- Opowiadanie: TaTojota - Ścieżka

Ścieżka

Mimo zwątpienia, na powierzchnię świadomości, jak gówno, które uparcie nie chce utonąć, wypłynął werset psalmu: „Ciemności się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Ścieżka

 

Leo rzęził, ściskał ranę pod żebrami, puszczał bańki nosem. Kaszlał na czerwono i zalatywał szczynami. Na noszach dźwigało go czterech uczniów.

Mistrz Wang spojrzał pytająco na druida. Ten skrzywił się i pokręcił głową.

Biedny Leo… – łzy napłynęły do oczu Yantre. Uczniowie poczłapali do lazaretu, a mistrz pulchnym paluchem dźgnął chłopaka.

– Dać mu bokken.

Zerbej-han, który po swojej inicjacji, dorobił się paskudnej blizny na policzku i stracił lewe oko, wcisnął w dłonie Yantre drewniany miecz. Chcąc mu dodać otuchy, szepnął do ucha:

– Pokonaj strach, a ocali cię Święty Znak.

Cholera, nic mnie nie ocali! A święty znak mam głęboko w dupie. Liczą się nabyte umiejętności i zimna stal. Reszta nie istnieje. Mimo zwątpienia, na powierzchnię świadomości, jak gówno, które uparcie nie chce utonąć, wypłynął werset psalmu: „Ciemności się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”. Niepotrzebnie, że wypłynął, bo to jedynie uzmysłowiło mu, że tak naprawdę to się boi. Jest śmiertelnie przerażony! Broda mu drżała, kolano telepało o kolano, a żołądek się zasupłał, obrósł kolcami i kłuł flaki. Zrozumiał, że tak naprawdę, to zuchwałością maskuje strach. Ma przewalone! Zachciało mu się ryczeć. I rzygać.

Poczuł klepanie po ramieniu. Cała sala wgapiała się w niego.

– Nadszedł czas – uroczyście perorował mistrz – aby uczeń udowodnił, że zasługuje na swoją katanę. Przed nim ostatnia próba, którą przecież nie każdy musi przejść…

Omiótł wzrokiem lazaret.

– Próba pająka!

Zebrani w świątyni zaczęli uderzać dłońmi o uda. Powstał rytm wprawiający ich najpierw w podniecenie, potem w trans.

Po prostu czekali na kolejną śmierć. Jak gawiedź, która drżąc z podniecenia, wypatruje kata – kiedy ten w końcu z klatki wywlecze króla i go zgilotynuje. Po drugie – zgwałci królową i też zgilotynuje. Jebani fanatycy!

Wang podniósł dłoń. Zapadła cisza, jak makiem zasiał.

– Latami zakon przygotowywał cię właśnie na tę chwilę. Nadszedł czas, abyś spłacił dług – Pokiwał głową, jak bankier, który rozczarował się zyskiem z lichwy.

Yantre posłusznie ruszył w stronę spowitego mrokiem tunelu.

– Stój!

Bokken dostrzegalnie zadrżał w spoconych dłoniach.

– Zawiązać mu oczy!

Zerbej-han wykonał polecenie. Szeroką szarfą zasłonił oczy i mocno zaciągnął węzeł z tyłu głowy. Ależ ci niewidomi mają przerąbane…

– Pamiętaj o znaku.

Tak, będę pamiętał o znaku. No kurwa jego mać – jak bardzo!

– Ruszaj! – Ktoś go pchnął.

Usłyszał, jak dłonie zaczęły uderzać o uda i świątynię ponownie zalał ekstatyczny rytm.

Jebani fanatycy!

 

Pięć minut później, przy czterdziestym czwartym kroku, podmuch wiatru zmierzwił mu włosy na głowie. Z prawej śmierdziało szczynami, z przodu – próchnem i gnojem. Rozłożył ramiona by nie odbijać się w korytarzu i ruszył. Natrafił dłonią na wnękę. Dotknął chłodnego metalu i nieopatrznie przejechał po nim dłonią. Skórę przecięło niewidoczne ostrze.

Ała! – wrzasnął w duchu i instynktownie wetknął palce do ust. Na języku poczuł gorącą ciecz. Smakowała jak szpinak. Fuj, nie znosił tego ohydnego zielska!

