cień, wspinający się po ścianie. Złodziej wskoczył do jego legowiska, na ostatnim, sześćdziesiątym szóstym piętrze luksusowego apartamentowca.

 

Roux szybko przeciął sznur przytrzymujący kotarę, zrobioną z nowoczesnego, supernieprzepuszczalnego materiału, czyli stosu ciężkich kamieni. Okno zostało zatarasowane, a on siedział sam na sam z niezwykłym gościem, którego już od dawna chciał poznać.

 

W tym wypadku sława wyprzedzała Złodzieja. Mówiła, że jest szybki, sprytny i niewidoczny jak cień, ale nie wspominała nic o jego, powiedzmy, nieco staroświeckim ubiorze.

 

Miał, a raczej miała na sobie krótką białą pelerynkę, na głowie cienką chustę, zasłaniającą usta i nos, jaka wyszła z mody jeszcze za nim Danazol zginął podczas erupcji wulkanu. Tego, przez który pół Autkome nie mogło potem znaleźć, chociaż jednej pasującej do siebie pary wełnianych skarpet. Nigdy nie udało się zrozumieć, czemu wulkany tak lubią wełniane skarpety.

 

Druga chusta pełniła funkcję długiej spódnicy, odsłaniających jedną cudownie kształtną nogę. Na plecach miała przewieszony łuk – zgadza się, łuk! – i kołczan pełen strzał. Ostatnio widział takie coś chyba na wycieczce w muzeum w czwartej klasie. Pamiętał, jak obrzucili przewodniczkę nachosami umoczonymi w pikantnej salsie.

 

Reasumując, gdyby spotkali się w innych okolicznościach myśl o tym, że jest Złodziejką kiwałaby się nieśmiało gdzieś na spodzie jego mózgu, wciśnięta daleko za przysadką, ewentualnie w okolicach móżdżku. Za to na środku wielkimi literami pyszniłby się wniosek, że uciekła z jakiegoś haremu, ewentualnie Świątyni Spóźnionej Czystości, gdzie dziewczęta uczyły się niesamowicie szeroko rozwijać granice pomysłowości gdzie jeszcze można by upchnąć nóż.

 

Co na pewno cholernie ułatwiało jej pracę. Zastanowił się, czy te jej ciuszki będą w stanie powstrzymać jedną solidną kulkę.

 

Dziewczyna przyjrzała mu się ciekawie. Zastanawiał się, czy pod tymi chustami kłębi się teraz tyle samo myśli co pod jego czupryną. Nie mógł zaprzeczyć, że jego ciemne, zaczesane do przodu włosy i elegancki sportowy garnitur na pewno prezentują się lepiej, niż jej strój do tańca brzucha. Chociaż może mniej seksownie, przyznał po chwili namysłu.

 

– Widziałam cię w sklepie – powiedziała nagle dziewczyna. Stała nienaturalnie nieruchomo, a jej ciuszki równie nienaturalnie powiewały. Jej wzrok zawisł na worku, leżącym obok niego.

 

Wzruszył ramionami. Nie miał zamiaru marnować słów na oczywistości.

 

– Jestem tu bezpieczna? – Zapytała, oglądając się na zawalone okno.

 

– Przed innymi ludźmi tak – przyznał. – Oczywiście dopóki nie spróbujesz mnie zabić – dodał, uśmiechając się ostrzegawczo. Przesuwając ręką nad bardzo sugestywną wypukłością. W jego marynarce, oczywiście.

 

Podeszła do jego legowiska, po czym, zupełnie się nie krępując zrzuciła pelerynę, łuk i kołczan położyła obok, z ulgą poruszyła ramionami. Pod spodem miała króciutkie dżinsowe szorty i białe, kozaczki na obcasie. Do tego obcisły sznurowany gorset. Badając problem naukowo wyglądała jak zwykła, choć bardzo ponętna dziwka. Tyle że nie zachowywała się jak dziwka. Była jakaś taka… nieświadoma.

 

– Trine – powiedziała niezobowiązująco, siadając. Dopiero po chwili dotarło do niego, ze to jej imię.

 

– Nero – Właściwie to nie skłamał. Jeśli pójdziesz do baru i zapytasz o Rouxa nikt ci nie odpowie, może z wyjątkiem mamy Brzęcząca Klinga. Jeśli w tym samym barze poszukasz Nero, wskaże go, z czterdzieści, najczęściej brudnych, paluchów.

 

Rzucił jej worek, który uprzednio zdążył przeszukać. Rozsznurowała go i wyjęła ze środka błyszczący pistolet. Sprawdziła, czy jest nabity, po czym wsunęła go w czarny pokrowiec na udzie.

