- Opowiadanie: Montinek - Kolej rzeczy - cz. III

Kolej rzeczy - cz. III

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kolej rzeczy - cz. III

Jakieś nieznane mu przeczucie kierowało nim pośród ruin Arkadii. Mijał całkiem nieznane miejsca, lecz poruszał się, jak gdyby żył tu od lat. Buty wybijały pospieszny rytm, a on czuł się bardziej zdeterminowany niż kiedykolwiek.

Nie minęło wiele czasu, gdy znalazł się nad stawem, tym razem jednak od całkiem innej strony. Przed sobą miał niezbyt szeroki, w kilku miejscach pourywany, kamienny mostek. Poprzednio prawdopodobnie nie zauważył go przez gęstą mgłę. Zresztą nawet teraz biały obłok był na tyle gęsty, iż nie można było dostrzec, dokąd ta droga prowadzi. Żeliwne, zatknięte na niewysokich słupach latarnie mogłyby pomóc, gdyby jarzyło się w nich światło.

Verne ostrożnie kroczył do przodu. W końcu postawił nogę na pewnym gruncie. Miejsce, do którego dotarł, było czymś na kształt niewielkiej wysepki, położonej pośrodku stawu. Przeczucie podpowiadało mu, że trafił właściwie.

Z ciekawością rozejrzał się dookoła. Z ziemi wyrastały niewielkie rośliny o purpurowych liściach, położone tuż przy brzegu kwiaty próbowały dorównać im swoim błękitem. Niedaleko przybysza dominację okolicznej naturze narzucała wysoka, podniszczona altana, wykonana z połyskującej skały. Ażurowe zdobienia pozachodziły mchem, a potężny niegdyś łuk leżał obecnie wśród traw, pokonany przez czas. Wzdłuż stojących jeszcze ścianek biegła wąska, marmurowa ława. Podłoże pokrywała połyskująca posadzka, przyprószona pyłem i drobnymi odłamkami. A na jednym z większych kamieni siedział… Łabędź.

– Nie może być… – wyszeptał przybysz, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że to ona. Niezwykła aura przeszywająca go na wskroś nie pozostawiała wątpliwości, kogo ma przed sobą.

– W końcu jesteś. – rozbrzmiał delikatny, damski głos. Wibrujący niczym dzwon, nie rozchodził się w powietrzu – Verne z niedowierzaniem stwierdził, iż rozbrzmiewa on w jego umyśle. Jeszcze większe zdziwienie ogarnęło go, gdy w jednej chwili ujrzał przed sobą postać kobiety okrywającej się białym i lśniącym płótnem. Ptak w ciągu jednego mrugnięcia okiem przeobraził się w człowieka… Czy może była to tylko iluzja?

– Po części. Nie polegaj tylko na wzroku.

Oczywiście. Strażniczka także nie napotyka przeszkód w czytaniu ludzkich myśli.

Przybyszowi trudno było zdobyć się na słowo. Rozmowa z kimś, kogo jeszcze parę godzin temu z całego serca chciał pozbawić życia wydawała mu się krępująca.

– Ja… Byłem zaślepiony… Ale jedyne, czego teraz pragnę, to porozmawiać z tobą…

Cisza. Vita wpatrywała się w niego oczami w kolorze bursztynu, jakby zachęcając do kontynuowania. Każdy jej ruch budził refleksy w prawie złotych włosach. Biorąc pod uwagę mgłę odcinającą ich od jakichkolwiek promieni światła, zjawisko to nie mogło być naturalne. Przechyliła głowę w geście oczekiwania.

Nie wydawała się w żadnym razie zdziwiona, a tym bardziej zaskoczona spotkaniem.

– Wiesz zapewne, co mnie przywiodło do tego miejsca? Co mnie popchnęło do wszystkich czynów, które obecnie ciążą mi na sercu niby kamień?

– Owszem… Uczucie silniejsze od innych. – dźwięcznie odezwało się echo w jego głowie.

– Pamiętam… Doskonale pamiętam tę chwilę. Marniała, z dnia na dzień ubywało z niej życia. Czułem…

Zwątpienie. Rozpacz. Bezradność.

– Traciłem ją. Po tylu latach starań, gdy w końcu byliśmy razem, los postanowił ją zabrać.

