- Opowiadanie: Elfinder - Kołyska (masakra 2010)

Kołyska (masakra 2010)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kołyska (masakra 2010)

Podszedłem do skrzynki z drewnem. Wrzuciłem do pieca kilka polan i kawałek łuczyny. Podpaliłem. Drzewo skwierczała, a pokój pachniał żywicą. Poprawiłem kruczkiem polana. Obserwowałem ogień – najdoskonalszą projekcję człowieka. Czas bębnił, myśli płynęły, krew w żyłach pulsowała.

Lubiłem to uczucie.

Kawałek waty wypadł mi z ucha. Do świadomości wkrada się skrzypiąca kołyska. Suchy śpiew, zmęczonej życiem kobiety i embrionalno zwierzęcy jęk, te czyste do granic przekleństwo Boga „I stwórzmy go na podobieństwo nasze”.

Nie muszę wyglądać zza drzwi, wysilać pamięci. Widzę to w płomieniach. Starą zgarbioną kobietę na małym stołeczku do dojenia krów i kołyskę z baldachimem w raczki.

Stara za ścianą:

„A, a, a – chrząka, pluje do szpitalnej kaczki – kotki dwa, szare bure – kaszle – oby dwa…”

Bestia:

„hajdeee wnksaaaa”

Stara:

„Nic nie będą robiły – dawien, dawno ta kobiecina wypruła narządy rozrodcze, teraz wypruwa resztkę płuc, a co najgorsze jest szczęśliwa – tylko dziecieee” – przeciąga fałszując, ale wie, że bestia pod baldachimem roztapia się z radości, przestaje się wiercić. Nie ma koszmarów, nie czuje bólu, nie jest głodna. Dziecię w zwrotkach kołysanki jest – kluczem. Otwiera bramę człowieczeństwa.

Teraz bestia przejmuje pałeczkę. Nuci.

– Eegege, eegege – i długo, bardzo długo po swojemu śpiewa usypiając staruszkę.

Nie wytrzymam.

Zaraz skrócę ich cierpienia i ułożę w sen. Zerwę mosiężny krzyż ze ściany i będę okładał po łbach, aż zapomną własnego imienia, aż zesrają się z bólu, aż zabraknie w nich krwi, a z ich zdruzgotanych czaszek, wyleje się szara maź pachnąc bimbrem i kartoflami.

Chrapanie za ścianą.

Wstaję od pieca. Biorę głęboki oddech, zrezygnowany siadam na fotel. Rzucam okiem na niewielki stół. Bałagan. Zapalam naftową lampkę. Światło pada na pogniecione pożółkłe kartki z chaotycznym pismem.

Skrobie ołówkiem następne myśli w zeszycie, bojąc się ze zaraz ulecą – pieprzone motyle. Zostanie białe płótno. Ta pustka z której kłębka wyciągam coraz to nowe sny.

Wtapiam się w atłas nocy, gdy po podłodze narasta szuranie kolanami. Wiem, że tam za drzwiami na palce nawijają się ciężkie kamyki samobiczowania:

„Ojcze nasz, któryś jest w Niebie….” – pamiętam, dziecko nie zapomina. Wierzyłem i nie było niczego pomiędzy mną, a bogiem. On był wiatrem, który ścigałem po polu, najpiękniejszym latawcem. Ale potem bez słowa, zabił dziecko.

„chleba naszego powszedniego….jako i my odpuszczamy…”

– Wypierdalaj myszy w kościele straszyć! – krzyczę.

Ona unosi pokracznie głos. To jej czas, czas świętej wojny, chwyta mocniej różaniec i uderza w pacierz.

– To nic nie da! – mówię

Ona klepie.

– Niech idzie uprzykrzać życie innym!

Klepie.

Wiem, że prowadzi wojnę ze złym. Wiem, że złym jestem ja. Przekłada w palcach kamyczek. Dzień bez imienia. Przekłada następny, jej słowa rozbijają o lustro starej twarzy. Następna drewniana mała kuleczka chowa się w dłoni, umierają ostatnie marzenia. Ogarnia mnie bezgraniczny wstręt. Chcę jej powiedzieć, że dzwon końca jest coraz bliżej, żeby się obudziła.

