- Opowiadanie: sooskiller - Magik

Magik

Cześć, dawno ni­cze­go tu nie wrzu­ca­łem...

Chciał­bym was pro­sić o zer­k­nię­cie na opo­wia­da­nie, ma­ją­ce nieco mniej niż 40000 zna­ków ze spa­cja­mi.

Opo­wia­da o mło­dym chło­pa­ku, który chciał od­mie­nić swoje życie i stać się zna­nym ma­gi­kiem, ale wszyst­ko po­szło ina­czej, niż za­kła­dał.

Być może kie­dyś zro­bię z tego pro­log więk­sze­go pro­jek­tu, acz­kol­wiek otwar­te za­koń­cze­nia to coś co przy­kle­iło się do mnie jak super glue do palca...

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Magik

 

Tego po­ran­ka Win­ston King obu­dził się z krzy­kiem, wy­wo­ła­nym na­głym ata­kiem bólu. Twarz osiem­na­sto­lat­ka wy­krzy­wi­ła się w nie­na­tu­ral­ny spo­sób, zu­peł­nie jak twarz dziec­ka, po prze­łknię­ciu dużej dawki gorz­kich le­karstw. Pró­bo­wał się po­ru­szyć, jed­nak każdy ruch tylko po­tę­go­wał ka­tu­sze. Ostroż­nie chwy­cił ręką kra­wędź łóżka i pod­cią­gnął się, a wraz z nim do góry po­wę­dro­wa­ło prze­ście­ra­dło, przy­kle­jo­ne do jego ple­ców. Się­gnął ręką za sie­bie, zła­pał dwoma pal­ca­mi ma­te­riał i od­ry­wał po­wo­li, czu­jąc przy tym ból, jakby zry­wał z sie­bie skórę. Za­ci­snąw­szy mocno zęby, jed­nym szarp­nię­ciem ode­rwał prze­ście­ra­dło od ciała. Jęk­nął, wy­pusz­cza­jąc z płuc reszt­ki po­wie­trza. Ból wy­wo­łał bez­dech, który po chwi­li prze­mie­nił się w serię krót­kich, płyt­kich od­de­chów. Po­czuł de­li­kat­ne mro­wie­nie, wy­wo­ła­ne spły­wa­ją­cą po ple­cach krwią.

Win­ston zwi­nął ma­te­riał w kulę i ści­snął w dłoni, ni­czym gąbkę. Przez chwi­lę wpa­try­wał się w prze­cie­ka­ją­ce przez palce kro­ple krwi. Dzię­ki ad­re­na­li­nie prze­zwy­cię­żył atak pa­ni­ki, jed­nak nie mógł sobie przy­po­mnieć jak skoń­czył się po­przed­ni dzień. W gło­wie miał pust­kę. Pul­su­ją­cy ból głowy, su­chość w ustach i gry­zą­ca woń al­ko­ho­lu przy­po­mnia­ły mu, że nie­szczę­sny dzień za­koń­czył w barze, a ra­czej miej­sco­wej spe­lu­nie, gdzie al­ko­hol sprze­da­wa­no po cenie nie­wie­le więk­szej niż w mar­ke­tach.

Od­rzu­cił na­są­czo­ną krwią kulę w kąt po­ko­ju i wstał, kie­ru­jąc się do kuch­ni. Z wi­szą­cej nad ku­chen­nym bla­tem szaf­ki wyjął dwie pi­guł­ki pa­ra­ce­ta­mo­lu, które prze­łknął po­pi­ja­jąc nie­smacz­ną, chlo­ro­wa­ną wodą z kranu i prze­szedł do ła­zien­ki. Za­trzy­mał się przed lu­strem. Wy­glą­dał jak sie­dem nie­szczęść: prze­tłusz­czo­ne włosy, pod­krą­żo­ne, na­szpi­ko­wa­ne pa­ję­czy­ną czer­wo­nych żyłek oczy i nie­obec­ne spoj­rze­nie osoby, która stra­ci­ła sens życia. Ob­ró­ciw­szy się, pró­bo­wał obej­rzeć wciąż krwa­wią­ce plecy. Wzdry­gnął się. Nie­mal całą po­wierzch­nię po­kry­wa­ły skrze­py za­schnię­tej krwi.

Do bro­dzi­ka wsta­wił ta­bo­ret i od­krę­cił wodę. Mu­siał od­cze­kać kil­ka­na­ście se­kund, zanim zimna woda w ca­ło­ści wy­pły­nę­ła z rur, ustę­pu­jąc miej­sca cie­płej, przy­jem­nej cie­czy. W tym cza­sie za­wie­sił słu­chaw­kę nad ta­bo­re­tem, zsu­nął z sie­bie bie­li­znę i cze­kał.

Usiadł­szy pod słu­chaw­ką prysz­ni­ca po­zwo­lił, by cie­pła woda po­wo­li zmy­wa­ła z niego krew. Plecy wciąż pie­kły nie­mi­ło­sier­nie, jed­nak wie­dział, że rany trze­ba prze­myć.

Sie­dząc na ta­bo­re­cie ob­ser­wo­wał jak zmie­sza­na z krwią woda spły­wa z jego ciała i wy­peł­nia bro­dzik. Widok ten zmro­ził go cał­ko­wi­cie. Obie­cał sobie, że gdy tylko wy­do­brze­je prze­pcha od­pływ. Miał to zro­bić dawno temu, jed­nak do­pie­ro teraz obrzy­dli­wy widok za­ró­żo­wio­nej cie­czy, na po­wierzch­ni któ­rej pły­wa­ły ni­czym ma­leń­kie łó­decz­ki krą­żą­ce wokół od­pły­wu skrze­py krwi przy­pie­czę­to­wał de­cy­zję.

Wy­pro­sto­wał plecy, za­ci­snął po­wie­ki i, wziąw­szy kilka głę­bo­kich od­de­chów, pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć wczo­raj­szy dzień. Od sa­me­go po­cząt­ku…

 

Wstał wcze­śnie rano pod­eks­cy­to­wa­ny. Szyb­ko wy­sko­czył z łóżka i po­biegł do ła­zien­ki, uło­żyć włosy. Czar­ną, gęstą czu­pry­nę odzie­dzi­czył po ojcu. Uwiel­biał za­cze­sy­wać włosy do tyłu, na­kła­da­jąc na nie ogrom­ną ilość bry­lan­ty­ny, dzię­ki czemu lśni­ły w słoń­cu i rzu­ca­ły się w oczy nawet z od­le­gło­ści kil­ku­na­stu me­trów. Po­nad­to ide­al­nie pa­so­wa­ły do wy­so­kie­go, czar­ne­go cy­lin­dra, bę­dą­ce­go czę­ścią stro­ju, który na dziś przy­go­to­wał. Pa­trzył w swoje od­bi­cie, trzy­ma­jąc dwoma pal­ca­mi rondo zbyt mocno na­cią­gnię­te­go na­kry­cia głowy. Kra­wędź ka­pe­lu­sza sty­ka­ła się z jego krza­cza­sty­mi brwia­mi tak, że nie­mal nie było ich widać.

– Dro­gie panie – po­wie­dział ce­lo­wo zni­żo­nym, ba­so­wym gło­sem – do­pij­cie szam­pa­na i od­staw­cie kie­lisz­ki. Sza­now­ni pa­no­wie odłóż­cie cy­ga­ra. Dzie­ci chwyć­cie mocno ro­dzi­ców za ręce. Oso­bom o sła­bych ner­wach radzę za­sło­nić oczy lub wyjść. To co zaraz zo­ba­czy­cie zmro­zi wasze serca i podda w wąt­pli­wość wszyst­ko w co do tej pory wie­rzy­li­ście.

Win­ston wy­obra­ził sobie wpa­trzo­ne w niego dzie­siąt­ki sze­ro­ko roz­war­tych w za­chwy­cie i na­pię­ciu oczu, ko­bie­ty spa­ra­li­żo­wa­ne ocze­ki­wa­niem, męż­czyzn prze­ra­żo­nych bra­kiem lo­gicz­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia, szep­czą­cych o nie­moż­li­wo­ści tego, co zo­ba­czy­li, dzie­ci roz­dzia­wia­ją­ce buzie.

– Wspa­nia­ła pu­blicz­no­ści, je­że­li cze­goś nie ro­zu­mie­cie, tym wła­śnie jest MAGIA! – Głos Win­sto­na przy­brał na sile. Chło­pak wpa­try­wał się w swoje od­bi­cie prze­szy­wa­ją­cym, obłą­ka­nym wzro­kiem z sze­ro­ko roz­po­star­ty­mi ra­mio­na­mi, ni­czym śpie­wak ope­ro­wy. – Przed pań­stwem wy­stą­pił Win­ston King, czło­wiek, który prze­kro­czył gra­ni­cę mię­dzy świa­tem magii i rze­czy­wi­sto­ści!

Ocza­mi wy­obraź­ni przy­glą­dał się wi­wa­tu­ją­cej na sto­ją­co pu­blicz­no­ści, le­cą­cym w kie­run­ku sceny czer­wo­nym różom, bla­dym, wa­chlu­ją­cym się w za­chwy­cie damom, ko­lej­ce pra­gną­cych uści­snąć jego dłoń dżen­tel­me­nów w czar­nych smo­kin­gach, chcą­cych wy­ra­zić swój za­chwyt, rze­szy na­śla­du­ją­cych go nie­po­rad­nie dzie­ci, ma­cha­ją­cych pa­ty­ka­mi niby różdż­ką, wy­cią­ga­ją­cych z cza­pek różne przed­mio­ty, wy­krzy­ku­ją­cych z prze­ję­ciem: ABRA KA­DA­BRA!

 

 Serce Win­sto­na wa­li­ło z pod­nie­ce­nia. Ubrał białą, wy­kroch­ma­lo­ną i sta­ran­nie wy­pra­so­wa­ną ko­szu­lę z po­sta­wio­nym sztyw­no koł­nie­rzem, czar­ną ka­mi­zel­kę z wy­szy­ty­mi złotą nicią wzo­ra­mi, czar­ne spodnie i czar­ne, wy­pa­sto­wa­ne buty. Na wierzch wło­żył się­ga­ją­cą pasa, wią­za­ną pod szyją pe­le­ry­nę.

Spoj­rzał na ze­ga­rek. Do wy­stę­pu po­zo­sta­ła nie­ca­ła go­dzi­na. Za­czy­nał się de­ner­wo­wać.

 

Gdy miał sześć lat jego ro­dzi­ce zgi­nę­li w po­ża­rze fa­bry­ki mebli. Opie­kę prze­ję­ła bab­cia, która zmar­ła, zo­sta­wia­jąc Win­sto­na sa­me­go na świe­cie. Zgod­nie z pra­wem, po­zba­wio­ny krew­nych czter­na­sto­la­tek tra­fił do domu dziec­ka, gdzie po­zo­sta­wał do swych osiem­na­stych uro­dzin.

W sie­ro­ciń­cu za­przy­jaź­nił się z woź­nym – przy­gar­bio­nym sta­rusz­kiem Abra­ha­mem We­stem, który po­ka­zał Win­sto­no­wi kilka kar­cia­nych sztu­czek, czym za­szcze­pił w nim za­mi­ło­wa­nie do ilu­zji.

– Je­że­li cze­goś mocno pra­gniesz, je­że­li po­świę­cisz się w pełni, by osią­gnąć cel, któ­re­goś dnia twoje ma­rze­nia się speł­nią, synu – po­wie­dział pew­ne­go razu Abra­ham West. – Uwierz w swoje prze­zna­cze­nie, Win­sto­nie Kingu.

– A ty, Abe? Czy twoje ma­rze­nia się speł­ni­ły? – za­py­tał w od­po­wie­dzi młody Win­ston, pa­trząc na sto­ją­ce mię­dzy nimi wia­dro z brud­ną wodą. Sta­rzec za­du­mał się.

– Kie­dyś byłem zna­nym i ce­nio­nym sztuk­mi­strzem, wy­stę­po­wa­łem w naj­słyn­niej­szych te­atrach w wielu kra­jach, ale cho­ro­ba po­stę­po­wa­ła z dnia na dzień i uczy­ni­ła ze mnie tego kim je­stem teraz – mó­wiąc to wy­cią­gnął przed sie­bie drżą­ce ręce, jakby chciał przy­po­mnieć za­rów­no sobie jak i Win­sto­no­wi o Al­zhe­ime­rze. – Ty je­steś jesz­cze młody, masz przed sobą czas, któ­re­go mi nie­wie­le zo­sta­ło. – Głos star­ca przy­cichł. – Uwierz w swoje prze­zna­cze­nie, Win­sto­nie Kingu, uwierz i przyj­mij je z god­no­ścią, ja­kie­kol­wiek ono bę­dzie.