Zaraza.

W oku Verne'a zebrała się niewielka łza. Ból chwycił jego gardło, utrudniając mowę. Wydarzenie owe pozostawiło na nim ranę najgorszą ze wszystkich. Ta bowiem, w przeciwieństwie do innych, nie miała prawa się zagoić – z każdym kolejnym dniem gorzała coraz bardziej.

– Zrobiłbym wszystko, wszystko! I… Zdaje mi się, że… Niestety zrobiłem…

Umilknął. Wiedział, że dał się ponieść emocjom, potrzebował chwili, by móc wrócić do pierwotnej myśli.

– Jest chyba jednak inna droga. Może nie powinienem próbować układać się z tym, kto zabiera, a skierować się do tego, kto daje. Strzeżesz najwyższej wartości na tym świecie, i, jak mniemam, w twoim geście leży tak obdarowywanie życiem, jak i podtrzymywanie jego płomienia. Remus dowodem, iż jesteś zdolna do czynów naprawdę niezwykłych. Wykraczających poza prawa natury… Czy byłabyś w stanie…

– Czy byłabym w stanie uratować Diane?

– Tak. – jęknął żałośnie przybysz, spuszczając wzrok na ziemię.

– W czasie, gdy wciąż znajdowała się pośród żywych, byłam do tego zdolna. Śmierć jest granicą, której już nie mogę przekroczyć.

– Ale… Wiedziałaś, że to się tak skończy? Wiedziałaś, do czego to doprowadzi?! Mogłaś temu zaradzić, zgasić wszystko w zarodku!

Vita nie odzywała się, niczemu nie zaprzeczyła.

– To i tak bez znaczenia.

– Jak bez znaczenia? Kim zostałem, co zrobiłem? Potrzebuję twojej pomocy!

– Przeciwnie. Ja potrzebuję twojej.

Chwila… Co?

– Musisz dokończyć to, co zacząłeś.

N-nie rozumiem…

– Po to tu przyszedłeś. Twój czyn ma większe znaczenie, niż ci się wydaje.

Mgła dookoła zrzedła, powietrze rozświetliło się delikatnym blaskiem bijącym od postaci Vity. Kobieta powoli wyciągnęła ku niemu swą rękę.

– Nie!

– To, co się dzieje na świecie, jest nieodwracalne. Prędzej czy później Exitus by doprowadził do mojej śmierci. Szczęście, że posłużył się tobą…

Verne nawet nie zauważył, gdy w jego dłoni znalazł się miecz. Uniósł go w górę, z własnej woli, lecz patrząc na to z przerażeniem i bezradnością. Strażniczka delikatnie ujęła ostrze i przytuliła je do swojej szyi.

– Dalej, tak musi być.

Ręka drżała mu niemiłosiernie, na ciało jego spłynął śmiertelny chłód. Bursztynowe oczy patrzyły weń ze smutkiem.

– Proszę. Jedno pociągnięcie.

Pociągnął.

 

Zakapturzona postać klęczała na niewielkiej, granitowej płycie. Świat wokół spowijała noc. Sierp księżyca skryty był za zasłoną czarnych chmur. Woda lała się z nieba strugami, rozbryzgując błoto pobliskiego traktu. Powiedziałbyś, iż świat za chwilę ma utonąć.

Płaszcz Verne'a był całkowicie przemoczony. Nie przejmował się tym zbytnio. Patrzył w kamień pod sobą i z tęsknotą dotykał wyrytych w nim słów… A także daty. Niesprawiedliwie wczesnej daty.

Podobno sami kreujemy swoje przeznaczenie. Jakby jednak nie patrzeć, ramy, które sobie narzucamy, niekiedy determinują nasz los w znacznie większym stopniu, niż mityczne fatum. Przecież chciał zboczyć z tej drogi. Chciał wszystko zmienić. A do czego doszło?

