- Opowiadanie: Jeff - Aniołów nie ma

Aniołów nie ma

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Aniołów nie ma

I

Dzisiaj nad ranem podążał za mną cień anioła, ale kiedy zrobiło się jasno, cień zniknął.

O trzeciej obudziło mnie ciśnienie w pęcherzu. Nic w tym niezwykłego, jak sądzę, oprócz tego, że ktoś się do mnie przyłączył w drodze do łazienki. Nie po raz pierwszy wstałem w nocy w celu pozbycia się zbędnych płynów nagromadzonych w ciągu dnia. Tym razem, jednak, nie byłem sam. Tak, wiem, nadal byłem pijany, kiedy szedłem do kibla, ale nie aż tak bardzo, żeby mieć halucynacje. On tam był i przyglądał się. Widziałem jego cień. Miał malutką głowę i olbrzymie skrzydła. Wydaje mi się, że to był anioł. Kiedy wracałem do łóżka, szedł za mną, a potem przycupnął gdzieś w sypialni i tak pozostał.

 

Później wstałem o siódmej i pojechałem na budowę.

 

 

II

Leżę sobie wygodnie na pompowanym materacu i patrzę na anioła. Przepraszam, poprawka.

 

Leżę sobie wygodnie na pompowanym materacu i patrzę na zjawisko wywołane w znacznej części falowaniem powietrza ogrzanego przez pożyczoną od Malwiny kozę oraz, nie wstydzę się do tego przyznać, upojeniem alkoholowym, po spożyciu trzech drinków o odwróconych proporcjach.

 

Towaru pilnuję. W nocy jakieś chuje zajebali część dachówki, której przeznaczeniem było spocząć na dachu naszego domu. Złość mnie wzięła nie do opisania, kiedy się zorientowałem, ale to już minęło. Teraz mam plan. Polega on na tym, że już nie zostawię tego miejsca bez opieki i nadzoru w nocy. Tego, na co ciężko zapracowałem, nie odbierze mi nikt. Trochę ukradzionej dachówki podziałało na mnie stymulująco. Materac, kozę i węgiel, oraz przyczepkę drewna, załatwiłem w pół dnia. Malwina trochę się zdziwiła, ale kiedy wyjaśniłem jej sytuację, też dała upust swojej znajomości przekleństw.

 

Leżę, więc. Jest koniec lutego. Na zewnątrz zimno, wewnątrz zimno. Tylko w najbliższej okolicy piecyka od Malwiny, ciepło i w miarę przytulnie. Reszta domu jest nieogrzewana, bo nie ma jeszcze żadnej instalacji. Elektrycznej też; latarka dzisiaj się przydała. I nagle pojawia się ten pieprzony anioł. Dzisiaj o trzeciej nad ranem, w naszym tymczasowo wynajmowanym mieszkanku, widziałem jakby jakiś cień ze skrzydłami na ścianie, ale teraz, to już nie jest cień. To jest anioł. Ze skrzydłami. Unosi się nad kozą od Malwiny i przygląda się czemuś za oknem, chociaż tam ciemno, mgła i świateł u sąsiadów żadnych nie widać. Jest szary. Trudno mi powiedzieć, czy ma na sobie jakieś ubranie. Co rzuca się natychmiast w oczy, to jego, zbyt mała w stosunku do reszty ciała, głowa i wielkie, choć zwinięte, skrzydła.

 

„Kurwa", myślę. No, bo co tu innego może człowiekowi przyjść do głowy? „Może wódka była zepsuta i mi zaszkodziła?" Bzdura. W moim domu wódka nie prawa leżeć tyle, żeby się zepsuć. Już wiem! Tlenek węgla! Zaczadziłem się i mam zwidy. A to znaczy, że zaraz umrę i całą budowę chuj strzeli. Tyle oszczędzania na marne. Pieniądze od teściów w błoto. Osiem lat walki z rozlatującym się oplem. Żonie od nie-pamiętam-kiedy prezentu nie sprawiłem, bo wszystko w budowę. I co? I anioła widzę, który powoli, jakby mu miód oczy sklejał, przenosi swój wzrok na moją osobę.