Na­stęp­ne­go dnia, wie­czo­rem, gdy Win­ston cze­kał na Abra­ha­ma Westa w schow­ku na na­rzę­dzia ten nie przy­szedł. Zmarł, a w swych ostat­nich sło­wach pra­gnął, by jego wa­liz­kę prze­ka­zać Win­sto­no­wi, co też się stało.

 

W dniu osiem­na­stych uro­dzin King otrzy­mał od dy­rek­tor­ki pro­po­zy­cję pracy u jej zna­jo­me­go, Edwar­da Wil­liam­sa, wła­ści­cie­la ko­pal­ni węgla, na którą przy­stał.

Pra­co­wał po dwa­na­ście go­dzin, sześć dni w ty­go­dniu. Pen­sja wy­star­czy­ła za­le­d­wie na po­kry­cie czyn­szu (za­miesz­kał w nie­wiel­kiej ka­wa­ler­ce, w bu­dyn­ku sta­re­go urzę­du emi­gra­cyj­ne­go w Bro­ken Hill, prze­ro­bio­nej na miesz­ka­nia ko­mu­nal­ne) i skrom­ne życie.

Mimo trud­ne­go star­tu i przy­kre­go dzie­ciń­stwa nie stra­cił wiary w sie­bie. W wol­nym cza­sie szli­fo­wał kunszt ma­gi­ka, z moc­nym po­sta­no­wie­niem pój­ścia w ślady słyn­ne­go Harry’ego Au­gu­sta Jen­se­na, któ­re­go czar­no-bia­ły pla­kat po­wie­sił nad łóż­kiem.

Nie­kie­dy, pod­czas przerw na lunch, Win­ston po­ka­zy­wał różne sztucz­ki współ­pra­cow­ni­kom. Pew­ne­go razu jego umie­jęt­no­ści za­uwa­żył dy­rek­tor ko­pal­ni, który za­pro­po­no­wał mu wy­stęp pod­czas siód­mych uro­dzin jego córki. Im­pre­za miała odbyć się w zna­nej na całą oko­li­cę re­stau­ra­cji – Błę­kit­nym za­kąt­ku. Za udany pokaz miał otrzy­mać wy­na­gro­dze­nie w wy­so­ko­ści dwóch dnió­wek i jeden dzień wolny.

Po­śpiesz­nie za­pa­ko­wał po­trzeb­ne re­kwi­zy­ty do sfa­ty­go­wa­nej wa­liz­ki i wy­szedł. Miał na­dzie­ję, że świe­że po­wie­trze zła­go­dzi stres i po­zwo­li mu ze­brać myśli.

Lęk jed­nak na­ra­stał.

Co kil­ka­na­ście me­trów Win­ston za­trzy­my­wał się, by zła­pać od­dech i otrzeć wy­le­wa­ją­ce się spod cy­lin­dra kro­ple potu. Sztyw­ny koł­nierz ko­szu­li ocie­rał skórę karku przy każ­dym kroku, nie­kom­for­to­wa wa­li­za cią­ży­ła w pra­wej ręce, lewą przy­trzy­my­wał cy­lin­der.

Czuł na sobie wzrok miesz­kań­ców Bro­ken Hill, któ­rzy przy­pa­try­wa­li się dziw­nie wy­glą­da­ją­ce­mu, śpie­szą­ce­mu się mło­dzień­co­wi ni­czym ucie­ki­nie­ro­wi z za­kła­du dla obłą­ka­nych. Nagle po­tknął się o kra­węż­nik i nie­mal wy­wró­cił, cudem tylko ła­piąc rów­no­wa­gę. Nie­ste­ty, wa­liz­ka wy­pa­dła mu z rąk i ude­rzy­ła z im­pe­tem o chod­nik. Za­war­tość roz­sy­pa­ła się cha­otycz­nie. Wów­czas pierw­sze wąt­pli­wo­ści za­prząt­nę­ły jego głowę. Sapał jak pa­ro­wóz, zbie­ra­jąc z chod­ni­ka przy­go­to­wa­ne ga­dże­ty. Gdy pod­no­sił nóż ze zni­ka­ją­cym ostrzem usły­szał pisk prze­cho­dzą­cej obok ko­bie­ty, która nagle przy­spie­szy­ła kroku i znik­nę­ła za ro­giem skle­pu spo­żyw­cze­go.

– Po­zwól sobie pomóc – usły­szał za ple­ca­mi, a gdy się obej­rzał zo­ba­czył po­chy­lo­ne­go męż­czy­znę, trzy­ma­ją­ce­go w dło­niach sztucz­ne­go, si­li­ko­no­we­go kciu­ka, któ­re­go Win­ston za­mie­rzał użyć do jed­nej ze sztu­czek.

King oce­nił jego wiek na co naj­mniej osiem­dzie­siąt lat, jed­nak obcy po­ru­szał się ze zwin­no­ścią kota. Po­chy­lał się co pół metra, by pod­no­sić ko­lej­ne przed­mio­ty, które na­stęp­nie wrzu­cił Win­sto­no­wi do wa­liz­ki.

– Dzię­ku­ję – prze­mó­wił, sie­dząc na chod­ni­ku z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi, jakby zo­ba­czył kogoś zmar­łe­go.

Męż­czy­zna, wy­cią­gnąw­szy rękę, uśmiech­nął się współ­czu­ją­co. Ro­sną­ce wy­łącz­nie po bo­kach głowy star­ca siwe włosy przy­po­mi­na­ły po­wty­ka­ne w żół­te­go me­lo­na ocyn­ko­wa­ne druty. Po­dob­nie wy­glą­da­ły jego krza­cza­ste brwi, mię­dzy któ­ry­mi roz­cią­ga­ła się głę­bo­ka zmarszcz­ka. Ma­syw­ny nos wy­da­wał się na­brzmia­ły i nie­na­tu­ral­nie duży.

Win­ston od­ru­cho­wo od­wza­jem­nił uchwyt i wtedy sta­rzec po­cią­gnął go do góry z lek­ko­ścią cyr­ko­we­go si­ła­cza.

Gdy ich twa­rze zbli­ży­ły się do sie­bie Win­sto­no­wi prze­biegł po ple­cach dreszcz. Oczy star­ca były cał­ko­wi­cie czar­ne, zu­peł­nie jakby ktoś je wy­dłu­bał i z wnę­trza ema­no­wa­ła pust­ka, co dziw­nie kon­tra­sto­wa­ło z równą, po­zba­wio­ną zębów linią dzią­seł.

Win­ston bez słowa za­trza­snął wa­liz­kę i od­szedł szyb­kim kro­kiem, w kie­run­ku Błę­kit­ne­go za­kąt­ka oglą­da­jąc się za sie­bie co kilka kro­ków. Sta­rzec od­pro­wa­dzał go wzro­kiem z wy­cią­gnię­tą w górę ręką.

– Uwierz w swoje prze­zna­cze­nie, Win­sto­nie Kingu – po­wie­dział, jed­nak zbyt cicho, by mło­dzie­niec mógł go usły­szeć.

Gdy Win­ston obej­rzał się po raz ostat­ni po star­cu nie było śladu.

 

Prze­kra­cza­jąc próg Błę­kit­ne­go za­kąt­ka, Win­ston my­ślał o za­pla­no­wa­nych na ten dzień tri­kach. Abe za­wsze po­wta­rzał, że naj­waż­niej­szy jest plan – spon­ta­nicz­nie robi się siku i kupę – do­da­wał z prze­ką­sem – a je­że­li chcesz wpra­wić w osłu­pie­nie pu­blicz­ność, mu­sisz mieć przy­go­to­wa­ny sce­na­riusz. Wy­stęp ma­gi­ka jest ni­czym sztu­ka te­atral­na, po­dzie­lo­na na akty, ze wstę­pem i za­koń­cze­niem.

– Hej, czło­wie­ku z wa­liz­ką! – Krzyk­nę­ła sto­ją­ca za barem, pulch­na ko­bie­ta. – Ty je­steś tym od ma­gicz­nych sztu­czek?

Win­ston ro­zej­rzał się nie­pew­nie, jakby ist­nia­ła moż­li­wość, że ma­gi­ków jest przy­naj­mniej dwóch. Po­sta­wił wa­liz­kę na pod­ło­dze, opie­ra­jąc ją o swoją nogę, i wy­cią­gnął w kie­run­ku bar­man­ki otwar­tą dłoń.

– Tak, na­zy­wam się…

– Nie ob­cho­dzi mnie, jak się na­zy­wasz, przejdź do kuch­ni, twój wy­stęp nieco się opóź­ni – bar­man­ka głową wska­za­ła kie­ru­nek, w któ­rym miał się udać, zu­peł­nie igno­ru­jąc jego rękę. Miała pu­co­ło­wa­tą buzię, bladą cerę i zwi­nię­te w kok rude włosy. Do ró­żo­we­go uni­for­mu z ko­ron­ką, który zu­peł­nie nie pa­so­wał do we­ster­no­we­go wy­stro­ju lo­ka­lu miała przy­cze­pio­ną ta­blicz­kę. Kątem oka Win­ston prze­czy­tał treść: w jego oce­nie imię Ce­le­ste zde­cy­do­wa­nie nie pa­so­wa­ło do wy­glą­du ko­bie­ty. – Po kon­cer­cie bę­dzie tort, sto lat i otwie­ra­nie pre­zen­tów. Zdą­żysz za­pa­lić szlu­ga.

Win­ston wy­ko­nał po­le­ce­nie bez słowa. Gdy pojął, że uścisk dłoni nie zo­sta­nie od­wza­jem­nio­ny cof­nął rękę prze­wra­ca­jąc nie­for­tun­nie pusty kufel, który, to­cząc się po la­dzie, nie­bez­piecz­nie zbli­żył się do kra­wę­dzi. W ostat­niej chwi­li Ce­le­ste zła­pa­ła na­czy­nie, ob­rzu­ca­jąc Win­sto­na wzro­kiem, który wy­wo­łał dreszcz na jego ple­cach.

Kie­ru­jąc się w stro­nę wska­za­nych przez bar­man­kę drzwi ukrad­kiem zer­k­nął na salę. Na sce­nie wy­stę­po­wał dam­sko-mę­ski duet: on grał na gi­ta­rze, ona, cał­kiem do­brze, śpie­wa­ła co­un­try. Oboje mieli na sobie stro­je rodem z fil­mów o Dzi­kim Billu Hic­ko­ku. Obec­ni na uro­dzi­nach go­ście zda­wa­li się zu­peł­nie igno­ro­wać wy­stęp ka­pe­li, no może z wy­jąt­kiem dy­rek­to­ra ko­pal­ni, który, oparł­szy się ple­ca­mi o ścia­nę, sta­rał się kla­skać i przy­tu­py­wać w rytm (co zu­peł­nie mu nie wy­cho­dzi­ło), na­wo­łu­jąc do in­nych, by do niego do­łą­czy­li.

– To­wa­rzy­stwo jest już mocno pod­pi­te, więc bę­dziesz miał z górki – oznaj­mił ku­charz. Na przy­pię­tej do ko­szu­li ta­blicz­ce wy­gra­we­ro­wa­no imię Ben. Win­ston od razu za­uwa­żył po­do­bień­stwo mię­dzy nim, a bar­man­ką, z którą roz­ma­wiał po wej­ściu do Błę­kit­ne­go za­kąt­ka. Tak samo okrą­gła, pie­go­wa­ta twarz. Spod ku­char­skiej czap­ki męż­czy­zny wy­sta­wa­ły rude loki, a broda zle­wa­ła się z po­dwój­nym pod­bród­kiem, trzę­są­cym się przy każ­dym ruchu głową. – Nawet Ed Wil­liams jest na­pru­ty jak szpa­del. Przed chwi­lą, na oczach żony uszczyp­nął w tyłek jedną z kel­ne­rek. Mówię ci, nawet nie za­pa­mię­ta­ją, że tu byłeś. No może z wy­jąt­kiem dzie­ci, dla nich za­pew­ne je­steś głów­ną atrak­cją.

Uno­szą­cy się w po­wie­trzu za­pach przy­praw i pie­czo­ne­go mięsa spra­wił, że Win­sto­no­wi za­bur­cza­ło w brzu­chu. Oparł­szy się o ku­chen­kę ga­zo­wą z sze­ścio­ma pal­ni­ka­mi, zaj­rzał do naj­więk­sze­go ze wszyst­kich garn­ka. Gęsta ciecz bul­go­ta­ła, pły­wa­ją­ce w zupie pla­stry kieł­ba­sy i po­kro­jo­ne w ka­wał­ki wa­rzy­wa wy­wo­ła­ły w ustach chło­pa­ka śli­no­tok. Ni­czym za­hip­no­ty­zo­wa­ny chwy­cił le­żą­cą obok drew­nia­ną łyżkę i za­mie­szał, a gdy nikt nie za­re­ago­wał na­brał tro­chę i uprzed­nio po­dmu­chaw­szy, wsu­nął do ust. Po­pa­rzył się, ale do­sko­na­ły smak zre­kom­pen­so­wał ból.

