- Opowiadanie: BMA - Mroczne widno

Mroczne widno

Cześć!

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Rybak3

Oceny

Mroczne widno

W zimie lubię sobie po kolacji siąść przy oknie i patrzeć. Niedaleko bloku stoi uliczna lampa, to i wszystko fajnie widać, takie wieczorne światło ma swój nastrój, można siedzieć, patrzeć i myśleć, i o całym świecie zapomnieć.

Siedzę tak jednego razu i patrzę na lampę, na krzaki, na śnieg. I naraz widzę, że w śniegu, co leży na trawniku, coś się świeci. Ale tak nienormalnie się świeci, rozumiesz. Bo normalnie mogłoby co odbijać światło lampy, ale żeby aż tak… To było takie świeci-coś, co wcale nie wyglądało na odbicie, ale jakby samo z siebie świeciło, jakby ze środka siebie świeciło.

Wstałem z krzesła i przytknąłem głowę do szyby, żeby się dokładniej przyjrzeć. Naokoło był śnieg, trochę brudny, bo i dawno leżał, a to było ciemniejsze, podługowate na jakieś czterdzieści centymetrów. I świeciło się w czterech miejscach. W dwóch na przedzie, co wyglądały jak światła samochodu, jeno że samochód ma światła po bokach, a te zajmowały prawie cały przód: jasne, żółte, całkiem jednolite i niebłyszczące, jakby trochę matowe. A z kolei z drugiej strony, z tyłu, błyszczały mocno dwa punkty, całkiem małe, ale z ostrym światłem, jakby małe gwiazdki. Cie florek, myślę sobie…

Traf chciał, że parę dni wcześniej oglądałem film o kosmitach, to i od razu mi się skojarzyło. Tytuł był, jeśli mnie pamięć nie myli, Mroczne widno. I nawet nie w telewizorze ten film oglądałem, tylko w kinie byłem. Nie żebym miał za to płacić. To, rozumiesz, od Władka Farcika dostałem bilet. Władek planował iść ze swoim synem, ale akurat dzień wcześniej chłopak dostał biegunki, a do kina z biegunką nie wpuszczają. To Władek posłał babę z dziakiem do doktora, a myśmy se poszli na film.

Nawet nie myślałem, że kosmity są takie wredne. To nie ma żartów, zwłaszcza jak się trafi taki Zakapturzony Zamaskowaniec – o, wtenczas przerąbane na całego. I mi się zaraz pomyślało, czy to świeci-coś to nie jest czasem statek kosmiczny Obcych, bo ten filmowy był całkiem podobny. Ten tutaj był po prawdzie trochę mały, ale w końcu kto powiedział, że wszystkie kosmity są duże? Małe też pewnie bywają, a mały wcale nie musi być mniej wredny – mały może być jeszcze wredniejszy niż duży. No, chybaby światło z lampy tak się od śniegu odbijało, ale coś mi się nie chciało wierzyć.

Do pokoju weszła Lesia i pyta się, czego tak po ciemku siedzę.

– Chodź no tutaj – mówię – coś ci pokażę… Widzisz, o tam, jak się świeci?

– Ano, coś błyszczy. I co?

– Jak to co? Nie wiadomo co… Co by to mogło być?

To Lesia popatrzała na mnie tak jakoś dziwnie, potem jeszcze raz wyjrzała na dwór i mówi, że pewno krecik się obudził i zapalił sobie w kretowisku lampkę nocną.

O! I tak można z babą o poważnych sprawach pogadać! Krecik się obudził, widzieli ją! Tam może jaka zaraza kosmiczna dybie, a jej się żarty trzymają!