– Zmiłuj się nad nami grzesznymi!

Z całych sił uderzam kolanem w drzwi, wybudzam bestię. Wrzeszczy.

Jest przestraszona, rzuca się w kołysce, jakby tak nagłe przebudzenie urywało nić, po której wspinała się do Absolutu. Skończyła się bajka. Została kołyska i piekło kalekiego człowieczeństwa.

I wtedy za oknem zabłysły żółte ślepia.

 

**

 

Wyskoczyłem przez okno. Poprawiłem sweter, zawiązałem sznurówki. Odpaliłem skręta, a kot nasrożył sierść, wydał przeciągły syk. Było w nim coś przerażającego, a zarazem zagadkowego. Zeskoczył na ziemię i leniwym krokiem ruszył w noc. Na polowanie. Idąc za nim byłem podobny zbłąkanej zjawie, sunącej za utraconym życiem, za wspomnieniami…

Kot widząc, że zapomniałem o nim zamiauczał. Wskoczył na beczkę stojącej pod daszkiem letniej kuchni. Wyprężył się i zastygł na długi moment.

– Czego chcesz diable? Spełnisz moich siedem życzeń? – zapytałem.

Zwierze pokręciło łbem.

Nie wiedziałem, czy miałem to traktować, jako odpowiedź. Póki nie gadał ludzkim głosem nie było źle – pomyślałem zanurzając się w bezkresnym, żółtym świetle kociej duszy.

Kaszlnąłem.

On zeskoczył z beczki, a ja podążyłem za nim. Im dalej od domu tym bardziej dróżka zanikała w błocie i chrzęście suchych liści. Od dziecka wszystko takie same.

Tu diabeł mówi dobranoc. Upity wiarą i pracą bożego robaczka. Drzewa, szum rzeczki w niedużym korycie. Cichy szelest badyli w stawie, szczekanie psów. Te same walące się chałupy, zagrody i stodoły.

Przeskakiwałem z kępy na kępę. Ziemia stawała się coraz bardziej rozmokła i błotnista.

Kot zatrzymał się, zastrzygł uszami, gapiąc w szuwary. W stawie coś zaszeleściło. W czarnej tafli odbijał się księżyc. Poczułem krople deszczu na twarzy. Chłodny wiatr wsunął się pod sweter, zlękniony tego, co ma wyleźć z ciemności.

Chichot doszedł z tyłu. Odwróciłem się na pięcie.

W świetle księżyca między drzewami, a rozwalającym się płotem, przebiegała sylwetka ulepiona z cienia. Wskoczyła na płot i stojąc na jednej nodze ukłoniła się w pas, zdejmując z głowy cylinder – na powitanie.

Głęboko we mnie usłyszałem szept.

 

„protege me, protegam te,

largire mihi ius meum,

ut te adiuvem”

 

**

 

W garach bulgotała strawa.

Zapach kiszonej kapusty i smażonego na patelni mięsiwa unosił się w chałupie gęsta, niewidoczna zawiesina staropolskiego posiłku, gdy do świadomości poczęły wkradać się druciane myśli.

– Dzwoń po księdza, niech goni z ostatnim namaszczeniem – powiedziała kobieta w chustce.

– A zapłacić za benzynę ma? – zapytał mężczyzna z głosem uwiązanym kaca.

– Jak trzeba to się znajdzie! – odpowiada baba – Albo nie, nie dzwoń. Już stygnie! – mówi i tyka mnie paluchem.

– Jak się obudzi, to do roboty pognać. Stachowi drzewo pomóc rozładować, porąbać. I mógłby się wziąć za tą jego kurwę.

– Kurwa, nie kurwa! A córka i może święta, jak Magdalena! A my bedziem mieć ziemi więcej, bo ten chuj synów ni ma.

Wyszli zostawiając niedomknięte drzwi.

