- Opowiadanie: lbastro - Misja ratunkowa (FANTASTYCZNY KICZ 2011)

Misja ratunkowa (FANTASTYCZNY KICZ 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Misja ratunkowa (FANTASTYCZNY KICZ 2011)

Misja ratunkowa(FANTASTYCZNY KICZ 2011)

Inka tym razem szła z przodu, przecierając szlak laserową maczetą. Zawieszony na smukłym ramieniu protonowy pulsator trzymała pewnie na wysokości biodra, oparty o szeroki pas ze standardowym wyposażeniem sil specjalnych. Zachariasz, idący kilka metrów za nią, z nieukrywaną przyjemnością zerkał na ukryte za obcisłymi szortami pośladki, jędrne i muskularne, wyrobione licznymi trudami podczas śmiertelnie niebezpiecznych misji. Poprawił swój plazmowy megamaser, ciążący na plecach i odgarniając wolną ręką wszechobecną, mieniącą się wszelkimi odcieniami czerwieni roślinność, parł do przodu, na przemian przeklinając lokalną przyrodę i podziwiając smukłą lecz mocną sylwetkę Inki.

 

Zachariasz nie znosił tej przeklętej planety, która nie miała nawet imienia. Jej drażniąca, różowo-czerwona barwa doprowadzała go od trzech dni do szału. Dziwne kolory spowodowane były przez jakieś chemiczne związki, rozpuszczone w wodzie i zabarwiające ją na wpadający niekiedy w purpurę kolor. Czerwone chmury, bordowe liście. Ile jeszcze będą brnąć przez wilgotną gąszcz, zanim odnajdą wreszcie Jean Paula?

 

Ich kompan zaginął na tej zapomnianej przez boga planecie równo tydzień temu. Wtedy też ostatni raz odebrali komunikat poprzez Podprzestrzenną Stację Przekazu Danych – PSPD. Treść przekazu była bardzo niepokojąca. Grupa Jean Paula znalazła się w opałach. Meldowali o stratach i zniszczonym module transportowym.

 

Nie mogli zostawić ich na pastwę planety, szczególnie Inka nalegała na szybkie wysłanie grupy ratunkowej. Właśnie dlatego brnęli teraz kierowani przez Kierunkowy Krystaliczny Detektor Życia, bioskaner KKDŻ, od chwili, gdy wylądowali na brzegu czerwonej jak krew plaży, gdzie za kilkudziesięciometrowym pasem różowego piasku, usianego otoczakami, strzelała w górę skarpa. Na skarpie zaczynał się gesty, wilgotny i pełen niebezpieczeństw las, który musieli pokonać.

 

– Czas na przerwę! – Zachariasz zawołał do Inki. Ta stanęła i energicznym ruchem odwróciła głowę, tworząc huragan ciemnych kręconych loków.

 

– Dobrze Zach, odpocznijmy więc. – Lubił, gdy nazywała go Zach. Podszedł do miejsca opodal wielkiego zmurszałego pnia, które wydało mu się odpowiednie, z racji dobrej osłony. Zdejmując ekwipunek zerkał na wielkie, kształtne piersi Inki, falujące pod obcisłą koszulką. Uśmiechnęła się do niego ukazując rządek białych, perłowo lśniących zębów.

 

– Zjemy po energetycznym batonie proteinowym i zdrzemniemy się kilka godzin na zmianę – zakomunikował odganiając wielkie jak kciuk stworzenia rojące się nad nimi, które były chyba odpowiednikami ziemskich moskitów.

 

– Jak najbardziej. Kto będzie pierwszy na straży?

 

– Oczywiście ja – odparł pewnym głosem Zachariasz.