Poronienia. Epidemie. Jeziora pełne śniętych ryb, drogi usłane martwym ptactwem. Pola, niegdyś mieniące się pszenicą, obecnie będące zaledwie pooranymi równinami. Żadne z tych zjawisk nie umknęło uwadze przybysza. Trwożliwe szepty każdego dnia wymieniane były między ludźmi, coraz to nowe wieści podkopywały wiarę w lepsze jutro. Głód i ubóstwo na stałe zagościły w tym do niedawna cywilizowanym świecie. A wszystko na przestrzeni zaledwie kilku miesięcy…

Trzeba to zakończyć – myślał Verne, oglądając trzymane w dłoniach ostrze. Miejsca splamione krwią Vity lśniły perłową bielą. Czas najwyższy złożyć ostatnią wizytę.

Bez pośpiechu obrócił się i oparł plecy o postument stojący przed płytą. Dwoma szybkimi ruchami przeciął żyły na nadgarstkach, rozłożył ręce na boki. Deszcz zalewający mu twarz w jakiś sposób przynosił spokój. Czas przestał mieć znaczenie. Nie czuł bólu. Każdy kolejny oddech poprzedzała coraz dłuższa przerwa.

Jeszcze parę razy i mógłbym się przyzwyczaić.

 

Oto i jestem, tu, gdzie się to wszystko zaczęło. Tu, gdzie się wszystko kończy.

Miecz, jak zawsze, magicznym sposobem znalazł się u jego pasa. Wyszarpnął go z pochwy i zdecydowanym krokiem ruszył ku wyjściu z lasu. Nie musiał nawet biec do strumienia, Exitus z szyderczym uśmiechem stał pośrodku pola, przysłaniając swą osobą zachodzące słońce.

– Po co?! Po co, do cholery, to wszystko?! – drżący okrzyk przeszył powietrze między nimi.

– Od początku mi się należało. Teraz udowodnię, że nie miał racji. Śmierć ogarnie całą tą żałosną ziemię, nikt i nic nie już tam nie wróci, nikt i nic nie powróci nawet do stwórcy!

– I cóż z tego? Wszystko, co żywe, spotka się w końcu z twoim ostrzem. Wiem już… Domyśliłem się, że znalazłeś sposób, by unicestwić duszę… I wtedy co? Koniec świata? Koniec egzystencji? Jaki w tym sens…?

– Wtedy, mój drogi, rzeczywistość powstanie na nowo, taka, jaką od początku miała być.

– Zniszczysz porządek rzeczy.

– Ustalę go na nowo! – ozwał się śmiechem szaleńca Exitus, nie zamykając oczu. Wyglądał upiornie.

– Stwórca nie miał pojęcia o niczym, Vita tym bardziej. – kontynuował przechodząc między kłosami – Ich dzieło stworzenia zakrawa na żart. Sam fakt, iż zdołałem odkryć drogę do obrócenia wszystkiego, czego on dokonał, w niebyt, ja, który sam przezeń zostałem stworzony, świadczy o nieudolności najwyższego… Aż mnie ściska wewnątrz, gdy zmuszony jestem o nim wspomnieć.

– Nie mogę uwierzyć, że bóg powierzył moc zabierania ziemskiego życia komuś takiemu, jak ty.

– Nie powierzył! Czy naprawdę uważasz śmierć za część porządku ustalonego przez boga? Wy, nieświadomi niczego ludzie, oczekujecie osiągnięcia raju po dokonaniu żywota, idealnego trwania u boku stwórcy… Tymczasem to Ziemia miała być światem idealnym! – podniósł głos, po czym splunął soczyście – I będzie, lecz dopiero gdy sam się za nią zabiorę.

– Kieruje tobą zazdrość o to, że Vita, nie ty, kreowała razem z bogiem życie? To chore. Poza tym stwórca…

– Stwórca nic tu nie zdziała. Od wieków go nie widziałem, nie wiem, czy w ogóle zamierza działać. Może już nie chce… Może już go nie ma.

– Dość tego – uciął rozmowę Verne – Nie po to tu przyszedłem.

– Ja myślę. – mruknął Exitus. W jego ręce pojawił się mglisty zarys złowieszczej, czarnej klingi.

Przybysz puścił się ku niemu biegiem. Miecz z ogromną szybkością skoczył do przodu. Drapieżny ptak o połyskujących metalem piórach sięgał swym dziobem ku szyi strażnika śmierci. Trafił, ukąsił z furią. Lecz nie to, czego się spodziewał.

