- Opowiadanie: Wiola27 - Klątwa Atlantydów - Ares

Klątwa Atlantydów - Ares

W samym sercu stolicy Atlantydy - Atlantis, podczas Święta Światła ktoś morduje marynarzy. Trop wskazuje na demona lub innego mrocznego. Do śledztwa przyłącza się Ares, legendarny alatumrii, potężny heros i wychowanek akademii w Walhalli. Wybraniec przed królem zobowiązuje się znaleźć i zabić potwora. 

Oceny

Klątwa Atlantydów - Ares

Orszak królewski maszerował przez portowe doki. Złożony z dwudziestu konnych wojów odzianych w białe płaszcze pochód parł do przodu, wcinając się w tłum zebranych gapiów i torował sobie drogę. Na czele orszaku w białej, złoconej zbroi jechał sam król, tuż obok niego młody, dostojny mężczyzna, który sylwetką przypominał mitycznego herosa-Heraklesa.

– Stać! – usłyszeli ochrypł, donośny, męski głos.

Orszak zatrzymał się jak na komendę.

Koń króla prychnął nerwowo, zakołysał łbem i groźnie podbił się na tylnych nogach ku niebu. Czując mocny uścisk wodzy, opadł na ubitą drogę. Zatrzymały się posłusznie, groźnie rżąc i potrząsając łbem. Kopyta wryły się w ubity piach, a lśniąca, mlecznobiała grzywa zatrzepotała na wietrze niczym żagiel podczas sztormu.

Zwierz prychnął ostrzegawczo. Uwolnił przez nozdrza, pokłady gorącego powierza i nerwowo przegryzł wędzidło. Tuż przed jego nosem, na środku drogi, wyrósł ubrany w mundur gwardzisty, wątłej postury, wysoki jak tyczka mężczyzna.

Szum fal i śpiew marynarzy zagłuszał rozgorączkowany wrzaski mew.

– Jak śmiesz?! – Mężczyzna o urodzie Heraklesa stanął prężnie między żołnierzem a królem. Nie zsiadając z konia, chwycił dziarsko rycerza i wbił w niego gniewne spojrzenie. Jego piękną twarz wykrzywił grymas wściekłości.

– Aresie! – Zagrzmiał król.

Spojrzenie władcy było zimne jak lód. Twarz niczym wykuta z marmuru, poważna i dumna. Brwi ściągnięte grymasem wściekłości. Przypominał teraz jednego z gromowładnych bogów.

Jego majestat i duma onieśmieliła nawet herosa. Młodzieniec posłusznie się wycofał. Kiwnął tylko głową i ponownie wrócił do orszaku. Król pochylił się w stronę żołnierza i spytał:

– Mam nadzieję, że masz dobry powód, aby wstrzymywać królewski orszak? –

Oswobodzony mężczyzna padł na ziemię, głowę pochylił nisko tak, że jego czoło prawie dotykało złotego piasku.

– Wybacz mi jaśnie panujący, dobry królu – mówił, nie podnosząc wzroku. – Wydarzyła się rzecz straszna i bacząc na twoje bezpieczeństwo, ośmieliłem się zatrzymać was panie. –

– Więc co to za niebezpieczeństwo, przed którym nas ocaliłeś mężu? – Wtrącił się Ares. Wycofał się, gdy jego wzrok ponownie napotkał zimne, władcze spojrzenie króla. Skłonił się posłusznie i zamilkł.