– Hej! – krzyk­nął ku­charz rzu­ca­jąc pre­ten­sjo­nal­nym spoj­rze­niem. Jed­nak po chwi­li dodał ła­god­nym już tonem: – Przyjdź po wy­stę­pie. Go­ście będą po pierw­szym daniu, pew­nie sporo zo­sta­nie, więc nie widzę prze­szkód, żebyś się po­czę­sto­wał. Ale teraz nie ru­szaj, bo ktoś zo­ba­czy i to mnie się obe­rwie. Mo­żesz zjeść to – dodał, pod­su­wa­jąc pod nos ma­gi­ka ta­lerz z dwie­ma trój­kąt­ny­mi grzan­ka­mi. – Tosty z serem i sie­ka­ną wie­przo­wi­ną.

Win­ston od­gryzł ka­wa­łek. Pie­czo­ne ka­nap­ki były już zimne, ale mimo to sma­ko­wa­ły le­piej niż wszyst­ko co jadł przez ostat­nie mie­sią­ce, a może nawet lata. Od­gryzł ko­lej­ny ka­wa­łek i długo żuł, po­zwa­la­jąc by ma­jo­ne­zo­wy sos do­kład­nie wy­mie­szał się ze śliną i prze­nik­nął każdy frag­ment chle­ba.

Usiadł na ta­bo­re­cie sto­ją­cym w rogu kuch­ni i, uło­żyw­szy na ko­la­nach wa­liz­kę, otwo­rzył ją. W pierw­szej ko­lej­no­ści za­mie­rzał za­pre­zen­to­wać sztucz­kę, w któ­rej od­ga­du­je wy­bra­ną przez kogoś z pu­blicz­no­ści kartę. Wybór był pro­sty: bę­dą­ca w cen­trum uwagi so­le­ni­zant­ka, sie­dzą­ca bli­sko sceny, po­dej­dzie, wy­bie­rze któ­rąś z kart, spoj­rzy na nią ukrad­kiem, za­pa­mię­ta i wsu­nie gdzieś w śro­dek talii prze­ko­na­na, że nie ma szans, by magik od­gadł co wy­bra­ła. Sztucz­ka z od­ga­dy­wa­niem karty za­wsze się uda­wa­ła, zwa­żyw­szy na fakt, że wszyst­kie karty były takie same, a na wy­pa­dek kogoś kto mógł­by do­ma­gać się po­wtó­rze­nia triku Win­ston miał w kie­sze­ni kilka in­nych talii, skła­da­ją­cych się z ta­kiej samej karty.

Do­bie­ga­ją­ca z Sali ka­no­na­da okla­sków i wi­wa­tów wy­rwa­ła Win­sto­na z za­my­śle­nia. Po chwi­li, gdy wrza­wa usta­ła, męski głos za­pro­sił wszyst­kich do od­śpie­wa­nia małej Ann Wil­liams sto lat.

– Nie­dłu­go wcho­dzisz – po­wie­dział Ben.

Serce Win­sto­na za­ło­mo­ta­ło. Po­czuł w ustach nie­zno­śną su­chość i dziw­ne mro­wie­nie koń­czyn.

– Po­bla­dłeś. Wszyst­ko z tobą do­brze? – Do­py­ty­wał Ben. – Do­padł cię stres, co?

Ben ro­zej­rzał się osten­ta­cyj­nie i gdy spo­strzegł, że są w kuch­ni sami schy­lił się i z jed­nej z sza­fek wyjął nie­wiel­ką, może ćwierć­li­tro­wą szkla­ną bu­tel­kę, wy­peł­nio­ną prze­źro­czy­stą cie­czą.

– Łyk­nij sobie – za­pro­po­no­wał, od­krę­ciw­szy bu­tel­kę. – Bez tego dawno bym zwa­rio­wał…

Win­ston King jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny pod­szedł i prze­chy­liw­szy bu­te­lecz­kę, wlał w sie­bie nie­wiel­ką por­cję. Ostry smak wy­krzy­wił jego usta na kształt od­wró­co­nej li­te­ry U, przez gar­dło prze­pły­nę­ła go­rycz, wy­wo­łu­jąc nie­mal od razu zgagę, ale cie­pło, które po­czuł w żo­łąd­ku oka­za­ło się ko­ją­ce dla sko­ła­ta­nych ner­wów. Wziął głę­bo­ki od­dech, po czym wlał w sie­bie jesz­cze jedną por­cję, za­gry­za­jąc reszt­ką tosta.

– Sma­ku­je ci – stwier­dził ocho­czo Ben. – Ber­be­lu­cha wła­snej pro­duk­cji, z fir­mo­wych ziem­nia­ków.

Pod­szedł­szy do Win­sto­na, Ben prze­jął od niego bu­tel­kę, po­cią­gnął so­lid­ny łyk, za­krę­cił i od­sta­wił na miej­sce.

– Dro­dzy pań­stwo – ode­zwał się ten sam głos, który chwi­lę wcze­śniej za­pra­szał do od­śpie­wa­nia sto lat – teraz mała Ann otwo­rzy pre­zen­ty, na­stęp­nie pokaz swo­ich ma­gicz­nych zdol­no­ści przed­sta­wi pań­stwu wiel­ki Win­ston King!

Ben przy­sta­wił krze­sło bli­żej Win­sto­na i, sia­da­jąc przo­dem do opar­cia, za­czął mu się przy­pa­try­wać. Z drew­nia­nej łyżki, którą trzy­mał w ręku ni­czym ba­tu­tę, ście­kał po­mi­do­ro­wy sos.

– Je­steś jakiś ma­ło­mów­ny – stwier­dził ku­charz. – Wiesz co, mamy taki zwy­czaj, że po każ­dej więk­szej im­pre­zie ro­bi­my wła­sną, tutaj w Błę­kit­nym za­kąt­ku. Na za­ple­czu, co praw­da, ale jest miło, przy­tul­nie i we wła­snym gro­nie. Wil­liams za­mó­wił tyle al­ko­ho­lu, że bę­dzie­my pić przez ty­dzień. Je­dze­nie też się znaj­dzie. Jak chcesz to przyjdź wie­czo­rem.

– Dzię­ku­ję, za­sta­no­wię…

– O pro­szę! – Krzyk­nął Ben z uśmie­chem na ustach. – Jed­nak umiesz mówić! Bar­dzo mnie to cie­szy, bo wi­dzisz, my tu mamy taką ro­dzin­ną at­mos­fe­rę i by­ło­by nie­zręcz­nie gdy­byś tylko sie­dział w kącie, pod­czas gdy resz­ta bę­dzie się bawić.

– Kogo ma pan na myśli?

– Jaki tam ze mnie pan… Mów mi Ben!

– W po­rząd­ku, Ben, dzię­ku­ję.

– No i gi­ta­ra. W na­szej pacz­ce są wszy­scy pra­cow­ni­cy Błę­kit­ne­go za­kąt­ka, czyli ja i moja sio­stra Ce­le­ste, którą praw­do­po­dob­nie po­zna­łeś. Jest jaka jest, ale przy bliż­szym po­zna­niu na pewno wię­cej zy­sku­je niż traci, prze­ko­nasz się. Po pro­stu uważa, że praca bar­man­ki nie jest szczy­tem jej moż­li­wo­ści in­te­lek­tu­al­nych, w co ja oso­bi­ście wąt­pię – Ben uśmiech­nął się sze­ro­ko. – Będą też Max i Lo­usie, czyli nasi uta­len­to­wa­ni mu­zy­cy co­un­try, dwie kel­ner­ki, dba­ją­ce na co dzień o czy­stość ca­łe­go tego… tego… – Ben uniósł obie ręce, jakby za­chwy­cał się nad któ­rymś z sied­miu cudów świa­ta, by po chwi­li opu­ścić je wzdłuż ciała – tego ba­ła­ga­nu, i Bill, czyli głos, który sły­sza­łeś z gło­śni­ków.

Win­ston uśmiech­nął się.

– Wła­ści­ciel nie ma nic prze­ciw­ko?

– Steve Brown pew­nie też do nas do­łą­czy. Jego miesz­ka­nie jest na górze, na samym końcu ko­ry­ta­rza. Do wie­czo­ra bę­dzie prze­li­czał kasę, żeby wie­dzieć ile udało mu się za­ro­bić, a gdy stwier­dzi, że wy­star­cza­ją­co, zej­dzie i bę­dzie pra­wił te swoje mo­ra­ły o cięż­kiej pracy i po­wol­nym do­cho­dze­niu do suk­ce­su, wle­wa­jąc w sie­bie litry whi­sky z nie­do­koń­czo­nych bu­te­lek.

W drzwiach po­ja­wi­ła się Ce­le­ste.

– Je­steś go­to­wy? – za­py­ta­ła. – Sto­lik, o który pro­si­łeś stoi już na sce­nie, mała Ann skoń­czy­ła z pre­zen­ta­mi i wszy­scy wró­ci­li na swoje miej­sca.

Ce­le­ste znik­nę­ła rów­nie szyb­ko jak się po­ja­wi­ła.

Wsta­jąc, Win­ston wło­żył na głowę ka­pe­lusz, za­mknął wa­liz­kę i skie­ro­wał się w stro­nę drzwi.

– Od­wa­gi chłop­cze! – krzyk­nął Ben. – Na pewno po­wa­lisz ich na ko­la­na!

– Przed pań­stwem wiel­ki Win­ston King! – ode­zwał się Bill przez dło­śnik.

Win­ston za­mknął wa­liz­kę i, wci­snąw­szy moc­niej ka­pe­lusz, wszedł na salę. Kie­ru­jąc się w stro­nę nie­wiel­kie­go po­de­stu ukrad­kiem zer­k­nął w stro­nę pu­blicz­no­ści. Przy okrą­głych, kil­ku­oso­bo­wych sto­li­kach sie­dzia­ło może trzy­dzie­ści osób. Więk­szość do­ro­słych nawet nie pa­trzy­ła w jego stro­nę, trak­tu­jąc przed­sta­wie­nie jako nie­od­łącz­ny do­da­tek do spo­tka­nia. Za­uwa­żył, iż mimo faktu, że so­le­ni­zant­ką jest sied­mio­let­nia dziew­czyn­ka, dzie­ci jest sto­sun­ko­wo nie­wie­le. Do­ro­śli gło­śno dys­ku­to­wa­li, prze­ry­wa­jąc roz­mo­wy tylko po to, by napić się al­ko­ho­lu.

Wszedł na po­dest. Zgod­nie z tym co po­wie­dzia­ła Ce­le­ste, na sce­nie stał pro­sto­kąt­ny sto­lik, przy­kry­ty dłu­gim, się­ga­ją­cym pod­ło­gi ob­ru­sem. Usta­wił za nim wa­liz­kę tak, by nie była wi­docz­na dla pu­blicz­no­ści, po czym wy­szedł na śro­dek i, ukło­niw­szy się za­ma­szy­ście, ścią­gnął z głowy cy­lin­der. Pe­le­ry­na za­fa­lo­wa­ła na jego ciele, po­czuł się jak praw­dzi­wy ilu­zjo­ni­sta. Przez jego umysł, ni­czym bły­ska­wi­ca, prze­le­cia­ła pewna myśl. Po­sta­no­wił, że po wy­stę­pie wy­my­śli sobie sce­nicz­ny pseu­do­nim. Przy­miot­nik „wiel­ki”, po­prze­dza­ją­cy jego imię za­brzmiał w wy­ko­na­niu Billa mocno, do­nio­śle, do­kład­nie tak jak po­win­no się za­po­wia­dać kogoś nie­zwy­kłe­go, je­dy­ne­go w swoim ro­dza­ju. Może Apol­lo? Przed pań­stwem Wiel­ki Apol­lo! Czło­wiek, który prze­kro­czył gra­ni­cę mię­dzy świa­tem magii i rze­czy­wi­sto­ści! Uśmiech­nął się na tą myśl, nie wie­dząc, że to co się z nim wła­śnie dzia­ło to wpływ „ber­be­lu­chy” Bena.

