- Opowiadanie: Cerleg - Pieśń dla wieloryba

Pieśń dla wieloryba

Opowiadanie z antologii “Gdy Ziemia miała nas dość” Fantazmatów. Trochę zredagowałem jeszcze, więc odrobinę inne niż to z książki. Od razu chciałem też odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że w dobie zaawansowanych podróży kosmicznych ludzie wciąż jeżdżą autobusami. Odpowiedź brzmi – a co w tym niemożliwego? (a na poważnie już teraz autobusy szkolne w USA są ostatnią w miarę powszechną i dostępną formą transportu publicznego, więc jeśli coś ma się ostać i przewozić ludzi masowo, gdy już polecimy na Marsa, to czemu właśnie nie autobusy).

 

Opowiadanie opracowali:

Redakcja: Magdalena Świerczek-Gryboś, Magdalena Kucenty

Kontrola redakcji: Anna Dudało

Korekta: Dominika Szachowicz, Patrycja Kurczewska, Paweł Sadowski, Maciej Sznurkowski

Weryfikacja: Patrycja Pancerz, Michał Gola, Lidia Gręda, Patrycja Gil

Kontrola weryfikacji: Mariusz Flejszar

Kontrola przed składem: Magdalena Kowalewicz

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Pieśń dla wieloryba

Na wysokości Beach Road schodzę z pustej autostrady, między starte wiatrem kości miasteczka Marina, żeby poszukać jedzenia w jednym z hoteli przy plaży. Do Monterey zostało mniej niż dziesięć mil, ale słońce już niemal zaszło za plecami, a zimny wiatr znad oceanu przeszywa ciało.

W burych, sieciowych klockach kopiuj-wklejonych między wydmy a autostradę nie znajduję nic – ani w recepcjach, ani na zapleczach restauracji, ani między magazynowymi półkami. Niektóre automaty z przekąskami stoją wypatroszone, inne leżą na posadzce niczym obalone pomniki przywódców rewolucji. Nie jestem w stanie ich podnieść. Minibarki w tych pokojach, które sprawdzam, oferują wyłącznie puste buteleczki po taniej whisky.

Trzeci hotel, schowany po drugiej stronie Dunes Drive, z autostrady wyglądał jak malutki pensjonat, ale gdy wchodzę po wąskim podjeździe za pierwszą linię wydm widzę, że teren rozciąga się bardzo szeroko, niemal do samej plaży. Między alejkami wyłożonymi brudnobordową, zasypaną piaskiem kostką stoją rozsiane błękitne domki, niepozorne z zewnątrz, lecz obiecujące namiastkę luksusu w środku. To, co wziąłem za pensjonat, jest jedynie głównym budynkiem z recepcją. Hotel nazywa się Sanktuarium.

Nie potrafię ocenić, czy bardziej jestem zmęczony, czy głodny. Zaglądam tylko za kilkoro drzwi z nadzieją na łut szczęścia, aż trafiam do ogromnej łazienki wyłożonej jasnym marmurem. Na stojaku przy umywalce wciąż leżą małe, bawełniane ręczniczki, każdy zrolowany w fantazyjny sposób. Po jednym małym ręczniczku dla każdego gościa hotelu, który miałby życzenie po umyciu wytrzeć ręce.

Znowu na zewnątrz. W drodze przez wydmy mijam tabliczkę z napisem „Rezerwat. Od tego miejsca tylko wózki elektryczne. Zakaz wjazdu samochodami”. Świecę latarką, żeby zobaczyć litery, a potem by znaleźć drogę, gdy zasypana piaskiem kostka z brudnobordowej zmienia się w brudnozieloną. Mijam plac zabaw i basen z zawalonym dachem, cały czas kierując się w stronę oceanu. Jest zbyt ciemno, by ryzykować przeszukiwanie domków, więc pod tarasem jednego z nich, tuż nad skarpą przy plaży, znajduję osłonięte od wiatru miejsce, gdzie nikt mnie nie zobaczy, gdy zasnę. Wyrównuję piasek, żeby głowę móc trzymać trochę wyżej, rozkładam koc i śpiwór. Z jedzenia zostało mi kilka wafli, popijam je wodą. Nie mam siły zbierać chrustu na ognisko, ale baterie w latarce pozwalają jeszcze trochę poczytać.

 

Risso. Grampus griseus. Wody tropikalne/umiarkowane. Max. 4 m. Łatwy do rozpoznania – tępo zakończona głowa, jasna skóra i wysoka płetwa grzbietowa. Dojrzałe r. intensywnie poznaczone bliznami, najczęściej białe.

 

Przed północą wychodzę jeszcze na plażę, żeby posłuchać oceanu. W bezksiężycową noc nie muszę nawet zamykać oczu, żeby zostać z hukiem fal sam na sam.

 

***

 

Budzi mnie zimno. Srebrno-żółty, pomarszczony ocean uspokoił się i ucichł przez noc, teraz mieni się w rozproszonym przez chmury świetle porannego słońca.

Wspinam się na taras, łomem otwieram ażurowe drzwi. Puszczają bez problemu, następne tak samo. W domku mieszczą się dwa apartamenty, dyskretnie eleganckie i w pastelowych kolorach, każdy z sypialnią, pokojem dziennym i łazienką. Są w nich nieczynne kominki gazowe, łóżka wielkości lądowisk dla helikopterów, rozkładane fotele, puszyste dywany, szafy pełne niepowleczonych kołder, wreszcie – bingo! – dwie lodówki z solonymi orzeszkami, batonami, słodkimi piankami, napojami w puszkach, suszonymi owocami, a nawet piwem i whisky. Najpierw napycham się, potem rozkładam pasiasty materac na drewnianym fotelu na tarasie, zawijam się w koce i syty, z puszką w ręku, zasypiam z książką na kolanach.

 

DELFINOWIEC SKOŚNOZĘBNY. Lagenorhynchus obliquidens. Z dużej odległości bardzo łatwy do pomylenia z delfinem pospolitym ze względu na łatę piersiową i występowanie w dużych stadach. Z bliska jednak można je rozróżnić po kolorze skóry, wielkości dzioba i kształcie płetwy grzbietowej. D. grupuje się w stada składające się z dziesiątek, a nierzadko setek czy nawet tysięcy osobników. Często podpływa do łodzi i statków.