– Panie w porcie znaleźliśmy zwłoki czterech marynarzy. Napęczniałe jak bukłak. Jakby ktoś utopił ich we własnych ciałach, wlewając w nich ogromne ilości wody. W życiu czegoś takiego nie widziałem –

Błękitne oczy Aresa stały się ogromne. Mężczyzna nie czekał już dalszej części opowieści, pospiesznie zeskoczył z konia i ruszył w stronę żołnierza. Nagle zatrzymał się w pół kroku, odwrócił się, padł na jedno kolano i oświadczył, nie patrząc na króla:

– Wybacz panie, ale to zadanie dla alatumrii. Może to być sprawka jakiegoś potwora, wiedźmy albo innego czorta. Lepiej, żebym osobiście to sprawdził. –

– Te potwory nie znają świętości. Potwór w Atlantis?. W samym sercu i to na czas Święta Światła. Dobrze, Aresie zajmij się tym. Trzeba powiadomić Odyna, że te paskudztwa szerzą się jak zaraza, niech przyśle tu jeszcze kogoś do pomocy – warknął król i nagle poczuł silne ukłucie w sercu. 

Spojrzał na odległy horyzont, na złocące się w promieniach słońca fale, a jego mężne oczy zaszkliły się łzami. Król wycofał konia gwałtownie, odetchnął i krzyknął w stronę strażników: 

– Alatumrii zajmie się morderstwem w dokach, my ruszamy ochrzcić statek – i odwrócił się w stronę Aresa – Proszę, informuj mnie na bieżąco. –

– Tak jest panie – młodzieniec skłonił się w pas i poprawił miecz.

Rognar zalśnił złowrogo, odbijając od siebie promienie słońca. Ares był wysoki, mierzył ponad sześć stóp wysokości. Swoją sylwetką przypominał grigori, a jego jasne włosy i chabrowe oczy zdradzały niebiańskie geny. 

Ubrany w złotą, wahalijską zbroję z wyszytym na piersi triskelionem, wyglądał jak jeden z mitycznych herosów, którzy za czasów pierwszych królów walczyli z mroczną Lilith i jej armią.

Szedł dziarsko. W lewej ręce trzymając lejce, a prawą w gotowości, odłożył na rękojeści.

Żołnierz, który mu towarzyszył nie miał w sobie tyle gracji ani ognia. Tuptał szybko i koślawo, kołysał się niczym statek podczas sztormu. Jego zbroja była zbyt ciężka, a pas, do którego miał przypięty miecz trzymał lewą ręką, co chwila go podciągając.

– Powinieneś wyregulować sobie pas panie – zauważył szorstko Ares i spojrzał na kompana przelotnie. – Podczas walki, nie mówiąc już o pościgu, taka niewygoda może cię drogo kosztować. –

– Mój pękł. Skóra się wytarła, a ten to po moim kamracie. Czekam na nowy od garbarza – wyjaśnił pospiesznie.

– To sobie dorwałeś po kamracie, kilka centymetrów za duży – Ares roześmiał się szeroko. Nagle spoważniał i zapytał – Gdzie znaleźliście te zwłoki? Daleko od morza? W zaułku? Na śmietniku? –

– Na skraju ulicy jest karczma, Biały Dąb – wskazał placem koniec ulicy. – Nie jest to luksusowa tawerna. Jadło, mają ohydne, ale tanie, a alkohol też niezgorszy i dość tani. A kobiety tam ładne jak malowane. Marynarze lubią tam nocować. Tanio i ciepło. Ktoś owinął biedaków w sukna i upchał w dziurę zsypu. Gospodarz rano śmieci chciał wyrzucić, a tu nie szły. Zaczął kanał czyścić i wypadły –

– Często gospodarz śmieci wyrzuca? – Dopytywał.

Żołnierz nagle zatrzymał się w pół kroku i przez chwilę bez słowa wpatrywał się w Aresa. Milcząc, wskazał na coś, co znajdowało się za plecami alatumrii. Ares się odwrócił.

Za nimi stał budynek gospody. Gospoda mieściła się na końcu głównej ulicy tuż pod samym murem obronnym, który otaczał całe miasto.

Budynek przypominał pniak wiekowego drzewa. Ściany zbudowano z idealnie wyciętych marmurowych sześcianów. Karczma była szeroka na dwa wejścia i wysoka prawie pod samo niebo. Między wejściami iskrzył szyld „Biały Dąb”.