 

– Więc, Panie Szybki… – Zaczęła, uśmiechając się szeroko, jakby byli starymi znajomymi.

 

– Nero – poprawił ją, wywołując tym stwierdzeniem skrzywienie na jej ślicznej twarzy.

 

– Przyszłam, żeby cię wynająć – powiedziała, uśmiechając się słodko. Prychnął głośno.

 

– No to chyba nic z tego nie wyjdzie – powiedział – bo nie jesteś moją klientką, lecz ofiarą.

 

– Szkoda – stwierdziła, kładąc się na plecach i przenosząc ręce nad głowę. – Bo w takim razie możesz wiele stracić. Naprawdę, BARDZO WIELE. Co najmniej pięćset kafli.

 

 

 

Szedł ulicą, prowadząc za sobą Trine. W kolorowym tłumie zamieszkującym Astral-Eskul cudzoziemka nie rzucała się w oczy. Byli w największym, nie licząc stolicy, mieście w całym Autkome. Stolica nie posiadała jednak wspaniałej astral-eskulską statui płodności, ani świątyni Tentaxuma. Dużą sensację wzbudzał też dom Nie-Do-Góry-Nogami-Lecz-Na-Bok. Wszystko to razem przyciągało całe rzesze turystów.

 

Nagle Roux uświadomił sobie, że otaczający go ludzie czemuś się przypatrują, z wyraźnym zaciekawieniem. W Astral-Eskulu była to rzadkość. Przypatrywano się z politowaniem, strachem, nienawiścią czy wyrachowaniem, ale prawie nigdy nie była to ciekawość. Ciekawość nie przynosi żadnych osobistych korzyści.

 

Ten ktoś szedł ulicą, zwracając na siebie powszechną uwagę. Wcale nie dlatego, że miał ponad siedemdziesiąt lat, co samo w sobie było dziwactwem, jak na standardy tego świata. Nie dlatego, że miał puchatą, białą brodę, zawiniętą na końcu, a także parę białych, równie zakręconych wąsów.

 

Ludzie gapili się, bo szedł w wyjątkowo obszernej, podciągniętej na wysokość kolan, damskiej nocnej koszuli. Chude nogi sadziły wielkie kroki, nie zważając na fakt, że są bose. Mimo późnej pory starzec miał na nosie parę idealnie okrągłych, czarnych okularów, połyskujących niczym dwa onyksy. Na głowę nasadził spiczasty kapelusz z wielkim miękkim rondem, z czubka zwisała samotna fioletowa pończocha. Starzec podskakiwał co chwilę, roztrącając przechodniów kościstymi łokciami.

 

– Taniec gi-gi! – Wykrzyknął nagle, z takim entuzjazmem, że aż kapelusz opadł mu na oczy. Podskoczył wysoko, uderzając jedną nogą o drugą. – Wszyscy tańczą taniec gi-gi! A na głowę wielkie pomarańcze!

 

Zbliżał się do nich w zadziwiająco szybkim tempie, gdyż ludzie prędko schodzili mu z drogi. Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie warto próbować go okraść. Nie miał przy sobie nic prócz przyodziewku. A po co innego mieliby go zaczepiać?

 

– Ciało wie swoje! A kiedy mówi, ze chce gi-gi, to nie da się go oszukać byle czym!

 

I nagle, niespodziewanie był już przy nich. Chwycił za ręce Trine, zrobili razem kilka skocznych kółek. Dziewczyna zaśmiała się głośno. Zrobili jeszcze kilka piruetów, po czym dziadek puścił Trine i podbiegł do Rouxa. Już miał chwycić go za ręce, jednak zatrzymał się, gdy między jego oczami wyrósł długi pistolet. Roux poruszył kciukiem, odbezpieczając go.

 

– Tylko mnie dotknij, a zobaczysz swój mózg na tamtej ścianie – ostrzegł spokojnie. Dziadek zrobił zeza, chcąc dokładnie obejrzeć to coś przy swojej twarzy.

 

– Spokojnie! – Powiedział, nieco skrzekliwie, zatykając lufę palcem. – I tak mnie tym nie zabijesz.

 

– Niby czemu? – Zapytał chłodno, nie opuszczając ręki.

 

– Bo jestem Magiem! – Oświadczył z dumą staruszek. – A nazywam się Filius. Może o mnie słyszałeś?

 

– Nie obchodzi mnie, jak się nazywasz – Roux schował pistolet za pazuchę. Nie zamierzał marnować kul na szalonych starców w koszulach nocnych. – I nigdy o tobie nie słyszałem. Idziemy, Trine.