Trzy­ma­jąc przed sobą cy­lin­der, Win­ston za­pre­zen­to­wał pu­blicz­no­ści ema­nu­ją­ce pust­ką wnę­trze, przy­po­mi­na­ją­ce bez­den­ną stud­nię, na­stęp­nie ob­ró­cił ka­pe­lusz otwo­rem do dołu i po­trzą­snął nim, jakby chciał po­zbyć się ze środ­ka za­le­ga­ją­cych wło­sów, po czym usta­wił cy­lin­der na sto­li­ku, dnem do góry i, by sku­pić na sobie uwagę, wy­cią­gnął przed sie­bie wska­zu­ją­cy palec, który po chwi­li znik­nął w ka­pe­lu­szu razem z całym przed­ra­mie­niem. Win­ston spra­wiał wra­że­nie, jakby cze­goś szu­kał, jego dłoń wę­dro­wa­ła po dnie ka­pe­lu­sza, a oczy po su­fi­cie. Nagle otwo­rzył sze­ro­ko usta, jego brwi po­wę­dro­wa­ły do góry. Wy­cią­gał rękę po­wo­li, bu­du­jąc na­pię­cie wśród nie­licz­nych, ob­ser­wu­ją­cych go oczu. Przy naj­bliż­szym sto­li­ku sie­dzia­ła so­le­ni­zant­ka wraz z dwój­ką in­nych dzie­ci i młodą ko­bie­tą, King po­my­ślał, że to opie­kun­ka Ann, ma­ją­ca za za­da­nie speł­nić każde ży­cze­nie pod­opiecz­nej, pod­czas gdy jej oj­ciec bę­dzie za­ła­twiał swoje spra­wy, a matka odda się plot­kom z przy­ja­ciół­ka­mi.

Nagle na sali za­pa­no­wa­ła cisza, roz­mo­wy usta­ły, wszyst­kie twa­rze skie­ro­wa­ły się w stro­nę mło­de­go męż­czy­zny trzy­ma­ją­ce­go za uszy bia­łe­go, ma­łe­go kró­li­ka. Po chwi­li przez salę prze­szła fala nie­śmia­łych okla­sków i kon­spi­ra­cyj­nych szep­tów. Win­ston wska­zał na Ann i przy­wo­łał ją pal­cem na scenę. Dziew­czyn­ka wa­ha­ła się, ale za­chę­ca­na przez inne dzie­ci, nie­śmia­ło wkro­czy­ła na po­dest. Win­ston wrę­czył jej zwie­rząt­ko i klasz­cząc osten­ta­cyj­nie w dło­nie, za­chę­cił do tego rów­nież pu­blicz­ność. Na­stęp­nie wska­zał pal­cem opie­kun­kę, dając jej znać, żeby po­de­szła i ode­bra­ła żywy pre­zent.

Twarz Ann Wil­liams po­kry­ła się nie­śmia­łą pur­pu­rą. Dziew­czyn­ka za­kry­ła usta dłoń­mi, jakby chcia­ła uwię­zić swój głos głę­bo­ko w środ­ku. Win­ston wyjął z wa­liz­ki talię kart i pod­szedł do niej, prze­ta­so­wu­jąc de­mon­stra­cyj­nie. Przy­klęk­nął na jedno ko­la­no tak, że ich twa­rze zna­la­zły się na tej samej wy­so­ko­ści.

Roz­ło­żyw­szy wa­chlarz przed dziew­czyn­ką po­pro­sił szep­tem by wy­bra­ła jedną z nich i, w mo­men­cie gdy on się od­wró­ci, po­ka­za­ła ją wszyst­kim, za­pa­mię­ta­ła i wsu­nę­ła z po­wro­tem w do­wol­ne miej­sce talii.

Win­ston od­wró­cił się i skrył twarz w pe­le­ry­nie. Po chwi­li po­czuł szarp­nię­cie.

– Młoda damo, czy wy­bra­łaś kartę?

Ann uśmiech­nę­ła się, pre­zen­tu­jąc śnież­no­bia­ły uśmiech prze­rwa­ny dziu­rą po jed­nym z mle­cza­ków i po­krę­ci­ła twier­dzą­co głową. Przy­po­mi­na­ła dziew­czyn­kę z ob­raz­ka: miała dłu­gie krę­co­ne blond włosy, prze­wią­za­ne błę­kit­ną wstąż­ką, błę­kit­ne, błysz­czą­ce oczy, pięk­ną ró­żo­wą su­kien­kę, białe raj­sto­py i czar­ne, błysz­czą­ce pan­to­fel­ki. Wy­glą­da­ła jak mała księż­nicz­ka.

Win­ston uło­żył talię na pra­wej dłoni, lewą zaś wy­ko­ny­wał okręż­ne ruchy, po­ru­sza­jąc przy tym usta­mi i szep­cząc wy­my­ślo­ne spon­ta­nicz­nie za­klę­cie. Ann wpa­try­wa­ła się w niego ni­czym za­hip­no­ty­zo­wa­na, a gdy uniósł le­żą­cą na górze kartę jej oczy roz­war­ły się sze­ro­ko. Na­stęp­nie Win­ston po­ka­zał kartę po­zo­sta­łym. Roz­le­gły się okla­ski, a magik się ukło­nił. Wszyst­ko idzie jak na­le­ży, po­my­ślał.

– Jest dobry! Mó­wi­łem wam, że jest dobry! – wy­krzyk­nął opar­ty o ścia­nę Edward Wil­liams. – To mój chło­pak… Mój chło­pak z ko­pal­ni!

– Nie pij już Ed! – krzyk­nął ktoś z sali. – Zaraz prze­wró­cisz ścia­nę!

– Cicho tam! Piłem, piję i będę pił! – od­po­wie­dział Edward i, jakby dla udo­wod­nie­nia wszyst­kim, że nie liczy się z ich zda­niem, upił z trzy­ma­nej szklan­ki spory łyk. – Pro­szę kon­ty­nu­ować przed­sta­wie­nie!

– Droga pu­blicz­no­ści! Sza­now­ni wi­dzo­wie! – Krzyk­nął ze sceny Win­ston. – do­pij­cie drin­ki, prze­łknij­cie po­sił­ki! To co zaraz zo­ba­czy­cie przej­dzie wasze naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia! Oso­bom o sła­bych ner­wach radzę za­sło­nić oczy!

Ze sceny ob­ser­wo­wał jak nie­któ­rzy po­słusz­nie wy­ko­nu­ją jego po­le­ce­nia. Ukrad­kiem scho­wał się za sto­li­kiem, by po kilku se­kun­dach po­now­nie wyjść na śro­dek.

Wy­cią­gnął obie ręce przed sie­bie i mocno za­ci­snął po­wie­ki. Jego cia­łem szarp­nę­ło, jakby miał zaraz zwy­mio­to­wać. Po kilku te­atral­nych skur­czach żo­łąd­ka otwo­rzył oczy. Wi­dzo­wie wpa­try­wa­li się w niego z lek­kim obrzy­dze­niem lecz nadal z ogrom­nym za­in­te­re­so­wa­niem. Win­ston wło­żył do buzi dwa palce i zro­bił zdzi­wio­ną minę.

Po­wo­li za­czął wy­cią­gać z ust sznu­rek, a gdy z jego ust wy­sko­czy­ła ża­rów­ka pu­blicz­ność jęk­nę­ła. Po krót­kiej pau­zie Win­ston wy­cią­gał nadal. Chwi­lę póź­niej z jego ust wy­sko­czy­ła ko­lej­na ża­rów­ka i jesz­cze jedna i jesz­cze. Łącz­nie mię­dzy jego pal­ca­mi a usta­mi wi­sia­ły czte­ry nie­wiel­kie, szkla­ne ża­rów­ki. Win­ston pod­szedł do małej Ann i wrę­czył jej trzy­ma­ny ko­niec sznur­ka. Dziew­czyn­ka wy­ko­na­ła po­le­ce­nie. Win­ston, uśmiech­nąw­szy się do niej, tup­nął mocno o pod­ło­gę. W tym samym mo­men­cie ża­rów­ki za­świe­ci­ły się bla­dym żół­tym świa­tłem. Z gar­deł pu­blicz­no­ści wy­do­by­ło się prze­cią­głe oooo, a po chwi­li roz­le­gły się brawa.

– Brawo cór­cia! – krzyk­nął Edward. – To moja dziew­czyn­ka jest! Có­recz­ka ta­tu­sia!

Win­ston ode­brał od Ann sznu­rek, od­wró­cił się i odło­żył re­kwi­zyt na sto­lik. Pod­szedł­szy do dziew­czyn­ki, po­dzię­ko­wał jej i jako wi­sien­kę na tor­cie wy­ko­nał pro­stą sztucz­kę z wy­cią­ga­niem mo­ne­ty zza ucha. Mała uśmiech­nę­ła się, dy­gnę­ła i ze­sko­czy­ła ze sceny, ści­ska­jąc w dłoni nie­wiel­ką, srebr­ną mo­ne­tę, po czym przy­sia­dła się szyb­ko do opie­kun­ki, sku­pia­jąc całą uwagę na kró­li­ku. Zwie­rząt­ko sku­li­ło się wy­stra­szo­ne, pod­czas gdy Ann gła­ska­ła go i przy­tu­la­ła do swo­jej twa­rzy.

Win­ston po­chy­lił się nad wa­liz­ką i po chwi­li pu­blicz­ność z za­cie­ka­wie­niem wpa­try­wa­ła się w ma­gi­ka trzy­ma­ją­ce­go w rę­kach nóż.

– Dro­dzy pań­stwo, do ko­lej­nej sztucz­ki po­trze­bu­ję po­mo­cy kogoś do­ro­słe­go, kogoś kto po­tra­fi utrzy­mać nerwy na wodzy!

Edward Wil­liams, sły­sząc te słowa, nie­mal za­chły­snął się drin­kiem.

– Ja chcę! Prze­puść­cie mnie!

Jed­nym hau­stem opróż­nił szklan­kę i od­sta­wił ją na naj­bliż­szy sto­lik. Pod­pie­ra­jąc się o opar­cia krze­seł, zmie­rzał w stro­nę sceny z tru­dem, jakby do­ko­ła sza­la­ła wi­chu­ra, a jego nogi wię­zły w ru­cho­mych pia­skach.

Wi­dząc, że Edward zbli­ża się zbyt wolno, Win­ston wpadł na po­mysł, by po­ka­zać pewną pro­stą sztucz­kę. Odło­żył nóż na sto­lik i ukrad­kiem scho­wał rękę do kie­sze­ni, a gdy ją wyjął i wy­cią­gnął przed sie­bie, spo­mię­dzy za­ci­śnię­tych pal­ców za­czął wy­do­by­wać się dym. Pu­blicz­ność jęk­nę­ła. Ktoś z tyłu krzyk­nął, że magik się pali, na co Win­ston ro­ze­śmiał się w my­ślach: przy­pad­ko­wy asy­stent wniósł do przed­sta­wie­nia ele­ment dra­ma­tur­gii. Nagle jego pięść się roz­war­ła. Magik od­wró­cił we­wnętrz­ną stro­nę dłoni w stro­nę wi­dow­ni, za­ci­ska­jąc i roz­wie­ra­jąc palce. Pu­blicz­ność za­mil­kła, gdzie­nie­gdzie dało się tylko usły­szeć za­sko­czo­ne mruk­nię­cie. Dym roz­pły­nął się rów­nie za­gad­ko­wo jak się po­ja­wił.

Wy­cią­gnął rękę i po­mógł pra­co­daw­cy wejść na scenę. Edward strzep­nął nie­wi­dzial­ne dro­bi­ny kurzu ze spodni i uśmiech­nął się sze­ro­ko. Wiot­kim, ma­syw­nym cia­łem oparł się o ma­gi­ka, ma­cha­jąc do pu­blicz­no­ści.

– Panie Wil­liams, pro­szę by wbił pan we mnie ten nóż…

– Cze­kaj chwi­lę, chłop­cze – wy­mam­ro­tał Edward, ma­cha­jąc do pu­blicz­no­ści, ni­czym pa­pież po­zdra­wia­ją­cy wier­nych. Spra­wiał wra­że­nie, jakby nie do­sły­szał słów ma­gi­ka lub zu­peł­nie je zi­gno­ro­wał. Ktoś z tyłu krzyk­nął „uśmiech!”, po czym blask fle­sha apa­ra­tu fo­to­gra­ficz­ne­go roz­świe­tlił salę Błę­kit­ne­go za­kąt­ka, ni­czym bły­ska­wi­ca. – Pięk­ny mamy stąd widok, nie­praw­daż?

Dy­rek­tor ko­pal­ni za­śmiał się prze­cią­gle, po czym za­kasz­lał, gdy za­bra­kło mu tlenu i za­czął się dła­wić. Jego twarz stała się sina. Po­chy­liw­szy się do przo­du oparł ręce o ko­la­na i za­czął łap­czy­wie chwy­tać każdy od­dech. Z sze­ro­ko roz­war­tych ust Wil­liam­sa za­czę­ła kapać ślina, a on sam ner­wo­wo pró­bo­wał po­lu­zo­wać kra­wat.

– Daj­cie mu wody! – krzyk­nął ktoś z wi­dow­ni.

Win­ston ro­zej­rzał się do­ko­ła, ner­wo­wo po­szu­ku­jąc na­czy­nia z prze­źro­czy­stym pły­nem. Naj­bliż­sza szklan­ka stała na stole tuż przy sce­nie. Szyb­ko ze­sko­czył i chwy­cił na­czy­nie, po czym podał ją po­trze­bu­ją­ce­mu męż­czyź­nie.