 

„Jest taki męski" – pomyślała. – „Do tej pory nie dostrzegałam tego. Imponowała mi mądrość i wiedza Jean Paula, jednak siła i opiekuńczość Zachariasza jest chyba bardziej pociągająca." Tak rozmyślając zasnęła, a śnił jej się Zachariasz rąbiący drewno na opał przed wejściem do jakiejś górskiej chaty, którego oglądała siedząc na ławeczce opodal, odziana w skąpe bikini. Zza węgła zaś jej i Zachariaszowi przyglądał się Jean Paul. Na twarzy miał cierpienie.

 

Obudziła się widząc nad sobą twarz ginącą w bordowym mroku. Zdezorientowana zapytała:

 

– Jean Paul?

 

– Nie, to ja. Zachariasz.

 

– Och. Wybacz. Miałam sen i jeszcze nie w pełni się obudziłam.

 

– Nie chciałem cię budzić ale minęły już trzy godziny, a mnie też przyda się z pół godziny snu.

 

– Oczywiście Zach. Kładź się, a ja popilnuję ognia.

 

Siedziała wyprostowana i patrzyła w ścianę bordowo-czarnej dżungli poprzez zielony blask ogniska. Palące się kłącza lokalnej liany zawierały w nadmiarze jakieś związki baru i miedzi, co nienaturalnie zabarwiało płomień. Inka myślała na przemian o Jean Paulu, jego delikatności i mądrości oraz o Zachariaszu, który leżała po drugiej stronie ogniska chrapiąc cicho. Był taki męski, taki silny i taki pewny siebie. Miał na muskularnych plechach tatuaż komandosów Kosmicznych Sił Szybkiego Reagowania, który dodatkowo rozpalał jej wyobraźnię.

 

Nagle poczuła lepki dotyk na plecach. Zesztywniała z przerażenia, a jej ciało przeszły ciarki. Dotyk wędrował od szyi poprzez ramiona w dół, ku rozłożystym biodrom. Zwalczyła wreszcie drętwotę i strach. Odwróciła wzrok i zobaczyła wielką żółtą paszczę otoczona różowymi liśćmi, upstrzonymi bordowymi plamkami. Paszcza należała do gigantycznego roślino-podobnego monstrum o rozmiarach konia. Dotykały ją, a w zasadzie oplątały lepką pajęczyną, liczne macki tej, z pewnością mięsożernej istoty.

 

Krzyknęła cichutko, bo jedna z macek zdławiła jej krzyk w zarodku, zatykając usta wielkim, czerwonym śluzem. Jednak to wystarczyło, by w sekundę później tuż za Inką pojawił się Zachariasz z bronią gotową do wystrzału, nie ustawioną bynajmniej na ogłuszanie.

 

– Zostaw ją w spokoju, ty poskręcana, glutowata paskudo! – krzyknął w stronę rośliny, która rozłożyła kilka wielkich, zakończonych ostrymi kolcami liści i rozpostarła swą trójdzielną paszczę z długim, oślizłym jęzorem.

 

Zachary nie wdawał się w dyskusje. Wycelował i strzelił. Błyszczący strumień energii trafił dokładnie w cel. Poprawił jeszcze dwa razy, po czym podszedł do Inki i zaczął wyplątywać ją z kokonu, w jaki zdążyła owinąć kobietę krwiożercza roślina.

 

– Przepraszam – załkała Inka. – Nie upilnowałam obozu.

 

– Nie twoja wina. To coś było sprytne i bardzo ciche.

 

– Mogliśmy zginąć! – wtuliła się w ramię Zachariasza. Stali tak kilka chwil, po czym Zachariasz stwierdził, że muszą niedługo ruszać. Wyjął bioskaner KKDŻ i obserwując migające światełka wyznaczył kierunek.

 

– Powinniśmy dotrzeć do Jean Paula za kilkanaście godzin – zadeklarował. – Tymczasem posilimy się i potem ruszymy.

 

Gąszcz był wciąż taki sam, niezależnie od kilometrów jakie pokonali. Brnęli do przodu, w kierunku wskazywanym precyzyjnie przez bioskaner Zachariasza. Wiedzieli, że są blisko i chyba to osłabiło nieco ich czujność.