Zebrał się w sobie i pokuśtykał, ostrożnie wspierając się o ścianę. Trach! Podłoga się zapadła. Wrzasnął i spadł. Z przerażenia zapomniał, że nie wolno mu było tego robić, ale jak skończony idiota właśnie to zrobił. Machał rękoma, jak wiatrak skrzydłami pod naporem wściekłego tornada. No i wypuścił bokken…

Szlag by to trafił! Czym teraz będę walczył… kutasem ze słomy?!

Walnął w wodę i od razu poszedł na dno. W plecy wbiły się ostre kamienie a kostka eksplodowała bólem, jakby ktoś nadziewał ją na bretnala. Gdy doszło do niego, że może być poważnie ranny, siłą woli powstrzymał falę rozpaczy. Postawił niewzruszoną tamę tsunami myśli i skupił się na czekającej go walce.

Trudno – powziął decyzję – nawet ze skręconą kostką stawię zaciekły opór temu, co czyha nieopodal. Ściągnął usta w twardy grymas, i utwierdził się w postanowieniu, że tanio skóry nie sprzeda.

Przypomniał sobie Leo i powstał z dna. Miał piach w uszach oraz ustach. Ubranie ociekało wodą sięgającą mu do jaj. Oczy ciasno zasłaniała opaska, więc zdany był na słuch i powonienie. Skupił się na nich i zaczął rozpoznawać bodźce.

Bliżej i dalej w taflę uderzały krople deszczówki, więc wywnioskował, że znajduje się w jaskini, albo w czymś co było do niej podobne. Na twarzy poczuł przeciąg, który zmierzwił mu włosy na głowie. Więc wyjście musiało znajdować się niedaleko. To wlało w jego serce nadzieję, ale szybko ją zgasił. Nie chciał bowiem, aby cokolwiek mąciło mu spokój umysłu. Poza tym nie miał zamiaru uciekać.

Naraz owionął go smród.

Nie, gnój i uryna tak nie śmierdzą. Nabrał powietrza w nozdrza… Coś raczej jak rozkładająca się padlina, zamokła ściółka oraz butwiejące szmaty. Mieszankę zapachów doprawiała delikatna nuta nawozu nieznanego pochodzenia.

Legowisko!

Musiał znajdować się w leżu… Tylko czyim?! Natychmiast, w trybie alarmowym, każdy mięsień jego ciała napiął się jak struny, które naprężył cios siekiery.

„Ciemności się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”.

Niemożliwe…

To jest, cholera, niemożliwe!

Pod powiekami zamajaczyły dwie blade kreski. Naszły na siebie krzyżując się w ogromnego iksa – i zapłonęły żywym ogniem. Szum płomieni wypełnił obolałą głowę.

Ja pieeeeeeer… Toż to Święty Znak!

Czyli Zerbej-han mówił prawdę… Ale jak? Dlaczego? Po co? Pytania wściekle szturmowały umysł, ale on odpierał każdy ich atak. Nie mógł się przecież dekoncentrować. Czekała go walka na śmierć i życie, więc wszystko co rozpraszało, musiało zejść na dalszy plan. Dlatego objawienie nie było teraz najważniejsze.

Mimo wszystko zapragnął usiąść w pozycji kwiatu lotosu, ułożyć dłonie na kolanach i rozpocząć medytację. Kolejny nonsens! W takim ułożeniu ciała nie zdążyłby sparować ciosu, a nie opanował jeszcze na tyle magii, aby przy jej użyciu bronić się telekinezą. Stał więc i oddychał.

Wdech…

Wydech…

Spowolnił myśli, stłumił emocje. Wdech, wydech. Wdech… Aż roztopił się w powietrzu. Jego elektrony wskakiwały na orbity atomów innych ciał. W kamień, wodę, powietrze. I odwrotnie. Obce orbitowały w nim. Oddawał siebie i w zamian coś otrzymywał. Czuł się jak na karuzeli, gdzie za każdym ruchem, co sekundę, wnikał w inny świat i nim się stawał. Bezbarwną wodą – składnikiem niezbędnym do życia. Twardym kamieniem – skałą jęczącą pod stopami żyjących na nim istot. Powietrzem – powłoką otaczającą okrąg ziemi. Wydech… I nagle wszystko stało się całością.