Wil­liams nie­mal wy­rwał szklan­kę z rąk ma­gi­ka i łap­czy­wie po­cią­gnął so­lid­ny łyk. Nagle zła­pał się obie­ma rę­ko­ma za gar­dło. Wy­trzesz­czył sze­ro­ko oczy, a kolor skóry na jego twa­rzy z si­ne­go prze­isto­czył się w pur­pu­rę.

– On się dusi!

Win­ston po­czuł jak jego serce za­czy­na ło­mo­tać w klat­ce pier­sio­wej z po­trój­ną pręd­ko­ścią. Otwar­tą dło­nią ude­rzył Edwar­da mię­dzy ło­pat­ka­mi, ale ni­cze­go to nie zmie­ni­ło. Szef po­chy­lił się, a z jego ust wy­do­był się ża­ło­sny jęk. Nagle Win­ston po­czuł na sobie czy­jąś dłoń.

– Odsuń się, je­stem le­ka­rzem! – Krzyk­nął sto­ją­cy obok niego męż­czy­zna. Win­ston roz­po­znał w nim jed­ne­go z gości Ann. – Dałeś mu wódki? – Dodał męż­czy­zna, ba­daw­czo wą­cha­jąc płyn w szklan­ce. – Ty pie­przo­ny kre­ty­nie!

Męż­czy­zna ode­pchnął ma­gi­ka, a ten, ni­czym za­hip­no­ty­zo­wa­ny za­czął się cofać.

– Po­daj­cie jakąś wodę! On zaraz się udusi!

W prze­cią­gu kilku se­kund na sce­nie po­ja­wi­ło się kilka osób. Wszy­scy, po­chy­le­ni nad le­żą­cym Wil­liam­sem, zu­peł­nie zi­gno­ro­wa­li Win­sto­na, który nagle po­tknął się o wa­liz­kę i wy­wró­cił, ścią­ga­jąc ze sobą obrus ze stołu.

Huk spo­wo­do­wał, że Win­sto­nem za­in­te­re­so­wa­ła się opie­kun­ka Ann. Po­de­szła do niego, po­chy­li­ła się i pró­bo­wa­ła go pod­nieść. Znacz­nie lżej­sza za­pie­ra­ła się jak mogła, jed­nak gdy jej sta­ra­nia nie przy­no­si­ły re­zul­ta­tu po­sta­no­wi­ła, że wy­star­czy je­że­li Win­ston usią­dzie. Wtedy zmarsz­czy­ła brwi.

– Piłeś? Czuć od cie­bie mocny al­ko­hol.

Win­ston spoj­rzał na nią bez słowa.

– Mo­głeś go zabić! – Krzyk­nął po­da­ją­cy się za le­ka­rza męż­czy­zna.

Jak przez mgłę Win­ston zo­ba­czył le­żą­ce­go na de­skach sceny Edwar­da Wil­liam­sa. Po­ło­wę twa­rzy po­kry­wa­ły wy­mio­ci­ny, które utwo­rzy­ły po­kaź­nej wiel­ko­ści ka­łu­żę. Po­wie­trze prze­sią­kło kwa­śnym odo­rem wódki zmie­sza­nej z kwa­sem żo­łąd­ko­wym.

Opie­kun­ka od­ru­cho­wo za­czę­ła zbie­rać roz­sy­pa­ne z wa­liz­ki przed­mio­ty. Jej uwagę przy­cią­gnę­ła roz­rzu­co­na talia kart, skła­da­ją­ca się wy­łącz­nie z dam kier. Roz­war­ła sze­ro­ko oczy.

– Oszu­ki­wa­łeś… – mruk­nę­ła.

Oglą­da­jąc ża­rów­ki do­strze­gła nie­wiel­ki włącz­nik, ukry­ty na końcu sznur­ka, od­ru­cho­wo wci­snę­ła guzik i ża­rów­ki roz­bły­sły się. Spoj­rza­ła na ma­gi­ka kar­cą­co. Win­ston, zbyt spa­ra­li­żo­wa­ny szo­kiem, nie za­re­ago­wał. Ko­bie­ta, zo­ba­czyw­szy gu­mo­we­go kciu­ka, po­krę­ci­ła głową. Pod­nio­sła nóż ze zni­ka­ją­cym ostrzem i de­li­kat­nie wsu­nę­ła ostrze do środ­ka.

– Tego już za wiele – stwier­dzi­ła. – Twój wy­stęp i tak się skoń­czył…

Nagle Win­ston po­czuł jak ktoś pod­no­si go za pe­le­ry­nę do góry.

– Ty gnoju! Chcia­łeś mnie zabić! – war­czał czer­wo­ny na twa­rzy Ed. – Je­steś skoń­czo­ny! Wy­pier­da­laj mi stąd i nie po­ka­zuj się w ko­pal­ni, bo każę wy­chło­stać jak psa!

– Nie, ja na­praw­dę… – mam­ro­tał Win­ston.

– Won! – Żach­nął Wil­liams, wlo­kąc ma­gi­ka w stro­nę wyj­ścia.

Win­ston King po­czuł jak za­le­wa go fala go­rą­ca. Wszy­scy pa­trzy­li na niego jak na prze­stęp­cę, cią­gnię­te­go przez po­li­cję do aresz­tu. Drzwi otwar­ły się sze­ro­ko.

– Moja wa­liz­ka…

– Gówno nie ob­cho­dzi twoja wa­liz­ka!

Edward pchnął mocno Win­sto­na, który nie zła­paw­szy rów­no­wa­gi, runął na zie­mię.

Gdy drzwi Błę­kit­ne­go za­kąt­ka za­trza­snę­ły się, Win­ston sie­dział na wy­ło­żo­nej ka­mie­nia­mi dro­dze, wpa­tru­jąc się nie­obec­nym wzro­kiem w ścia­ny bu­dyn­ku. Jego broda drża­ła, z oczy szkli­ły się od łez.

– Hej! – Za­wo­łał ktoś z boku.

Win­ston spoj­rzał w tam­tym kie­run­ki. Ben do­pa­lał wła­śnie pa­pie­ro­sa.

– Wi­dzia­łem co się stało. To nie twoja wina, nie za­drę­czaj się. Po pro­stu nie­któ­rzy mają się za ludzi lep­szych i mą­drzej­szych od in­nych – dodał za­cią­ga­jąc się dymem.

Ale to była jego wina. Spa­ni­ko­wał. Odkąd Wil­liams uparł się, żeby wejść na scenę, złe prze­czu­cie świ­dro­wa­ło jego umysł, ale nie mógł nic z tym zro­bić, nie mógł od­mó­wić sze­fo­wi, sza­no­wa­ne­mu biz­nes­me­no­wi, który i tak nie przy­jął­by od­mo­wy lub uznał­by ją za upo­ka­rza­ją­cą, zwłasz­cza po tym, gdy jego sied­mio­let­nia córka do­sko­na­le sobie po­ra­dzi­ła w roli asy­stent­ki ma­gi­ka.

To była jego wina. Stary Abe West po­wta­rzał: by w tym za­wo­dzie osią­gnąć suk­ces, mu­sisz na­uczyć się cze­goś wię­cej niż wy­cią­ga­nie chu­s­te­czek z rę­ka­wa. Mu­sisz umieć wpły­wać na pu­blicz­ność, to ty bę­dziesz sce­na­rzy­stą, bę­dziesz de­cy­do­wał kiedy lu­dzie się uśmiech­ną i kiedy za­wy­ją z prze­ra­że­nia, bę­dziesz ste­ro­wał ich za­cho­wa­niem i emo­cja­mi. Mu­sisz kon­tro­lo­wać sy­tu­ację od po­cząt­ku do końca.

– Słu­chaj, le­piej żebyś się wie­czo­rem nie po­ka­zy­wał – dodał Ben. – Ro­zu­miesz, spra­wy się po­kom­pli­ko­wa­ły, twoja obec­ność nie po­pra­wi sy­tu­acji. Wa­liz­kę od­bie­rzesz jutro, czy tam kie­dyś. Po­sta­ram się, żeby nic nie zgi­nę­ło.

Ben roz­gniótł butem nie­do­pa­łek i znik­nął za ścia­ną bu­dyn­ku.

Win­ston do­pie­ro po chwi­li pod­niósł się, strze­pał kurz z pe­le­ry­ny i za­czął drep­tać drogą przed sie­bie. Ze wzro­kiem utkwio­nym w czub­ki swo­ich butów przy­po­mi­nał ży­we­go trupa, cha­otycz­nie prze­sta­wia­ją­ce­go stopy, pcha­ne­go do przo­du nie­wi­dzial­ną siłą. Ręce le­pi­ły się od potu, więc wci­snął je od­ru­cho­wo do kie­sze­ni. Wtedy za­brzę­cza­ło. Wy­cią­gnął garść drob­nia­ków. Gdyby po­szedł z tym do baru, z pew­no­ścią wy­star­czy­ło­by na kilka ko­le­jek. Teraz pra­gnął tylko za­to­pić łzy go­ry­czy w al­ko­ho­lu.

Je­dy­ną żywą osobą w spe­lu­nie „Pod szty­ga­rem” był sto­ją­cy za barem młody męż­czy­zna w wy­mię­tej, bia­łej ko­szu­li. Gdy drzwi wej­ścio­we za­skrzy­pia­ły bar­man uniósł głowę i przez chwi­lę przy­pa­try­wał się sto­ją­cej w wej­ściu, gro­te­sko­wo wy­glą­da­ją­cej po­sta­ci. Łuna ja­sne­go świa­tła ota­cza­ła pierw­sze­go tego dnia klien­ta, two­rząc wokół niego aurę przy­po­mi­na­ją­cą obraz przed­sta­wia­ją­cy świę­te­go, z tą róż­ni­cą, że świę­ci nie no­si­li zbyt du­żych cy­lin­drów.

Pa­nu­ją­ca w lo­ka­lu at­mos­fe­ra ide­al­nie od­zwier­cie­dla­ła stan psy­chicz­ny Win­sto­na: było chłod­no i ciem­no, z kąta do­bie­ga­ły dźwię­ki szafy gra­ją­cej, na­sta­wio­nej na rów­nie smęt­ny ka­wa­łek Dream A Lit­tle Dream of Me Doris Day.

Pod­szedł­szy do baru, Win­sotn przy­siadł na naj­bliż­szym, po­zba­wio­nym opar­cia ob­ro­to­wym krze­śle. Zdjął cy­lin­der, wyjął garść monet i po­ło­żył przed sobą.

Dźwięk upa­da­ją­cych drob­nia­ków po­dzia­łał na bar­ma­na jak ma­gnes. Męż­czy­zna chwy­cił li­te­rat­kę, prze­tarł ją za­wie­szo­ną na przed­ra­mie­niu szmat­ką i usta­wił przed go­ściem.

– Co podać?

– Coś moc­ne­go i ta­nie­go. Wódka.

Bar­man od­wró­cił się i się­gnął po jedną ze sto­ją­cych za nim bu­te­lek.

– Zły dzień? – za­gad­nął.

Win­ston nie od­po­wie­dział. Szyb­ko opróż­nił li­te­rat­kę.

– Jesz­cze – po­wie­dział.

– Jak pan sobie życzy – od­po­wie­dział kel­ner, na­le­wa­jąc ko­lej­ną por­cję.

Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach i sze­ściu wy­pi­tych ko­lej­kach Win­sto­no­wi zro­bi­ło się go­rą­co. Czuł, że zbli­ża się mo­ment, w któ­rym al­ko­hol za­cznie dzia­łać z pełną mocą. Mimo to pra­gnął wię­cej i wię­cej.

– Wy­bacz, lecz na wię­cej cię nie stać. Poza tym wy­pi­łeś dużo i pew­nie zaraz zwali cię z nóg. Po­wi­nie­neś już iść.

Bar­man zgar­nął roz­sy­pa­ne mo­ne­ty i od­sta­wił za sie­bie bu­tel­kę z resz­tą trun­ku, gdy nagle drzwi otwar­ły się po­now­nie.

Win­ston cięż­ko sap­nął, otarł z czoła kro­ple potu i chciał już wyjść, gdy po­czuł na ra­mie­niu czy­jąś dłoń. Za­mro­czo­ny al­ko­ho­lem obej­rzał się i do­strzegł nie­wy­raź­ną syl­wet­kę, która po chwi­li za­czę­ła mu kogoś przy­po­mi­nać. Po jego ple­cach prze­biegł dreszcz, a w ustach za­schło, gdy zdał sobie spra­wę, że stoi obok niego ten sam sta­rzec, który wcze­śniej po­mógł mu po­zbie­rać ma­gicz­ne re­kwi­zy­ty do wa­liz­ki. Przy­bysz, ski­nie­niem głowy, dał znak kel­ne­ro­wi, by na­peł­nił li­te­rat­kę Win­sto­na, co ten bez słowa uczy­nił.

