Fridyes Brada zeskoczył na peron i zaraz musiał stanąć mocno na nogach, by oprzeć się fali podróżnych, sunącej do wrót hali dworca w Ewweri. Za progiem wagonu pierwszej klasy skończyły się wygody i uprzejmości – ktoś szturchnął go w żebra, ktoś inny przyłożył walizką w kolano. Fridyes uśmiechnął się pod rzadkim wąsem i zaczął raźno wiosłować łokciami, prąc w poprzek rzeki głów. Właściciele strącanych kapeluszy, kłobuków i wełnianych czap omuzińskich klęli we wszystkich znanych Fridyesowi językach.
Tłum przerzedził się po chwili, ukazując odrapane ściany i okopcone szyby dworcowych budynków. Straszyły ławki, zapaskudzone ptasimi odchodami i śmieci zapędzone w kąt raczej chłodnym wiatrem niż miotłą. Ciężkie stalowe chmury wisiały nisko, zanosiło się na deszcz. Mimo to Fridyes rozglądał się po stacji jak urzeczony.
Ileż tu było peronów – jedne puste, inne zatłoczone tak, że ludzie trzymali się wzajemnie, by nie pospadać na tory – ile kierunków i możliwości! Jaki ogrom przestrzeni roztaczał się u podnóży tych gór, które po obu ich stronach nazywano podobnie: Ubieżyszcza, Refugia. Dla uciekinierów świat otwierał się za nimi szeroko, szerzej niż potrafią oczy.
Fridyes nie szukał przygód. Znalazł cel swej podróży po przeciwnej stronie torowiska, gdy tylko jego pociąg potoczył się dalej na północ.
Siedziały zwrócone na wprost, całkiem nieświadome jego obecności. Tochti, w kapelusiku nasuniętym głęboko na czoło, oglądała noski swoich pantofli. Panna Oule strzelała oczami na boki, pilnując swojej podopiecznej.
Fridyes wyobraził sobie już wszystko pod rondem kapelusza – spuchnięte powieki, zaczerwieniony mokry chtoński nosek i drżące usta. Sam drżał cały, biegnąc po kładce nad torami. Ledwo wyruszył, już dogonił swoje marzenie! Co dalej? Nieważne!
Zgubił oddech. Na samym finiszu zebrał się w garść, zwolnił kroku, otarł twarz chusteczką.
Panna Oule obróciła głowę jak drapieżny ptak, uniosła brwi i bez słowa wycelowała w młodego Bradę czubek parasolki. Podobno – jeśli wierzyć Tochti – guwernantka skrywała w niej krótką szpadę, lecz Fridyes nie kłopotał się tym, widząc uśmieszek w kącikach jej ust. Zaraz zresztą opuściła gardę i skinęła głową na znak przyzwolenia.
Zawahał się, czy nie paść przed dziewczyną na kolana, ostatecznie stuknął tylko obcasami.
– Tochti?
– Tak, kto… Frids! Co ty tu robisz? – wymamrotała Tochti, podnosząc głowę.
Fridyes odchrząknął zmieszany. Twarz zaczęła go palić na widok jej stężałej miny i rozbieganego, pozbawionego wyrazu spojrzenia. Wyrwał ją tylko z drzemki! Co sobie myślał? Głupiec!
– Wybacz najście, zwyczajnie nie mogłem… – zaczął, dławiąc się słowami – znieść myśli o rozstaniu. Widzisz… nie ma już życia dla mnie tam, gdzie ciebie nie ma i…
W głowie Fridyesa zagotowało się ze wstydu, oczy zaszły jakby wilgotną parą. Rozkojarzony, nie mógł zobaczyć, jak twarz Tochti rozjaśnia się, a uśmiech zakwita na niej jak biało-różowy kwiat.
– Och, Frids! Kochany! – krzyknęła i rzuciła się Fridyesowi na szyję.
Od ciepła, woni jej perfum i przejmującego ciarkami dotyku Fridyes mało nie zemdlał. W pierwszej chwili ledwo uniósł ten słodki ciężar, lecz krew wrząca w dole brzucha szybko przywróciła mu siły. Ścisnął jej wiotką kibić i zakręcił Tochti jak w tańcu, aż zgubiła kapelusik.
– To ci dopiero wariat! – powiedziała ze śmiechem panna Oule, kręcąc głową z udawaną dezaprobatą. – Pognał przez góry i oto jest!
Fridyesowi niewiele brakowało do szaleństwa, gdy Tochti zostawiła mu koniuszkiem języka wilgotny ślad na policzku.
– Pojedziesz z nami? Powiedz, że pojedziesz! – wydyszała mu do ucha.
– Pojadę! Z tobą wszędzie, przez góry i rzeki, do samej Chtonii. Matce twojej padnę do stóp, będę prosił, błagał, groził, jeśli trzeba…
– Głupek! Mamusia padnie, kiedy usłyszy o twoim uposażeniu!
– Tochti, koniec z nazwiskiem Brada! – Fridyes sprowadził ją na ziemię, przybierając poważny ton. – Nigdy nie wrócimy do Gorii. Tak zdecydowałem, pragnę innego życia. Ale nie bój się! Zaufaj mi.
Fridyes ujął jej dłoń i położył sobie na piersi. Oczy Tochti rozszerzyły się, gdy docisnął ją i poczuła krągłe twardości zaszyte w klapach krótkiego fraka.