Święty Znak wysyłał blask, jak spokojne słońce zachodzące za ocean.

Czas zatrzymał się i odsłonił prawdę. To co przeminęło i co dopiero miało nadejść – trwało w tym co jest. W nim…

Wdech…

Wydech…

Do połowy zanurzony w zepsutej wodzie znowu poczuł zapach padliny, słomy oraz desek. I nagle wszystko to zobaczył. Przedmioty, zarys jaskini, swoje dłonie, które już nie drżały, a lśniły wewnętrznym blaskiem. Objął całość wzrokiem, pomimo opaski ciasno opinającej głowę i pozornie czyniącej z niego ślepca. Ale zasłona nie miała już znaczenia. Bo… to niebywałe, to… wspaniałe… – bo widział nie używając zmysłów!

Chlap!

To nie pijawki przysysające się do nóg go zaniepokoiły.

W taflę plasnęła macka, przecięła wodę i zaczęła sunąć nad dnem.

Chlup, chlup, chlup – pająk, wielki jak chłop i ciężki jak trzech dźgał wodę odnóżami. Tylne kończyły się mackami, przednie – twarde jak drągi – wyglądały, jak najeżone hakami glewie. Przyssawki na mackach ze świstem zasysały powietrze. Z będących w nieustannym ruchu szczękoczułek ześlizgiwały się kawałki mięsa.

Szeleszcząc rzadką i twardą szczeciną podszedł do nieruchomej ofiary. Stanął przy niej i rozdął płucotchawki. Chłonął nimi powietrze, jakby chciał zaklasyfikować nową woń do znanego mu rodzaju pożywienia. Gardło opuścił trawienny bulgot i pękaty odwłok zadyndał z podniecenia bełtając rozwodnione odchody oraz śmieci dryfujące na powierzchni. Błysk szalonej gwałtowności pojawił się w sześciu parach ślepi. Wspierając się na tylnych odnóżach, przednie uniósł nad czerep.

Ale nawet wówczas jego zdobycz nie drgnęła, jakby wyczekiwała…

Pchnięcie!

Yantre zgiął się w pół i glewie chybiły. Obsunęły się z ramion na plecy i głucho walnęły w dno wzburzając warstwę szlamu. Ostrza przeorały skórę i rany zaczęły piec, jakby ktoś je posypywał solą. Umykając przed ciosami przetoczył się raz i drugi po błocie. W końcu osadził stopy w żwirze, by zyskać mocne podparcie i dał nura pod odwłok. Ucapił tylne odnóże, odgiął je i w tak odsłonięte miejsce naparł barkiem, próbując wytrącić przeciwnika z równowagi. Zaskoczony pająk wierzgnął, syknął i zaatakował. Wysunął żuwaczki by rozedrzeć ofierze gardło. Nie mógł jednak sięgnąć celu, zebrał się w sobie, przygarbił i rzucił w przód, czym przesunął własny punkt ciężkości. Efekt był taki, że zaczął rotować wokół chłopaka, jak pies uganiający się za swoim ogonem. W końcu pokonała go siła bezwładności i runął na bok ryjąc w mule głęboką bruzdę. Chłopak wspiął się na niego. W ręku lśnił wilgocią krzemień wyrwany z dna. Złożył się do ciosu. Prowizoryczna broń walnęła po ślepiach. Potem przycisnął kamień, oparł się na nim z całej siły i kilka razy poruszył na boki. Poczuł, że błony pękają jak dojrzałe winogrona, które tak wyciskane, wyrzygały swą zawartość – ciepłą miazgę poprzecinaną czerwonymi żyłkami nerwów. Nie zdołał powstrzymać uśmiechu, bo nie wiadomo dlaczego, widok ten przypomniał mu talerz z kopką kaszy ze skwarkami. Otrzepał dłonie usmarkane zielonkawą galaretką, kubek w kubek podobną do flegmy, jaką wycharkiwał w rękaw gorączkując na grypę ostatniej jesieni.