 

Posłusznie poszła za nim, chociaż w oczach miała wymalowane rozczarowanie. Filius jednak nie zamierzał poddać się tak łatwo.

 

– Ależ czekajcie, czekajcie! – Zawołał i pobiegł za nimi, przebierając bosymi nogami po bruku. – Ja NAPRAWDĘ jestem Magiem. Mogę wam to udowodnić! Mam czarodziejską szatę…

 

– Koszulę nocną – uzupełnił Roux.

 

– Czarodziejską szatę – powtórzył uparcie dziadek. – Magiczne okulary i kapelusz Maga! – Wskazał na swoją czapkę.

 

– To jeszcze nie znaczy, że jesteś magiem.

 

– Magiem. Przez duże „M" – poprawił go z wyrzutem Filius. – I jak najbardziej znaczy.

 

– Wszystko świetnie, tylko, że nie mamy czasu na takie bzdury – powiedział Roux, rzucając mu groźne spojrzenie. – Musimy wymyślić jakiś plan. Bez tego nie uwolnimy Graala z piwnicy burmistrza, a po to zostałem wynajęty.

 

– Ależ nie, nie, nie! – Mag gwałtownie potrząsnął głową. – Chyba się nie zrozumieliśmy! Nigdzie się stąd nie ruszam! Jestem teraz z wami!

 

– Że co? – Warknął Roux. – Chyba zwariowałeś!

 

– Nasze losy są ze sobą związane! – Powiedział z przekonaniem. Sięgnął pod koszulę nocną i wyjął stamtąd opasły tom, pełen żółtych, pachnących zgnilizną kartek. – To moja Wielka Księga Zaklęć! Nawet sam ją podpisałem! – Z dumą pokazał im pierwszą stronę, gdzie dużymi, nieco krzywymi, dziecięcymi literami napisano „Filiós".

 

– Och, pokaż nam jakieś zaklęcie! – Poprosiła Trine. – W moim kraju nie ma żadnych magów!

 

– W moim też nie – powiedział ponuro Roux. Znów wyjął pistolet, co zaczynało robić się nieco monotonne. – Spadaj Dziadku – rozkazał, przewracając oczami.

 

– Zaraz pozbawię tego oto dzielnego woja broni – wyjaśnił Trine Filius. Popatrzył na Rouxa i znów uniósł okularki, zerkając do Księgi.

 

Abra-kadabra, upsus-karupsus… – pomachał rękami nad pistoletem. Potem rozejrzał się, czy nikt nie patrzy i mocno nastąpił skrytobójcy na stopę. Roux jęknął i upuścił pistolet. Pięta starca była naprawdę koścista.

 

– Zadziałało! – Ucieszył się Filius. Podskoczył kilka razy jak pijana żaba, machając rękami w powietrzu. Pobiegł ulicą, krzycząc głośno: – Moje pierwsze zaklęcie zadziałało!!!

 

– Dlaczego ja wciąż przyciągam do siebie takich wariatów?! – Zapytał Roux, jednak pytanie trafiło w przestrzeń. Trine pobiegła szukać starca.

 

 

 

– No, a teraz opowiedzcie mi, co to właściwie jest ten cały Grabula – Filius szedł obok nich, podkasując nieprzyzwoicie wysoko swoją koszulę nocną.

 

– Opowiem ci pewną historię – Trine uśmiechnęła się do niego. – Dawno, dawno temu, gdy jeszcze nie było delikatnych urządzeń do destylacji, żyła sobie Anette Graal. Pewnego razu odkryła, że podczas kąpieli jej brudna woda zmieniła się w wino. Oczywiście początkowo bardzo się przestraszyła, ale później odkryła, że można na tym zbić niezły interes. Po jej śmierci kochający krewni przerobili jej miednicę na kielich o tych samych właściwościach. Kto go znajdzie, będzie miał monopol na mocne trunki!

 

– I zdobędziemy go, za pomocą mojego zaklęcia Inwazji Wirusów Express! – Zagdł Dziadek, podskakując i machając nad głową księgą.

 

– Użyjemy bardziej… konwencjonalnych metod – ostudził go Roux. – I nie, nie podzielimy się z tobą zyskami. Zrobimy Wielki Napad.

 

– Błyskając mieczami wpadniemy do środka! – Zaśpiewała Trine, robiąc taneczny piruet. – Wszyscy tak się przerażą, że natychmiast oddadzą nam kielich! Ale będzie fajnie!

 

– Nie to miałem na myśli – Roux uskoczył, unikając jej wirujących łokci. – Ale w jednym masz rację. Czas na trochę zabawy!