– Dość, by wykupić starą winnicę czy tartak albo zorganizować maszynę drukarską…
– Nic więcej nie mów, panie drukarzu! Nie chcę wiedzieć – parsknęła Tochti, a jej głowa opadła na atłasowe wyłogi kołnierza jak na poduszkę. – Coś ty wymyślił, Frids.
Fridyes nie miał pojęcia o uprawie wina, obróbce drewna czy drukowaniu książek, ale było mu wszystko jedno. Miękkie, ogniste loki łaskotały go pod brodą, a rękami obejmował nie skarb, lecz nieprzebrany skarbiec rozkoszy własnowolnego życia.
Wtem ciemna, pokracznie krępa postać odkleiła się od cienia pod jednym z filarów i zaczęła sunąć ku nim jak widmo dopiero co pogrzebanej przeszłości.
– Nu proszę! – zawołał szektar zza pleców panny Oule, aż podskoczyła w miejscu. – Aj, przyjemnie obserwować ptaszki z ukrycia, żal płoszyć!
– Gulj! – jęknął Fridyes.
Już samo spotkanie szektara uchodziło w jego stronach za niemiłą niespodziankę, zaś aparycja Gulja mogła powracać jeszcze w najgorszych koszmarach. Fridyes życzył sobie nigdy więcej jej nie oglądać, lecz nie było mu dane.
W całej Gorii patrzono na szektarów spode łba lub przez szczerbinkę karabinu. Tylko wysoko postawieni koniunkturaliści pokroju ojca Fridyesa, Valtora Brady, nie mieli skrupułów, by w zaciszu pałaców wdawać się z nimi w interesy. Gulja przysłano do Jittaru z szektarskiego Konsorcjum Kolei, choć Fridyes nie dowiedział się nigdy, po co. Młody Brada w obecności domowników przezywał go lokajem, co to zamiast usługiwać, węszy po domu i psuje powietrze nieświeżym oddechem. Po prawdzie, tak samo brzydził się pożółkłego brodziska i tłustej kapoty, jak odczuwał przemożny lęk przed zajrzeniem w bursztynowe oczy, tak upodabniające do jakiegoś nocnego drapieżcy. Gulj nie odrastał od ziemi na wyżej niż sześć stóp w swoim niemodnym cylindrze, lecz Fridyes nie wróżyłby dobrze temu, kto wziąłby się za bary z tym bydlackim pokurczem.
– Nu, wracamy do domu, wasza łaskawość.
– Kim jest ten okropny osobnik, Frids? – zapytała Tochti, marszcząc czoło.
– Nigdzie nie wracam – wydusił z zapadniętej piersi młody Brada.
– Ojciec zamartwia się o waszą łaskawość. Wyjechaliście w pośpiechu, bez słowa. Tak nie można. Polecono mi czym prędzej doprowadzić panicza z powrotem do Jittaru.
– A jeśli życzę sobie tu zostać z moją panią? Co mi zrobisz? – Fridyes wysunął drżący podbródek.
– Jakże tak! Nie tknę przecież waszej łaskawości.
– Zatem idź precz!
– Nie tknę waszej łaskawości – powtórzył Gulj, zamieniając akcenty i wlepiając łakome oczy w młodą Chtonkę. W gęstwinie jego zarostu jakby poruszyło się coś groźnego. – Panna koniecznie jedzie z nami.
– Frids! – krzyknęła Tochti, szarpiąc chłopaka za ramię. – Co tu się dzieje?!
– Chwila, zdaje się, że nas sobie nie przedstawiono – wtrąciła panna Oule, wchodząc między szektara a młodych. Prawą dłoń trzymała w pogotowiu na rączce parasolki.
– Zdaje się, że nie – warknął Gulj.
– Co pan sobie wyobraża, ot tak niepokoić niewinną dziewczynę? Jakim prawem?
– Aresztuję ją w imieniu jego łaskawości witezia Brady – wyjaśnił niechętnie.
– Aresztuje pan, tu w Ewweri? – parsknęła panna Oule, podnosząc głos, by usłyszeli ją również postronni. – A od kiedy to w Omuzji działa prawo goriackiego władyki?
– Tu działam ja.
Gulj wykonał niepozorny ruch, jakby miał wyciągnąć zza pazuchy stosowny dekret omuzińskich gospodarzy. Ni z tego, ni z owego w jego dłoni znalazł się jednak szektarski zażygnat. Wcelował guwernantce między oczy z tak bliska, że panna Oule usłyszała syk woaliny w komorze i dojrzała purpurową gazową poświatę, pełgającą w głębi stalowej lufy.
Nie wystarczyło, by złamać jej odwagę.
– Straż! Straż! – krzyknęła, ile sił w płucach, nie ruszając się o włos.
Wokół całej czwórki ludzie rozpierzchli się w mgnieniu oka, choć Fridyes, ku swemu zdumieniu, nie stwierdził nigdzie śladów paniki. Żadnych wrzasków, bezładnej bieganiny, wszystko przeprowadzone w ponurym porządku. Zagubiony, rozejrzał się po peronie. W oddali zamajaczył mu szary płaszcz oficera straży kolei, więc zaczął wymachiwać ku niemu rękami i przy wtórze świdrującego uszy wrzasku Tochti, wołać:
– Ratunku, pomocy! Do mnie!
Oficer nie zwlekał, ale i nie gnał na złamanie karku, jak życzyliby sobie tego napadnięci. Twarz panny Oule była biała jak papier. Kiedy żandarm zbliżył się, nie zdejmując nawet karabinu z pleców, Fridyes zbladł również.