Pająk miotał się i dziwnie łkał – całkiem jak niemowlę. Rozpaczliwie ciął odnóżami i trafił w udo. Ostrze przecięło mięsień i utkwiło w kości. Noga zabarwiła się szkarłatem, a w zębach zaczął rwać ból, taki jak wówczas, gdy ktoś próbuje żuć szkło. Nie ustąpił. Wyrwał i odrzucił szpon, po czym odnalazł wyrwę w pancerzu. Ostrą krawędzią krzemienia przeciął skórę. Dłoń mlasnęła wbijając się w ciało, jak grot miotnięty z kuszy. Ręka wżarła się aż po ramię i zaczęła wić się w środku, jak węgorz wpuszczony do worka ze śledziami.

Odnóża orały grunt podrywając pod strop wymieszany żwir z mułem. Jednak niczego to nie zmieniło i dłoń dotarła do celu.

– Za Leo! – Szarpnął.

Pająk pisnął cichutko, wypuścił powietrze i zwinął się w kłębek, jak kot układający się do snu. Znieruchomiał.

Yantre czerpał przyjemność ze zwycięstwa. Splunął piachem i śliną oraz otarł z czoła resztki flaków i krwi. Wspiął się na truchło i ryknął triumfalnie, wysoko unosząc swe trofeum. Zacisnął palce na pulsującym krwią sercu, które dwa razy zatętniło i zgasło.

 

Jakiś czas potem, na schodach prowadzących do jaskini, pojawił się człowiek z opaską na oczach i prowizorycznie założonym opatrunkiem na udzie. Nosił ubranie przesiąknięte błotem. Ze skrzyżowanymi nogami zasiadł na najwyższym stopniu w pozycji kwiatu lotosu, oparł dłonie na kolanach, znieruchomiał i nabrał w płuca zimnego powietrza.

Wdech…

Nie jestem już tym, kim byłem, pomyślał. Spojrzał za siebie – w przeszłość, i dostrzegł te chwile w swoim życiu, w których rysował dupą po betonie.

Wydech…

Słońce zachodziło przydając mgle okrywającej równinę barwy bursztynu. Nagły podmuch wiatru wywinął sójką kozła w powietrzu. Zamigotały jej niebieskie piórka. Przy jeziorze na jajach zagrzebanych w piasku łachy siedziała kaczka. Zagęgała na widok powracającego kaczora. Spomiędzy drzew na polanę wyszła łania. Zadarła łeb i zawęszyła. Wyczuła człowieka i zaszyła się w zaroślach.

Piękno i harmonia.

Wdech…

Tylko, że to wszystko gówno prawda.

To nie jest tak, że odrzucając zło, powiększasz dobro. Raczej zawsze wybierasz między złem a jeszcze większym złem. Zatem, tak naprawdę – jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za swoją inicjację?

Wydech…

Ale – i nie ma na to rady – wielkość kosztuje. Nie zapłacisz, zostań ze swoim dobrem. Chcesz zdobyć świat, nie unikaj zła.

Yantre wstał, uśmiechnął się parszywie i zrobił swój pierwszy krok na ścieżce Samu-raj.

 

Koniec

Komentarze

Jak gawiedź, która drżąc z podniecenia, wypatruje kata – kiedy ten w końcu z klatki wywlecze króla i go zgilotynuje. Po drugie – zgwałci królową i też zgilotynuje.

 

Jeśli wypatruje kata, to znaczy że jeszcze go nie ma, więc nie może być kiedy. W końcu wywlecze z klatki będzie brzmiało lepiej.

 

Ubranie ociekało wodą sięgającą mu do jaj.

Upierałabym się, że to dokąd sięga woda, nie wpływa na ociekanie.

 

Na twarzy poczuł przeciąg, który zmierzwił mu włosy na głowie.

 

Natychmiast, w trybie alarmowym, każdy mięsień jego ciała napiął się jak struny, które naprężył cios siekiery.

To zdanie jest jak bazylika w Licheniu;) Poszczególne kawałki mogą być, ale całość przedobrzona.

 

Ręka się nie może wżerać.

Odnóża orały grunt podrywając pod strop wymieszany żwir z mułem.

 

Nie wiadomo czyje.

 

Sceny walki są fajne.

Warto by wyróżnić myśli, bo mieszają się z narracją.

 

W sumie jedna mała scenka, ale fajna.

 

 

No jakby mu zmierzwiło na klacie, to warto napisać, ale głowę bym sobie darowała.