 

Kolejne przebudzenie. Cieplej. Jaśniej. Trudniej.

Ktoś stoi obok – przecieram oczy – z wymierzoną w moją pierś dubeltówką. Podnoszę ręce, żadnych gwałtownych ruchów, koce spadają na taras.

– Nic nie mam. Jestem sam. Idę do Monterey, zatrzymałem się na jedną noc. Zaraz ruszę dalej. – Milczałem przez kilkanaście ostatnich dni, słowa są gruzłowate i nieociosane.

– Masz broń? – Mężczyzna z dubeltówką stoi pod słońce, więc nie widzę jego twarzy, ale na pewno nie jest młody.

– Idę do Monterey. Nic nie mam.

Obmacuje moje nogi, biodra, pachy, klatkę piersiową. Nie ruszam się, on nie przestaje do mnie celować, lufę wbija mi przez chwilę w krocze. Potem sprawdza jeszcze plecak, wreszcie podnosi leżący na deskach łom i opuszcza broń. Jestem spocony, ramiona mi drżą.

– Spóźniłeś się na autobus? – pyta.

– Nie. Nie wsiadłem.

Zmienił pozycję, teraz już widzę brudny zarost, spaloną skórę policzków, chustę na głowie, kurtkę z setką kieszeni. Mężczyzna wygląda na równie starego jak ja, ale to nic nie znaczy.

– Ja też – mówi. – Całe życie im nie ufałem, nie zamierzałem na koniec. Ja się już w życiu nachodziłem, najeździłem i nalatałem. Nigdzie się stąd nie ruszam. Od razu mówiłem, niech sobie lecą na ten cholerny Księżyc albo gdzie tam chcą.

– Na Marsa, przynajmniej na początek.

– Gdzie chcą, powiedziałem, tak jak powiedziałem mojej starej, od razu, jak tylko przyjechały pierwsze autobusy, że nigdzie nie jadę. Piętnaście lat przyjeżdżały i odjeżdżały prawie spod mojego domu. Nawet nie wyszedłem na ganek.

– A ona?

Krzywi się. Żałuję, że spytałem.

– Powiesiła się w garażu. Juan Pablo, nasz najmłodszy, zadzwonił dwa dni wcześniej, że port w Tampie się… że ludzie, że cały transport… Znasz tę historię?

– Znam.

– Dwóch starszych było już na stacji na górze, czekali na swój przydział na cyklerze. Nie powiem, ile nas to kosztowało.

– Przykro mi.

Robi taką minę, jakby nie był pewien, czy jemu też. Teraz dopiero opuszczam ręce, cały czas obserwując dubeltówkę. Już chyba nic mi nie grozi, bo mężczyzna nie reaguje, a po chwili nawet odwraca się do mnie plecami i patrzy z tarasu na ocean. Gdy mówi, muszę skupiać całą uwagę, żeby zrozumieć, bo wiatr porywa słowa. Ten człowiek też dawno do nikogo się nie odzywał.

– Sezon burzowy zacznie się za kilka dni, możesz zostać, dopóki się nie skończy. Zebrałem dużo jedzenia i wody. Wystarczy dla kompanii marines na miesiące. Odpracujesz.

– Dziękuję. Chcę dostać się do Monterey.

– Do rybaków, tak?

– Tam ktoś jest?

– Kilkanaście osób. Teraz uwijają się w pocie czoła, żeby nałowić jak najwięcej przed burzami. Ale takie łowienie, jak tu prawie nic nie pływa od lat… Nie licz na miłe przyjęcie w każdym razie. Tu, w Marinie, nie ma nikogo. Oprócz mnie, znaczy się.

– Bardzo jesteś ufny – zauważam.

– Szedłem za tobą od wczoraj, nie jesteś groźny. A przykrzy się samemu.

– To może pójdziesz ze mną?

– Już się w życiu nachodziłem.

 

***

 

Gdy w trzecim roku Exodusu, po katastrofie lotniskowca U.S.S. Mike Pence, w Tampie zaczęły się zamieszki i kiedy w konsekwencji cały piąty strumień operacji The Next Frontier złożył się w kilka miesięcy jak wieża do jengi, ja wciąż pracowałem w Centrum Kontroli Lotów w Houston. Wtedy miałem jeszcze przydział do zespołu opracowującego trajektorie lotów dla XRed-267, najmniejszego z cyklerów, które miały wywieźć na Marsa tę naszą dobrą, prawą, zjednoczoną, słuszną i niejednorodnie bogatą część ludzkości. W tamtych dniach porę lunchu spędzałem najczęściej na tarasie na trzecim piętrze biurowca, wbity w plastikowe krzesło, z nogami opartymi o blat stolika, wpatrzony w szare niebo. Klimatyzacja w kafeterii coraz częściej nie dawała rady, więc różnicy nie odczuwałem właściwie żadnej. Zapomniałem dawno o tamtych przerwach lunchowych, a teraz znowu pamiętam.

– Dlaczego nie wsiadłeś do autobusu? – pyta mężczyzna po tym, jak przyniósł mi kilka puszek z pomidorami ze swoich zapasów, a także nowe baterie do latarki.

Wspomniał wcześniej, że trzyma wszystko i o wiele więcej u siebie w domu po drugiej stronie autostrady, kazał poczekać, aż wróci, jest już po południu. Czekałem, choć nie wiem, dlaczego mi pomaga.

Pakuję plecak, schodzę z piaszczystej skarpy na szeroką plażę, która ciągnie się w nieskończoność w obie strony. Nad samą wodą, gdy fale podchodzą pod buty, odwracam się i widzę mężczyznę z dubeltówką na tarasie domku. Żaden z nas nie macha na pożegnanie.

Ruszam.

Na mojej szyi wisi lornetka, wcześniej była w plecaku, ale teraz już nie mogę sobie pozwolić, żeby nie mieć jej pod ręką. Co chwila zatrzymuję się, podnoszę szkła do oczu i przepatruję fale. Już za pierwszym razem jest dla mnie jasne, że to nie ma sensu, nie znajdę w ten sposób tego, czego szukam. Lecz mimo wszystko próbuję, nie darowałbym sobie, gdybym przestał. Jest bardzo zimno, zasłaniam twarz chustą. Na szczęście woda morska mocno ubiła piasek, utrzymuję dobre tempo. Po prawej ręce mam ocean, po lewej dawny – czytam na tabliczkach – Park Stanowy Fort Ord, wysokie na kilkadziesiąt stóp wydmy, z rzadka obrośnięte okrasną i tragankiem. Zastanawiam się, czy naprawdę kiedyś stała tu jednostka wojskowa, strzelnice ukryte między wydmami, kantyny w namiotach albo magazyny amunicji pod ziemią.