– Co to za draka, panie kamrat? – zwrócił się do Gulja oficer, którego nocą, w ciemnej alejce, można by z nim łatwo pomylić. Obaj szektarowie nie byli do siebie podobni bardziej niż Tochti do panny Oule, jednak w oczach Fridyesa wyglądali rozpaczliwie bliźniaczo.
– Aj, czarnomór! – zaklął Gulj. – Słuchajcie, kierownictwu w Kidyku nie spodoba się, jeśli ta trójka nie wyląduje zaraz w „Błyskawicznym”. Nu, czego tak stoicie, pomóżcie!
Szektarski oficer, niewiele myśląc, chwycił odrętwiałą pannę Oule za łokieć i pchnął w stronę kładki.
– „Błyskawiczny” zaraz odchodzi z pierwszego – odburknął, najwyraźniej nie zamierzając mieszać się więcej, niż to konieczne.
Gulj zdjął guwernantkę z muszki i wskazał pozostałym kierunek marszu. Minuty upływały w ciszy tak ciężkiej, że Fridyes ledwo powłóczył nogami. Nie potrafił spojrzeć w oczy Tochti, a nawet plecy prowadzonej przodem panny Oule zdawały się rzucać w niego nieme oskarżenia. Gulj schował zażygnata za pazuchę, by nie wzbudzać większej sensacji, a młody Brada i tak szedł jak na postronku.
– Macie szczęście, krótkonose – wypalił nagle Gulj tonem pełnym wyższości i drwiny. – Dziewicza przejażdżka „Błyskawicznym” to atrakcja dla wyższych sfer. Ojciec obecnego tu panicza podziela zresztą w tym względzie wartości Konsorcjum Kolei. Dzięki wkładowi Valtora Brady we wzmocnienie infrastruktury, poniesiemy dziś płomień postępu przez górskie ostępy, przecinając je w mniej niż półtora dnia. Na prostym odcinku między Weszpertem a Surdą rozpędzimy się nawet do trzydziestu sześciu i sześciu dziesiątych mili na godzinę, słyszałyście kiedy o takich prędkościach? Nu, poczujecie to na własnej skórze, zapewniam!
Ze stalowych chmur zaczął siąpić deszcz, lecz parasolka panny Oule ani drgnęła, kurczowo trzymana przez nią przy boku. Tymczasem deszcz wystukiwał niespokojne rytmy na czarnym cylindrze Gulja, a Tochti drżała, uczepiona ramienia Fridyesa jak ptaszek chybotliwej gałązki. Zimne kropelki siekły ich w twarze.
Peron pierwszy świecił pustkami, jakby wyłączono go z ruchu cywilnego – na platformie widać było tylko pojedynczych członków załogi w kolejarskich płaszczach i czerwonych czapkach. Wąsaci konduktorzy ćmili w milczeniu skręty i wydmuchiwali obłoczki cuchnącego dymu spod przeciekającego daszku. Jeden tylko szczególnie wysoki kędzierzawy Omuzin posłał Fridyesowi podejrzliwe spojrzenie i leniwie skinął mu daszkiem. Reszta, jak jeden mąż wpatrywała się w łeb żelaznego potwora, który wpełzał właśnie na tor od strony doliny.
Fridyes, na przekór ojcu, nie interesował się zbytnio kolejnictwem. Od małego bywał jednak na goriackich dworcach, zwiedzał parowozownie i odlewnię w Lepinym, widywał maszyny przeróżnych rozmiarów i parametrów mocy. To, co zawitało na torze drugim peronu pierwszego Ewweri, mogło być tylko wynaturzonym dziwem szektarskiej techniki, z którym zwykłe lokomotywy dzieliły odległego przodka.
Pojedyncze oko reflektora na czele kadłuba rozlewało na szynach smugę krwawego światła. Stalowe ścięgna wiązarów poruszały osie z leniwym, złowieszczym sykiem, a z dwóch rzędów rur kominowych, jak z alchemicznych retort, sączył się czarny, gryzący dym. Błyszczący smoliście silnik spinały potężne pierścienie, niczym żebra obejmujące złożony układ organów. Spocone wilgocią rury wyłaziły po bokach jak żyły, łącząc się pękami w grubą tętnicę, która biegła podbrzuszem maszyny aż do opancerzonej budki. Przez wąski lufcik Fridyes dostrzegał purpurową poświatę lamp woalinowych.
– Nacieszcie oczy – polecił Gulj, rozdymając nozdrza i łapiąc chciwie swąd tłustego smaru i spalin. – Oto bestia pożerająca wszelkie dystanse. Pasmo Ubieżyszczy to dopiero rozgrzewka.
Czarna lokomotywa minęła ich pozycje w niemal pogardliwym tempie, ciągnąc bez wysiłku walec gigantycznej cysterny, zapieczętowanej dziesiątkami nitów wielkości pięści. Doczepione do niej dwa kryte wagony wyglądały przy nich niepokojąco filigranowo. Tochti zaczęła dygotać przy głośnym pobrzękiwaniu łańcuchów, którymi wzmocniono tradycyjne sprzęgi. Okna pierwszego z wagonów były czarno zaślepione grubymi zasłonami, drugi przypominał salonkę, którą Fridyes dopiero co przebył odwrotną trasę.
– Wasza łaskawość pozwoli.
Gulj zaczął znienacka obszukiwać Fridyesa. Zdezorientowany chłopak podjął rozpaczliwą próbę obrony, lecz przyniosło to skutek taki, jakby gołymi rękami chciał zginać korzenie wiatrowału. Palce Gulja zacisnęły mu się na obojczyku jak imadło, po czym szektar brutalnym szarpnięciem oderwał przednią część fraka, a na peron posypały się z brzękiem guziki i goriackie monety.