 

Odstawiam szklankę, bo zawartości szkoda, gdybym nagle miał zemdleć, i zimno mi się robi. Ale nie tak normalnie, zimno. Czuję lód. Czuję, że lód, to ja. Nie potrafię wyjaśnić, czemu nagle przypomina mi się baśń Królowa Śniegu, którą czytałem jako dzieciak. Każdy pamięta, że Kay był dobry i czuły, dopóki zła pani nie przemieniła jego serca w bryłę lodu. Od tej chwili Kay stał się jak lód: martwy i na wskroś zimny. Ja również czuję, że staję się czymś do lodu zbliżonego, że martwieję, kiedy jego oczy przestają błądzić gdzieś za oknem i wzrok zatrzymuje się na mnie. Nie jestem w stanie się poruszyć. Zamarzam, niczym woda w wiejskim stawie. Tak to odczuwam. Jego oczy mają kolor czarny, a za tą czernią kryje się coś dziwnego. Głębia jakaś. Mrok. Nie, nic nie mówi. Unosi się, patrzy na mnie i trochę faluje, ale nic nie mówi. Nie przekazuje mi telepatycznie żadnej wiadomości, nie grzmi, nie wyciąga ognistego miecza. Kiedy znika, zabiera ze sobą przeszywający chłód i ciepło z piecyka. A ja tracę przytomność.

 

 

III

Ocknąłem się, kiedy było jeszcze ciemno. A może już było ciemno? Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny. Jedno wiem – było zimno, tym razem tak normalnie, jak to w lutym przy plus dwa na dworze. Łeb mnie nap…, bolał bardzo, powieki ciążyły, jakby z ołowiu je ktoś odlał, a między nogami miałem mokrą, zimną plamę. Mocz. Latarka nie działała, komórka również. Poczłapałem do pomieszczenia, które w przyszłości miało służyć za kotłownię i założyłem spodnie robocze któregoś z murarzy. Majtki wyrzuciłem. I tutaj moja inwencja zaczęła się wyczerpywać. Chwilę później stałem przy materacu, w kompletnych ciemnościach, a w głowie dzwoniła mi pustka.

 

Postanowiłem pojechać do Malwiny. Dlaczego nie do domu? Dlatego, że w domu nie mogłem liczyć na pomoc, której w tamtej chwili potrzebowałem najbardziej. Nie wiedziałem, co prawda, o jaką konkretnie pomoc mi chodzi, ale byłem przekonany, że znajdę ją na ulicy Długiej, pod numerem trzecim. Piętnaście minut później byłem na miejscu i już w momencie, kiedy skręcałem w lewo z Kozietulskiego, zorientowałem się, że przy posesji numer trzy dzieje się coś złego. Na drugim końcu ulicy Długiej pojawiły się światła straży pożarnej, a po chwili, tuż za czerwonym wozem z migającymi kogutami, wyłonił się radiowóz. Bez włączonych świateł sygnalizacyjnych. I dopiero w tym momencie zobaczyłem słup dymu unoszący się nad dachem domu nr 3. Płomienie jeszcze nie wydostały się na zewnątrz, ale przez okna na piętrze wyraźnie widać było pomarańczową, tańczącą wewnątrz budynku, poświatę. Dom Malwiny trawił pożar.

 

Pierwsza jednostka straży pożarnej, która pojawiła się na miejscu, miała problem z wężami – strażacy nie byli w stanie podpiąć ich do ulicznego hydrantu, a w gnieździe, w ich ultra nowoczesnym wozie, zaciął się zawór. Walczyli kilka minut, klęli, biegali w kółko; w tym czasie płomienie wydostały się już ponad dach budynku. Jeden ze strażaków zaplątał się nagle

w rozwinięty wąż, upadł i już się nie podniósł. Na chodnikach i w oknach pobliskich domów, gromadziło się coraz więcej gapiów. Ludzie zrywali się w środku nocy, żeby popatrzeć, jak kolejna jednostka podjeżdża na miejsce pożaru i przystępuje do akcji. Ta załoga również nie wylała ani kropli wody z tych samych powodów, co ich poprzednicy. Wszystko to zaczynało przypominać jakiś kiepski film grozy, w którym z góry wiadomo, kto zostanie zaszlachtowany, jak i dlaczego.

 

Trzy osoby zamieszkujące beżowy, parterowy czworak spłonęły razem z meblami, wyposażeniem i dachem. Podczas akcji śmierć poniosło również trzech strażaków.

 

Tamtej nocy, do rana, w mieście spłonęło jeszcze sześć budynków i kilka mieszkań, w większości z powodu eksplozji butli z gazem. Karetki wzywane były do różnego rodzaju omdleń, wypadków, urazów. A w godzinie porannego szczytu miastem zawładnął horror. Na drogi wyjechali zmotoryzowani, ruch gęstniał.