 

Na moment zanim Inka krzyknęła, Zachariasz swym wojskowym zmysłem wyczuł niebezpieczeństwo. Odwrócił się i zobaczył, że dwa metry za jego partnerką czai się wielki, skrzydlaty stwór, o pysku wypełnionym ostrymi jak brzytwa kłami. Łapy potwora, zaopatrzone w kilkucalowe pazury, wyciągnięte były w stronę dziewczyny, która pojęła już niebezpieczeństwo i zaczęła krzyczeć. Zachary nie zastanawiając się wyszarpał z pochwy zawieszonej do pasa, długi, staromodny, komandoski nóż, który odziedziczył w młodości po swym wuju, służącym w zielonych beretach. W tym czasie łapy potwora objęły już Inkę walcząca wściekle o życie, zaś skrzydła zaczęły miarowo bić. W chwili gdy nogi stwora odrywały się od ziemi, nagle zwiotczał i runął bezładnie, częściowo przygniatając swym włochatym, cuchnącym cielskiem dziewczynę. Rękojeść noża wystawała z oczodołu, zaś całe ostrze zagłębione było w czaszce monstrum.

 

Zachary podbiegł do Inki i pomógł jej wygramolić się spod truchła.

 

– Nic ci nie jest? – Zapytał z troską w głosie.

 

– Oh, Zach! Tak się bałam. Myślałam, że zginę. – Patrzyła wielkimi oczami, a jej piersi unosiły się rytmicznie od przyspieszonego, głębokiego oddechu. Zachariasz podszedł i objął ją. Trwali tak chwilę, po czym ich oczy spotkały się. Zachariasz nieśmiało zbliżył swe usta do czerwonych, pełnych warg Inki. Nie protestowała, nie odwróciła twarzy. Ich pocałunek przerwał krzyk jakiegoś ptaka, wysoko w koronie bordowych drzew, przez które przeświecał różowy blask nieba.

 

Uśmiechnięci ruszyli dalej trzymając się za ręce. Rozmawiając, snując plany na przyszłość i spoglądając raz po raz na siebie radośnie błyszczącymi oczami, dotarli kilka godzien później do kamiennych zabudowań, zajmujących wyrastające z gąszczu spore, pokryte czerwono-białymi skalami wzgórze. Miasto, które wyłoniło się z dżungli było rozległe, choć niezbyt imponujące. Pokrywały je gęstą siatką czworościanów różowe zabudowania, które różniła tylko wysokość. Ich kształt nieodmiennie kojarzył się z piramidami, zarówno tymi ze starej Ziemi, jak i tymi, które powstawały na licznych planetach skolonizowanych w zamierzchłych czasach przez Pradawnych. Piramidy miału jednak w podstawie trójkąt, a nie kwadrat, jak budowle starożytne na Ziemi. Każda z piramid zwieńczona była dwunastościanem foremnym, którego wielkość była proporcjonalna do wielkości budynku. Dopiero na szczycie tej figury znajdowały się motywy umożliwiające odróżnienie poszczególnych zabudowań: zdobione, żółte figurki dziwnych stworzeń, kolorowe motywy roślinne czy też przedstawione w rożnych pozach postaci.

 

Piramidalne budowle były tym większe, im bliżej znajdowali się szczytu wzgórza. Na nim, umieszczono centralną budowlę, licząca sobie ponad pięćdziesiąt metrów szerokości u podstawy i tyleż wysokości.

 

– Bioskaner kieruje nas ku tej budowli – rzekł Zachariasz.

 

Gdy znaleźli się bliżej, dostrzegli rozbity prom transportowy, którym zapewne dotarła do miasta ekipa Jean Paula. Podeszli bliżej i stwierdzili, że silniki grawitacyjne są uszkodzone, zaś w środku doszczętnie roztrzaskane zostały tablica rozdzielcza i moduł łączności.