Lesia poszła na telewizor, a ja dalej patrzę. Przeszedłem w drugi koniec okna, żeby zmienić perspektywę – stamtąd też widać, że świeci! I bez przerwy tak samo, ani nie mrugnie, ani się nie ściemni, ani nie rozjaśni… oj, podejrzane to…

Patrzę wciąż, patrzę, ale i myślę, niedługo trzeba iść spać, a weź połóż się spać, kiedy coś świeci pod oknem, kiedy tam takie świeci-coś pod oknem siedzi. Przecie za nic nie usnę, mowy nie ma. Myślę sobie, nie ma innego wyjścia, muszę pójść i sprawdzić, kosmita nie kosmita, lepiej wiedzieć zawczasu, noc długa, nie wiadomo, co potem może być. Założyłem kapotę, kapelusz, buty, Lesi rzekłem, że lecę na moment do Jędrka, sąsiada, co mieszka nad nami, bo coś ważnego mi się przypomniało i muszę zasięgnąć języka. Lesia akurat patrzała na serial, to machnęła jeno ręką, a idź z Bogiem.

Ale nim wyszedłem na dwór, skoczyłem jeszcze do piwnicy. Miałem tam schowanego bejsbola, taką pałę, rozumiesz: lepiej mieć coś pod ręką, gdy się do takiego świeci-coś wychodzi. Bejsbola zdybałem w parku – idę jednego razu, patrzę, jakaś pała koło ławki. Podszedłem bliżej, a to bejsbol. Podniosłem, ciężkawe to nawet, ale w dłoni dobrze leżało, myślę tedy, a wezmę do domu, czasy mamy niepewne, nie zaszkodzi mieć na podorędziu coś do obrony; schowa się gdzie w chałupie albo w piwnicy i niech sobie leży, w końcu bejsbol nie zając, nie zepsuje się; a w razie potrzeby, będzie jak znalazł.

Wyskoczyłem z bejsbolem na dwór i ścieżką, co szła koło bloku, poleciałem na drugą stronę pod balkony. Przystanąłem tam, głowę wyścibiłem: patrzę, świeci się, zaraza! Ale widać stamtąd było nie więcej niż z mieszkania, a może nawet mniej, bo z niska – niby bliżej, niby szyby nie ma, ale widok z dołu inny. Myślę, nie ma rady, muszę do tego świeci-coś podejść, tak z pięć metrów chociaż. Wziąłem pałę w obie ręce i powolutku podchodzę, najpierw przez zasypany śniegiem trawnik, potem chodnikiem… A tu naraz łup! – lampa zgasła!

O cholera! myślę sobie. Czyżby ten świecący mnie przyuważył i załatwił lampę, żebym nie mógł trafić? Ale przypomniałem sobie wnet, że o dziesiątej wyłączają za blokami lampy, pewno dla oszczędności, mogło tedy zgasnąć samo z siebie, bo coś przed dziesiątą było, jak wychodziłem.

Patrzę w tamto miejsce, choroba ciężka, zgasła lampa, zgasło i świeci-coś… Znaczy, odbicie to jeno było.

Aleć im dłużej się wpatruję, tym bardziej zdaje mi się, że coś jednak widzę. Niby nie świeci, ale jakby świeciło, niby nie błyszczy, ale jakby błyszczało, niby nic nie ma, ale coś podługowatego jakby było… O ty pohańcu kosmiczny! myślę sobie, takiś cwany! I liczę, ile to minut przed dziesiątą wyszedłem, i czy na pewno już pora była, żeby lampy wyłączyć; oj, chyba z pięć minut powinno zostać…