– Raz na dwa może trzy dni. Zależy. Teraz mamy jarmark. Ludzi w stolicy dużo w porcie też więcej to i klientów przybywa. –

– Oczywiście – Ares podrapał się po karku. – Ktoś pytał o zamordowanych? –

– Nic nie wiem. Pewnie przyjezdni. O marynarzy raczej nikt nie pyta. Jak brak w załodze to biorą następnych – wzruszył ramionami.

– Sprytne – zamyślił się. – Marynarzy nikt nie szuka – mruknął do siebie.

– Co panie? – Dopytywał żołnierz.

– Nic, nic – machnął energicznie ręką Ares.

Dotarli do karczmy. Dziś też pękała w szwach. Pełna była królewskich żołnierzy, którzy skrzętnie sprawdzali każdy jej centymetr, szukając śladów i kolejnych ofiar. 

Rycerze, choć w wojaczce nie mieli sobie równych, a z ich umiejętności i waleczności słynęła armia Atlantis to w walce z ciemnymi mocami czy demonami, byli całkowicie zieloni.

Ares przywiązał konia do drewnianej belki, owinął koniec złotego płaszcza wokół szyi i dziarsko wszedł do gospody.

– Pokaż mi miejsce, gdzie znaleziono zwłoki – rzucił rozkazującym tonem do mężczyzny, on tylko kiwnął posłusznie głową i ruszył przodem.

Przeszli na tyły gospody. 

Zsyp był wydrążoną dziurą, która przebijała mur okalający miasto i schodziła kilkanaście łokci w dół, w głąb zbiorowiska odpadów. Ares zajrzał do dziury. Jego twarz pozieleniała. Obrzydliwy smród uderzył prosto w niego.

Automatycznie przesłonił usta dłonią i odsunął się od wlotu. Zrobiło mu się słabo. Złapał kilka oddechów i spojrzał na żołnierza.

– Musimy zejść do zbiorowiska – wskazał na zsyp. – Może być ich więcej. Ktoś z was tam już szukał? – Dopytywał, ale żołnierz tylko zaprzeczył ruchem głowy. – Dobrze, pokaż mi zwłoki. Muszę wiedzieć, z czym mam do czynienia. –

Pod ścianą, kilka metrów dalej okryte kłębami materiałów leżały rozkładające się ludzkie ciała. Ares pospiesznie zdarł płachty i ku jego oczom ukazał się przerażający widok. Byli to mężczyźni w sile wieku. Silni i potężnej postury.

Obejrzał ich zdeformowane ciała dokładnie. Musiał przyznać, że faktycznie przypominali napęczniałe bukłaki. Każdy z nich miał szeroko rozwarte usta, a ciała po trzykroć powiększyły swoją objętość. Ares nie wiedział, czy przyczyną napęczniałych zwłok był upał i wilgoć, czy coś, co zalegało w ich wnętrzu. 

Nagle jego wzrok padł na kawałki pajęczyny wiszącej między palcami i unoszącej się wokół ust denatów. 

– Czyżby to był pająk? – Zastanawiał się głośno i pochylił się nad ciałami. 

Przez chwilę bacznie się im przyglądał. Delikatnie palcami dotknął pajęczyny. Nagle poderwał się energicznie. Wydobył Rognar, zamachnął się i wbił ostrze w trzewia marynarza, który leżał najbliżej. Rozłupał go bez trudu. Z wnętrza ciała niczym z przebitego bukłaka wypłynęły purpurowe śluzy i jak wzburzona fala, rozlały się dookoła.

Żołnierze, którzy przyglądali się mu z zaciekawieniem, na widok purpurowej fali nagle zzielenieli i w popłochu rozpierzchli się po placu. Żaden z nich już nie wrócił.

Ares uśmiechnął się pod nosem z tryumfem, pochylił się i rozbełtał wydzielinę ostrzem. Kucnął. Podrapał się po karku.