– Nu, oto i zagubione witeziowe skarby. Ktoś chciał je wywieźć, przemycić na waszej łaskawości przez granicę. Zrobić z panicza muła…
– Jak śmiesz go tak traktować?! – Panna Oule aż zatrzęsła się z bezsilnej złości, z mokrymi kosmykami płowych włosów przyklejonymi do czoła.
– Stul chtoński pysk, keleto, zanim ci go zatrzasnę – zagroził szektar.
– Plugawy język w plugawej gębie, nic ponadto – prychnęła panna Oule, po czym zwróciła się do Fridyesa.
– Frids, nie pozwól sobą pomiatać! Masz szesnaście lat i rycerską krew Bradów, do czterech Filarów! Ten pachoł nie może ci rozkazywać!
Głos uwiązł Fridyesowi w gardle, a zza gęstwiny zarostu Gulja dobiegł rechot.
– Będzie dorosły, kiedy jego ojciec tak zdecyduje. Nu, dość czczego gadania, ładujcie się do pociągu. Witeź sobie z wami porozmawia, złodziejskie nasienie.
Ciało Fridyesa odmawiało posłuszeństwa na wszelkie sposoby. Gdy chciał biec, stał w miejscu, gdy chciał zostać, potulnie przebierał nogami. Nie walczył, kiedy odrywano od niego Tochti – z ramion zwisły mu niewidzialne ciężary. Dopiero, gdy usłyszał wysokie krzyki kobiet, wpychanych siłą do zaciemnionego wagonu, ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się. Panna Oule, zanim zniknęła w głębi korytarza, odwróciła się jeszcze i spojrzała na Fridyesa z goryczą i niezmierzonym żalem.
Wznowiony ruch pociągu wybudził Fridyesa z otępienia, w które popadł z chwilą znalezienia się w przedziale. Wagonem szarpnęło tak mocno, że młodzieńca wcisnęło w fotel. Ile trwała ta podróż? To Szut, czy może już Weszpert? Szyld dworca rozmazywał się w oknie – nie wiadomo, czy bardziej przez łzy, mokre smugi na szybie, czy z powodu gwałtownego przyspieszenia.
Prymitywna, zalękniona część duszy zawładnęła młodym Bradą, drżąc przed zgrzytem klucza w zamku i powrotem Gulja. Szektar zostawił go wprawdzie samemu sobie, lecz jego bliska obecność i myśl o ukrytym pod pazuchą narzędziu mordu dosłownie zdejmowała Fridyesa paraliżem.
Raz po raz wracało wspomnienie schyłku upalnego lata, gdy na dziedzińcu pałacyku Bradów jedna z kelet potknęła się i upadła, łamiąc dyszel bryczki i wysadzając woźnicę z kozła. Jej rozpaczliwy skrzek i ogólny rozgardiasz oderwały wtedy Fridyesa od biurka i przywiodły do okna. Czy to z powodu udaru czy kontuzji, keleta nie mogła podźwignąć tułowia na potężne tylne nogi. Drapała bruk pazurami przednich rachitycznych kończyn, zdezorientowana wywijała długą szyją i kąsała na oślep. Wtedy pojawił się Gulj. Szektar wychynął z dorożkarni z podkasanymi rękawami i obnażonym zażygnatem. Bez cienia wahania podszedł i wypalił do zwierzęcia z dwóch sążni. We Fridyesie stanęło serce, gdy czarna lufa sypnęła iskrami i purpurowym ogniem, a głowa kelety z trzaskiem rozprysła się po dziedzińcu i frontowej elewacji.
Fridyes słyszał pogłoski o straszliwej mocy uwalnianej zapłonem woaliny, ale rozmiar tej masakry przekraczał wyobrażenie. Gruba czaszka zwierzęcia eksplodowała pod ciśnieniem przelatującego przez nią pocisku, ale nie zatrzymała go – rozbawieni prostaczkowie ze służby pokazywali sobie jeszcze później resztki strzaskanej kostki i głęboką na stopę wyrwę w podjeździe. Co zostawało z człowieka trafionego z takiej broni?
„Błyskawiczny” z obłędną prędkością osiągnął najwyższy pułap torów, wrzynając się głęboko w podbrzusza chmur. Krajobraz za oknem utonął w szarej zawiesinie, pozostało tylko dudnienie, zwielokrotnione złowrogim echem gór.
Fridyes zrozumiał, że pociąg mknie tym samym niebosiężnym wiaduktem, z którego widok na dolinę Ever tak zachwycił go w przeciwną stronę. Teraz zadrżał na myśl o ukrytej za gęstą zasłoną otchłani w dole i nagich kamieniach, obmywanych wodami spienionej rzeki.
Ciśnienie zgniatało rozedrgany żołądek, od szalonego stukotu kół Fridyesowi zbierało się na wymioty. Do tego ten przeciągły gwizd – a może krzyk? – dochodzący co jakiś czas od czoła pociągu. Co robić? "Działaj-działaj! Działaj-działaj! Działaj-działaj!" zdawały się ponaglać walcowane kołami szyny, a młody Brada czuł się nie tyle więźniem przedziału rozpędzonej salonki, co własnej głowy.
Fridyes z najwyższym trudem dowlekł się do drzwi, uderzył w nie pięścią. Powtórzył raz i kolejny, mocniej. Po chwili łomotał już jak szalony. Pod ciosami i kopniakami trzeszczało drewno i dygotały zawiasy. Właśnie, gdy złapał w furii stolik, z zamiarem wyrwania go z podłogi i wybicia nim okna, zza drzwi odezwał się nieznajomy głos.