 

Zaczęli wspinać się stromymi schodami znajdującymi się na jednej ze ścian piramidy. Zauważyli, że cześć ścian pokrywały dziwne znaki, jakby pismo. Po kilku minutach dotarli na spory taras umieszczony na wysokości jakichś trzydziestu metrów, licząc od podstawy. Do wnętrza piramidy prowadziło trójkątne wejście.

 

Gdy oczy przywykły już do półmroku pomieszczenia, ujrzeli porozrzucane sprzęty i jakąś postać skurczoną pod ścianą. Zobaczyli też szereg figur, błyszczących w promieniach wpadającego światła oraz na przeciwległej ścianie coś na kształt ołtarza. Skulona postać poruszyła się i jęknęła cicho:

 

– Jesteście.

 

– Jean Paul! – krzyknęła Inka. – Tak się cieszę, że żyjesz!

 

– Wiedziałem, kochana Inko, że mnie znajdziesz na tej wyklętej planecie! – Wyciągnął rękę, lecz Inka pozostała na miejscu. Mimo pozorów szczęścia, na twarzy zarysowało mu się cierpienie. Nie było spowodowane ranami ale faktem, iż zobaczył utkwiony w niego, niezbyt radosny wzrok kochanki.

 

Zachariasz przerwał dokuczliwe milczenie:

 

– Czas na nas, niedługo zacznie się ściemniać i kto wie, co może nam przeszkodzić. – zaczął wyjmować z plecaka uniwersalny moduł komunikacji tachionowo-tardionowej.

 

Nie zareagowali na jego słowa. Jean Paul patrzył na zamyśloną minę Inki i zapytał wreszcie trapiony niepokojem:

 

– Czy coś się stało moja droga?

 

– Tak – Inka zaczęła spokojnie. – Zanim ruszymy w drogę, powinieneś coś wiedzieć – podeszła do Zachariasza i objęła go. – Nie zrozum mnie źle. Moje serce wybrało jednak… – głos utknął jej w gardle. Jean Paul patrzył szeroko otwartymi oczami. Inka dodał tylko uśmiechając się:

 

– Myślę, że możemy pozostać dobrymi przyjaciółmi.

 

– Nie możesz mi tego zrobić! – krzyknął Jean Paul. – Ja cię wciąż kocham.

 

– Już to zrobiła – spokojnie wtrącił uśmiechnięty Zachariasz. – Przeszliśmy piekło, żeby cię uratować i zrobimy to. Zabierzemy cię na statek, który orbituje gdzieś tam w górze i pewnie już nas namierzył. Jednak musisz zapomnieć o Ince. – Spojrzał na kobietę patrzącą na niego szeroko otwartymi, zdradzającymi zachwyt oczami.

 

– Nigdy! – gwałtownie przerwał Jean Paul i kierując wzrok na Inkę rzekł: – Ja ciebie przecież kocham. I ty mnie też kochasz, pamiętasz, jak nam było razem dobrze? Pamiętasz nasze plany? Mieliśmy odbyć poślubną podróż do kwadrantu Aldebarana, a potem zamieszkać na tropikalnych wyspach Syriusza 7 – ponownie wyciągnął do niej rękę jak żebrak.

 

W oczach Inki pojawiły się łzy. Ale nie były to łzy rozpaczy czy smutku lecz łzy spowodowane żalem i współczuciem. Było jej teraz zwyczajnie żal dawnego kochanka.

 

– Może było nam dobrze. Pamiętam wszystko ale już wtedy wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Teraz przekonałam wreszcie sama siebie, że to nie było prawdziwe i że już cię nie kocham. Pokochałam Zachariasza i wiem, że zrobiłam dobrze. Nasze szczęście będzie…

 

– Nie! Nie pozwolę! -wszedł jej w słowo, jednocześnie sięgając do tyłu. W jego dłoni błysnął kwantowy blaser, niewielki ale śmiercionośny. Wycelował w Inkę i nacisnął spust. Inka odruchowo wyciągnęła dłoń do przodu ale w tej właśnie chwili pomiędzy strzelającego Jean Paula i Inkę skoczył gwałtownie jak pantera Zachariasz, zasłaniając kobietę własnym ciałem.