 

 

IV

W ciągu pierwszego dnia bez aniołów stróżów zginęło na całym świecie 289 milionów ludzi. Z dnia na dzień było coraz gorzej. W chwili obecnej, mniej więcej trzy tygodnie po tym, jak zobaczyłem go po raz pierwszy, ludzkość jest na wymarciu. Ja żyję, ponieważ jest w tym jakiś cel, którego on nie chce mi wyjawić. Pilnuje mnie, podczas gdy moi znajomi, rodzina, ludność całego miasta – wszyscy nie żyją. Każdy leży tam, gdzie zmarł – dostał zawału, potknął się i uderzył o coś głową, potrącił go samochód, spłonął. Umrzeć można na niezliczoną ilość sposobów. Dotychczas mieliśmy ochronę, nic o niej nie wiedząc. Kiedy pływaliśmy, oni byli z nami i dbali, żebyśmy nie utonęli. Kiedy kroiliśmy chleb, naszymi rękoma kierowali oni, nasi stróże. Narodziny udawało nam się przeżyć tylko i wyłącznie dzięki ich pomocy. Od około dwudziestu dni, na Ziemi nie narodziło się ani jedno żywe dziecko. Sprawowali nad nami pieczę od początku. Aż do 22 lutego 2011 roku. Wtedy odeszli. Nie wiem dlaczego, nie powiedział mi. Mam jedynie pewność, że przetrwam te wydarzenia i coś potem nastąpi. Co? Tego też nie chce mi wyjawić. Wyjaśnił jedynie to, co uznał za stosowne. Od kilku dni jest przy mnie cały czas i nie znika. Może dlatego, że za każdym razem, kiedy robił to wcześniej, traciłem przytomność i musiałem zmieniać zasikaną bieliznę i spodnie. Ale to tylko moja hipoteza. Obserwuje mnie, słucha, czasami coś odpowie, przytaknie lub pokręci tą swoją nieproporcjonalnie małą główka. Jest mi z nim dobrze, nie myślę zbyt wiele. Tylko ten przenikający chłód sprawia mi ból. Zapytałem, czy może coś z tym zrobić, ale zaprzeczył. Powiedział, że już niedługo, więc czekam.

 

Koniec

Komentarze

Powiem tak: podobało mi się do połowy trzeciej części. Mamy sympatycznego, wyraziście odmalowanego bohatera, w którego naturalne środowisko wkrada się coś niespodziewanego.
A co się stało potem, to nie wiem. Czy to żart, niezbyt przemyślana agitacja na rzecz Kościoła Rzymsko-Katolickiego albo może zaczątek historii podobnej do I Am legend?
Ponadto, nie ma słowa wyjaśnienia, dlaczego tak się potoczyły zdarzenia.

pozdrawiam

I po co to było?

W zasadzie zgadzam się z Syf.-em.
Język w porządku, czyta się dobrze i przyjemnie, bohater zabawny i ciekawy.
Nie do końca jednak rozumiem zakończenie (o ile to jest zakończenie) i brakuje mi choćby nakierowania czytelnika na wyjaśnienie, dlaczego nagle anioły przestały istnieć.

Otóż to. Bo generalnie fajnie jest:)

Wydaje mi się, że nie do końca przemyślałeś to opowiadanie. Na początku jest ciekawie, ale potem coraz gorzej. Zakończenie jest niedopracowane, właściwie pozostawia wszystkie pytania bez odpowiedzi.

Po co mu ta koza była?

Pomysł był, zawiodło wykonanie i w efekcie wyszedł zupełnie przeciętny tekst.

Pozdrawiam.

Uśmiałam się z komentarza poprzednika, cha cha! Koza do ogrzania, to taki piecyk :D Przez ten komentarz skojarzyło mi się coś bardzo niedobrego :D
Zgadzam się z przedmówcami. Tekst świetny, czyta się to lekko, nawet mi te kurwy specjalnie nie przeszkadzały, a nawet w pewnym momencie bawiły. Anioł nietypowy no i dobrze: koniec z seksownymi gogusiami rodem ze zmierzchu.
Jest tylko jeden szkopuł: o co tu chodzi??

Interesujace i budzące niepokój. Do tego fajnie napisane. Mnie się podobało.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Przeczytałam z przyjemnością. Choć zabrakło mi jakiegoś zakończenia, które nadało by sens całej historii. Choć z drugiej strony masz otwartą furtkę by zaskoczyć czytelnika w kolejnej części.

Nowa Fantastyka