– Widzę, że po­now­nie po­trze­bu­jesz po­mo­cy, chłop­cze.

Win­ston do­strzegł, że oczy star­ca są cał­ko­wi­cie nor­mal­ne, nie zieją pust­ką jak po­przed­nio, co nieco go uspo­ko­iło. Męż­czy­zna miał na sobie za­pi­na­ną na gu­zi­ki ko­szu­lę w kratę i weł­nia­ną ka­mi­zel­kę. To co naj­bar­dziej rzu­ca­ło się w oczy to ele­ganc­ka laska z po­zła­ca­ną rę­ko­je­ścią w kształ­cie lwiej głowy, która ledwo mie­ści­ła się w dłoni męż­czy­zny.

– Kim… Kim je­steś? – za­py­tał Win­ston.

Sta­rzec przy­siadł na krze­śle.

– Nie ważne kim ja je­stem. Ważne kim ty je­steś – od­po­wie­dział sta­rzec, kła­dąc pod­kre­śla­jąc wy­raź­nie TY. – Mó­wiąc ści­ślej: ważne kim się sta­niesz.

– Kim… Kim się stanę?

– Tak, mój drogi chłop­cze.

– Nie ro­zu­miem…

– Po­wiedz mi, Win­sto­nie, kim chciał­byś byś?

Sta­rzec po­now­nie dał sy­gnał kel­ne­ro­wi, by na­peł­nił szklan­kę. Win­ston czuł się mocno pi­ja­ny, lecz prze­łknął ko­lej­ną por­cję. Wi­dział po­dwój­nie, obraz roz­my­wał się i wi­ro­wał.

– Ilu­zjo­ni­stą.

– Pew­nie tak zdol­nym jak Abra­ham West? Albo znacz­nie zdol­niej­szym?

– Tak, chcę być naj­lep­szy.

– Je­że­li mi za­ufasz, sta­niesz się tak zna­ko­mi­tym sztuk­mi­strzem, ja­kie­go jesz­cze ten świat nie wi­dział.

– Nie praw­da. Je­stem bez­na­dziej­ny – wy­beł­ko­tał Win­ston. – Dziś pra­wie za­bi­łem czło­wie­ka!

– Je­steś dla sie­bie zbyt su­ro­wy, chłop­cze. Edward jest idio­tą, wy­koń­czył­by się przez wła­sną głu­po­tę.

– Skąd… Skąd wiesz co się stało? Nie było cię tam…

– Znam się na lu­dziach Win­sto­nie. I widzę w tobie ogrom­ny po­ten­cjał. Po­mo­gę ci, je­że­li mi za­ufasz.

– Ale kim… Kim ty je­steś i dla­cze­go chcesz mi pomóc? Nie mam ni­cze­go do za­ofe­ro­wa­nia w za­mian…

– Nie przej­muj się tym teraz.

Win­ston od­niósł wra­że­nie, że lwia głowa z rę­ko­je­ści po­ru­sza usta­mi, zu­peł­nie jakby to ona wy­po­wia­da­ła słowa. Za­ci­snął mocno oczy, a gdy je otwo­rzył to dziw­ne wra­że­nie znik­nę­ło. Po­ja­wi­ła się za to na­peł­nio­na szklan­ka.

– Napij się, Win­sto­nie. Pij i ni­czym się nie przej­muj. Pij, jakby jutra miało nie być! – Sta­rzec stuk­nął laską o zie­mię, po­kle­pał Win­sto­na po ple­cach jak sta­re­go zna­jo­me­go i sze­ro­ko się uśmiech­nął. – Uwierz w swoje prze­zna­cze­nie, Win­sto­nie Kingu!

Magik wypił.

I w tym mo­men­cie urwał mu się film…

 

Gdy w spły­wa­ją­cej z ciała wo­dzie nie było już śladu krwi, Win­ston wstał, za­krę­cił kurek i wy­tarł się, wciąż czu­jąc pie­ką­cy ból ple­ców. Po wszyst­kim owi­nął ręcz­nik wokół bio­der i pod­szedł do lu­stra.

Przez chwi­lę przy­glą­dał się tru­pio­bla­de­mu od­bi­ciu, po czym od­wró­cił się, by obej­rzeć pul­su­ją­ce bólem plecy.

Na jego twa­rzy po­ja­wi­ło się za­sko­cze­nie, które szyb­ko prze­ro­dzi­ło się w pa­nicz­ny strach: w miej­scu ran, gdzie spo­dzie­wał się uj­rzeć po­ha­ra­ta­ną, po­cię­tą skórę, do­strzegł za­bliź­nio­ną plą­ta­ni­nę linii i okrę­gów, two­rzą­cą wzór nie­po­dob­ny do ni­cze­go co do tej pory wi­dział. Jego od­dech przy­śpie­szył. Do­tknąw­szy pal­cem na­brzmia­łą, pa­gór­ko­wa­tą bli­znę, po­czuł po­twor­ny ból, zu­peł­nie jakby do skóry ple­ców przy­tknął roz­grza­ny do czer­wo­no­ści pręt. Za­ci­snął mocno zęby, a z jego ust wy­do­był się krót­ki, ża­ło­sny jęk.

Wy­peł­nio­na parą ła­zien­ka przy­po­mi­na­ła saunę. W pew­nym mo­men­cie od­niósł wra­że­nie, że pary jest coraz wię­cej i wię­cej, a gdy za­sięg jego wzro­ku za­czął się skra­cać, chło­pak za­czął wpa­dać pa­ni­kę: w ła­zien­ce od­dy­cha­ło się coraz cię­żej, jakby ilość tlenu w po­wie­trzu zmniej­sza­ła się z każdą se­kun­dą. Do­sko­czył do klam­ki, na­ci­snął ją i po­cią­gnął. Bez re­zul­ta­tu. Drzwi spra­wia­ły wra­że­nie, jakby ktoś je przy­spa­wał od ze­wnątrz, pod­czas gdy on sie­dział pod prysz­ni­cem.

– Co jest, do cho­le­ry… – wy­ce­dził przez wciąż za­ci­śnię­ty zęby, spo­mię­dzy któ­rych za­czę­ła wy­cie­kać gęsta, lepka ślina.

Za­parł się nogą o fra­mu­gę, chwy­cił klam­kę obu­rącz i za­czął szar­pać z ca­łych sił, któ­rych przez brak tlenu miał coraz mniej. Drzwi zda­wa­ły się go igno­ro­wać, jakby klam­ka była zwy­kłą, przy­mo­co­wa­ną do ścia­ny za­baw­ko­wą dźwi­gnią, bez żad­nej funk­cji. Nagle jego ręce ze­śli­zgnę­ły się i Win­ston wy­wró­cił się z im­pe­tem na plecy.

Po­dźwi­gnąw­szy się cięż­ko za­uwa­żył, że para wodna jest tak gęsta, że ledwo widzi swoje ręce, a gdy przy­su­nął je bli­żej twa­rzy od­niósł wra­że­nie, że są prze­źro­czy­ste.

Ostat­ni raz rzu­cił się na drzwi, jed­nak o ich po­wierzch­nię ude­rzył tylko ręcz­nik.

Win­ston znik­nął.

Koniec

Komentarze

Cześć,

 

opowiadanie jest dobrze napisane, płynnie się czytało. I w sumie lektura sprawiła mi frajdę (poza końcówką, o czym niżej). Przy czym wydaje mi się, że scena z magicznymi sztuczkami jest nieco przeciągnięta.

Zbudowałeś, w pewnym sensie, całą opowieścią dobre napięcie, z którego na koniec nic nie wynika, a ja czuję się… rozczarowany. Nie za bardzo rozumiem, co tam się wydarzyło w zakończeniu, choć oczywiście chodzą mi po głowie jakieś pomysły, które wynikają z zasygnalizowanych przez Ciebie postaci/zdarzeń… niemniej brakuje mi tu jakiegoś zakończenia, które będzie łączyć się wprost z fabułą i uderzy w czytelnika.

To jakiś fragment?

 

Poniżej kilka uwag/propozycji zmian:

 

Tego poranka Winston King obudził się z krzykiem, wywołanym nagłym atakiem bólu. Twarz osiemnastolatka wykrzywiła się w nienaturalny sposób, zupełnie jak twarz dziecka, po przełknięciu dużej dawki gorzkich lekarstw.

 

Sięgnął ręką za siebie, złapał dwoma palcami materiał i odrywał powoli, czując przy tym ból, jakby zrywał z siebie skórę.

Przez chwilę wpatrywał się w przeciekające przez palce krople krwi.

 

W tym czasie zawiesił słuchawkę nad taboretem, zsunął z siebie bieliznę i czekał.

 

Usiadłszy pod słuchawką prysznica pozwolił, by ciepła woda powoli zmywała z niego krew.

Następnego dnia, wieczorem, gdy Winston czekał na Abrahama Westa w schowku na narzędzia ten nie przyszedł. Zmarł, a w swych ostatnich słowach pragnął, by jego walizkę przekazać Winstonowi, co też się stało.

Poprzestawiałbym tu co nieco, bo czytając ten kawałek, mam wrażenie, że to Winston zmarł.

 

– Przed państwem wielki Winston King! – odezwał się Bill przez dłośnik.

Lit.

 

Podszedłszy do baru, Winsotn przysiadł na najbliższym, pozbawionym oparcia obrotowym krześle.

Lit.

– Droga publiczności! Szanowni widzowie! – Krzyknął ze sceny Winston. – dopijcie drinki, przełknijcie posiłki!

Tu powinno być wielką literą…

– Pobladłeś. Wszystko z tobą dobrze? – Dopytywał Ben. – Dopadł cię stres, co?

…a tu małą.

 

Powoli zaczął wyciągać z ust sznurek, a gdy z jego ust wyskoczyła żarówka publiczność jęknęła.

W pewnym momencie odniósł wrażenie, że pary jest coraz więcej i więcej, a gdy zasięg jego wzroku zaczął się skracać, chłopak zaczął wpadać panikę:

 

No i są miejsca, gdzie jest wyjątkowo dużo Winstonów, zerknij też na to.

grzelulukas dzięki za cenne uwagi i poświęcenie czasu na lekturę. Mógłbyś jeszcze sprecyzować co w końcówce jest niezrozumiałe? Tylko ostatnia scena? Sens był taki (w mojej wyobraźni przynajmniej), że bohater zniknął, co było spełnieniem mrocznej przepowiedni tajemniczego starca. 

Och, okej, w takim razie wycofuje się rakiem z tego, że nie zrozumiałem. Wydawało mi się, że uważnie czytałem, ale jakoś tej przepowiedni starca nie zarejestrowałem za dobrze – w efekcie czego doszukiwałem się nie wiadomo czego.

Nie zmienia to faktu, że zakończenie mnie rozczarowuje :( – ale to już wyjątkowo subiektywna ocena.

Grzelulukas chyba źle mnie zrozumiałeś:) jeżeli nie zrozumiałeś czegoś co miałem w zamyśle przekazać to info dla mnie, że coś jest niezrozumiałe dla czytelników. Nie traktuj tego jako atak czy coś. Przykro mi, że końcówka cię zawiodła, pewnie większość czytających będzie miała takie odczucia, ale tego też się spodziewałem. Liczyłem po prostu na więcej szczegółów odnośnie twojego rozczarowania.

Grzelulukas chyba źle mnie zrozumiałeś:) jeżeli nie zrozumiałeś czegoś co miałem w zamyśle przekazać to info dla mnie, że coś jest niezrozumiałe dla czytelników.

Niezrozumienie nie jest równoznacznie z rozczarowaniem ;)

Starzec w dialogu wspomina o tym, że bohater zostanie sztukmistrzem, jakiego jeszcze ten świat nie widział  i to jest ten subtelny niuans, który mi umknął, przez co zakończenie stało się dla mnie niejasne. 

 

Nie traktuj tego jako atak czy coś

Ależ skąd :)

 

Liczyłem po prostu na więcej szczegółów odnośnie twojego rozczarowania.

Liczyłeś na więcej szczegółów dot. niezrozumienia ;)

Co do rozczarowania, to zbudowałeś świetny motyw zemsty → bohater, który ma marzenie zostać iluzjonistą, przygotowuje się do tego. W końcu daje występ, opisujesz to pieczołowicie. Czuję, że Winston wie co robi, że jest w tym dobry. Na końcu przedstawienia zostaje potraktowany w sposób delikatnie pisząc… niesprawiedliwy.

Czego się spodziewałem? Przyniesienia satysfakcji czytelnikowi, realizacji zemsty… dajmy na to przemiany chłopaka w demona miotającego kulami ognia, który następnego dnia niszczy kopalnie, zabija Edwarda i przynosi trofeum z rudych włosów ;)) (czy jakiekolwiek innego rozwiązania, w którym to Edward utrze nosa ludziom, którzy źle go potraktowali)

 

pewnie większość czytających będzie miała takie odczucia

Eee nie bądź takim pesymistą ;) Jestem tylko małym użyszkodnikiem, reprezentującym jakąś wąską grupę czytelników o pewnym archetypie oczekiwań czytelniczych.