– Basta! Uspokójta się, wchodzę!
Zgrzytnęła zasuwa. W szparze ukazała się najpierw podniesiona dłoń, później kędzierzawa głowa konduktora. Widząc Fridyesa w poszarpanym fraku, zdyszanego i stojącego na przykurczonych nogach, wysunął się jeszcze, pokazując omuziński toporek zatknięty za szeroki pas.
– Hej tam, nie próbujta niczego.
– Przepuść mnie! Jestem Fridyes Brada, dziedzic jittarski więziony wbrew woli!
– Więziony? – Omuzin zmrużył oczy. – Widziołem, jak żeśta wsiadali z karłem. Wy nie w konszachtach? Ino krótkonose się opierały, myślałem, że je braliśta we dwóch.
– Co z tobą!? Postradałeś rozum, człowieku?! – zajęczał Fridyes, chwytając się za włosy. – Ten okrutnik uwziął się, by mnie pognębić, gotów pokrzywdzić bliskie mi osoby! Czy w tym przeklętym kraju porywa się bezbronne kobiety?!
Czoło Omuzina spochmurniało, pokręcił gniewnie wąsem.
– Gdzie indziej bym was przyczesoł siekierką – mruknął. – Ale żeśta byli na dworcu, a to szektarska dzierżawa, tak samo relsy i wszystko, co po nich chodzi. Chcąc, nie chcąc, robim dla Konsorcjum Kolei. Mało to widziołem chtoństwa, ładowanego w czarne wagony?
– Co takiego?!
– Dziedzic jittarski – powtórzył kwaśno konduktor. – Widzi mi się, że gówno wieta, co się w świecie dzieje. A po co szektarscy do nas wleźli, drążyć stare fosy i łatać mury cytadel? Po co kładą wszędy nowe tory, mosty przerzucają donikąd? Na co ta sieć? Jeździłem na północ, do Zelezaru i nazad z ich przeklętym paliwskiem, widziołem baterie rajkanon na wzgórzach. Gdzie one wycelowane? Na wschodni brzeg, w Dabne i Derepan, dyć to brama do Chtonii… Myślita, że przepuszczą tam kogo, żeby wszystko opowiedział?
– Tochti! – zawył Fridyes. – Zatrzymaj pociąg!
– Hamować przy tej prędkości? Na moście, na tych mokrych relsach? Chyba wam śpieszno za Cztery Filary.
Fridyes rzucił się w kierunku drzwi, powstrzymany jednak silnym ramieniem Omuzina.
– Puszczaj mnie! Muszę…!
– Stójta! Tamój za późno. – Konduktor chwycił mocno Fridyesa i syknął mu do ucha. – Karzeł siedzi tuż obok, nie przejdzieta! Bądźta cicho, może odstawi was do Jittaru w jednym kawałku.
– Pomóż mi! – błagał Fridyes, szarpiąc rękaw kolejarskiego płaszcza. – On ją zabije!
– Siadajta! – sapnął Omuzin przez wyszczerzone z wysiłku zęby, nie mogąc okiełznać chłopaka. – Bo zawołom karła!
Wyswobodzona na chwilę dłoń Fridyesa natrafiła na obuch toporka. W rozpaczliwym odruchu wyszarpnął go Omuzinowi zza pasa, zamachnął się i uderzył z całej siły. Gorące kropelki zrosiły mu twarz, wpadły do oczu. Zatoczył się do tyłu, przetarł powieki rękawem.
Fridyes wpierw usłyszał jęk, później ujrzał przez czerwoną mgłę wytrzeszczone dziko oczy konduktora.
Omuzin w osłupieniu błądził dłońmi po zalanej krwią twarzy, jakby szukał czegoś wokół ziejącej na jej środku wyrwy. Walczył o oddech, charcząc i bulgocząc przez strzaskane usta, wybite zęby i zmiażdżony nos, a życie przeciekało mu przez palce rwącym czerwonym strumieniem. W końcu opadł na kanapę, w której zgięciu błyskawicznie wezbrała ciemna kałuża.
Fridyes powiódł wzrokiem w dół swojego ramienia, na którego końcu ze zdziwieniem odkrył zakrwawiony omuziński toporek. Wtedy zwymiotował. Wnętrze przedziału zawirowało, po omacku przytrzymał się ściany. A może to była podłoga? Ręce i stopy walczyły o oparcie na śliskich powierzchniach, a Fridyes walczył o przytomność, próbując wtłoczyć w nią sens słów konduktora: "Tamój za późno"…
Przez uchylone drzwi z korytarza dobiegł odgłos kroków, który ostatecznie postawił młodego Bradę na nogi. Fridyes otaksował wzrokiem pomieszczenie w poszukiwaniu dróg ucieczki, zatrzymując się na moment na zmasakrowanej twarzy Omuzina.
Rozdzielone krwawą rozpadliną oczy zgasły, lecz jedno zezowało wciąż w stronę tylnych drzwi na platformę, jakby oddając Fridyesowi pośmiertną przysługę.
Zaalarmowany hałasem Gulj wpadł do przedziału i cofnął się zaraz, uderzony znienacka wonią wymiocin i widokiem rzeźni. Wyważone tylne drzwi trzaskały o poręcz, z wolna wypuszczając cuchnące opary w skłębioną pustkę. Szektar dobył zażygnata i przestąpił przez drgające jeszcze nogi konduktora. Powoli zbliżył się do platformy i wyjrzał na tory.