Zapomniałem też o rozmowach z Imani, zapomniałem, ale teraz znów pamiętam. Przypomniał mi o nich mężczyzna swoją krótką opowieścią o telefonie z Tampy, tak jak o wielu innych rzeczach. Mówiłem Imani o nadziei, a ona odpowiadała, że wcale nie chodzi o nadzieję, tylko o wiarę. O wiarę i prawo, prawo do istnienia i do niszczenia, do zdobywania nowej planety po tym, jak przejadło się poprzednią. Prawo, którego jej zdaniem nie mieliśmy. Słuchałem uważnie. Imani pracowała ze mną w zespole i czasem wychodziliśmy na taras. Prosiła, bym nikomu nie mówił, że pali papierosy.

W końcu – zapomniałem, a teraz pamiętam – w ósmym roku exodusu wsiadła do autobusu jak wszyscy inni. Autobus – zwykły, szkolny, pomarańczowy, awatar ostatniej istniejącej jeszcze namiastki transportu publicznego w czasie, gdy wszystkie inne zbankrutowały, popsuły się lub zostały rozkradzione – zawiózł ją do jednego z portów nad Zatoką Meksykańską. Przy naszych zarobkach można było tam dojechać tylko autobusem, Gwardia Narodowa strzelała do wszystkich, którzy mieli inne pomysły. W porcie Imani przesiadła się na statek, ze statku na platformę kotwiczną, z platformy do windy, z windy na stację przesiadkową, ze stacji na frachtowiec, z frachtowca na cykler, może właśnie na XRed-267, dla którego wyliczaliśmy razem trajektorie. I tym cyklerem poleciała do marsjańskich kolonii, czekających, żeby ją przyjąć i ugościć adekwatnie do środków przekazanych im w darowiźnie.

Widzę już Monterey, a właściwie Sand City, przedmieścia. Wiem na pewno, że zdążę przed zmrokiem, więc pozwalam sobie na postój. Zatrzymuję się, siadam na piasku i nie odrywając lornetki od oczu, zjadam całą paczkę M&M’sów z hotelowego minibarku. Smak starej czekolady i orzechów miesza się ze smakiem krwi cieknącej z dziąseł. Widzę fale, a między falami nic.

A może nie, może autobus Imani nie dojechał, może został splądrowany po drodze lub po prostu spalony z pasażerami w środku jak tysiące innych autobusów w tamtych czasach, od Maine po Południową Kalifornię. Może jej statek zatonął, statki przecież toną, tonęły wtedy lotniskowce i tonęły kutry rybackie, tonęły nawet łodzie podwodne. Może wypadła za burtę, wypchnięta w czasie jednego z buntów na pokładach jednostek czekających na swoją kolej. Ludzie w takich sytuacjach mają wiele powodów, żeby wypaść za burtę. Może kabina jej windy rozszczelniła się piętnaście tysięcy kilometrów nad ziemią, może kolejny z coraz częstszych i potężniejszych huraganów zerwał kable, zanim dojechała na orbitę, a może jej stacja przesiadkowa wybuchła, przecież co najmniej kilka z nich wybuchło po zderzeniach z kosmicznym śmieciem.

Wiele rzeczy mogło się przydarzyć Imani po tym, jak pomachała mi z okna autobusu na dworcu w Houston, bo wiele rzeczy przydarza się ludziom, gdy wielkie sprawy planowane na sto lat trzeba załatwić w piętnaście, a one mimo to nie przestają być wielkie. Nie wiem więc, co się dokładnie wydarzyło, ale wiem, że jeśli Imani przetrwała to wszystko, statki, windy, stacje, jeśli w końcu połknął ją cykler, by zabrać w swoim brzuchu na The Next Frontier, wreszcie, jeżeli akurat był to najmniejszy ze wszystkich, choć przecież wciąż ogromny XRed-267, to nigdy do celu nie dotarła. Z całą pewnością nie mogła dotrzeć, ponieważ wiem, że w wyliczeniach trajektorii lotu, które przygotowaliśmy, był błąd, całkiem trywialny, na tyle niewielki, by nie wykryła go żadna symulacja, i na tyle znaczący, że nie do skorygowania, gdy się w końcu ujawnił. Zapomniałem o tym, a teraz pamiętam.

Pół mili przed Monterey ostatni raz patrzę przez lornetkę na ocean; znowu nie dostrzegam nic poza falami. Chowam ją więc z powrotem do plecaka, jestem rozczarowany, ale podciągam paski i poprawiam sznurówki butów, po czym prostuję się i ruszam ponownie w stronę miasta. Rozkładam przy tym szeroko ręce, żeby każdy, kto mnie zobaczy, wiedział, że nie mam złych intencji, że przyszedłem tu w pokoju i, jeśli Bóg pozwoli, w pokoju ruszę dalej. Jestem spokojny jak każdy wędrowiec u celu swojej podróży, ale ani mój spokój, ani rozłożone ręce, ani nadzieja, którą się karmię od lat, nie pomagają. Pierwsza kula z karabinu, wystrzelona gdzieś między budynkami, zahacza o moje ramię. To tylko draśnięcie, ale potworny ból eksploduje w całym ciele. Upadam na pośladki. Druga kula mija biodro, słyszę, jak gdzieś z tyłu wbija się w piasek, w końcu trzecia trafia mnie w głowę i natychmiast pozbawia przytomności, a może także i życia.

 

***

 

– To się nie może udać – mówi Imani. Jej głos jest cichszy niż zwykle, ale wciąż ma fakturę liścia łopianu.

– To się nie może wydarzyć – odpowiadam, a następnie wypijam ostatnie krople kawy z filiżanki.

Kawę zrobił dla mnie ekspres w kafeterii, do którego nie musiałem nawet wlewać wody ani wkładać kolorowej kapsułki. Na automacie jest kilkanaście naklejek z hasłami takimi jak „Sprawiedliwy handel”, „Pomóż planecie” czy „Razem zatrzymujemy plastikową powódź”.