 

Inka poczuła swąd przypalonej odzieży i ciała. Usłyszała stłumiony jęk. Rzuciła się ku leżącemu komandosowi. Ten uśmiechnął się tylko do niej. Usta, z których popłynęła strużka krwi, wyszeptały tylko:

 

– Byłaś moja największą miłością Inko. Ten krótki czas z tobą był ważniejszy od całej reszty mojego nędznego życia. Kocham cię.

 

– Nieeee! – zawyła dziewczyna, gdy uświadomiła sobie, że śmierć zabrała jej ukochanego.

 

– Jak mogłeś, ty potworze – skierowała gwałtowne oskarżenie do Jean Paula.

 

Naukowiec popatrzył szklistym wzrokiem na leżącego bez ruchu Zachariasz, potem przeniósł wzrok na Inkę, popatrzył chwile w jej iskrzące się wściekłością oczy i rzekł.

 

– Gdy miesiąc temu opuszczałem Avalon, byłaś moją ukochaną. Z tym przeświadczeniem ruszyłem z ekspedycją na tę przeklętą planetę. Znaleźliśmy ślady cywilizacji, byliśmy zadowoleni. Jeszcze wtedy pisaliśmy do siebie wiadomości pocztą podprzestrzenną. Tydzień temu zaczął się dla mnie koszmar. Dżungla jest straszna i pełna potworów ale przewidywalna. Da się ją okiełznać. Niestety, pojawili się oni. Niedobitki prastarej cywilizacji, ongiś zamieszkującej to miasto i wiele innych osad, jakie odkryliśmy. Tubylcy zdziczeli i zapewne z czasem opuścili miasta i zamieszkali w dżungli. Miasto uważali jednak za swą świętość i dlatego nas uznali za intruzów i wrogów. Zaatakowali nas wściekle i wkrótce, mimo naszej przewagi intelektualnej i technologicznej, i mimo, iż zabiliśmy ich wielu, wyrżnęli ośmiu pozostałych członków ekspedycji. Zostałem sam – popatrzył na nią znowu, a jego oczy były pełne łez. – Odpierałem ataki i jedyną myślą, jaka wciąż kazała mi walczyć o życie, była myśl o tobie Inko!

 

Dźwignął się powoli i wtedy zobaczyła wielką ranę na nodze, z której spływały strużki krwi. Jean Paul podszedł do Inki i z odległości metra mówił dalej:

 

– Ucieszyłem się gdy was zobaczyłem ale gdy stwierdziłaś, że zostawiasz mnie dla tego tępego osiłka, załamałem się i wściekłem. Zrozum – podszedł bliżej i chwycił ją za opuszczone wzdłuż ciała ramiona – nie panowałem nad sobą, bo cały czas cię kocham Inko.

 

– To takie trudne – Inka zaszlochała odwracając twarz ku wyjściu, gdzie ukazało się chylące ku zachodowi słonce. – Nie wiem co robić.

 

– Nic nie jest trudne – przekonywał. – Nie było mnie długo. Zachariasz zauroczył cię, bo potrzebowałaś męskiego ramienia i jestem w stanie to zrozumieć. Jednak teraz znowu masz je we mnie. – Przygarnął kobietę do siebie. Powoli i nieśmiało objęła jego ramiona – nie tak muskularne jak stalowe mięśnie Zachariasza ale także dające poczucie bezpieczeństwa. Powoli skierowali się do jasnego, kontrastującego wyjścia z komnaty. Jean Paul kulał i jęczał z bólu i wysiłku, jednak wkrótce stanęli na tarasie wielkiej piramidy. Uśmiechnęli się do siebie trzymając za dłonie.