Przystanąłem, nie wiadomo, co robić. Nie przyszło mi do głowy, żeby wziąć latarkę – po ciemku strach podchodzić, nawet z bejsbolem w ręku człowiek jak bezbronny, ani się spodziejesz, jak coś z ciemnicy wyskoczy. Myślę, trudno, trzeba będzie zrobić odwrót, tymczasowy, ma się rozumieć; wrócę do domu po latarkę, a jeszcze kapiszonów wezmę na wszelki wypadek, i wtenczas pogadamy. Jeno że tak od razu odwrót robić trochę nie bardzo – raz, że głupio, pomyśli tamten, że dostałem pietra, a dwa, trochę też niebezpiecznie nieprzyjacielowi plecy pokazywać, może jemu ciemno nie robi różnicy, będzie mnie miał wystawionego. Jak zobaczy, że się wycofuję, może mnie jeszcze pogonić. A słyszałem, że jak się przed dzikim zwierzem stanie, to trzeba go mieć zawsze z przodu, przed oczami, bo jak się człowiek tylko odwróci, to tamten zaraz zaatakuje. To zacząłem tyłem odwrót robić.

Naprzód chodnikiem, krok po kroku, na chodniku trochę ślisko, przy chodzeniu tyłem łatwo się wykopyrtnąć. Ale szczęśliwie doszedłem do miejsca, gdzie należało zejść na trawnik, by potem doskoczyć do bloku i ścieżki; o, jak tam będę, na ścieżce, to już jak w domu. Macam nogą, gdzie tu krawężnik, tyłem łatwo zawadzić; nieraz i przodem łatwo, bo krawężniki mamy spore. I wtenczas przypomniałem sobie ten film, Mroczne widno, przypomniało mi się, jak tam wszyscy skaczą, a z wysoka nieraz i przez przeszkody, miast zasuwać naokoło i nadrabiać drogi to chop-siup! z góry w dół i z dołu w górę. Myślę sobie, to i ja se skoczę. Akurat przez krawężnik sobie skoczę, dam radę; tyle, co krawężnik, to dam radę, w sam raz dla mnie będzie. Niech sobie ta przybłęda kosmiczna nie myśli, że Ziemianin skakać nie potrafi, że tylko truchtem potrafi zasuwać. Zaraz zobaczy, że Ziemianin potrafi skakać – i to nie byle jak, bo tyłem sobie skoczę, a co. Zaraz ci pokażę, pohańcu kosmiczny, jaki ze mnie Brusli.

Wybadałem dokładnie nogą teren: przed krawężnikiem najpierw, czy gdzie lodu nie ma albo śniegu zadeptanego, łatwo się na takim wykopyrtnąć; potem za krawężnikiem – to jeszcze ważniejsze, tam będę lądował, to muszę mieć teren sprawdzony dokładnie, czy nie ślisko, czy równo, czy nic nie leży: niech się noga omsknie, a pierdyknąć można, że nie wiem. Ale nic podejrzanego nie znalazłem, wszystko pod kontrolą. Ścisnąłem mocniej bejsbola w dłoniach, nogi zgiąłem i hop! – i jak nie wyrżnę łbem w gałąź!

Zgięło mię wpół i rzuciło na śnieg. W oczach najpierw mi pociemniało, potem zobaczyłem wianuszek gwiazd – chociaż leżałem gębą do dołu. Jakoś się zebrałem na czworaki, potem siadłem na śniegu: Święty Bonifacy, myślę, co się dzieje? A patrzę w tamto miejsce, patrzę i nie wiem, czy widzę, czy mi się zdaje, że ten podługowaty jakby trzy razy mrugnął.

Nasamprzód pomyślałem, że kosmita zaatakował mnie miotaczem udarowym – alem sobie wnet przypomniał, że tu rośnie ten stary klon, a gałęzie ma nisko i jak się przez trawnik przechodzi, to trza uważać, żeby łbem nie zawadzić. Nawet widać go teraz nade mną było, jeno że jak pierwej byłem wykręcony plecami… No, wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że to od niego dostałem. Oż ty… takie bliskie spotkanie z drzewem to gorsze niźli trzęsienie ziemi.