Patrzymy jeszcze raz na kartkę, prostokąty i strzałki nie układają się w żadną zrozumiałą całość. Rysowaliśmy je przez pół godziny, próbując uporządkować naszą wiedzę o tym, jak działa Centrum Kontroli Lotów, gdzie w tych skomplikowanych strukturach jest miejsce dla nas i jakie mamy możliwości działania. Przerwa lunchowa kończy się za kwadrans, będziemy musieli wrócić do kubików przed komputery.

Jeszcze kilka miesięcy wcześniej w ogóle byśmy się nad tym nie zastanawiali – naszą rolę rozumieliśmy na tyle, na ile trzeba – ja i Imani, dwa maleńkie, niemal identyczne puzzle na obrzeżach gigantycznej układanki. Znaliśmy tylko najbliższe otoczenie, ale mniej więcej zdawaliśmy sobie sprawę, co się dzieje z wynikami naszej pracy, przez jakie symulacje, kontrole i decyzje przechodzi każde z równań i wyliczeń, które przygotowywaliśmy od świtu do nocy. Jednak amerykański exodus nabierał tempa, kosmiczny wyścig z Chinami i Indiami nabierał tempa, ewakuacja baz wojskowych na całym globie nabierała tempa, pożary, huragany i burze nabierały tempa; nie było już na całej planecie procesu, który nie nabierałby tempa. Karawany z Meksyku i Ameryki Środkowej coraz częściej znajdowały drogę przez ciągnący się od Laredo do Tijuany pas radioaktywnych śmieci, do tego, gdzie się nie obrócić, brakowało pieniędzy, więc wszystko – łącznie z naszym Centrum Kontroli Lotów – wywracało się na lewą stronę. Ludzie odchodzili z pracy, ciągle przychodzili nowi, ryzyko błędu w zasadzie z dnia na dzień się podwajało. Potrzebowaliśmy – ja i Imani – odnaleźć się w tym na nowo, jeśli chcieliśmy jeszcze cokolwiek osiągnąć.

Imani rozmazuje palcem atrament, wskazując to miejsce na naszej mapie, gdzie kilka strzałek krzyżuje się i zbiega przy jednym z prostokątów. Prostokąt jest podpisany „Zespół Nawigacyjny”.

– Jeśli coś się sypnie, to tutaj. Cztery cyklery jednocześnie, dużo decyzji do podjęcia w krótkim czasie. Ludzie, którzy za sobą nie przepadają, w większości ledwo po studiach. Wyobraź sobie.

Imani ma odsłonięte ramiona, widzę czarne piegi na ciemnobrązowej skórze i pojedynczą kroplę potu, spływającą w stronę łokcia – najpierw powoli, potem bardzo szybko. W myślach układam równanie z setką niewiadomych, żeby zrozumieć, skąd to nagłe przyśpieszenie, ale liczby nie tworzą żadnej sensownej całości. Zamiast tego liczę więc strzałki, które oddzielają rozmazany atrament od tego fragmentu układanki, w którym znajdowaliśmy się my. To jest trochę prostsze i nie wymaga różniczkowania. X równa się dwa. Okazuje się, że w całym tym kosmicznym chaosie najsłabsze ogniwo jest na wyciągnięcie ręki.

 

***

 

Odzyskuję świadomość tak, jakbym wypływał na powierzchnię z głębi morza, żeby zaczerpnąć powietrza. Potem zanurzam się z powrotem w ciemność i chłód. I tak na zmianę – krótkie momenty, w których jestem, i długi czas, gdy mnie nie ma. Ale na końcu jednak tylko jestem, żyję, miarowo oddycham. Otwieram oczy.

Leżę na materacu na podziemnym parkingu rozświetlonym lampami przemysłowymi, które podłączono do samochodowych akumulatorów. Mogę ruszać głową i się rozejrzeć, widzę betonowe ściany, pojazdy bez powietrza w oponach, motocykl. I widzę też młodego mężczyznę, który – gdy nasze spojrzenia się krzyżują – odwraca się na pięcie i wychodzi poza krąg światła. Opadam jeszcze na chwilę w niebyt.

I znowu na powierzchni, znowu mogę się rozejrzeć, teraz podpieram się na łokciach, choć ramię pulsuje. Głowa też – innym, oddzielnym bólem. Półkręgiem otacza mnie kilkanaście osób, mężczyźni i kobiety w różnym wieku, niektórzy stoją, inni kucają, ktoś siedzi na metalowym krześle. Wpatrują się we mnie i czekają, aż coś powiem, a może nie, może to ja czekam na nich.

– Jestem… – zaczynam, ale mężczyzna stojący w środku grupy przerywa, unosząc rękę.

– Opatrzyliśmy ci rany. Fura szczęścia. Ale musisz już iść – mówi.

Jest niski i obły, a słowa filtruje przez fiszbiny wąsów.

– Jeśli to Monterey, to nie chcę już iść.

Zebrani dookoła mnie ludzie patrzą na siebie nawzajem, a po chwili znowu na mnie.

– Potrzebuję… Chcę zobaczyć wieloryba – kontynuuję, ale postrzelone ramię w tym momencie nie wytrzymuje, więc opadam na materac z jękiem. – Zobaczyć wieloryba – powtarzam w stronę sufitu.

Czyjeś ręce podnoszą mnie, ktoś inny podkłada zwinięte koce pod plecy. Mogę znowu patrzeć na zebranych, teraz tylko przy odrobinie wysiłku. Widzę twarze, każda odmiennego koloru i z innymi cieniami ukrywającymi oczy, ale wszystkie tak samo poorane i w podobny sposób smutne.

– Jakiego wieloryba? – pyta kobieta w średnim wieku, z czarnymi włosami ściętymi krótko i krzywo.

– Pływacza. Albo humbaka. Jakiegokolwiek. Wszystko jedno.

Kobieta wzrusza ramionami.

– Przyszedłem z Houston – dodaję.

– Przyszedłeś z północy – mówi jeden z nich, już nie chłopiec, ale jeszcze nie dorosły.

– Tak – potwierdzam. – Ale ruszyłem z Houston. Chciałem dojść do Vancouver, tyle że powyżej Portland już się nie da przez śnieżyce, więc zawróciłem. Czytałem w książce, że w Monterey można… można było zobaczyć wieloryby.