Verne stał chwilę oniemiały, nie mogąc pojąć, do czego doszło. Jego przeciwnik stał kilka metrów z tyłu, zaś stal przybysza utkwiona była w piersi Diane.

– Cały czas na to czekałem! – wyszczekał Exitus, szczerząc zęby jak hiena. Czy duszy mogło przytrafić się to samo, co ciału? Z gardła Verne'a wydobyło się ciche rzężenie, patrzył bezradnie na krew spływającą po białym suknie.

– Boże, nie! Nie, nie…

Jednak w chwilę później zamilknął zarówno on, jak i strażnik – zacieki na grafitowym ostrzu w kontakcie ze szkarłatem zalśniły w słońcu niby żywe srebro. Na trupiobladym licu kobiety wykwitły rumieńce, jej klatka piersiowa uniosła się w gwałtownym oddechu.

Szybko wyszarpnął broń, w miejscu pchnięcia nie widniała nawet najmniejsza rana. Diane osunęła się na kolana, po czym padła na twarz.

– I tak byś jej nie zabił, ale tego nie spodziewałem się nawet w najśmielszych snach… – całkiem poważnie przerwał milczenie kruczowłosy – Nie licz jednak, że to coś zmieni.

Postąpił dwa kroki do przodu i zaatakował. Verne wyszedł mu na spotkanie z własnym cięciem, impet zderzenia odrzucił obie klingi do tyłu, wypełnił powietrze metalicznym jękiem. Naparł na przeciwnika, by odsunąć walkę jak najdalej od powoli wracającej do niego Diane. Na boki sypały się iskry, gdy raz po raz ostrza krzyżowały się ze sobą. Każdy cios był niewyobrażalnie szybki, broń zdawała się nic nie ważyć – w tym miejscu zdawały się nie dotyczyć go ograniczenia ciała. Wreszcie zdołał minąć zastawę napastnika i przebił na wylot jego bark. Mimo to w ułamku sekundy musiał odskoczyć w tył. Wyprowadzone z rozmachem cięcie wręcz musnęło jego bok, przed oczyma mignął mu nikły, dymny ślad.

– Myślisz – syknął Exitus, jak gdyby nigdy nic wyciągając z ciała miecz – że w ten sposób zdołasz mi cokolwiek zrobić? Posoka na twym ostrzu daje życie, lecz to moja klinga je odbiera! – wyrwał ostatecznie broń przybysza i zamachnął się do kolejnego uderzenia. – Przejrzyj wreszcie na oczy, to zmierzch świata, jakim go znasz!

– Tak, niedługo zabraknie w nim ciebie! – odkrzyknął Verne, uchylając się przed ciosem. Pochwycił dłoń, w której strażnik dzierżył jego klingę i kopnął go w żebra. Odebrał swą własność, przeciwnik został odrzucony w tył. Istotnie, niewiele mógł zdziałać zwykłym metalem przeciwko duszy.

Strażnik śmierci nie wydał z siebie nawet dźwięku, nie odczuwał bólu. Odczuwał za to rosnącą frustrację. Jakim cudem nic nieznaczący człowiek mógł wciąż mu się opierać?

Po raz kolejny się ze sobą szczepili w walce, niby dwa wilki. Tak jak zwierzęta skaczą sobie do gardeł podczas dzikiej szarpaniny, tak oni wymieniali między sobą zdradliwe ukąszenia stali. Żaden nie był w stanie sięgnąć przeciwnika. Z tym, że tylko jeden mógłby zakończyć w ten sposób pojedynek.

Nagły błąd. Zbyt zamaszyste cięcie, za dużo pewności siebie. Miecz przybysza jednym celnym uderzeniem został zbity na bok. Kolejne dotknęło jego samego, za trzecim padł do tyłu. Exitus przyszpilił go do ziemi. Niewyobrażalny ogień rozlał się po ciele Verne'a począwszy od miejsca, w które wbił się mglisty zabójca dusz.

Na niebie gwałtownie rozlała się plama czerni, promienie słońca w jednej chwili zostały ucięte przez horyzont. Ani jedna gwiazda nie jaśniała na firmamencie. Ucichło wszystko wokół poza przybierającym na sile szumem wody. Mimo nocy doskonale było widać pochyloną postać strażnika. I uśmiech na jego twarzy.