– Powiedziałbym, że to arachna, ale żadnej nie widziano od co najmniej 500 lat – westchnął. Widząc zaskoczone spojrzenie gwardzisty, wyjaśnił pospiesznie. – Arachna to demon: pół kobieta, pół pająk. Przybiera postać kobiety, aby zwabić swoje ofiary. Zabija podobnie jak jadowity pająk. Podczas pocałunku wstrzykuje kwas, który rozpuszcza wnętrzności – to mówiąc, zrobił kilka kroków w kierunku głowy denata i kucnął. Odłożył miecz, otworzył mu usta i zajrzał. Język i policzki były już sczerniałe od jadu. Ares zmarszczył czoło. – Kwas wystrzykuje w język – tłumaczył, pokazując placem język. – Gdy jad już wniknie do ciała i rozpuści wnętrzności, demon je wysysa. Tych zostawiła sobie na później – wyjaśnił, wyprostował się, chwycił miecz i pospiesznie ukrył go w pochwie. – Problem jest taki – wyjął z kieszeni munduru chustkę i wytarł dłonie – że arachny wymarły. Co najmniej od pięciu wieków nikt ich nie widział. A tu, nagle w samym centrum Atlantis? –

– Jeśli to demoniczny pająk, to gdzie ma sieć? – Dopytywał żołnierz.

Ares podszedł do muru i jednym susem wskoczył na kamienną koronę. Rozejrzał się po dokach, spojrzał na skalisty brzeg i dalej w toń oceanu. Nie zauważył niczego podejrzanego.

– Może ma pod miastem. Znalazła jakąś jaskinię i tam leguje. Nocą zakrada się do karczmy. Ma tu niezłą kryjówkę. Jadła też pod dostatkiem – przesunął palcami po kędzierzawych włosach, zeskoczył bez słowa i podszedł do konia. Odpiął, przypiętą do siodła cienką niczym pajęcza nitka linkę i zaczął ją wiązać wokół jednej z kolumn podpierających mur. Do drugiego końca linki przypiął skórzany pas wzmocniony żelaznymi nitami i kółkami.

– Co to? – Strażnik zaintrygowany dopytywał, podziwiając srebrzystą strunę, która była prawie niewidoczna.

– Marklina – wyjaśnił Ares i wskoczył na koronę muru. Chwycił linę i owinął biodra skórzanym pasem. Szarpnął dwa razy, zaciskając mocno klamry i zapiął. Gdy upewnił się, że dobrze trzyma, odetchnął i spojrzał na żołnierza.

– Taka cienizna, nie utrzyma? – Zarechotał strażnik.

– To marklina, jest wytrzymała i twarda. Tylko walkiriańska stal jest w stanie ją rozciąć – mrugnął do niego Ares i spojrzał w dół. Rozejrzał się.

– Co chcesz zrobić panie? – Strażnik wlazł na kamienny mur i wyjrzał zza korony. 

Dzikie fale drapały chciwie grzywami po litej skale. Wściekle podbijały się pod czubek muru, roztrzaskując o jego kamienną sylwetkę, a zapach słonej wody i ciepłego wiatru szarpał powietrze.

– Złapać demona. Po to tu przyszedłem – roześmiał się szeroko i wspiął się na koronę.

Następnie odszukał wzrokiem wygodną półkę i przeskoczył na drugą stronę mur.

Schodził powoli, asekurując się liną. Ostrożnie wybierał kamienie i powoli zsuwał się coraz niżej. Zapach słonej wody odurzał go, a rozszalałe fale uderzyły coraz bliżej jego ciała. Rozglądał się czujnie.