 

 

 

– A teraz wszyscy, wypad z baru! – Ryknął Roux, wyważając kopniakiem drzwi. – Mam Dziadka i nie zawaham się go użyć!

 

Niestety, czekało go rozczarowanie. Wnętrze było puste. Ruszyli więc przez hol, w stronę piwnicy. Filius gapił się w sufit, poprawiając co chwila spadający kapelusz i gadając do swoich wyimaginowanych przyjaciół. Nagle zniknął z głośnym hukiem. W miejscu gdzie stał widać było tylko okrągły otwór i resztki połamanej dykty.

 

– Wystarczyło użyć drabinki – mruknął Roux, nachylając się nad otworem. – Ale przynajmniej znaleźliśmy wejście.

 

Usłyszeli krzyk zaskoczenia, kiedy kapelusz opadł Dziadkowi na oczy. Mag potknął się o szatę i wywrócił wprost na swoją księgę zaklęć.

 

– Nic się panu nie stało? – Usłyszeli głęboki głos, wraz ze stęknięciami próbującego się podnieść Filiusa.

 

– Lepiej się odsuń, bo użyję teraz zaklęcia lewitacji! – Oświadczył swoim skrzekliwym głosem. – Abra – kadabra, Upsus – karupsus…

 

Roux i Trine zeszli na dół akurat na czas by zobaczyć, jak Mag wisi w powietrzu, przebierając nogami, a wielki osiłek trzyma go w za koszulę nocną.

 

– Kim jesteś? – Zapytał Roux, przekrzykując Filiusa, który wrzeszczał „Moje drugie zaklęcie zadziałało!"

 

– Jam Parsifal! – Mężczyzna błysnął zębami i odrzucił z ramion jasne loki. Ubrany był jedynie w przepaskę biodrową, która więcej pokazywała niż ukrywała, co wywołało gwałtowny rumieniec Trine. – Dzielny rycerz, broniący wszelkiej cnoty i prawdy, niemogący się doczekać by przetestować swe bojowe umiejętności! Czy jesteście ludźmi? Jeszcze nigdy żadnego nie widziałem!

 

Chyba nie sprawiało mu żadnego kłopotu trzymanie wierzgającego Filiusa wysoko w powietrzu.

 

-Tak, jesteśmy – potwierdził Roux. – A co ty tu w ogóle robisz?

 

– Pilnuję! – Parsifal wypiął dumnie pierś. – I tyczkuję, w wolnych chwilach.

 

– Tyczkujesz? – Upewniła się Trine. Tymczasem spojrzenie Rouxa odbiegło w stronę stojącego samotnie pod ścianą dużego brązowego kielicha.

 

– Tyczkuję, patyczkuję, potyczkuję bądź wytyczam.

 

– To ty sobie wytyczaj, a my bierzemy kielich – Roux wyciągnął rękę, ale na jego drodze wyrósł miecz. Parsifal puścił Maga, by chwycić broń w dwie, drżące z wysiłku ręce.

 

– Prędzej umrę! – Wysyczał teatralnie. Potem wydał dziki okrzyk i zamachnął się na Rouxa. Ten wyjął z za pasa miotacz plazmowy i wystrzelił. Miecz stopił się i spłynął po ręce Parsifala płynną strugą. Rycerz patrzył na to ogłupiały.

 

– Zrobimy taki deal – powiedział skrytobójca, poprawiając mankiety i chowając broń. – Ty dasz nam kielich a my wyprowadzimy cię na zewnątrz. I może zobaczysz kolejne zaklęcie – dodał sarkastycznie.

 

Parsifal zamyślił się głęboko. Szczerze mówiąc wyglądał, jakby to go kosztowało wiele wysiłku.

 

– Stoi – powiedział wreszcie. Roux natychmiast skoczył i porwał naczynie spod ściany. Ruszył w stronę wyjścia, już ciesząc się perspektywą olbrzymich zysków. Musiał jeszcze tylko zabić Trine, by dostać zapłatę od burmistrza i wszystko będzie w jak najlepszym porządku. Chociaż myślał o tym… może nie ze smutkiem ale jak o pewnym marnotrawstwie.

 

Gdy tylko wyszli na zewnątrz od razu podbiegli do fontanny. Trine drżącymi rękami napełniła Graala wodą. To właśnie teraz, moment, kiedy miały się spełnić wszystkie ich nadzieje i oczekiwania…

 

Nic. Wpatrywali się w falującą wodę, czekając na cud, który najwyraźniej wcale nie miał ochoty nadejść. Tylko Filiusa dłubał palcem w uchu, nic sobie nie robiąc z ogólnego zamieszania.