Czuł. Verne czuł, jak wszystko z niego ucieka, jak niknie, trawiony przez ostrze śmierci. Spróbował go dotknąć, lecz palce napotkały żar porównywalny z płomieniem ogniska. To koniec…?

– To koniec.

Nie wydaje mi się.

Przemógł cierpienie i ścisnął klingę oburącz. Wypchnął ją z klatki piersiowej, mimo to wciąż odczuwał coraz większą słabość. Czyli jednak… Nieważne.

Przestał cokolwiek widzieć, wszelkie inne bodźce z zewnątrz dochodziły do niego jak przez grubą ścianę. Uderzył trzymanym ostrzem w górę, raz, drugi. Napotkał opór, coś ciepłego skropiło jego twarz. Piekło nie mniej, niż rana między żebrami. Dalej nie starczyło mu sił. Bezradnie opuścił ręce. Spokój, cisza… Niewielki upadek tuż obok niego. Ciemność.

 

– Verne? Verne?

Delikatny, kobiecy głos cicho dźwięczał nad jego głową, z każdym kolejnym słowem przepełniony większym niepokojem. Z wysiłkiem uchylił powieki, oślepiły go promienie wschodzącego słońca. Znajoma dłoń gładziła go po policzku. Wyciągnął swoją i musnął twarz Diane.

Pomału wracały mu siły. Spróbował unieść się na łokciach i w jednej chwili gwałtownie odsunął się na bok, nie kryjąc niesmaku. Znajdował się w kałuży smoliście czarnej krwi, a zaledwie kawałek dalej snem wiecznym spoczywał Exitus. Ze sztywnością właściwą zmarłym trzymał się za szyję, starając się zasłonić głęboką ranę. Nawet po ostatecznej śmierci wpatrywał się w niego budzącym grozę wzrokiem.

– Co się stało? – ukochana nieznacznie nachyliła się nad nim.

– Ja… Nie wiem, czy chcesz wiedzieć. Naprawdę… – przerwał, po czym jego uwagę przykuło coś zgoła innego – Zmieniłaś się.

Diane ze zdziwieniem musnęła kosmyk swych włosów. Lśniły czystym złotem. Niepewnie skierowała na niego oczy.

Koloru bursztynu.

– Ty też się zmieniłeś.

O nie.

Szybko podniósł się na kolana i począł szukać czegoś, w czym mógłby się przejrzeć. Niedaleko leżała klinga Exitusa, pozbawiona już śmiertelnej mgły. Cały świat odbijał się w niej jak w lustrze. Podniósł ją ku górze i w jednym momencie wszystko w nim zamarło. Patrzył na człowieka o lodowato zimnym spojrzeniu, o kruczoczarnych włosach, wreszcie o skórze bladej niczym kreda. Jedynie w paru miejscach, na które spłynęła posoka strażnika, widniały ciemne blizny. Tatuaże śmierci…

Od tyłu przytuliła się do niego Diane. Obrócił się i sam ją objął. Pocałował w czoło.

– Co teraz będzie…?

– Nie wiem. Nie mam bladego pojęcia.

Nastał nowy dzień.

 

Niezbadane są drogi losu.

Koniec

Komentarze

Doszliśmy do końca tego przydługiego opowiadania, w związku z czym przyszła pora na parę słówek od autora (rym niezamierzony :D).
Zamierzałem napisać dość klasyczne, poważne opowiadanie fantasy z - mam nadzieję - ciekawym wątkiem powracania do świata żywych. Zakończenie miało w pewnym stopniu być zaskakujące... Jak wyszło, pozostawiam Wam do oceny.  

Moim zdaniem --- średnio. W całości prezentuje się Twój tekst lepiej, niż sugerowała to część pierwsza. A to już jakiś krok do przodu, punkt dla Ciebie, bo aż za często po jak najstaranniej (zdaniem autorów) dopracowanym początku zaczyna się zjazd z górki.
Świat i bohaterów zapewne lepiej omówią inni, specjalizujący się w fantasy.