W pokoju obok zaskrzypiała kołyska. Bestia dojrzała światło przez szparę u drzwi. Słyszę jej podniecenie i to, jak nieporadnie wychodzi z kołyski, aby moc choć na chwile wcisnąć łeb i zobaczyć mnie i mój lęk…

Wstałem z łóżka, zamknąłem drzwi na klucz, za plecami słyszę wrzask bestii. Uderza głowa w podłogę, drapie paznokciami o drzwi. Skamle…

Na zegarku stojącym na biurku wybiła jedenasta. Westchnąłem ciężko, usiadłem na fotel. Przymuszałem się do odsłonięcia rzeczy zepchniętych w niepamięć, chcąc ułożyć kawałki w logiczną całość.

I tak z kota, deszczu i zimnego światła księżyca, zostawał kot i żeby mieć pozostałe obrazy, które przed chwilą kołatały się w głowie, musiałem ponownie nanizywać koralik jarzębiny na nitkę wspomnień, by po chwili znowu zatrzymać się w punkcie wyjścia.

Poddałem się.

Skronie pulsowały przyćmionym tętnem. Co ja tu robię? Dlaczego tkwię na tym zadupiu? Występuję w cyrku, ale nie widzę publiczności. Klaszcze w dłonie nad własnym grobem.

Za oknem szare światło dnia. Bez wiary, bez czasu, bez nocy i dnia. Zamknięty w słoiku niczym ćma pragnąłem wolności, piękna.

Narzuciłem starą połataną kurtkę, naciągnąłem gumowce i wyskoczyłem przez okno. Ławka, płot i łąka była moja. Szary cichy dzień i teść w rowie ulany w trzy dupy. Potrącam go butem, nie reaguje, wkładam rękę w kożuch. Wyciągam portfel.

Idę dalej, aż moim oczom rysuje się cel starań. Głupia, ciepła i wilgotna.

Żona modna.

 

**

 

– Co tu robisz – zapytała otwierając okno

– Tęskniłem! – odpowiadam

– Naprawdę? – poprawia białe włosy i sweter.

– Nie wierzysz mi? – udaje urażonego

– Ale matka jest w domu… – mówi ściszonym głosem, uśmiecham się. Wiem, że ma mokre majtki.

– Będę uważał.

– To wchodź!

Zamknęła drzwi do pokoju na klucz.

– A co będzie, jak usłyszy?

– To nie krzycz.

Klęka.

Nawet nie zdjąłem gumowców, a ona już ściąga mi spodnie. Rani mi biodra paznokciami, gdy zrywa bokserki. Łapie członka i przesuwa dłonią bez żadnej finezji, polotu. Przybliża twarz i ciepłym oddechem daje do zrozumienia, że zaraz włoży go do ust.

Chwytam jej głowę, unoszę lekko i spoglądam w jej oczy. Chcę coś dojrzeć, ale może jestem ślepy, może to nie jej wina.

Patrzy na mnie tym lukrowym wzrokiem. Ta twarz piękna, a tak tępa. Puszczam ją, a ona natychmiast owija członka językiem i ssie. Dociskam głowę do pachwin, a ona z trudem łapie powietrze. Jestem w gardle. Ślina wypływa jej z ust. Nie puszczam, trochę się dławi, ale jest najlepsza dziwką w wiosce.

– Wszędzie pachnie kartoflami i bimbrem – myślę głaszcząc ją po włosach – Czy oni znają inny zapach, kolor? Smak życia? – przełyka ślinę, nie przestaje owiać go językiem. Lubię to.

Uwalniam ją, ona stęka, mlaska, wykonuje energiczne ruchy głową, robi to zbyt mocno. Syczę lekko.

Zwalnia.

– Poliżesz później? – pyta wyjmując go z ust. Poprawiam jej włosy, głaszcze po policzku, biorę członka w palce i uderzam nim kilka razy w mały, zadarty nosek. Ona uśmiecha się, rumieni. Nie wie co powiedzieć.

Idiotka!

Ujmuję jej twarz w dłonie, ściskam robiąc dziubek. Wkładam po gardło, narzucam rytm biodrami. Potem puszczam, a ona dalej leci sama wytyczonym torem mlaskania i cmokania. Nakręcona zabawka, kupiona w czasie odpustu na straganie. Przytrzymuje go w ustach, gdy szczytuje. Ona wzbrania się, nie chce połykać. Ale ulega.

Choć zawsze mi powtarza, że to nie po chrześcijańsku.

– To wyliżesz mi?