– Ile tutaj szedłeś? – odzywa się ponownie obły mężczyzna.

– Dwadzieścia siedem sezonów burzowych.

Szmer. Nie wierzą.

– Nie wsiadłeś do autobusu?

– Nie.

– Dlaczego?

– Na Marsie nie ma wielorybów.

Gdzie moja książka?

 

HUMBAK. Megaptera novaeangliae. Max. 18 m. Występuje na całej planecie. Początkujący obserwatorzy powinni uważać, by nie pomylić go z kaszalotem spermacetowym, który w określonych sytuacjach na powierzchni (np. przy niemal pionowej ekspozycji ogona) może odrobinę przypominać h. Przy obserwacjach należy zachować ostrożność i nie zbliżać się do zwierzęcia na bliżej niż 100 metrów, znane są bowiem liczne przypadki, w których wyskakujący nad wodę h. spadał na łodzie i powodował wypadki śmiertelne. Zróżnicowany czas nurkowania: od kilku do nawet czterdziestu minut.

 

Obły ucisza całą grupę tym samym gestem, którym wcześniej uciszył mnie.

– Burze zaczną się najpóźniej pojutrze wieczorem – mówi. – My jeszcze dziś zamykamy grodzie i włazy. Nie możesz z nami zostać, ale Monterey jest duże. Jeśli przetrwasz ten sezon, to pewnie znajdziesz jakąś łódź, z której nie korzystamy. Jest ich dużo, niektóre wciąż dają radę. Ale nie wiem, skąd weźmiesz paliwo.

– Spróbuję wiosłować.

Siedząca na krześle siwa kobieta stuka dwa razy laską w beton posadzki. Wszyscy na nią patrzą, ja też, jest starsza niż ktokolwiek, kogo w życiu spotkałem. Głowę schowała między ramiona, mruży oczy i przez to wszystko przypomina żółwia, który właśnie budzi się ze snu na płytkim dnie oceanu.

– Poczekasz? – pyta.

Słyszę ją wyraźnie, choć mówi niemal szeptem.

– Nie – odpowiadam. – Chciałbym wypłynąć jak najszybciej.

– Dostaniesz paliwo. Justine pokaże ci drogę do portu.

Cała grupa rozchodzi się bez słowa, przemysłowe lampy gasną jedna po drugiej, a ja zamykam oczy i zanurzam się w ciemność, ale już bez strachu przed głębią.

 

***

 

XRed-267 miał wykonać piętnaście kursów Ziemia – Mars – Ziemia, ale już w pierwszym minął swój cel o nieco ponad pół miliona mil, a potem rozbił się w pasie planetoid lub został złapany w pułapkę grawitacyjną przez jednego z gazowych olbrzymów. Albo, kto wie, po prostu zmienił się w kometę i wróci kiedyś w okolice Słońca wraz z trzynastoma tysiącami zamarzniętych, przypiętych pasami do metalowych łóżek ciał, wśród których być może jest też ciało Imani. Zapomniałem, ale już pamiętam, jak Spella Mayer, szefowa misji, do której wtedy raportowałem bezpośrednio jako koordynator zespołu nawigacyjnego, powiedziała tylko: „Jezu, tak blisko…”. Pamiętam, że prawie wybuchnąłem śmiechem.

Nie było żadnych śledztw, nikt nie miał do tego głowy, podobnie jak do tysięcy ważniejszych rzeczy, które działy się wtedy dookoła. Piętnaście osób odeszło z pracy, siedem popełniło samobójstwo. Spella jako pierwsza: rozbiła lustro w biurowej łazience i przecięła sobie tętnicę szyjną jeszcze tego samego dnia, w którym oficjalnie potwierdzono zakończenie misji. Reszta z nas została rozdzielona do innych zadań, dziesiątki cyklerów przecież wciąż kursowały między starą a nową ziemią obiecaną. Tylko niektóre z nich spotykał taki los jak XRed-267. Próbowałem działać tak samo jak wcześniej, ale bez Imani było to już niemożliwe, a może tylko nie do ogarnięcia wyobraźnią, zrobiłem więc jedyną rzecz, jaką jeszcze mogłem, żeby nie opaść na dno – spakowałem plecak i ruszyłem w stronę Vancouver.

***

Justine pokazuje na mnie palcem i mówi:

– Przepraszam.

– Za co?

Pokazuje palcem jeszcze raz, ale już się nie odzywa.

Wciąż kręci mi się w głowie z bólu i oszołomienia. Na pokład Mamy Langin wniosłem już pięciogalonowe kanistry, które dostałem od rybaków, i przelałem zawartość jednego do baku. Teraz siedzę na polerze, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami. Jest wcześnie rano, ja i Justine co chwila rozglądamy się po kei, jakby ktoś miał nas zaskoczyć. Gdy wstaję i spoglądam na zatokę, widzę pierwsze ciemne chmury na horyzoncie. Powietrze póki co jest prawie nieruchome, woda chlupocze o zrobione z opon odbijacze.

W poprzednich latach sztorm wyrzucił na falochron dziesiątki łódek i jachtów przeróżnych rozmiarów, niektóre wylądowały aż na parkingu dla turystów przy deptaku, gdzie leżą jedne na drugich – puste skorupy w plątaninie masztów, sztagów i want. Na szczęście dla mnie wystarczająco dużo innych uchowało się na kotwicach i przy bojach, w tym właśnie Mama Langin – dwudziestosiedmiostopowa rybacka kabinówka, która co prawda wygląda, jakby pierwsza miała pójść na dno, ale z jakichś powodów jeszcze unosi się na powierzchni. Idealna dla mnie.

Justine pokazuje mi znaki wyznaczające szlak wodny za falochron, żebym mógł ominąć wraki i pojedyncze podwodne skały.

– Gdy wypłynie pan już na zatokę, falowanie się zwiększy, ale jeszcze przez jakieś trzy albo cztery godziny będzie w miarę spokojnie – mówi. – Powinien pan zdążyć dopłynąć do Carmel-by-the-Sea i z powrotem. A jeśli nie, to tam można próbować przybić, jest proste podejście, byle na końcu dobrze wytracić inercję. To bywa trudne, zwłaszcza przy dopychającym wietrze. Prowadził pan kiedyś taką łódkę?

– Taką nie. Inną. Dam radę.

– A gdzie?