Ściągnąłem kapelusz – całkiem mi go zharmonizowało, ale i tak szczęście od Boga, żem nie poszedł z gołą głową, zawsze jakaś amortyzacja była – ściągnąłem i przyłożyłem śniegu na głowę: a pod ręką czuję, jak mi guz rośnie. Okiem łypię w krzaki, czy tamten się nie rusza, czy nie błyska. Niby nie. Ale widział wszystko dobrze i tera pewno śmieje się do rozpuku, podlec kartagiński: a to sobie pięknie tubylec łeb o gałąź rozbił!

Zmoczyłem śniegiem łepetynę w miejscu, gdzie mi guz pulsował, potem podniosłem się powolutku, wziąłem bejsbola i skulony pognałem pod blok, a potem ścieżką wzdłuż ściany. I jeno zerkałem za siebie, czy mnie co nie goni. Ale nie goniło.

Już nie odnosiłem kija do piwnicy, tylko poleciałem od razu do mieszkania, tam szybko do łazienki, żeby mnie aby Lesia nie dostrzegła. Bejsbola schowałem za szafkę, potem wziąłem ręcznik, namoczyłem i przyłożyłem sobie do głowy.

Lesia już się położyła, ale nie spała widać, bo za jakiś czas słyszę, woła mnie.

– Stefek, jesteś tam? Co tak w łazience długo siedzisz?

– A bo coś mnie przypiliło – mówię. – Musi po tym kapuśniaku, co był na obiad.

– To pogaś światło, bo ja już śpię.

– Dobra, dobra…

Chwała Bogu, będę mógł na spokojnie przemyśleć sytuację. Tylko co tu jest do myślenia? Drugi raz tam po ciemnicy nie pójdę, nawet z latarką nie pójdę, o nie. A znowuż kłaść się spać, trochę strach. W łazience całą noc siedzieć? A niech przysnę w łazience, to dopieroż będzie… Nic, trzeba się położyć, tylko tak, żeby kosmitę zmylić…

Poszedłem do pokoju, Lesia już spała, powolutku podszedłem do okna i wyjrzałem: ciemno wszędzie, nic nie widać. Lesia zaciągnęła zasłony, jak zwykle, żeby nad ranem, jak lampy włączą, światło nie przeszkadzało nam spać; zaciągnąłem je jeszcze lepiej, poutykałem, krzesłem przyparłem, żeby było szczelnie, potem się rozebrałem i wlazłem pod kołdrę. Ale najpierw przełożyłem kota, który sypia w nogach, na poduszkę – potem wlazłem cały pod kołdrę, zwinąłem się w kłębek, ponaciągałem kołdrę, żeby z zewnątrz nic widać nie było, i tak leżałem.

Leżę i myślę: przyjdzie tu, menda jedna, czy nie przyjdzie? W razie czego, kot będzie na wierzchu, to może jego najpierw capnie. Jego i Lesię, a ja się ostanę. Kot narobi wrzasku, to zaalarmuje. Szkoda, żem bejsbola pod kołdrę nie wziął, myślę sobie, ale już mi się nie chciało wyłazić, zresztą strach, ciemno wszędzie, że oko wykol.

Łepetyna mnie bolała, zaraz zacząłem rozpamiętywać ten mój skok niefortunny, a cholera jasna by to drzewo wzięła, nie miało gdzie urosnąć! A ten wszystko widział! Może nawet nagrał to na kamerę i teraz ogląda sobie drugi raz, i śmieje się na całego. A jeszcze to wyśle do jakiego kosmicznego internetu, żeby pokazać, jakie cudaki na Ziemi mieszkają! Aż mi się słabo zrobiło, jak o tym pomyślałem: jak tam wszystkie kosmity i ufoludki patrzą teraz na Ziemianina-Niedojdę, co skakać nie umie i łeb sobie o gałąź tłucze. Toż wstyd na cały kosmos! I że też mnie to musiało spotkać… No, kto wie, może nie tylko mnie jednego sfilmowali. Może te wszystkie ufa, te spodki latające po to właśnie latają, żeby tubylców filmować, jak co głupiego albo śmiesznego robią, jak się który wykopyrtnie, jak któremu portki opadną… Albo co gorszego jeszcze, rozmaite rzeczy ludzie robią, zwłaszcza jak myślą, że nikt nie widzi. A kosmita po kryjomu się zasadzi i filmuje. I potem pokazuje to w kosmicznym internecie, i wszystkie ufoludki śmieją się do rozpuku! O, na pewno tak jest; wszyscy myślą, zastanawiają się, co to te ufa, dlaczego latają, po co, a to właśnie po to: żeby niemrawców ziemskich filmować i potem śmiać się z nich ile wlezie! My się śmiejemy ze śmisznych kotów, a kosmity śmieją się z ludzi!