Szyny zlewały się w błyszczące smugi i znikały w chmurach parę stóp za krańcem pociągu. Gulj wsłuchał się w szalony terkot kół i jęk ściganego wiatru. Nie dosłyszawszy nic więcej, szektar splunął w przepaść i pogratulował pod nosem młodemu Bradzie żałosnego końca.
Fridyes nie zamierzał jeszcze umierać. Uczepiony drabinki z boku wagonu walczył o każdy ruch z naporem powietrza. Czując dygotanie wąskiego wiaduktu pod kołami rozpędzonego pociągu, zaciskał lepkie od krwi dłonie na parzących zimnem szczebelkach i z całych sił starał się nie patrzeć w dół. Jednak, gdzie nie spojrzeć, świat uciekał spod nóg i znikał z oczu. „Błyskawiczny” był jedyną stałą, jak pocisk, mknący przez szalejącą zamieć.
Znów gwizd lokomotywy – czy to Tochti wołała rozpaczliwie: "Friiids"?
Młody Brada ruszył w górę. Koszula łopotała na plecach, wzdymając się jak żagiel i ciągnąc go w przepaść. Obuch zatkniętego za pasek spodni toporka wrzynał mu się w biodro, zdzierał skórę i miażdżył tkanki, jednak nie to było jego zmartwieniem. Chwila zwątpienia, fałszywy ruch stopą – runie! Nie zdąży!
Po dachach wagonów płynął nieprzerwany strumień rozrzedzonego dymu. Fridyes zasłonił usta i nos rękawem, ale woń, niedającą się pomylić z żadną inną, i tak wdzierała się do płuc. Woalina. Swąd przypalanej krwi, zwęglonego polana nasiąkniętego tłuszczem – wyobraźnia Fridyesa podrzucała najohydniejsze skojarzenia. Opary mieszały w głowie. Purpurowe omamy mąciły mu wzrok, w uszach ozwały się natarczywe szepty. Posuwał się na czworakach, próbując zachować prosty tor myśli, ale te wciąż odlatywały, namawiając go do tego samego. "Wstań z kolan! Rozpostrzyj ramiona!" – nakazywał dziwny surowy głos, jakby należący do samych Ubieżyszczy – "Leć! Ruszaj w skrzydlatą gońbę!".
"Frids!"
Dotarł do krawędzi dachu. Do ogłuszającego rozgwaru wiatru i stukotu dołączyło klekotanie sprzęgu w dole. Z czarnego wagonu wysuwała się w stronę salonki wąska kładka, lecz drzwi były zawarte stalową sztabą.
Fridyes przykucnął. "Skacz, skacz!" namawiały głosy. Ostatkiem sił zachował trzeźwość umysłu – gdyby oderwał stopy, pęd zdmuchnąłby go jak pyłek. Wyjął zza paska toporek i zacisnął stylisko w skostniałej dłoni. Rzucił się do przodu, wyciągając nogi. Ostrze siekierki łupnęło w blachę i wryło się mocno. Utrzymało Fridyesa, gdy zawisł, przewieszony przez krawędź dachu.
Dym był tu gęstszy, urojenia bardziej uporczywe. Młody Brada zobaczył swoje ręce, patykowate i pokryte łuską niby u kelety. Zakrzywionymi szponami drapał po dachu i wciągał się wysoko, na szczyt wieży pałacu w Jittarze… Oczy rozjechały mu się na boki, rozszczepione jak u Omuzina. Jednym ujrzał nieprzeniknioną chmurę Woalu, zakrywającego zachodni horyzont, drugim ramiona Jittry i dolnego biegu Ever, obejmujących żyzne wybrzeże Talaksu… Spod mrocznej zasłony, jedna po drugiej zaczęły wysnuwać się macki, czarne, połyskujące i kotłujące dymem. Gdy docierały do kolejnych miast na wschodzie, Fridyes słyszał zawodzenie Chtonów, znikających w rozwierających się purpurowych gardzielach. Oburącz zasłonił uszy.
Jasność umysłu wróciła w ostatniej chwili. Fridyes już zsuwał się bezwładnie z łukowatego daszku, kiedy pociąg opuścił chmurę, a wokół roztoczyła się panorama głębokiego kanionu. Przestrzeń porażała, szarpała za piersi, zmuszając je do szybszej pracy. W sinym prześwicie dostrzec można było morze mokrej zieleni, nawet błyszczącą wstążkę rzeki Ever w dole. Wznoszące się po obu jej brzegach siwe szczyty spoglądały na pociąg ze spokojem, jakby fanaberie małych, nieznaczących istot nie wzruszały ich przedwiecznego majestatu. Ta perspektywa pokrzepiła serce Fridyesa, a choć mroczki sprzed oczu nie ustąpiły, mocno zaklinował stopę na najwyższym szczeblu drabinki i sięgnął na powrót po toporek.
Okna czarnego wagonu szczęśliwie nie były zakratowane, szyba pękła za drugim uderzeniem. Szkło posypało się w kawałki, a kilka szerokich płatów wpadło do środka – Fridyes modlił się w duchu, żeby grube kotary stłumiły okropny brzęk. Sięgając z drabinki, z wysiłkiem przedostał się do otworu, raniąc dłonie o resztki okruchów we framudze. Zasłona zaskrzeczała na metalowych kółkach, gdy uczepił się jej palcami i wskoczył do środka.