 

– Szlachetni towarzysze – zagadnął Parsifal, marszcząc brwi i podmywając się w fontannie. – Dlaczego tak namiętnie wgapiacie się w mój kufel do piwa?

 

Roux przeniósł na niego ciężkie spojrzenie by po chwili wytrzeszczyć oczy. Woda w której moczył ręce miała czerwony… bardzo czerwony kolor. Trine utkwiła spojrzenie w rękach rycerza, po łokcie zanurzonych w aromatycznym płynie.

 

– Słuchaj, jak ty się właściwie nazywasz? – Zagadnął go wreszcie Roux.

 

– Parsifal Gwidon Lancelot Gareth Galahad Lionel Graal – powiedział, wciąż jakby nie rozumiejąc ich zdziwienia. – A co? Może łyka?

 

Martwą ciszę, która nastąpiła po jego słowach przerwało dopiero ciche czknięcie. Filius zatoczył się i zachichotał. Nocną koszulę miał obficie skropioną winem. Wydawał się nie być świadomym, że połowa towarzystwa zastanawia się właśnie, czy rozczłonkowany rycerz będzie równie skuteczny jak żywy i czy to naprawdę tak brudne zajęcie jak mówią. Oblizał ze smakiem wilgotne wargi.

 

Upsus – karupsus – wymamrotał, wciąż chichocząc. Znów czknął i dodał: – Bum!

 

I wtedy wszyscy wylecieli w powietrze.

Koniec

Komentarze

OK, do konkursu.

Szlag niech jasny trafi, zaznaczyłem każdy znaleziony błąd w tekście, prawie pół godziny pisania, kliknąłem dodaj i wywaliło mnie z konta! Cholera!

Co do tekstu- całkiem niezły, aczkolwiek niezbyt wiem, czemu kicz. Bardziej pasowałaby groteska. No i sporo błędów, zwłaszcza w przecinkologii.

Przepraszam, ale ten tekst co chwilę mnie rozśmiesza, więc nie jestem w stanie teraz zamieścic konstruktywnej opinii (kawał wołowiny strawionej przez kota ;O).

Dobra, zaznaczę co mnie najbardziej raziło:
"W istocie Roux bardzo sobie cenił swoje spokojne życie skrytobójcy."- niepotrzebne.
"A może to dlatego, że gdy w dzieciństwie chodził z przyjaciółmi na polowania w kanałach Roux zawsze przynosił do domu głowę największego chłopca."- to samo.
"Wyrwał mu worek, zamiast tego do ręki wciskając elegancką wizytówkę."- "niego" dużo lepiej brzmi.
"To go otrzeźwiło, wystarczająco by znikł między domami."- trochę zaburzona składnia. Jak dla mnie to powinno być " To go wystarczająco otrzeźwiło, by znikł między domami".
"W blasku zachodzącego słońca widział wyraźnie jasny, falujący cień, wspinający się po ścianie."- jasny cień? Może słaby?
"Słyszał jak sprzedawcy żegnają klientów i zwijają interes, część zakładała sznurowane baletki, klnąc, na czym świat stoi."- tam powinna być kropka. To nawet bez tego brzmi jak dwa zdania.
"Jedna szyba rozprysła się, wyleciał przez nią za duży gumiak, w ślad za nim wypadł złodziej i pognał ulicą, falując chustami."- można trzymać powiewające chusty, można być obwinięty... ale falować chustami?
Czesto niepotrzebnie komplikujesz zdania. Przykładowo: "Sięgnął pod koszulę nocną i wyjął stamtąd opasły tom, pełen żółtych kartek, pachnących mocno zgnilizną.. Nie lepiej: "(...) opasły tom, pełen żółtych, pachnących zgnilizną kartek"?
"zagadnął Parsifal, marszcząc brwi i podmywając się w fontannie."- słowo bardzo niekonkretne. No, i nie napisze z czym mi się kojarzy:).



Lassar, wielkie dzięki za rady, postaram się o nich pamiętać i nie komplikować niepotrzebnie zdań. Ale z podmywaniem niestety nie mogę się rozstać ;]

Fajne i moim zdaniem pasuje na konkurs. Ciekawe postaci, nieźle nakreślony świat (zwłaszcza jak na tak krótki tekst!) + lekko Pratchettowski klimat. Nice :)

Momentami kiczowate na pewno. Zwłaszcza opis bohaterki. Niepokoi mnie natomiast, że zaśmiałam się kilka razy bardzo poważnie :D

Im dalej, tym lepiej. A końcówka wyśmienita. Niektóre fragmenty zalatują trochę kwasami (tudzież sucharami), ale ostatnia scena to wynagradza. Dobra rozrywka, ogółem.

Nowa Fantastyka