Rozumiem, że marzeniem Winstona było zostać świetnym iluzjonistą, ale zupełnie nie rozumiem, co mu się przydarzyło od chwili, kiedy znalazł się w Błękitnym Zakątku.

Niezrozumiałe jest dla mnie zachowania kucharza. Dlaczego, kiedy widzi, że chłopak jest tak głodny, że zaczyna wyżerać potrawę wprost z garnka, częstuje go wódką? Argument, że to na odstresowanie, nie przemawia do mnie.

Nie bardzo umiem zrozumieć, dlaczego na przyjęciu urodzinowym siedmiolatki alkohol leje się strumieniami, a jej ojciec jest tak urąbany, że ledwo trzyma się na nogach.

Nie wiem też, dlaczego lekarz objawił się tak późno, że Winston zdążył podać duszącemu się Williamsowi szklankę z czyimś napojem, za co został odsądzony od czci i wiary, a na koniec oskarżony o chęć zabicia faceta.

Nie pojmuję zaskoczenia opiekunki, która dostrzegła rekwizyty w walizce i uznała, że magik jest oszustem. Czy ona naprawdę sądziła, że Winston para się magią? Czy naprawdę wierzyła w nadprzyrodzoną moc iluzjonisty?

Nie umiem się domyślić, kim był starszy mężczyzna, który pojawił się Pod Sztygarem i dlaczego stawiał Winstonowi kolejne porcje wódki.

Jeszcze jedną zagadką są dla mnie rany na plecach Winstona – skąd się wzięły i dlaczego?

Nie potrafię te z dociec sensu finału ani tego, co stało się z Winstonem.

Jeśli dodać do tego wykonanie pozostawiające bardzo wiele do życzenia, lektury nie mogę uznać za satysfakcjonującą.

 

Ostroż­nie chwy­cił ręką kra­wędź łóżka… → Zbędne dookreślenie – czy mógł coś chwycić inaczej, nie ręką?

 

wraz z nim do góry po­wę­dro­wa­ło prze­ście­ra­dło, przy­kle­jo­ne do jego ple­ców. → Zbędny zaimek – tam nie było innych pleców.

 

od­ry­wał po­wo­li, czu­jąc przy tym ból, jakby zry­wał z sie­bie skórę. Za­ci­snąw­szy mocno zęby, jed­nym szarp­nię­ciem ode­rwał prze­ście­ra­dło… → Powtórzenia.

 

W gło­wie miał pust­kę. Pul­su­ją­cy ból głowy… → Nie brzmi to najlepiej.

 

kie­ru­jąc się do kuch­ni. Z wi­szą­cej nad ku­chen­nym bla­tem… → Nie brzmi to najlepiej

Wystarczy: …kie­ru­jąc się do kuch­ni. Z wi­szą­cej nad bla­tem

 

pod­krą­żo­ne, na­szpi­ko­wa­ne pa­ję­czy­ną czer­wo­nych żyłek oczy… → Obawiam się, że oczy nie mogą być naszpikowane.

Proponuję: …pod­krą­żo­ne, powleczone pa­ję­czy­ną czer­wo­nych żyłek oczy

 

Usiadł­szy pod słu­chaw­ką prysz­ni­ca po­zwo­lił… → A może wystarczy: Usiadł­szy pod prysz­ni­cem po­zwo­lił

 

– Wspa­nia­ła pu­blicz­no­ści, je­że­li cze­goś nie ro­zu­mie­cie, tym wła­śnie jest MAGIA! → Umiał mówić wielkimi literami???

 

wy­krzy­ku­ją­cych z prze­ję­ciem: ABRA KA­DA­BRA! → …wy­krzy­ku­ją­cych z prze­ję­ciem: abrakadabra!!!

 

Ubrał białą, wy­kroch­ma­lo­ną i sta­ran­nie wy­pra­so­wa­ną ko­szu­lę… → W co ubrał koszulę???!!!

Koszuli, tak jak żadnej odzieży, nie ubiera się! Koszulę można włożyć, założyć, przywdziać, ubrać się w nią, ale koszuli nie można ubrać!

Proponuję: Włożył białą, wy­kroch­ma­lo­ną i sta­ran­nie wy­pra­so­wa­ną ko­szu­lę

 

tra­fił do domu dziec­ka, gdzie po­zo­sta­wał do swych osiem­na­stych uro­dzin. → Zbędny zaimek – czy byłby tam do cudzych osiemnastych urodzin?

 

mó­wiąc to wy­cią­gnął przed sie­bie drżą­ce ręce, jakby chciał przy­po­mnieć za­rów­no sobie jak i Win­sto­no­wi o Al­zhe­ime­rze. → Czy tu aby nie miało być: …mó­wiąc to wy­cią­gnął przed sie­bie drżą­ce ręce, jakby chciał przy­po­mnieć za­rów­no sobie jak i Win­sto­no­wi o Parkinsonie.

Sprawdź objawy choroby_Alzheimerachoroby_Parkinsona.

 

masz przed sobą czas, któ­re­go mi nie­wie­le zo­sta­ło. → …masz przed sobą czas, któ­re­go mnie nie­wie­le zo­sta­ło.

 

Pew­ne­go razu jego umie­jęt­no­ści za­uwa­żył dy­rek­tor ko­pal­ni, który za­pro­po­no­wał mu wy­stęp pod­czas siód­mych uro­dzin jego córki. → Nadmiar zaimków.

Proponuję: Pew­ne­go razu jego umie­jęt­no­ści za­uwa­żył dy­rek­tor ko­pal­ni i za­pro­po­no­wał wy­stęp pod­czas siód­mych uro­dzin swojej córki.

 

w zna­nej na całą oko­li­cę re­stau­ra­cji – Błę­kit­nym za­kąt­ku. → Kursywa jest tu zbędna. Uwaga dotyczy błędu pojawiającego się kilkakrotnie także w dalszej części tekstu.

Wystarczy: …w zna­nej na całą oko­li­cę re­stau­ra­cji – Błę­kit­ny Zakątek.

 

Za­war­tość roz­sy­pa­ła się cha­otycz­nie. → Wystarczy: Za­war­tość roz­sy­pa­ła się.

Bo nie wydaje mi się, aby zawartość rozsypała się w sposób uporządkowany.

 

trzy­ma­ją­ce­go w dło­niach sztucz­ne­go, si­li­ko­no­we­go kciu­ka, któ­re­go Win­ston za­mie­rzał użyć do jed­nej ze sztu­czek. → …trzy­ma­ją­ce­go w dło­niach sztucz­ny, si­li­ko­no­wy kciu­k, któ­ry Win­ston za­mie­rzał użyć do jed­nej ze sztu­czek.

 

 

Gdy ich twa­rze zbli­ży­ły się do sie­bie Win­sto­no­wi prze­biegł po ple­cach dreszcz. → Wystarczy: Gdy ich twa­rze zbli­ży­ły się, Win­sto­no­wi prze­biegł po ple­cach dreszcz.

 

od­szedł szyb­kim kro­kiem, w kie­run­ku Błę­kit­ne­go za­kąt­ka… → …od­szedł szyb­kim kro­kiem, w kie­run­ku Błę­kit­ne­go Za­kąt­ka

 

Sta­rzec od­pro­wa­dzał go wzro­kiem z wy­cią­gnię­tą w górę ręką. → Czy dobrze rozumiem, że wzrok miał wyciągniętą rękę?

A może miało być: Sta­rzec, z wy­cią­gnię­tą w górę ręką, od­pro­wa­dzał go wzro­kiem.

 

Prze­kra­cza­jąc próg Błę­kit­ne­go za­kąt­ka… → Prze­kra­cza­jąc próg Błę­kit­ne­go Za­kąt­ka

 

– Hej, czło­wie­ku z wa­liz­ką! – Krzyk­nę­ła sto­ją­ca za barem, pulch­na ko­bie­ta. – Hej, czło­wie­ku z wa­liz­ką! – krzyk­nę­ła sto­ją­ca za barem, pulch­na ko­bie­ta.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Po­sta­wił wa­liz­kę na pod­ło­dze, opie­ra­jąc ją o swoją nogę… → Czy było możliwe, aby postawił walizkę na czymś innym, nie na podłodze?

Proponuję: Po­sta­wił wa­liz­kę tuż przy nodze

 

– Nie ob­cho­dzi mnie, jak się na­zy­wasz, przejdź do kuch­ni, twój wy­stęp nieco się opóź­ni – bar­man­ka głową wska­za­ła kie­ru­nek… → – Nie ob­cho­dzi mnie, jak się na­zy­wasz, przejdź do kuch­ni, twój wy­stęp nieco się opóź­ni.Bar­man­ka głową wska­za­ła kie­ru­nek

 

Miała pu­co­ło­wa­tą buzię, bladą cerę i zwi­nię­te w kok rude włosy. → Buzie mają dzieci. Koki się upina, nie zwija.

Proponuję: Miała pu­co­ło­wa­tą twarz, bladą cerę i upięte w kok rude włosy.

 

Win­ston prze­czy­tał treść: w jego oce­nie imię Ce­le­ste zde­cy­do­wa­nie nie pa­so­wa­ło do wy­glą­du ko­bie­ty. – Po kon­cer­cie bę­dzie tort, sto lat i otwie­ra­nie pre­zen­tów. Zdą­żysz za­pa­lić szlu­ga. → Wypowiedź dialogową zapisujemy w nowym wierszu. Winno być:

Win­ston prze­czy­tał treść: w jego oce­nie imię Ce­le­ste zde­cy­do­wa­nie nie pa­so­wa­ło do wy­glą­du ko­bie­ty.

– Po kon­cer­cie bę­dzie tort, sto lat i otwie­ra­nie pre­zen­tów. Zdą­żysz za­pa­lić szlu­ga.

 

prze­wra­ca­jąc nie­for­tun­nie pusty kufel, który, to­cząc się po la­dzie, nie­bez­piecz­nie zbli­żył się do kra­wę­dzi. → Kufel ma ucho, więc nie mógł toczyć się po ladzie.

 

– Towarzystwo jest już mocno podpite, więc będziesz miał z górki – oznajmił kucharz. Na przypiętej do koszuli tabliczce wygrawerowano imię Ben. Winston od razu zauważył podobieństwo między nim, a barmanką, z którą rozmawiał po wejściu do Błękitnego zakątka. Tak samo okrągła, piegowata twarz. Spod kucharskiej czapki mężczyzny wystawały rude loki, a broda zlewała się z podwójnym podbródkiem, trzęsącym się przy każdym ruchu głową. – Nawet Ed Williams jest napruty jak szpadel. Przed chwilą, na oczach żony uszczypnął w tyłek jedną z kelnerek. Mówię ci, nawet nie zapamiętają, że tu byłeś. No może z wyjątkiem dzieci, dla nich zapewne jesteś główną atrakcją. → Narracji nie zapisujemy z didaskaliami. Wypowiedź dialogową zapisujemy w nowym wierszu. Winno być:

– Towarzystwo jest już mocno podpite, więc będziesz miał z górki – oznajmił kucharz.

Na przypiętej do koszuli tabliczce wygrawerowano imię Ben. Winston od razu zauważył podobieństwo między nim, a barmanką, z którą rozmawiał po wejściu do Błękitnego Zakątka. Tak samo okrągła, piegowata twarz. Spod kucharskiej czapki mężczyzny wystawały rude loki, a broda zlewała się z podwójnym podbródkiem, trzęsącym się przy każdym ruchu głową.

– Nawet Ed Williams jest napruty jak szpadel. Przed chwilą, na oczach żony uszczypnął w tyłek jedną z kelnerek. Mówię ci, nawet nie zapamiętają, że tu byłeś. No, może z wyjątkiem dzieci, dla nich zapewne jesteś główną atrakcją.

 

Do­bie­ga­ją­ca z Sali ka­no­na­da okla­sków i wi­wa­tów… → Czym sala zasłużyła sobie, aby pisać o niej wielka literą?

 

– Po­bla­dłeś. Wszyst­ko z tobą do­brze? – Do­py­ty­wał Ben.– Po­bla­dłeś. Wszyst­ko z tobą do­brze? – do­py­ty­wał Ben.

 

za­gry­za­jąc reszt­ką tosta. → …za­gry­za­jąc reszt­ką tostu.

Tu znajdziesz odmianę słowa tost.

 

ro­bi­my wła­sną, tutaj w Błę­kit­nym za­kąt­ku. → …ro­bi­my wła­sną, tutaj w Błę­kit­nym Za­kąt­ku.