Lożanka bezprenumeratowa

Rejestracja i od razu tekst :) Witaj!

 

Zerknij w wolnej chwili na podwieszony przez Arnubisa wpis – zebrane są tam przydatne informacje „na start”. Gorąco zachęcam do interakcji z czytelnikami :) Aaa no i zerknij koniecznie na publicystykę.

 

Co do tekstu, to mega źle mi się go czytało przez wymieszanie myśli z narracją (jak zauważyła Ambush). Porozdzielaj to pls :( najlepiej oznaczyć myśli jakoś inaczej.

Zachód słońca – opis nieodległy od poetyckiego. Rozważania o dobru, złu i wyborach między nimi – bliscy krewni filozofii. Rysowanie(?) dupą po betonie, woda do jaj i walka słomianym kutasem – przeciwne bieguny. Slaaabo pasują do siebie.

Ścieżka Samuraj (czy raczej ścieżka Samuraja?) sugeruje Japonię z przeszłości, napomknienie o posłużeniu się magią to przeciwny biegun, bo samurajowie żadna magia się nie posługiwali – znowu nie pasują do siebie.

Eklektyzm.

surprise

Ubranie ociekało wodą sięgającą mu do jaj.

Upierałabym się, że to dokąd sięga woda, nie wpływa na ociekanie.

A ja będę bardziej konkretny: pomijając aspekt gramatyczny – nie może ociekać wodą

coś, co wciąż jest w niej zanurzone. Nie w tym kosmosie.

No i czy ubranie ma jaja? Hmm…

Moim zdaniem to taki fast food pisarski – z braku weny szokuje licznymi i bezzasadnymi

wulgaryzmami. Gówno łączy z psalmem (nawiasem – któryż to ma takie brzmienie?). Celtów,

Japończyków, Chińczyków, Hindusów (”trzecie oko”) miesza w jednym kotle. W sumie: niestrawne,

choć łyka się gładko – jak massa tabulettae… 

Też potrzebna.

 

 

dum spiro spero

Serdecznie dziękuję za komentarze oraz w sumie niejangorsze przyjęcie. Pozdrawiam! 

Hej, hej,

 

niezła scenka, najpierw martwy kolega, tajemniczy mnisi, potem trochę się bohater potłukł z pająkiem. Czytało się to nienajgorzej, bo i też było raczej krótsze niż dłuższe. Jako wprawka, całkiem fajne. Zachęcam do rozwoju w kierunku pełnoprawnej historii ;)

 

Co do uwag:

– jako się rzekło wyżej jest pewne poplątanie myśli bohatera z narracją. Mi to w sumie jakoś baaardzo nie przeszkadzało.

– miałem problem z wyobrażeniem sobie pająka, tutaj jakiś wąż jak drąg, tutaj przyssawki – lekko się pogubiłem. Podobnie miejsce akcji – nie rozumiem dlaczego nagle podłoga uciekła bohaterowi spod nóg? Jak rozumiem to jest jakaś próba – ale nie wiem jaka i po co.

– IMHO trochę pomieszane uniwersa, bo obok mnichów, samurajów i ogólnie azjatyckich klimatów, wersy z Biblii „Ciemności się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”. Psalm 23 Starego testamentu: “Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”.

 

Pozdrawiam i życzę powodzenia w dalszym pisaniu!

 

 

Che mi sento di morir

Tak. Podpisuję się pod zamieszczonymi wyżej komentarzami. Niezłe wejście, ale… Pisz, będzie dobrze :)

Nie powaliło. Sceny walki takie sobie, bardzo dużo ozdobników w tekście, co go rozmywało. Nawtykane wulgaryzmy – nie, że nie może ich być, natomiast tutaj nie ma umiaru i jest rzucanie mięsa same dla siebie. Poza tym ktoś tak choleryczny na drodze samuraja? Hm…

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

BasementKey, Koala75 – dzięki za komentarze.

 

Sagitt, również dzięki za komentarz. A dlaczego nie? Ponoć tylko gwałtownicy zdobędą Królestwo Niebieskie. Poza tym droga Samu-raj to nie droga samuraja. Bo to inne światy. Różne, choć podobne, a podobne, bo równoległe.

Nowa Fantastyka