 

Muszę przyznać, że komentarze pod pierwszą częścią tego opowiadania, zniechęcają do czytania. Ja jednak uważam, że jestem w podobnym "stadium pisarskim" co ty, dlatego czym prędzej zabrałem się do lektury. Widząc liczne błędy, jakie wytykali ci komentujący, postanowiłem stanąć w obronie początkujących pisarzy z pomysłem i nie do końca wykształconym warsztatem.
Styl: Bardo dużo błędów. Masz pomysł, ale nie umiesz tego ubrać w słowa. Mylą ci się związki frazeologiczne. Używasz złych porównań. O dziwo im dalej tym jest lepiej. Może to dlatego, że udało mi się trochę wciągnąć i ignorowałem większość byków i błędów typu niewłaściwy podmiot w zdaniu. Sam styl, kiedy pominiemy te błędy, nie jest zły. Dynamiczne walki. Opisy nie przynudzają i nie jest ich za mało. Dość rozważnie i poprawnie odkrywasz przed nami fabułę i motywy głównego bohatera. Dialogi były często, zwłaszcza z początku, strasznie naiwne i na siłę patetyczne. Kapłan, która nagle zaczyna się zwierzać oprawcy. Opis typu " - odpowiedział dyplomatycznie. Na razie nie chciał ich wszystkich zabijać" - brzmiał nad wyraz kiczowato. Jestem wszechmogący i możecie mi naskoczyć. Potem było już lepiej, ale i tak czasami to denerwowało. Widać, że sprawdzałeś tekst. To też się ceni. Przynajmniej nie ma rażących powtórzeń.
Fabuła: Duży plus ode mnie za to, że opowiadanie jest w całości. Fabuła jest ładnie zamknięta i spójna. Po dłuższym stażu na portalach z opowiadaniami, mam już dość wszystkich prologów i części pierwszych. Pomysł jest dość standardowy. Bohater otrzymuje zadanie od jakiegoś boga, motyw powrotu do żywych, walka życia ze śmiercią, wszystko cacy i w ogóle. Przedstawienie łąki jako miejsca przejścia i ziemi, jako raju jest całkiem ciekawe. Są jednak również liczne błędy i to z rodzaju tych, których najbardziej nie lubię - logiczne. Dziwne jest to, że bohatera wszyscy atakują bez głębszego zastanowienia. Ot wyskakują zza rogu i ciachają mieczem, tak jakby w tym rzadko odwiedzanym klasztorze, czekali jedynie na to aż ktoś będzie przechodził korytarzem, żeby go ciachnąć. Nie ważne czy swój czy wróg. Oni nie zadają pytań. Remus też się z tym nie męczył. Zabijmy, zaszlachtujmy wszystkich. Co nam tam. Jest tego więcej. Legenda o stworzenia świata. Podstawowa opowiastka opowiadana sobie przez pokolenia. Jakimś cudem nasz bohater jej nie zna, mało tego, musi docierać aż do pilnie strzeżonej biblioteki i szlachtować pół tuzina ludzi żeby się o tym dowiedzieć. To, że musiał zdobyć informacje o położeniu miejsca to ok., ale że prostej legendy musiał tam szukać? Inny przykład. Bohater skaczący z klifu, rozpaczliwie wbijający sobie miecz między żebra, żeby nie zginął. Dość ciekawy pomysł. Chrzanić pochwę przy pasie, wbiję go sobie w płuco. Cóż, niedociągnięć jest więcej i wiem, że będziesz się próbował z nich usprawiedliwić, jednak klamka zapadła. Czytelnik nie powinien zadawać takich pytań po lekturze. Nie zawsze jest autor pod ręką, żeby go o wszystko zapytać.
Mimo wszystko czytało mi się dość przyjemnie. Polecam przeczytać to opowiadanie. Może nie jest to materiał na opko miesiąca, ale myślę, że jest warte uwagi.
Do autora: Widzę, że starałeś się zrobić z tej historii coś porządnego. Wyszło jak wyszło. Nie będę ci tu proponował tak jak reszta czytania więcej, czy chodzenia do lasu. Powiem tylko tyle: Rób to co do tej pory, tylko lepiej i więcej. Widzę dla ciebie światło w tunelu.
Pozdrawiam.


PS Bez urazy za uwagi, ale im więcej uda mi się tego wytknąć, tym większa nadzieja, że się poprawisz.

Nowa Fantastyka