– Wytrzyj się i połóż na łóżku.

Leży z podciągniętą spódnicą w białych majtkach. Nad nią uczepiony obraz NMP z dzieciątkiem. Obok drzwi kredens wypełniony romansidłami. Na szafce kilka misiów, kolorowych czasopism. I ja, ze spuszczonymi spodniami w gumowcach. Zdejmuję buty, spodnie rzucam na szafkę. Wchodzę na nią. Całuję powoli, od niechcenia ugniatam przez sweter piersi. Nic nie czuję, a ona chce tylko wypełnienia. Masło w oczach, spocona skóra i wiecznie mokra cipka. Wkładam dłoń w majtki, jadę na trzy palce – szkoda języka.

Nakryła głowę poduszką. Stęka, tłumi jęk.

 

**

 

Jadłem gorący rosół, gdy Renata ze Zdzisią krzątając się przy garach rozmawiały o ruskich pierogach, uboju świni i jutrzejszym dniu zmarłych.

– Dawno nie byłem na cmentarzu – pomyślałem wiosłując łyżką w talerzu – Właściwie, to już nie wiem, kto umarł, a kto żyje. Czy sam jestem żywa istota, czy tylko konwulsyjnie podskakująca bryła, półmartwego mięsa w ciepłej cipce.

Żółtawa oleista ciecz rozlewa się w trzewiach ze smrodem kurzej padliny. Kroję od niechcenia kawałek marchwi w talerzu. Potem ogarniam wzrokiem stół w poszukiwaniu soli i pieprzu. Doprawiam.

– To jak tam? – pyta się Zdzisia – Gotowy na wesele, co zięciu? – afiszuje się brakiem uzębienia. Wzruszam ramionami, ona bierze to za objaw wstydliwości.

– Co taki wstydliwy, co? – Renata chichocze wrzucając polana do pieca – No gadaj, to kiedy moja córkę bierzesz, toż to nie tajemnica!

Rżą głupie kobyły.

– Może zostałbym na noc? – pytam, zalega cisza. Młoda chwyta nerwowo polano i wciska na siłę do pieca. Zdziśka oniemiała, najchętniej by uciekła, ale tylko nerwowo się uśmiecha.

– No wiecie – ciągnę rozmowę – Jak wszystko jest postanowione to, co tu się kryć do ślubu? – czas w zegarze przestał tykać, świat zadrżał w posadach.

– No wiesz, co by ludzie powiedzieli! – zaczyna mądrze starsza gospodyni, Renata potakuje – Tak bezbożnie bez ślubu, jakby się ksiądz dowiedział – zastanawiam się, co warte było by życie bez autorytetów – Nie, no tak to nie! – kończy i odwraca się plecami.

Nikt się nie odzywa, dźwięk łyżki uderzający o denko talerza staje się wyrokiem, tykająca bombą. Prawdą, która najchętniej zapili by do nieprzytomności wódą i zagryźli słoniną z cebulą.

– Stach śpi w rowie – mówię i przełykam zawartość łyżki – Chyba dzisiaj sprzedawał krowy?

– Jezu Chryste!! – zegna się i biegnie do sieni. Narzuca śmierdzący chlewem kożuch. Jest gotowa wybiec w kapciach dla ratowania domowego budżetu, gdy uderzam ręka w stół.

Kobieta poznaje własność, wybucha płaczem. Poczęła całować portfel, to mnie. Pokazuje go córce, a potem z podejrzliwością przelicza zawartość.

– Teściowa odliczy. Trzy butelki wódki, które Stach kupił.

Kalkuluje na liczydłach. Wszystko się zgadza, chowa pieniądze do kredensu.

– Boże, że ty taki uczciwy!

– Rodziny się nie okrada – odpowiadam i odstawiam pusty talerz – To jak, mogę zostać na noc?

– Ja se tera do sąsiadki, a potem to se na zakupy polezę! – rzecze nie patrząc mi w oczy – A wy tu sobie spokojnie rosół z kury zejedzcie. Ja tam na kawę wypije… i wrócę.

Dostałem błogosławieństwo na pieprzenie pociechy, ale oficjalnie z nocy nici. Zrobiliśmy to na skrzynce z drewnem – raz dopochwowo, dwa razy w odbyt. Wychodząc zapomniałem się pożegnać z Renata.