– Po zatoce Galveston.

– Tam nie było wielorybów?

– Kiedyś były butlonosy. Ale już bardzo dawno nie. Jak w całej Zatoce Meksykańskiej zresztą. W każdym razie żadnego nie widziałem.

– Dlaczego ich nie ma?

– Za dużo ludzi. Za mało czasu.

– Nie rozumiem. – Justine marszczy nos i mruży powieki.

Przyglądam się jej, tak naprawdę po raz pierwszy, od kiedy wyszliśmy na powierzchnię z podziemnego parkingu. Skołtunione włosy koloru brudnego piachu zaplotła w dwa warkocze, a ze szmat, które trzyma w ręku, wystaje lufa strzelby myśliwskiej. Wcześniej myślałem, że to kij albo laska i nawet nie przyszło mi do głowy, żeby się nad tym zastanawiać. Dziewczyna ma nie więcej niż piętnaście lat.

– Nie ma za co – mówię.

– Co?

– Już wiem, czemu przepraszałaś. Nie ma za co. Masz niezłe oko.

– Chyba nie, skoro rozmawiamy – odpowiada. Oboje wybuchamy śmiechem, ale ja na bardzo krótko, bo ból głowy robi się nie do wytrzymania. Justine widzi mój grymas i też poważnieje. – Musi pan już płynąć, jeśli chce pan wrócić.

Wchodzę na pokład Mamy Langin, pochylam się, żeby wejść do maleńkiej sterówki, włączam ssanie i uruchamiam silnik. Odpala za pierwszym razem, co wydaje mi się małym cudem. Na konsoli widzę dziesiątki przełączników i przycisków, których przeznaczenia nawet się nie domyślam. Słyszę, jak Justine zdejmuje cumy z polerów, najpierw rufową, potem dziobową, i rzuca obie na łódkę. Wychodzę jeszcze raz na zewnątrz, żeby się z nią pożegnać.

– Też nigdy nie widziałam wieloryba, a pływam tu na zawsze. To znaczy od zawsze – mówi dziewczyna.

Nie wiem, dlaczego jest smutna. Może przygnębia ją perspektywa nadchodzącej burzy i kolejnych tygodni albo nawet miesięcy pod ziemią. Może boi się tego, że nie dożyje następnego wyjścia na słońce. Angielski Justine nie jest doskonały, ale nie tak jak u kogoś, kto języka uczył się w szkole, raczej jak u kogoś, kto ma mało okazji, żeby go używać.

Silnik pyrka pod pokładem, prawie się nie krztusząc.

– Może mi się poszczęści.

– Opowie mi pan po powrocie?

Nie wiem, co jej odpowiedzieć. Milczymy chwilę.

– Jeśli się spotkamy, wszystko opowiem – mówię w końcu.

Justine bez słowa odwraca się i biegnie między zrujnowane restauracje i sklepy na nadbrzeżu.

Udaje mi się wyprowadzić Mamę Langin spomiędzy pomostów kei, tylko raz zawadzając burtą o jeden ze słupów cumowniczych. Kadłub jęczy i skrzypi przez chwilę, ale sunie dalej, moja własna łódka. Mijamy drugi z falochronów i wypływamy na zatokę. Już ją kocham nad życie, choć jeszcze na brzegu nic do niej nie czułem, w ogóle dawno nie czułem nic podobnego. Fale rzeczywiście robią się coraz większe, ale na razie wszystko jest w doskonałym porządku. Na stoliku nawigacyjnym leży książka, a ja co chwila zerkam na okładkę.

 

PŁYWACZ SZARY. Eschrichtius robustus. Jedyny w swoim rodzaju, nie do pomylenia z innymi gatunkami. Brak płetwy grzbietowej, w jej miejscu tylko niewielki garb. Często samotny, choć w czasie migracji łączy się niekiedy w grupy do kilku sztuk, na żerowiskach i wodach lęgowych okresowo znacznie liczniejszy. Bardzo długie migracje, do 20 000 kilometrów wzdłuż wschodniego i zachodniego krańca Pacyfiku. Pod tym względem prawdopodobnie rekordzista wśród ssaków.

 

***

 

Pamiętam, gdy zapytałem Imani, dlaczego zamierza jednak wsiąść do autobusu. Leżałem na cienkim materacu, przytulony do jej nagiego brzucha, skulony i oddany całkowicie łasce tej dziewczyny z głosem jak liście łopianu. Wieczór był nawet znośny. Imani paliła papierosa z przedostatniej paczki, jaka nam została, drugą ręką rozczesując moje rzednące włosy.

– Dlaczego? – powtórzyłem, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Przecież…

– Bo to co innego – odparła zdenerwowana, nie pozwalając mi dokończyć. – Co innego ludzkość, a co innego ja.

– To jakaś koszmarna rosyjska ruletka. A jeśli trafisz na Rodzynkę?

Tak nazywaliśmy między sobą XRed-267, bo wydawało nam się, że nasz spisek potrzebuje kryptonimów.

Zaciągnęła się.

– To będzie to jakoś sprawiedliwe, nie?

Nie poprosiła mnie nigdy, żebym pojechał z nią, a ja nie poprosiłem, żeby została. Zapomniałem, a teraz pamiętam.

***

Nie wiem, czy jestem jeszcze w zatoce, czy już na otwartym oceanie. Długie, ciemnogranatowe fale kołyszą Mamą Langin, wzmaga się wiatr, ale mimo to autopilotowi udaje się utrzymać kurs nawet przy niewielkiej prędkości. Jedyny problem to ostatnia kreska na wskaźniku naładowania akumulatora, ale póki co mogę wyjść na pokład, a nawet wspiąć się po drabinie na dach sterówki. Mam ze sobą tylko lornetkę. Za rufą cypel zasłania już prawie całe Monterey, przez szkła widać za to doskonale skały i plażę Pacific Grove oraz te kilka wiktoriańskich domów, które nie schowały się wśród sosen i w miarę cało uszły sztormom.