Trochę mi ulżyło, jak pomyślałem, że nie tylko ze mnie w kosmosie się śmieją, że innych też pewno nagrali. Zawszeć wstyd trochę mniejszy…

Nie wiem, jak długo leżałem, usnąć wcale nie mogłem. Aleć w końcu sen mnie zmógł – a jak usnąłem, to się obudziłem aż rano. Z początku wcale nie wiedziałem, że rano, bo pod kołdrą ciemno. Myślę, co to tak ciemno, czego to ja schowany pod kołdrą leżę? Ale zaraz mi pamięć wróciła, a to od guza, co mi pulsował nad czołem – zaraz sobie wszystko przypomniałem. Strach mnie zdjął, poczekałem trochę, nie wiadomo, noc to jeszcze czy może już dzień? Odchyliłem troszkę kołdrę – ciemno. Myślę, noc. Właściwie nie było całkiem ciemno, tylko tak ciemnawo, takie niby ciemno, niby widno, rozumiesz, takie mroczne widno było. Posunąłem rękę pod kołdrą, żeby sprawdzić, czy Lesia jest w łóżku. Posuwam i posuwam, a tam nic, łóżko już przestygłe, Lesi nie ma. Myślę, porwali mi kobitę, jak nic, porwali. To strach mnie zdjął jeszcze większy. Posunąłem rękę do poduszki, tam, gdzie leżał kot – macam, Bonifac jest, jest kocisko i śpi. Dobre i tyle, myślę, będę miał chociaż kota.

Naraz słyszę głos Lesi:

– Stefek, wstawaj! Śmieci wynieść trzeba! Co tak długo leżysz? Choryś?

Wyjrzałem spod kołdry, a tam Lesia w drzwiach stoi, w kuchni widno, a w pokoju ciemno przez to zasłonięte szczelnie okno. A niech to, myślę, a niech to… Znaczy, kosmitów nie było, znaczy, mam i kota, i babę. Chwała Panu na Wysokościach.

– Coś tak pod kołdrę wlazł? – mówi Lesia. – Wolisz spać w nogach?

– A…

– Co a? Widziałeś? Kot na poduszce śpi.

– Ano – mówię. – Jak sobie pościelesz, tak się kot wyśpi. Zepchnął mnie, łapserdak jeden. Tak go wychowałaś, nic dla człowieka szacunku nie ma.

– A zepchnął… Jakbyś się nie posunął, toby cię nie zepchnął, on nie taki mocny, żeby cię zepchnąć.

– Zepchnął, zepchnął – mówię. Alem się już nie wadził, cicho sza, grunt, żem jakoś to wszystko wytłumaczył. I śmieci też mi pasowały: wyniosę, to przy okazji sprawdzę, co tam w śniegu siedzi. Teraz widno, ludzie chodzą, całkiem co innego niż w nocy, nawet gdyby kosmita siedział. A jak podejdę cichcem, jak znienacka doskoczę, jak mu zawalę z kopa, to popamięta! No, chybaby co innego tam było, co tylko odbijało światło. Zaraz się przekonam, myślę, zaraz pójdę i sprawdzę. I poszedłem. I sprawdziłem. Ale co to było, to ci nie powiem – nawet nie pytaj, ściśle tajne, sprawa wagi państwowej!