Ulga, jaką poczuł, mogąc postawić stopy na płaskim podłożu, szybko ustąpiła grozie. Niewielki przedział urządzono na celę. W półmroku ściany i podłogi wydawały się umazane smołą, lecz słodkawy, metaliczny zapach unoszący się znad niewielkich kałuż i rozbryzgów zdradzał przerażającą prawdę. U żelaznych kół, przytwierdzonych w przezornym oddaleniu od okna, zwisały pęki krótkich łańcuchów z kajdanami. Przy ciężkich drzwiach stał ażurowy kosz, w który powtykano oblepione zeschłą krwią narzędzia – długie kowalskie obcęgi, piły, szpikulce i przyżegacze. Obok nich tkwiła parasolka.
– Kaea, Kariatydo Chelejska… – wyszeptał Fridyes, dostrzegając w kącie jeszcze jeden rekwizyt. Po ściankach dużego stalowego kubła ściekały perliste krople wilgoci. Drżącą ręką podniósł pokrywę.
Płowe pukle panny Oule wiły się mokrymi pasmami między kostkami lodu. Spod półotwartych powiek wyzierały białka oczu – granatowe tęczówki uciekły w głąb czaszki. Popękane sine usta i podbródek były całe we krwi.
Fridyes cofnął się pod ścianę i załkał, kołysząc się na boki jak w transie. Na nic modlitwy, trudy i walka, wszystko na nic! Czy tak miał skończyć? Odnajdując miłość swojego życia w następnym przedziale, zakatowaną przez szektarskiego mordercę?
Gdyby nie odważył się podejść do obcej dziewczyny na festynie w Jittarze! Nie dał się ponieść tak lekkomyślnie, nie stracił głowy dla jej chtońskiej urody! Nie jeździł bryczką pod okna pensjonatu i nie obiecywał, że pokaże jej świat! Po co to było? Na jej straszliwą mękę i zgubę! By pokazać jej świat w całej potworności!
Z otchłani rozpaczy wyrwał go stłumiony dźwięk, jakby szloch, cudem przebijający się przez ściany i walczący o uwagę z łopotem zasłon i stukotem kół. Rzucił się na korytarz. Lampy woalinowe syczały nad drzwiami po obu stronach wąskiego przejścia. Wyważał jedne po drugich, dygocząc z przerażenia, co może za nimi znaleźć. Musiał zajrzeć do trzech pustych, śmierdzących śmiercią cel, by w czwartej odnaleźć Tochti.
Siedziała skulona przy ścianie, dygocząca, zapuchnięta od płaczu. Żywa. Cała. Fridyes padł przed nią na kolana.
– Jestem tu! Tochti, jestem!
Ścisnął ją za ramiona i zanurzył twarz w rudych lokach, po czym sam wybuchnął krótkim, spazmatycznym płaczem.
– Zabierz mnie stąd – wyjęczała dziewczyna. – Zabierz mnie do mamy!
– Chodź, Tochti, szybko, wstań!
Fridyes dźwignął ją na nogi, a wtem rozległ się ten dźwięk, który zabił w nim duszę. Szczęk kajdan na przegubach Tochti. Kajdan na grubym łańcuchu, upiętym do żelaznego koła w ścianie. Zakutych bolcem długości palca.
– Uwolnij mnie – poprosiła, podnosząc oczy błyszczące od łez.
Fridyes spojrzał na ubroczony omuziński toporek i potrząsnął głową, odrzucając najkoszmarniejszą z myśli.
– Nie, błagam… Nie mogę!
– Zrób coś! – krzyknęła Tochti, potrząsając łańcuchem. – Zrób coś, Frids!
– Co mam zrobić?! – zawołał rozpaczliwie.
Usłyszeli zgrzyt sztaby, echo poniosło się wąskim korytarzem jak w tunelu. Fridyes odsunął się od dziewczyny i drżącą ręką dobył broni.
– Poczekaj na mnie, uratuję nas.
– Nieee zostawiaj mnieee…! – wrzasnęła piskliwie Tochti, po czym zaczęła szarpać kajdany jak oszalałe zwierzę.
Młody Brada wyszedł na korytarz na spotkanie z potworem. Na jego widok Gulj zatrzymał się, zerkając kątem oka na otwarte drzwi celi i wybite okno. W upiornym purpurowym blasku jego broda przypominała woalinowy płomień.
– Wasza łaskawość nie może usiedzieć na miejscu. Obawiam się, że to równie nieuleczalne co miłość do chtońskiego ścierwa.
Fridyes uniósł toporek, rzucając szektarowi wyzwanie. Gulj wyszczerzył w odpowiedzi krzywe zębiska i sięgnął po zażygnat. Młody Brada, niewiele myśląc, rzucił się do ucieczki.
Drzwi wychodzące na platformę sprzężoną z cysterną były otwarte. Fridyes zerknął tylko przez zamykającą się szczelinę, czy Gulj ruszył za nim, po czym, trzymając się relingu, zaczął okrążać czarny zbiornik. Ostra woń woaliny znów uderzyła w nozdrza, gardło zacisnęło się w obronnym odruchu. Byle jak najdalej!
Fridyes przeczuwał, że w bliskości cysterny Gulj nie odważy się do niego strzelić. Po drugiej stronie mogło jednak wydarzyć się wszystko.
Maszynista w brudnej wełnianej czapie pochylał się nad zaworem, sterującym przepływem paliwa. Był człowiekiem postawnym, o twarzy porysowanej trudami kolejowej służby i bezbarwnych oczach, wyzbytych wszelkiego lęku. Mimo to, obrzuciwszy wzrokiem Fridyesa – obszarpanego, zakrwawionego, z szeroko rozwartymi czarnymi źrenicami i toporkiem w ręku – podniósł ręce do góry w obronnym geście i usunął się na bok.