Nie patrzę więcej w stronę brzegu. Ocean przed dziobem jest drugą największą rzeczą, jaką widzę w życiu, większe były tylko przestrzenie kosmosu, które próbowałem opisać liczbami i ogarnąć umysłem, siedząc przed ekranem komputera w swoim kubiku w Houston. Przykładam lornetkę do oczu i wypatruję pomiędzy falami fontann wodnego pyłu – gdy je w końcu zobaczę, będę wiedział, że tam, tuż pod powierzchnią wody, płynie lewiatan, który właśnie nabiera powietrza przed kolejnym zanurzeniem. Być może moje serce przyśpieszy wtedy na chwilę ze wzruszenia albo ominie kilka uderzeń ze strachu. Może zacznę płakać z żalu, a może padnę na kolana, żeby błagać o przebaczenie. Ale myślę, że nie – myślę, że tak naprawdę nie wydarzy się nic, jak nie wydarzyło się od początku czasu i jak nie wydarzy się nigdy, bo wydarzyć się przecież nie może.

Koniec

Komentarze

Proszę, niech nikt nie myśli, że kieruję się złośliwością, bowiem naprawdę kieruje mną rozbawienie. Dość długa lista imion i nazwisk osób (niektórych w pewnym sensie znajomych) pracujących przy tekście i nad tekstem, a jednak nadal można by coś niecoś poprawić… W trzech miejscach. Skąd ja znam i pamiętam to zjawisko?

O tekście króciutko: bardzo dobry. Największym jego walorem, z mojego punktu widzenia, jest nieobecność tej niemal klasycznej (w pewnym okresie niemal obowiązkowej) wizji postapokalipsy. Migawkowe zdania o zmianach pogodowych, o zniknięciu znaczących zapasów żywności, paliw i tak dalej, wystarczą. Bohater odrobinę niejednoznaczny, więc po prostu normalna, ludzka postać, osoby z dalszych planów dostatecznie scharakteryzowane przez zachowania.

Pozdrawiam.

Dzięki, Adamie. Z redakcją jest jak z tym zamiataniem na szufelkę. Zawsze zostanie ten paseczek, coraz cieńszy i cieńszy, ale nieskończony.

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Bardzo posępną przyszłość pokazałeś, Cerlegu, a mimo to przeczytałam tę historię z dużą przyjemnością. I choć zobaczyłam zaledwie maleńki fragment wędrówki bohatera, to dzięki jego wspomnieniom mogłam się z nim w pewien sposób zżyć, zrozumieć i pozostać z nadzieją, że zobaczy wieloryba…

 

miał­by ży­cze­nie po umy­ciu wy­trzeć ręce . → Zbędna spacja przed kropką.

 

miały wy­wieźć na Marsa te naszą dobrą… → Literówka.

 

pięt­na­ście kur­sów Zie­mia–Mars–Zie­mia… → …pięt­na­ście kur­sów Zie­mia – Mars – Zie­mia

 

Pa­mię­tam, że pra­wie wy­bu­chłem śmie­chem.Pa­mię­tam, że pra­wie wy­bu­chnąłem śmie­chem.

http://okiem-filolozki.blogspot.com/2013/06/zniko-czy-znikneo-wybucho-czy-wybuchneo.html

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Powolne, nostalgiczne i może dlatego przejmujące. Jak nie lubię postapo, tak czytałem z zainteresowaniem, bo przedstawione nienachalnie. Bohater ludzki, zwyczajny człowiek, ale z pasją, marzeniem. Aż chciałoby się, żeby mu się udało, chociaż przypuszczamy, że tak nie będzie.

Koalo, nie wiadomo, może będzie.

Reg, dzięki, zaraz poprawię.

 

Swoją drogą, wracam tu po latach i jakieś mało czytelników. Chyba coraz gorzej jest być pisarzem.

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Bardzo proszę, Cerlegu. Miło mi, że mogłam się przydać. :)

 

Swoją drogą, wracam tu po latach i jakieś mało czytelników. Chyba coraz gorzej jest być pisarzem.

Nigdy nie było łatwo, a do tego doszła Twoja niemal czteroletnia nieobecność na portalu, więc dla wielu obecnych użytkowników nie jesteś znanym twórcą, jeszcze nie wiedzą, że umiesz pisać i że fajnie piszesz.

Cierpliwości, Cerlegu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja mam na drugie Cierpliwość :)

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Ładnie. I wiele o Tobie mówi. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, Cerlegu!

 

Jako hardcore fanka post-apokaliptycznych opowieści o strumieniach świadomości włóczykijów-protagonistów, z pewną dozą ciekawości i podejrzliwości obserwowałam, jak zaliczasz kolejne klisze gatunkowe: szukanie jedzenia; znalezienie jedzenia mimo braku jedzenia na świecie; napadnięcie podczas szukania jedzenia; postrzelenie i rekonwalescencja pod okiem „tych złych”; oraz ten nieustanny, wiecznie żywy symbol naturalistyczny, w tym wypadku wieloryb.

Przyznam, że poczułam niemałą ulgę, kiedy okazało się, że zręcznie przemknąłeś między nimi, nie przesadzając w żadnym kierunku. I jeszcze oprószyłeś moją ulubioną posypką z gatunku sci-fi, a mianowicie soft ;) Gdzie nie trzeba się zastanawiać nad smakiem, po prostu się go czuje.

 

Co za dobry tekst. Wydaje mi się, że robi go przede wszystkim nostalgia tkwiąca w marynistycznym klimacie i pastelowa urokliwość nadmorskich nazw. Lewiatan przyczajony pod taflą wody (i w umyśle bohatera) jest prawdziwie tragiczny. Co do samego klimatu, miałam przyjemne skojarzenia z piórem McCarthy’ego i tego Cerlega, którego miałam przyjemność czytać przed laty, więc cieszę się z Twojego powrotu na portal. Aż zajrzałam do antologii.

 

Chyba najbardziej podobała mi się subtelność apokalipsy, nie tylko faktycznej, ale tej wielorybiej, oraz tej w głowie protagonisty. Bohater najpewniej umarł gdzieś w momencie, gdy jego zespół się rozpadł, a potem ponownie, kiedy rozstał się z Imani. Ostatni kawałek duszy umiera bardziej metaforycznie, choć cieleśnie również (krwawiące dziąsła). Cóż, miejmy nadzieję, że skoro wieloryby miały się dobrze na Ziemi 40 milionów lat, pociągną jeszcze parę kolejnych. Nawet jeśli wyłącznie w ludzkich umysłach.

 

Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to niedosyt światotwórczy (jest świat alternatywny, w sumie, a chciałoby się czegoś więcej) – jednak skoro protagonista nie wie, jak tam na Marsie, my też nie.