 

Koniec

Komentarze

No pięęękne jest:). Dawno się tak nie uśmiałem. I styl swoisty, i suspens, i klimacik, i nastrój odpowiedni. Starannie całkiem napisane w dodatku. Sympatyczne opko/szorcik całkiem. A tak z ciekawości – co to było?:) Klik!

Już tylko spokój może nas uratować

Rybak3,

Dzięki! A co tam było? – jak poszedłem rano sprawdzić (bo opowiastka jest fikcją, ale inspiracja była z życia), to niby nic, chociaż samo miejsce wyglądało bardzo podejrzanie ;)

BMA, domyślam się, że miałeś zamiar opowiedzieć zabawną historyjkę o spotkaniu Stefka z wyimaginowanymi kosmitami. A co z tego wyszło? Moim zdaniem mało zabawna opowiastka o facecie, który zobaczył przez okno coś, co go zaintrygowało tak bardzo, że poszedł to sprawdzić, ale czytelnik, niestety nie ma pojęcia, co to było, bo bohater w trakcie czynności sprawdzających nabił sobie guza, przewrócił się, wrócił do domu i koniec końców niczego nie wyjaśnił.

Historyjkę czytało się źle, albowiem została napisana dość specyficznie, skutkiem czego nie wiedziałam, czy natykam się na błędy, czy celowo użyte szczególne słowa i określenia/ regionalizmy/ gwarę/ jakiś slang… No, w każdym razie czytało się to nie najlepiej.

Brakło też fantastyki – podejrzenia bohatera, że to kosmici, powzięte po tym, jak dzień wcześniej obejrzał film o tych istotach to dla mnie stanowczo za mało.

Mam nadzieję, BMA, że Twoje przyszłe opowiadania będą znacznie ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Uśmiechło, nie żebym miał się rozpuknąć, ale gębę wykrzywiło. A jak to wagi państwowej tajne, to musiały być ufoki, kosmiczne filmowce. :)

Cześć, BMA 

Podczas czytania, śmiałem się co chwilę. Oj, rozbawiłeś mnie. Nie znałem do tej pory określenia (pohaniec kosmiczny), ale wyjątkowo mi się spodobało, i kapelusz (całkiem zharmonizowany) – też świetny. Nie no… tutaj z wielką chęcią oddaję klik. 

Pozdrawiam

BMA!

 

A mi się też podobało. :)

Styl, jako niejako taki strumień świadomości Stefana, który opowiada Ci jakąś historyjkę niestworzoną pasuje. Może i przeskakiwałem kilka słów czasami, ale wciąż – dopełniło to klimatu, który tutaj robi robotę. Bo historia nie jest jakaś nie wiadomo jak porywająca, ale właśnie całokształt tutaj jest ważny. :D

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Tekścik napisany nie najgorzej, chociaż nie do końca rozumiałem sens “zaciagania” języka bohatera. Stylizacja potrafi być niezwykle męcząca, ale chyba szczyty w tej dziedzinie zdobył Lovecraft, przez wiele stron próbując wytworzyć pijacki bełkot. Tutaj aż tak nie razi. Cały tekst przypomina czasem strumień świadomości, w moim odczuciu nawet taki literacki freestyle, ćwiczenie pisarskie. Bo tak naprawdę co się tu dzieje? Gdyby to był Zajdel i jego Wyjście z Cienia, to chyba jakaś walka z Kapsem, trwająca niezwykle długo. Czasem też miałem wrażenie, że czytam jakiś skecz kabaretowy. Różne rzeczy mogą się w tym opowiadaniu spodobać, ale moim zdaniem skupienie głownie na walce przez tyle znaków i pastwienie się nad tym tematem, to niekoniecznie najlepsze co można uzyskać przez zaproponowany styl pisarski. Temat rozsmarowany, ale dość starannie :)

Nowa Fantastyka