Był już cały mokry, a jego zbroja śmierdziała solą, gdy dotarł do śmieciowiska. Stanął na krawędzi i zadarł głowę do góry. Odszukał wlot zsypu. Wszystko wyglądało normalnie. Ani przy wylocie, ani przy wlocie nie zauważył niczego, co wskazywałoby na obecność arachny. Nie znalazł ani pajęczyny, ani dziwnych śluzów czy wydzielin. Zupełnie nic.

Przesunął się bliżej zsypu. Intensywny zapach soli, zagłuszał smród potwora.

To dziadostwo musiało gdzieś tu być i było na tyle cwane, że wiedziało jak się przed nim ukryć. Tylko czemu się teraz ujawniła? Czemu tak głupio się zdradziła?

Ares stanął na krawędzi zbiorowiska. Odór rozkładających się resztek uderzył w niego z taką siłą, że przez chwilę zrobiło mu się słabo. Przesłonił ręką nos i przesunął się ostrożnie po kamiennym murze.

– Gdzie się ukryłaś? – szepnął pod nosem i ponownie się rozejrzał.

Mógłby zanurkować w odpadach, choć czuł, że i tak niczego tam nie znajdzie. Jej legowisko albo było tak doskonale ukryte, albo było w zupełnie innym miejscu.

Musiał rozegrać to inaczej.

c.d.n

Koniec

Komentarze

Hej Wiola27 !!

 

Bardzo dobrze się czytało! Fajne. Opowiadanie typowo przygodowe, też takie pisałem i piszę :) Trzymaj się i pisz dalej!

 

Pozdrawiam!!!

Jestem niepełnosprawny...

Cześć, Wiola27!

 

Poważnie rozważyłbym na Twoim miejscu dwie kwestie. Po pierwsze, publikowanie kompletnych historii, a nie fragmentów. Wydaje mi się, że wspominałem już o tym przy okazji innego Twojego tekstu, ale na forum większym zainteresowaniem cieszą się pełnoprawne opowiadania (choćby krótkie), nie zaś fragmenty.

 

Po drugie, beta przed publikacją. Pod względem językowym jest wprawdzie lepiej, niż poprzednio, ale dalej interpunkcja i zapisy dialogów pozostawiają wiele do życzenia. Dla przykładu, wezmę fragment z samego początku:

 

Orszak królewski maszerował przez portowe doki. Złożony z dwudziestu konnych wojów odzianych w białe płaszcze pochód parł do przodu, wcinając się w tłum zebranych gapiów i torował sobie drogę. Na czele orszaku w białej, złoconej zbroi jechał sam król, tuż obok niego młody, dostojny mężczyzna, który sylwetką przypominał mitycznego herosa-Heraklesa.

– Stać! – usłyszeli ochrypł, donośny, męski głos.

Po poprawieniu usterek i drobnej przeróbce wyglądałoby to następująco:

 

Orszak królewski przemierzał portowe doki. Pochód składał się z dwudziestu konnych wojów, odzianych w białe płaszcze, którzy parli do przodu, przecinając tłum gapiów. Na czele grupy, w białej, złoconej zbroi, jechał sam król. Towarzyszył mu młody, dostojny mężczyzna, o sylwetce przypominającej mitycznego herosa – Heraklesa.

– Stać! – odezwał się ochrypły, męski głos.

 

Niemniej, pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia w dalszej pracy twórczej :)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Robi się ciekawie. Poczekam… mam nadzieję, że dopadną demona pająka i zrobią z nim porządek. Zwróć uwagę np. na takie coś: Odpiął, przypiętą… wiadomo, że jeśli coś odpina, wcześniej musiało być zapięte. Czekam na dalsze części. Pozdrawiam

Witam,

cezary_cezary napisze tylko tyle. Orszak królewski to wojskowi, żołnierze, wojowie. Wojsko, oddział, a tym bardziej gwardia przyboczna króla – maszeruje. 

Za cenne uwagi dziękuję. Cieszę się, że się podobało :)

Wrzucam kolejny rozdział i postać :)

Pozdrawiam cieplutko. 

 

Nowa Fantastyka