Pozdrawiam ;)

Żonglerko, dzięki! Wszystkie miejsca prawdziwe i prawdziwe nazwy też, sam w Monterey jedyny raz w życiu widziałem wieloryby. Co do klisz – i pytam na serio – czy da się post-apo napisać tak, żeby ich nie było? Zawsze mi się wydawało, że to podgatunek jednak ubogi w sztafaż i nie znam filmów ani książek, które to omijają, ale ja tez nie znam ich generalnie dużo.

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Ja bym powiedziała, że zależy od post-apo. Np. u Raya Bradbury’ego “Nadejdą ciepłe deszcze” protagonistą jest budynek.

Wydaje mi się natomiast, że w tym klasyczniejszym i bardziej lubianym post-apo przodują klisze właśnie, i z ich użyciem trzeba go tworzyć (to historia przede wszystkim o człowieku, więc musi być ludziom bliska i trochę jednak przewidywalna), ale imo charakterystykę gatunkową warto wzbogacić o coś jeszcze, chociażby telepatycznego psa (Ellison – “Chłopiec i jego pies”). Albo całkiem porzucić ludzi i pokazać przyszłość z perspektywy kota (gra “Stray”), chociaż w tym akurat przypadku jest akurat mniej apo, a więcej post.

Zazdro, że widziałeś wieloryby ;)

Zawsze można napisać o słoiku majonezu po zagładzie atomowej, wiadomo. Ale sama wiesz, że w takiej Drodze to naprawdę nie ma nic nowego, a jednak – arcydzieło. Ja bardzo lubię “Gwiazdozbiór Psa”, a tam też nie ma nic ciekawego pewnie w samej konwencji. Z drugiej strony – ostatni Mad Max, mój ziomek napisał superciekawie, znajdując w nim rzeczy, które by mi nie przyszły do głowy: https://pawelmoscicki.net/esej/metafizyka-mad-maxa/

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

Zawsze można napisać o słoiku majonezu po zagładzie atomowej, wiadomo.

Założę się o dychę, że nie napiszesz.

 

W “Drodze” robotę robi droga, imo. I zakończenie.

Ziomka czytnę, dzięki. Metafizyki i Mad Maxa nie odmówię.

 

Z przyjemnością klikam bibliotekę. Opowieść, choć niespieszna, jest przejmująca i zdecydowanie trafia w moją wrażliwość. Ostatni akapit przemówił chyba najbardziej, ma w sobie coś ze smutnego pożegnania, ale też dobrze łapie oceaniczny bezkres i pięknie domyka opowieść.

Do postapo mam stosunek, powiedzmy, umiarkowanie entuzjastyczny, bo często dzieje się za dużo i za szybko, a tutaj dostałam coś subtelnego, a zarazem uderzającego w miękkie.

Ocean przed dziobem jest drugą największą rzeczą, jaką widzę w życiu, większe były tylko przestrzenie kosmosu, które próbowałem opisać liczbami i ogarnąć umysłem, siedząc przed ekranem komputera w swoim kubiku w Houston.

Ależ mi się to zdanie podoba.

Rossa, jak dobrze spotkać kogoś, kto od fantastyki też potrzebuje, żeby nie działo się za dużo i za szybko. Dzięki!

Żonglerko, przyjmuję, 365 dni od dziś :)

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

 

 

Cześć,

 

nawet udało mi się nadejść na tyle szybko, aby doklikać bibliotekę.

 

Opowiadanie jest jednym z lepszych jakie przeczytałen w tym roku. Apokalipsa czai się w nim jak rodzina introwertyka w przedsionku jego domu, rozbierającą się z płaszczy tuż przed kolacją wigilijną. W obliczu zagłady zmieniają się priorytety, miłość już nie znaczy to samo, pozostanie przy życiu zaś zdaje się pustym frazesem, nieledwie żartem.

I dodam jeszcze, pewnie nieco kontrowersyjnie, ale rzekłbym, że właśnie w “Drodze” MacCarthy’ego jest więcej klisz niż w Twojej historii. Bo tam nie było wieloryba ;)

 

Nie wiem jak to wygląda z piórkiem dla publikowanego już tekstu, ale planuję wystosować zgłoszenie. Pewnie jutro :)

 

Podrawiam!

Che mi sento di morir

BasementKey, dzięki! Z tą “Drogą” to często się zastanawiam, na ile to ona stworzyła te klisze. Ja, będąc fanem postapo ją szanuję, ale nie powiedziałbym, że lubię. Zresztą trudno taką historię “lubić”.

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

właśnie w “Drodze” MacCarthy’ego jest więcej klisz niż w Twojej historii. Bo tam nie było wieloryba ;)

Tutaj też właściwie nie ma D:

 

Nie wiem jak to wygląda z piórkiem dla publikowanego już tekstu

+1

Cerlegu, przemyślałam to i owo, i doszłam do wniosku, że opowiadanie zasługuje na piórko, więc udaję się do nominowalni. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, Ty moja ulubiona <3

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz palnie pięścią w stół

:D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tutaj też właściwie nie ma D:

Tutaj jest potencjalnie, a U MacCarthy’ego potencjalnie nie ma :P

 

 

Che mi sento di morir

Piękne, przejmujące opowiadanie. Nie będę silił się na egzegezę, tym bardziej że tekst był już ponoć publikowany gdzie indziej, a i wcześniejsi komentatorzy dorzucili swoje trzy grosze.

Natomiast chciałbym zaznaczyć, że powtórzeń w literaturze nie uważam za rzecz złą. Jeżeli nawet opowiadanie opiera się kompozycyjnie na schematach przyjętych w gatunku, to może i dobrze? Wielkie dzieła powstawały nieraz czerpiąc pełnymi garściami z tego, co było już wcześniej. Taki był początek literatury w Europie – przecież Homer (o ile istniał), zbudował swoje eposy w oparciu o to, co śpiewali jego poprzednicy. A i sam język jako taki to w gruncie rzeczy nieustanne powtórzenia.

Kibicuję więc takim tekstom jak to opowiadanie. Pozbawione twistów czy innych niespodzianek, ale na swój sposób przemawiające do czytelnika i po prostu piękne (piękne w swoim rodzaju, tak, jak piękna może być literatura postapokaliptyczna).

Nowa Fantastyka