 

Wtem, z nieba spadł na nich cień. Wszystko trwało nie więcej niż sekundę. Wielki uskrzydlony stwór, podobny to tego, który zaatakował Inkę w gęstwinie, lecz znacznie większy, niczym grom z jasnego nieba, spadł i pochwycił w swe wielkie, szponiaste łapy, krzyczącego Jean Paula. Niewiarygodnie szybko wzbił się prawie pionowo w górę. Po chwili trwającej wieki, na Inkę zaczęły spadać czerwone krople. Przeszedł ją dreszcz. Szok nie pozwalał na wykonie jakiegokolwiek ruchu. Zarejestrowała tylko dochodzące gdzieś z dołu pohukiwania i pokrzykiwania, zbliżające się w jej stronę:

 

– Ałaka łamba! Ałaka łamba!!!

 

Otoczyli ją ze wszystkich stron. To o nich mówił biedny Jean Paul. Niewielki wzrost, szerokie ramiona i groteskowe twarze. Niby podobne do ludzkich ale takie inne, groźne i złe. Tatuaże i liczne ozdoby w nosach, uszach i wargach, a także pomalowane czerwonym barwnikiem ciała i wydatne penisy, zwisające niczym źle umieszczone ogony, dopełniały grozy.

 

– Ałaka łamba kałamała łaja! – zakrzyknął najbardziej rosły dzikus. Wytrzeszczając oczy i wywalając na wierzch siny jęzor, wycelował w Inkę swój prymitywny oszczep. Inka powoli odzyskała poczucie rzeczywistości i strach, niczym skorupa więżącego ją wazonu, pękł i rozleciał się naokoło. Chwyciła swoja broń i przeładowała. Komora akceleracyjna protonowego pulsatora zagwizdała cichutko informując o pełnej mocy.

 

Zawahała się jednak. „Czy oni są winni czemukolwiek?" – pomyślała – „To my naruszyliśmy ich ziemię i ich święte miejsca. Nie mogę ich zabijać" Chwyciła przypięty na pasku moduł łączności i naciskając guzik powiedziała pospiesznie:

 

– Tu Inka! Słyszycie mnie? Czy możecie mnie stąd wyciągnąć?!

 

– W każdej chwili – odezwał się ktoś czysto i wyraźnie. – Namierzamy cię. Bądź gotowa na teleportację. Trzy, dwa, jeden…

 

Złocista, migotliwa mgła pokryła ciało Inki i po chwili rozpłynęło się ono pozostawiając blednący blask i jakiś bliżej nieokreślony ale przyjemny zapach.

 

– Ałaka łanga kałaga… – odezwał sie po chwili najbliżej stojący tubylec drapiąc się po czaszce i wybałuszając oczy.

 

 

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Dobre i kiczowate. Ale bardziej by mi się kojarzyło z pewnym kiczem (domyśl się jakim) gdybyś zmienił imię Jean Paul na Wiktor Manuel. Gdy słyszę to imię brzmiące z telewizora to mnie aż skręca :)
Laserowa maczeta - dobre sobie :)
Może dałoby sie wrzucić jeszcze więcej tak zwanego technobełkotu - wiesz co mam na myśli?
Podobało mi się.
Pozdrawiam
Z
Zastanów się nad tym Wiktorem Manuelem :)

Przyznam, że przeczytałem, bo zobaczyłem w zajawce wyrażenie "laserowa maczeta". No bo come on, LASEROWA MACZETA, how cool is that? :)

Inne nazwy kampowych gadżetów już nie zrobiły na mnie wrażenie, może dlatego, że neutronowymi dekwantytorami materii mogę sypać jak z rękawa ;). Ale są fajne i w klimacie.  Natomiast co jest w tym opowiadaniu mistrzowsko zrobione, to, hmm, poprowadzenie napięcia erotycznego między bohaterami. Bo jak trafiam na takie zdanie:
Tak rozmyślając zasnęła, a śnił jej się Zachariasz rąbiący drewno na opał przed wejściem do jakiejś górskiej chaty
to nie mogę nie parsknąć śmiechem. Harlequin style :) Dobrze wyszedł ci także drewniany dramatyzm, zwłaszcza w scenie kulminacyjnej bohaterowe sadzą teksty patetyczne jak przemówienie z Dnia Niepodległości i wyrafinowane jak kopniak w krocze. Czyli konwencja jest.