Ech. Świat bardacha, ludzie kurwy…

 

**

 

Biesiadowali.

A wśród nich on, spasiony ewangelista. Karykatura powołania. Kąciki ust i brodę zdobiły mu krople tłuszczu. Oblizywał się małym i grubym, jak kloc językiem. Dokładał.

Bigos, kawałek wędzonej kiełbasy i kilka pieczonych ziemniaków. Wszystko polane sosem pieczarkowym. Był ikoną w pobrudzonej tłuszczem sutannie.

– No – zaczyna, a domownicy zastygają – Dobrze Ciebie wychowali. Bo choć Stach pijaczyna, to tez owieczka boża i żyć z czegoś musi. On i jego rodzina! – grozi mi palcem.

– Słuchaj, co kśiundz gada! – trajkocze kobiecina – Bo, jak kśiundz puwie to, to takie święte normalnie, to!

– No! My blisko Boga – rzecze pasterz i wbija kiełbasę na widelec.

– Ło Jezu! Święty człowiek! – robimy meksykańska falę.

– Zdrowie pana ksiundza – mówi stary i z młodym wstając od stołu podnoszą kieliszki. Kaznodzieja odpowiada kubkiem wina.

Łyknął, beknął.

– Przyjęte! – mówi młody.

– A smakuje, smakuje ksiundzu? Taka tam strawa, ale czy dobra chociaż?

– Dobre, dobre! Gdyby tego, no…. – przeżuwa kiełbasę – Nie miał ja gospodyni na plebani, zatrudniłbym ja was – starowina w chustce czerwieni się.

– Łoj tam! No ksiądz, to taki dobry. Taki, ze asz łoj! – macha ręką i zakrywa twarz chustą.

– A ty w boga wierzysz? – pyta mnie na, co pokornie kiwam głową – A gdyby Cię tak zapytać, czy ty przykazania kościelne znasz!? – rzecze i rozgląda się z tryumfem po izbie. Oni wbijają tępo wzrok w blat stołu, ich oddechy są ciężkie, pół martwe. Nawet zegar przestał tykać, a wskazówki uczepione noska pospadały z wrażenia. Wzruszam obojętnie ramionami.

– Ja tylko boże znam…

-Te pomińmy! – mlaska – Boże przykazania, to problem pośmiertny – uniósł kiełbaskę i zamachał – A my żywi, nie? A jako, że żywi, to gadaj kościelne pókim dobry!

Wstaje od stołu szturchany przez domowników, poprawiam muszkę w groszki, biorę z kredensu katechizm i przykładam do piersi.

– W niedziele i święta…

– Dalej, dalej! – ponagla pasterz, a trzódka kiwa głową, szturcha mnie.

– Dbać będziesz o potrzeby kościoła swego i pasterzy jego…

– O to, to! Zaprawdę istotne, resztę ostawmy! – czknął – A teraz do spraw poślednich wróćmy, jako żołądek pełny. O ślubie kościelnym pogadajmy.

Szemrali, mlaskali, popijali.

Stałem na baczność ściskając szarą książeczkę w dłoni, a oni gadali o nowej roli, obowiązkach, znacząc mi cele, których nie rozumiałem. Wznosili toast za powodzenie na nowej drodze życia, roniąc łzy nad tym, że opuszczam rodzinne gniazdo. A przecież miałem zamieszkać zaraz za polem, aby tonąć w tej samej gnojowce, co oni – do końca moich dni.

Obraz nędzy i rozpaczy. Koszmar.

Potakuję, tępo wbijam wzrok w podłogę. Udaje onieśmielonego. Choć tak naprawdę chcę wyjść przez drzwi i wrócić oknem do pokoju. Rozpalić w piecu i zasnąć słuchając skwierczenia drewna. Prawie zasypiam, gdy zza zasłony słyszę szept. Opieram się o ścianę i lekko odchylam zasłonę.

Bestia ubrana w nocna koszule, siedzi w kołysce przed drzwiami do mojego pokoju i przyciska laleczkę do piersi. Na stołeczku na którym zwykła przesiadywać stara kobieta, stoi zapalona świeca.