Młody Brada wbiegł po stopniach do budki maszynisty. Wstrząsnęło nim osobliwe poczucie znalezienia się nagle za oczami rozpędzonej, wściekłej bestii. W jej mechanicznym mózgu roiło się od sterczących przekładni, dziwacznych pokręteł i opisanych obcym alfabetem mierników. Złożoność szektarskiej maszynerii onieśmieliła Fridyesa – poza odciągnięciem Gulja od Tochti, nie wiedział już, co czynić dalej.
Zagęszczenie oparów dawało mu się też we znaki. Dwoiło obrazy w oczach, wypaczało szum pracujących wiązarów w niecierpliwe szepty. Świat widziany przez wąski lufcik wydał się Fridyesowi spłaszczony i rozlany w tle, jakby szektarscy inżynierowie poznali tajemnice kształtowania go wedle swojej woli. To nie była prawda! Czymże był "Błyskawiczny", jeśli nie tylko napęczniałym od woaliny i krwi żelaznym robakiem, szukającym nowych żerowisk? Ledwie iskrą, którą można zdusić w zarzewiu, jeszcze nie rozprzestrzeniającym się pożarem. Fridyes nie mógł zrobić nic więcej, jak tylko zatrzymać ten płomień.
"Zatrzymać?" – parsknął Omuziński konduktor z głębi świątyni za Czterema Filarami, brzmiąc nieco niewyraźnie przez wybite zęby i zmiażdżony nos – "Hamować przy tej prędkości? Na moście, na tych mokrych relsach?".
Przez przydymiony iluminator Fridyes zobaczył, że Gulj zdążył obejść cysternę.
– Tu jestem, draniu! – krzyknął młody Brada i wycofał się, blokując drzwi prostą żelazną zasuwą.
Gulj wszedł powoli na stopnie, popukał lufą zażygnata w okienko i zajrzał do środka.
– Proszę niczego nie dotykać, wasza łaskawość. To nie zabawki.
Fridyes zamachnął się i rąbnął toporkiem po przekładniach, aż poszły iskry. Gulj drgnął wyraźnie, jego zarośniętą facjatę wykrzywił wściekły grymas.
– Aj, po co te nerwy? Chcecie pójść za krótkonosą w ogień, dam jej ogień. Co panicz na to?
Fridyes odrzucił toporek.
– Nu, spokój nas uratuje. Przyda się kubełek lodu na gorącą głowę waszej łaskawości.
Szektar wycofał się na krok. Fridyes, przewidując jego następny ruch, skoczył ku największej, ostrzegawczo czerwonej dźwigni.
Dwa szybkie brzdąknięcia rozbrzmiały echem w ciasnej kabinie. Fridyes poczuł dziwną lekkość od pasa w dół i ujrzał jarzący się na brzegach okrągły otwór w drzwiach. "Trzymaj się!" poradziły głosy, a młody Brada uwiesił się całym ciężarem na uchwycie i trzymał, jakby miały od tego zależeć losy świata.
Zbryzgane świeżą krwią zegary szarpnęły wskazówkami, gdy zaskoczyły blokady hamulca. Szalony stukot zmienił się w jednostajny ogłuszający pisk.
Gulj wyrżnął w drzwi kabiny z taką siłą, że na grubej szybie pojawiła się pajęczyna pęknięć, w których zostawił fragmenty skóry z zarostem. Ciało szektara nie zdążyło się nawet osunąć – siła bezwładności odkleiła go i strzepnęła w przepaść jak zmiażdżonego owada, kiedy lokomotywa wierzgnęła niczym narowista keleta i zakołysała się mocno na boki.
Fridyes uśmiechnął się słabo, czując, jak pociąg wypada z torów. Pękły z hukiem kamienne bariery pomostu. "Błyskawiczny" wychylił czarny pysk z wiaduktu i zaryczał wybuchem ogniw reflektora. Młody Brada rozluźnił chwyt, rozpostarł ramiona i wyruszył w skrzydlatą gońbę w głąb doliny Ever.
Czarny kadłub obrócił się wokół własnej osi i krzesząc fontanny iskier, zaczął spadać, pociągając za sobą ciężką cysternę. Zbiornik nie wytrzymał. Wystrzeliły nity, błysnęło krótko purpurą.
Eksplozja wstrząsnęła Ubieżyszczami, na krótko wybudzając okoliczne góry z wiecznego snu.
Szczątki ludzkie i nieludzkie znajdowano od Surdy po Weszpert jeszcze wiele lat po tym, jak Omuzińscy gospodarze wielkim kosztem odbudowali wiorstę wiaduktu i przywrócili na nim ruch kolejowy. Wypadek okazał się ciosem zarówno dla Konsorcjum Kolei i pewnego goriackiego witezia – szektarom cofnięto część koncesji i nikt na południe od Kidyku nie chciał widzieć więcej "Błyskawicznych".
Góralscy przewodnicy omijali tymczasem miejsce katastrofy, nakładając drogi przez przełęcze. Opowiadali sobie niestworzone historie o niespokojnych duszach, błąkających się po dolinie. Duchach potwornie okaleczonych i niepogodzonych z losem – okrutnych i wściekłych, niespełnionych i tęsknych, oszukanych i skrzywdzonych – pragnących wykrzyczeć podróżnym swoją tragedię.