Natomiast trochę brakuje mi pociągnięcia wątku zagrożeń planety. Niby piramidy, latające paskudy i roślinowe potwory to stały repertuar pulpowego s-f, ale można by tu pokusić się o coś bardziej uroczo kiczowatego.

Natomiast jak pojawił się tubylca z tym łaka bamba, moja reakcja była taka: Co k***a, Ewoki? :)

Dla mnie mocne 4, jeśli o ocenę chodzi

@zkarpinski - mam jeszcze czas na edycję, więc jesli znajdę czas na popracowanie nad uwagami, to może dokonam zmiany sugerowanej przez Ciebie.
@M.Bizzare - dzieki bardzo! mocne 4 od Ciebie to jak solidne 8 ;) 

OK, do konkursu.

Bardzo dobrzaste pod każdym względem. Aż by się chciało, gdyby nie na wiadomy konkurs pisane, pieprznąć tą drętwotą o ścianę...

Ładnie. Zwłaszcza druga część, tzn. od odnalezienia Jean Paula - ta jest należycie kiczowata :) A zanim do tego momentu doczytałem, miałem wrażenie, że opowiadanie jest za dobre - tzn. niby kiczowate, ale jednak... no nie wiem, takie nie do końca. Na poziomie, który w poza tym dobrej książce można zaakceptować. Ale - to w pierwszej części znalazły się dwa powalające motywy - wymiatająca laserowa maczeta i akapit "Jakiś ty męski".
Ach, mam problem z błędami. Trochę się ich nazbierało (głównie albo wyłącznie przecinków, już nie pamiętam) i nie wiem, czy były zamierzone, czy nie... A jak nie widać, to wygląda, jakby nie.
Ogólnie - pozytywnie, ale jednak nie sprawiło, że podskakiwałem, krzycząc "Kicz, kicz, piękny, czysty kicz!".

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

kicz, kicz, kicz :)

Jakbym to miała czytać bez przymrużenia oka, toby mnie szlag trafił.

Moim zdaniem dobrze wpasowuje się w reguły konkursu.

Laserowa maczeta i góralska chatka przykuwają uwagę.

I jeszcze "...wydatne penisy, zwisające niczym źle umieszczone ogony, dopełniały grozy"

No i to jest prawdziwy, pierwszorzędny kicz. Beznadziejne opowiadanie - ma duże szanse w konkursie ;)

Pozdrawiam.

Buahahahahaha może i kicz, ale - scenariusz lepszy niż "Avatar" :)
Zza węgła zaś jej i Zachariaszowi przyglądał się Jean Paul. Na twarzy miał cierpienie.
Jak to przeczytałam, to parsknęłam śmiechem :D Po prostu rewelka :) Pełno fajnych smaczków. Ach, i w ogóle gratulacje z powodu stworzenia dialektu porównywalnego z językiem Na'vi, ach co ja mówię, z elfickim. Ileż poezji jest w tym Ałaka łamba kałamała łaja!!! Na pewno stworzyłeś to bez pomocy antropologa? :D
Superkiczowate. Bravissimo :)

Mam nadzieję, Dreammy, że ten komentarz  nie jest prima aprilisowy ;)
Dzięki i pozdro

Dziś drugi kwietnia, ale napisałabym to samo :D Pozdrawiam również. A, i wreszcie wiem, w jakim języku Shakira śpiewała "łaka łaka"... :P

Nowa Fantastyka