Patrzę na bestię i nie mogę wyrzucić z umysłu przerażenia, jaki we mnie budzi. Nie potrafię też pojąć czci, którą składają jej domownicy, jakby była lokalnym bożkiem, który zawitał w ich skromne progi. Małym demonem, którego nie mogą przepędzić, dlatego karmią go i hodują, aby wreszcie dorósł i opuścił rodzinne gniazdo…

Katechizm wyślizgnął mi się z dłoni i opadł na podłogę. Zdrętwiałem z przerażenia. Nawet mlaskanie pasterza przy stole straciło swój ewangeliczny posmak, gdy bestia chichocząc zaczęła powoli odwracać głowę.

Opuszczam zasłonę.

Oddech sprawia mi trudność, zrywam muszkę, rozpinam kołnierzyk. Opieram się o ścianę, łapie łapczywie powietrze.

 

**

 

Bestia wkłada twarz w zasłonę – węszy. Szuka mnie. Z jej gardła dobywa się odgłos triumfu – wie, że po drugiej stronie jestem ja. I choć przy stole biesiadnicy wznoszą toasty, klaszczą, to wszystko odbywa się w zupełniej ciszy.

Przedstawienie mimów trwa, a domowy demon wystawia zza zasłony szmacianą laleczkę o czarnych guziczkach i smutnej twarzy. Laleczka wpatruje się we mnie, jakby szukała akceptacji. Nieśmiało wystawia rączkę, nisko opuszcza głowę…

Dotykam jej policzka.

Laleczka drgnęła speszona, lecz po chwili wyciąga do mnie ręce. Chce, abym ja zaakceptował. I prawie biorą ja, gdy w szparze zasłony zauważam wlepione we mnie białe oczy.

Zabieram dłoń.

Bestia opuszcza lalkę i wydaje krzyk zbitego zwierzęcia, a razem z nim do izby wpływa skrobanie pazurami kota o szybę, który siedząc na czyimś cylindrze zaglądał przez okno.

Wszystko zastyga.

Odruchowo chwytam szmaciankę z podłogi i wybiegam na podwórze. Noc jest zimna, a księżyc w pełni. W głowie rozbrzmiewają słowa:

„protege me, protegam te…”

 

**

 

Okno lekko zaskrzypiało, doniczka spadła na podłogę. Wszedłem do środka, postawiłem lalkę na parapecie. Rozebrałem się i wślizgnąłem do łóżka Renaty. Była w koszuli nocnej, nie miała majtek. Spała. Rozchyliłem nogi, włożyłem penisa w pochwę. Przebudziła się stękając.

– To, ty? – pyta

– Tak wyszło… – odpowiadam

– Aaa…chaaa

Wkładam ręce pod plecy, przyciskam z całych sił.

– Boooliii… – skarży się, a ja zamykam oczy, sapię. Słyszę jej oddech, tłumiony jęk – mimo bólu.

– Dobra jestem? – pyta, a w jej glosie czuje przeświadczenie, ze rozkładanie nóg czyni ją wyjątkową.

– Jak dmuchawiec! – odpowiadam, a penis nabrzmiewa coraz bardziej.

– Dmuchawiec?

– Tak delikatna…ulotna…

– Łaaadnieee…

Wyjmuje poduszkę spod jej głowy, zakrywam jej twarz. Penis posuwa się coraz szybciej, znacząc swoja dominację w pochwie – ona rzuca się, drapie.

Oboje dochodzimy…

 

**

 

Jej martwe ciało jest ciepłe. Przyjemne. Niestety nadal pachnie bimbrem i kartoflami. Nie przeszkadza mi to jednak, raz jeszcze wejść w nią i doprowadzić członka do wytrysku.

Jest mi dobrze. Mógłbym cala noc spędzić miedzy jej udami. Jest idealna, jeszcze świeża i ciepła, a nade wszystko milcząca…

Za drzwiami słyszę kroki, przez szparę u drzwi wlewa się światło świecy. Całuję Renatę w czoło. Wycieram penisa o jej włosy łonowe. Cicho schodzę z łóżka, otwieram drzwi.