 

– O pro­szę! – Krzyk­nął Ben z uśmie­chem na ustach.– O pro­szę! – krzyk­nął Ben z uśmie­chem na ustach.

 

W na­szej pacz­ce są wszy­scy pra­cow­ni­cy Błę­kit­ne­go za­kąt­ka… W na­szej pacz­ce są wszy­scy pra­cow­ni­cy Błę­kit­ne­go Za­kąt­ka

 

Uśmiech­nął się na myśl… → Uśmiech­nął się na myśl

 

Win­ston wska­zał na Ann i przy­wo­łał ją pal­cem na scenę.Win­ston wska­zał Ann i przy­wo­łał ją pal­cem na scenę.

Wskazujemy kogoś, nie na kogoś.

 

jakby chcia­ła uwię­zić swój głos głę­bo­ko w środ­ku. → Zbędny zaimek.

 

po­krę­ci­ła twier­dzą­co głową. → …skinęła twier­dzą­co głową.

Można pokręcić głową, kiedy się zaprzecza.

 

– Droga pu­blicz­no­ści! Sza­now­ni wi­dzo­wie! – Krzyk­nął ze sceny Win­ston. – do­pij­cie drin­ki, prze­łknij­cie po­sił­ki! → Didaskalia małą literą. Zbędna kropka po didaskaliach. Winno być:

– Droga pu­blicz­no­ści! Sza­now­ni wi­dzo­wie! – krzyk­nął ze sceny Win­ston – do­pij­cie drin­ki, prze­łknij­cie po­sił­ki!

 

Win­ston wło­żył do buzi dwa palce… → Win­ston wło­żył do ust dwa palce

Buzie mają dzieci.

 

Win­ston pod­szedł do małej Ann i wrę­czył jej trzy­ma­ny ko­niec sznur­ka. Dziew­czyn­ka wy­ko­na­ła po­le­ce­nie. → Wręczenie komuś czegoś nie jest poleceniem, więc dziewczynka mogła ująć sznurek, ale nie wykonała polecenia.

 

Win­ston, uśmiech­nąw­szy się do niej, tup­nął mocno o pod­ło­gę. → Zbędne dookreślenie – obawiam się, że w opisanej sytuacji, tupiąc, nie mógł uderzyć o nic innego.

 

ża­rów­ki za­świe­ci­ły się bla­dym żół­tym świa­tłem. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …ża­rów­ki zapłonęły bla­dożół­tym świa­tłem.

 

Z gar­deł pu­blicz­no­ści wy­do­by­ło się prze­cią­głe oooo, a po chwi­li roz­le­gły się brawa. → Zamiast przecinka postawiłabym wykrzyknik: Z gar­deł pu­blicz­no­ści wy­do­by­ło się prze­cią­głe oooo! a po chwi­li roz­le­gły się brawa.

 

Zwie­rząt­ko sku­li­ło się wy­stra­szo­ne, pod­czas gdy Ann gła­ska­ła go i przy­tu­la­ła… → Piszesz o zwierzątku, które jest rodzaju nijakiego, więc: Zwie­rząt­ko sku­li­ło się wy­stra­szo­ne, pod­czas gdy Ann gła­ska­ła je i przy­tu­la­ła…

 

Magik od­wró­cił we­wnętrz­ną stro­nę dłoni w stro­nę wi­dow­ni… → Brzmi to fatalnie.

Proponuję: Magik od­wró­cił we­wnętrz­e dłoni w stro­nę wi­dow­ni

 

– Czekaj chwilę, chłopcze – wymamrotał Edward, machając do publiczności, niczym papież pozdrawiający wiernych. Sprawiał wrażenie, jakby nie dosłyszał słów magika lub zupełnie je zignorował. Ktoś z tyłu krzyknął „uśmiech!”, po czym blask flesha aparatu fotograficznego rozświetlił salę Błękitnego zakątka, niczym błyskawica. – Piękny mamy stąd widok, nieprawdaż? → Narracji nie zapisujemy z didaskaliami. Przy wyrazach obcych używamy pisowni spolszczonej. Wypowiedź dialogowa od nowego wiersza. Winno być:

– Czekaj chwilę, chłopcze – wymamrotał Edward, machając do publiczności, niczym papież pozdrawiający wiernych.

Sprawiał wrażenie, jakby nie dosłyszał słów magika lub zupełnie je zignorował. Ktoś z tyłu krzyknął „uśmiech!”, po czym blask flesza aparatu fotograficznego, niczym błyskawica, rozświetlił salę Błękitnego Zakątka.

– Piękny mamy stąd widok, nieprawdaż?

 

a kolor skóry na jego twa­rzy z si­ne­go prze­isto­czył się w pur­pu­rę. → Zbędny zaimek. Wystarczy: …a kolor skóry twa­rzy z si­ne­go prze­isto­czył się w pur­pu­rę.

 

Win­ston po­czuł jak jego serce za­czy­na ło­mo­tać w klat­ce pier­sio­wej z po­trój­ną pręd­ko­ścią. → Zbędny zaimek. Zbędne dookreślenie – czy serce mogło łomotać w innym miejscu, nie w klatce piersiowej? Na podstawie czego ocenił, że serce bije trzy razy szybciej niż zwykle?

 

– Odsuń się, je­stem le­ka­rzem! – Krzyk­nął sto­ją­cy obok niego męż­czy­zna. Win­ston roz­po­znał w nim jed­ne­go z gości Ann. – Dałeś mu wódki? – Dodał męż­czy­zna, ba­daw­czo wą­cha­jąc płyn w szklan­ce. – Ty pie­przo­ny kre­ty­nie!

Męż­czy­zna ode­pchnął ma­gi­ka… → Didaskalia małą literą. Powtórzenia.

 

zi­gno­ro­wa­li Win­sto­na, który nagle po­tknął się o wa­liz­kę… → W jaki sposób Winston potknął się o walizkę leżącą na stoliku?

 

– Mo­głeś go zabić! – Krzyk­nął po­da­ją­cy się za le­ka­rza męż­czy­zna. → Didaskalia małą literą.

 

Po­ło­wę twa­rzy po­kry­wa­ły wy­mio­ci­ny, które utwo­rzy­ły po­kaź­nej wiel­ko­ści ka­łu­żę. → W jaki sposób wymiociny utworzyły kałużę na twarzy?

 

wci­snę­ła guzik i ża­rów­ki roz­bły­sły się. → …wci­snę­ła guzik i ża­rów­ki roz­bły­sły.

Żarówka może rozbłysnąć, ale nie może rozbłysnąć się.

 

Ko­bie­ta, zo­ba­czyw­szy gu­mo­we­go kciu­ka… → Ko­bie­ta, zo­ba­czyw­szy silikonowy kciu­k

Jeśli dobrze pamiętam, wcześniej ten rekwizyt był z silikonu, nie z gumy.

 

Nagle Win­ston po­czuł jak ktoś pod­no­si go za pe­le­ry­nę do góry. → Masło maślane – czy można podnieść coś do dołu?

 

– Won! – Żach­nął Wil­liams, wlo­kąc ma­gi­ka w stro­nę wyj­ścia. → – Won! – żachnął się Wil­liams, wlo­kąc ma­gi­ka w stro­nę wyj­ścia.

 

– Gówno nie ob­cho­dzi twoja wa­liz­ka! → Literówka.

 

 Gdy drzwi Błę­kit­ne­go za­kąt­ka za­trza­snę­ły się… → Gdy drzwi Błę­kit­ne­go Za­kąt­ka za­trza­snę­ły się

 

– Hej! – Za­wo­łał ktoś z boku. → – Hej! – za­wo­łał ktoś z boku.

 

Ze wzro­kiem utkwio­nym w czub­ki swo­ich butów… → Zbędny zaimek.

 

Je­dy­ną żywą osobą w spe­lu­nie „Pod szty­ga­rem”… → Cudzysłów jest zbędny.

Wystarczy: Je­dy­ną żywą osobą w spe­lu­nie Pod Szty­ga­rem

 

Gdy drzwi wej­ścio­we za­skrzy­pia­ły bar­man uniósł głowę i przez chwi­lę przy­pa­try­wał się sto­ją­cej w wej­ściu… → Nie brzmi to najlepiej. Czy tam były też drzwi wyjściowe?

Proponuję: Gdy drzwi za­skrzy­pia­ły, bar­man uniósł głowę i przez chwi­lę przy­pa­try­wał się sto­ją­cej w wej­ściu

 

Po jego ple­cach prze­biegł dreszcz… → Zbędny zaimek.

 

Nie ważne kim ja je­stem.Nieważne kim ja je­stem.

 

od­po­wie­dział sta­rzec, kła­dąc pod­kre­śla­jąc wy­raź­nie TY. → Dwa grzybki w barszczyku. Dlaczego wielkie litery.

 

Nie praw­da. Je­stem bez­na­dziej­ny… → Niepraw­da. Je­stem bez­na­dziej­ny

 

Win­ston od­niósł wra­że­nie, że lwia głowa z rę­ko­je­ści po­ru­sza usta­mi… → Zwierzęce głowy nie mają ust, usta mają ludzie.

Proponuję: Win­ston od­niósł wra­że­nie, że lwia głowa z rę­ko­je­ści po­ru­sza pyskiem

 

Za­ci­snął mocno zęby, a z jego ust wy­do­był się krót­ki, ża­ło­sny jęk. → Zbędny zaimek.

 

w ła­zien­ce od­dy­cha­ło się coraz cię­żej… → …w ła­zien­ce od­dy­cha­ło się coraz trudniej

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

Po­dźwi­gnąw­szy się cięż­ko za­uwa­żył, że para wodna… → Po­dźwi­gnąw­szy się z trudem, za­uwa­żył że para wodna

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jedna poprawka na 1000 znaków – nie jest źle:) dzięki regulatorzy za pochylenie się nad tekstem. Odwaliłaś kawał dobrej roboty:)

Bardzo proszę, Sooskillerze. Jest mi niezmiernie miło, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, hej,

 

historia jest ciekawa, dobrze się ją czytało :) Te smaczki Ameryki wczesnych lat – strzelam, że gdzieś około ‘60-70 – przemawiają do mnie, fabularnie i językowo tekst się broni, podobają mi się np. pracownicy restauracji: twardy i poczciwy Bill i rozczarowana życiem Celeste, wykonawcy country, którzy prawie potrafili śpiewać.

Przychylę się do opinii Grzela, zgodnie z którą końcówka nieco rozczarowuje. Rozumiem, że jest to swego rodzaju wstep do czegoś większego, ale jako całość się nie broni, na ten moment uważam, że to rozbudowany fragment, z końcówką stanowiącą wstęp do dalszej historii.

Rozumiem też wątpliwości Reg, związane z występem magika, być może warto by lepiej zbudować tę otoczkę małomiasteczkowej elity, która czyni zarzut ze wszystkiego co nie mieści im się w głowie, albo nie wpasowuje się w ich ograniczony światipogląd (w tym kontekście wg mnie Winston mógłby rzeczywiście zostać wzięty za oszusta, “okłamującego” panienkę).

 

I jeszcze pierdoła na koniec:

Pulsujący ból głowy, suchość w ustach i gryząca woń alkoholu przypomniały mu, że nieszczęsny dzień zakończył w barze, a raczej miejscowej spelunie, gdzie alkohol sprzedawano po cenie niewiele większej niż w marketach.

Chłopak ma 18 lat, w Stanach alkohol sprzedaje się od 21 lat. Nie jestem pewien, czy dostałby tak łatwo alkohol w barze.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

BasementKey dzięki za słowa otuchy. Tak, to wstępnie był prolog do powieści, w której miało wiele się wyjaśnić, między innymi kim jest dziadyga pomagający Winstonowi się podnieść i później rozmawiający z nim w barze, geneza ran na plecach itp. Skoro wyłapałeś klimat powojennego USA znaczy to, że w miarę mi się udało. Z tym alkoholem to wiem, dlatego napisałem, że to najgorsza speluna, w której dla zysku właściciel sprzedałby alko nawet dziecku.

W tamtych latach w USA większość małomiasteczkowych obywateli to strasznie skrajni konserwatyści, stąd męska libacja na imprezie, brak stawiania radości dziecka na pierwszym miejscu, a wykorzystanie okazji do klepania biznesów.

Wrzuciłem ten tekst tutaj, bo to najlepsze miejsce do weryfikacji czy w ogóle jest sens kontynuować. Jak dokończę i jakimś cudem wydam to umieszczę was w podziękowaniach :)

Sooskillerze, po Twoich wyjaśnieniach rozumiem nieco więcej.

Mam nadzieję, że zamierzenia skończą się sukcesem. Powodzenia! :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg musiałem trzymać część faktów w tajemnicy, bo nikt by nie spojrzał na tekst. Dzięki :)

Rozumiem. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pisz i publikuj! :) Powodzenia!

Che mi sento di morir

Nowa Fantastyka