Zdzisia wita mego członka z okazałym wytrzeszczem oczu, spowitym smakowitym mlasknięciem.

– Renata śpi… – mowie cicho, zamykam za sobą drzwi. Zdzisia przeżegnała się, wstała z podłogi, poprawiła szlafrok.

– A to, to dobrze… – rozgląda się nerwowo po kuchennej izbie.

– Teściowa czego szuka?

– Jeno sprawdzam se, co by myszy w domu nie harcujom – unosi palec, biorę od niej świecę, stawiam na piecyku.

– Połóż się – wskazuje na skrzynkę z drewnem.

– A po, co?

Bez słowa chwytam jej dłoń i wkładam weń, tą siłę męska, której dawno nie miała w sobie. Uśmiecha się głupia. Patrzy, to na mnie, to na złotego cielca.

– Jak sęk! – powiada i oblizuje usta.

– Kładź się! – mówię, jakbym nie cierpiał ani chwili zwłoki. Ona w pośpiechu wskakuje na skrzynkę, podciąga szlafrok, rozkłada nogi. Burczy pod nosem ze wszystko zostanie w rodzinie.

Nachylam się do jej ucha, szeptam.

– Zanim zgrzeszysz, poznasz moje imię – głaszcze ja po policzku. Ona zamyka oczy, kiwa głowa, jest gotowa.

– Raskolnikow…

Polano barwi się na czerwono.

 

**

 

„…kotki dwa, szare bure oby dwa…” – śpiewam i ściskam sznur na szyi starej kobiety.

Nie ma siły, aby walczyć. Jest zbyt słaba po całym dniu doglądania bydła i pracy w lesie.

Umiera spokojnie, właściwie umiera spełniona. Jej ciało pada bezwładnie na podłogę.

Popycham butem kołyskę i nucę. Na ścianie w kuchni tańczą ze sobą dwa cienie, aby po chwili osunąć się, zasnąć wiecznie. Stary i młody mężczyzna kończą swój rozdział – kłótnia przy wódce.

W pewnym sensie czuje nostalgie za moim „rajem utraconym”, a jednak więcej we mnie radości. Oto pisze nowy rozdział. Kartki są jeszcze ciepłe, białe, a na nich nie odkryte przygody…

Odsłaniam zasłonkę w raczki. Kołyska jest pusta. Śmieję się nerwowo rozglądając po ciemnym, dusznym pokoju. Sprawdzam w kacie z zabawkami, za starym zepsutym telewizorem, zaglądam pod łóżko, otwieram szafę.

Nie ma nikogo, jestem tylko ja i trupy. Źle mi.

Nie lubię zostawać sam ze swoimi myślami. Potrzebuje tchnienia żywych aktorów w moim małym przedstawieniu, w którym ktoś musi umrzeć, ku uciesze niemych widzów. Tych bezwzględnych gapiów, pozbawionych własnego emocji…

Z izby kuchennej dochodzi mlaskanie. Pachnie pieczonymi ziemniakami i kurczakiem. Burczy mi w brzuchu, zgłodniałem. Na palcach powolutku przy ścianie zmierzam do kuchennej izby.

Przestępuję trupy mężczyzn. Nie pamiętam ich imion. Ciekawe, czy oni mieli imię dla mnie.

Siadam na krześle i jem.

Ona tu jest, pod stołem. Wiem to. Na mojej skórze przebiegają dreszcze podniecenia. Zwierzyna jest bezbronna, jestem w jej umyśle, jestem jej końcem.

Przeżuwam powoli. Ona tez, przeżuwa i chlipie. Wie, ze to koniec zabawy.

Połykam strawę, popijam kieliszkiem swojskiego bimbru.

– Kici, kici…

– Chlip… hgtrdsn, dushuwn chlip… – odpowiada mi.

Chwytam nóż, palcami drugiej ręki wybijam rytm. Biorę głęboki oddech i wywracam stół. Ona ucieka na kolanach z nie dogryzionym udkiem kurczaka w zębach. Kaleki demon moich dni.

Wstaje od stołu, wznoszę toast za nieboszczyków, dziękuję za ostatnia wieczerzę, biorę świecę i ruszam za zdobyczą.

Bestia uciekając wywróciła w sieni wiadro z fekaliami, strasznie śmierdzi. Drzwi do komórki z kartoflami są otwarte, za mało miejsca. Nie skryła się tu.

– Niegrzeczna, niegrzeczna – powiadam cmokając.

Na schodach prowadzących na strych dostrzegam, fragment nocnej koszuli poplamionej tłuszczem i obgryzione udko. Podnoszę materiał, ocieram nim twarz. Pachnie strachem i padlina.

Uśmiecham się mimowolnie, zakładam włosy za uszy. Łowy to cudowna rzecz.

 

**

 

Strych miejsce dziecięcych lęków.

Stare szafy, pudła, kozetka z materacem. Dwie drewniane skrzynie zamknięte na kłódkę, prześcieradła rozwieszone pod sufitem na sznureczkach.

Podłoga skrzypi zdradzając moje kroki, nie umiem powstrzymać się od chichotu. Pani groteska ozdabia moje skronie laurowym wieńcem, gdy trzymając nóż w zębach zmierzam tanecznym krokiem w stronę kozetki.

Nabieram powietrza w płuca. Jest stęchłe, zakurzone. Po prostu w sam raz. Wskakuje na kozetkę. Przykładam dłoń do czoła, rozglądam się z „bocianiego gniazda”.

Dostrzegam ją.

Chowa się za prześcieradłem. Widzę jej czarne przetłuszczone włosy. Zeskakuję na podłogę, kurz wzbija się w górę ze starych desek. Bestia pisnęła z przerażenia.

Przez pewien czas miedzy nami jest tylko rozciągnięty kawałek taniej szmaty. To moja chwila triumfu. Zaciskam zęby na ostrzu noża, dotykam jej twarz przez zasłonę. Podniecenie rośnie, czuje je nie tylko w spodniach.

Zrywam zasłonę…

 

**

 

W zakurzonym lustrze dostrzegam zmęczoną twarz, o czarnych przetłuszczonych włosach. Jej białe oczy toną w bezgłośnym szaleństwie, gdy patrząc w odbicie poznaję siebie.

Jestem bestią.

Przerażenie miesza się z radością, po policzku płyną gorzkie łzy. Skręcam się w kłębek na podłodze, ssąc palca. Chce tylko zasnąć pogodzony z tym, kim jestem…

Gdy ciężkie powieki zamknęły świat, na podwórzu rozległo się rytmiczne uderzanie podków o kamienie i ciche granie dzwoneczków. Przemagam senność, otwieram oczy i powoli wlokąc za sobą nogi podchodzę do małej okiennicy. Zerkam.

Obok chatki stał otwarty karawan zaprzęgnięty w czarne konie przyozdobione kirem z pióropuszami. Woźnicą był kot w odświętnym stroju. Pokazuje to laleczce, a następnie przystawiam ja do ucha. Wymieniamy zdania i po chwili schodzę ze strychu.

Kot skłonił się nisko na powitanie w bramce i zaprosił na pokład. Wsiadam.

Nie jesteśmy sami.

Za mną w otwartej trumnie widzę chłopaka w cylindrze, z pokoju obok – imieniem Raskolnikow. W jego zimne dłonie wkładam laleczkę. Kot pociągnął lejce, konie zatańczyły w miejscu i ruszyły kłusem roznosząc w śpiącej wsi melodie słodkiego koszmaru.

Nikniemy we mgle.

Koniec

Komentarze

OK, do konkursu.

Źle mi się to czytało. Strasznie to wszystko chaotyczne, może to moje zmęczenie, ale zupełnie nie wiem, o co chodzi w tym opowiadaniu.
Jakiś koleś, który jest niesamowitym ogierem, zabija wszystkich na własnym (?) weselu. Co ma do tego pierwsza połowa opowiadania i dziwna końcówka - nie załapałem.

"- Zanim zgrzeszysz, poznasz moje imię - głaszcze ja po policzku. Ona zamyka oczy, kiwa głowa, jest gotowa.
- Raskolnikow..." - i mówi nam to właściwie co?

Niezbyt mi się podobało.

Pozdrawiam.

Świetne opowiadanie - mocne, mroczne...szokujące. Brak mi słów.

Nowa Fantastyka