Alojzy Zawadzki obrzucił wzrokiem rozciągające się przed nim bagno i zaklął pod nosem. Zerknął na mapę, znowu na bagno i przeklął po razu drugi, tym razem już głośno. Nie widział ani wzgórza, ani drogi prowadzącej na południe. A to znaczyło, że mapa nie przedstawiała prawdy.
Nie miał, oczywiście, pretensji do rozwijanej od czasów antycznych sztuki mierniczej. Co najwyżej przeklinał autora mapy, który nie wykazał się starannością. Nie przynosiło to zresztą Alojzemu wielkiej ulgi, bo powoli zmierzchało, smagał zimny wiatr, a mierniczy za nic nie wiedział, jak dotrzeć do miejsca, gdzie mógłby bezpiecznie przenocować.
Przypomniał sobie słowa chłopa, którego spytał na wszelki wypadek o drogę. Ino na bagna nie idźcie, tam licho, wypowiedziane strwożonym głosem, ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Gdy Alojzy, dyplomowany mierniczy z Łodzi, to usłyszał, musiał powstrzymać się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Teraz jednak, gdy patrzył na kępy wysokiej trawy przetykane taflami stojącej wody, nie mógł odpędzić tych słów od siebie.
Wiedział tyle, że przebywał w Guberni piotrkowskiej, w Ujeździe rawskim. Niestety, dalej już nie potrafił powiedzieć niczego na pewno, bo za wsią o nazwie Pustka zgubił drogę do Wronic, gdzie stała karczma.
Wytężył wzrok i zdawało mu się, że dostrzegł w oddali dym z komina. Nie mając lepszego pomysłu, ruszył w tym kierunku. Rytmicznemu chlupotowi przemoczonych butów akompaniował świst wiatru.
Coraz mocniej kołatały mu w głowie dwie niemiłe myśli. Pierwsza, o noclegu w zaroślach, jak dziad proszalny. Druga, o drwinach kolegów po fachu, gdyby jakimś sposobem dowiedzieli się, że jeden z ich grona, dyplomowany mierniczy, zgubił drogę podczas pomiarów działek leśnych.
Szedł coraz wolniej, czując wyraźnie zmęczenie mięśni, a wokół gęstniała ciemność. Nagle zauważył światełko w oddali. Rzucił się biegiem i zaraz dostrzegł, że pochodziło z latarenki, którą niósł chłop.
Podbiegł bliżej i krzyknął o pomoc, jakby go ścigali. Chłop obrócił głowę, przyjrzał się pieszemu i nagle jego twarz wykrzywiło przerażenie.
– Jezus Maria, diabeł z bagien! Na pohybel! – wrzasnął, chwytając kij z ziemi.
– Proszę, nie bijcie! – krzyknął żałośnie Alojzy, cofając się i zasłaniając twarz ręką. – Ja mierniczy, nie diabeł!
Chłop cofnął się, zdziwiony, ciągle trzymając podniesiony kij. Na jego twarzy odmalowało się głębokie zastanowienie.
– Ano racja, kusy po szwabsku gada, ludzkiej mowy nie zna – mruknął pod nosem, opuszczając rękę. Po czym dodał głośniej:
– Wybaczcie, ale tu nie raz diabła, albo i inne france widziano. A wam dokąd?
– Do Wronic.
– A to i szczęście macie.
Gospodarz prowadził go przez bagna, większość drogi milcząc. Odezwał się dopiero, gdy w oddali zamajaczyły wiejskie chałupy.
– Pan żeś jest oficjel? Z Piotrkowa pewnie? – zagaił. – Bo kto jest mirniczy, to ja się nie wyznaję.
Alojzy podumał chwilę, aż go olśniło.
– Mierniczy, to będzie po dawnemu jeometra – odparł Alojzy.
– Jezus Maryja, biada nam… – szepnął chłop pod nosem. Wykrzywił usta, jakby był zły na siebie, po czym splunął pod nogi, ale nic już więcej nie powiedział.
Gdy dotarli do karczmy, Alojzy wylewnie podziękował, ale chłop nawet na niego nie spojrzał, tylko ruszył dalej w drogę, wyraźnie stropiony. Alojzy nie miał siły zastanawiać się, czym go zraził. Ruszył do karczmy, głodny i zmęczony długim marszem.
W izbie panował półmrok, a nozdrza drażnił zapach potu i gotowanej kapusty. Alojzy od razu poczuł tęsknotę za schludnymi kawiarniami i restauracjami łódzkiego śródmieścia. Poprosił karczmarza o strawę, wyobrażając sobie sztukę mięsa albo kiełbasę. Dostał jednka pod nos misę kaszy z nielicznymi liśćmi kapusty i kilkoma ledwie skwarkami. Usiadł i zaczął jeść, przy tym wciąż zastanawiał się, jak ludzie, którzy tak ciężko pracowali, mogli utrzymać się przy życiu o takim jadle.
– Pan oficjalista z daleka? – zagaił starszy gospodarz, siedzący po prawej stronie ławy.
– Z Łodzi, mapy leśne sporządzić.
– A, to wy jeometra?
– Nie inaczej.
Złapał spojrzenie kobiety z jasnymi włosami wystającymi spod czepca, siedzącej nieopodal.
– Tylko przy zakolu rzeki będziecie mieli kłopot, żeby cosik pomierzyć – powiedziała filuternie.
– A to niby czemu? – spytał, siląc się na obojętność, choć irytowała go drwina ze spraw naukowych, o których prości chłopi nie mieli pojęcia. Zauważył, że kolejni bywalcy odwracają się i przysłuchują.
– A bo tam jak się pójdzie dwa razy, to zawsze inaczej jest – powiedział z powagą młodszy chłop.
– Prawda – rzekła jasnowłosa – jak się idzie ze wsi i mija wzgórze, gdzie wywiesili zbója, to raz się ma stary dworek po lewicy, a raz po prawicy.
Raz po lewej, raz po prawej? Alojzy uśmiechnął się pod nosem na chłopską naiwność i bajanie, nic jednak nie powiedział. Ogólnie wierzył w zalety edukacji, w krzewienie rozumu i wiedzy pośród ludu. Nie chciał jednak przez nadmierne pouczanie zrazić do siebie tutejszych, których dopiero co spotkał.
Gdy bywalcy rozeszli się, karczmarz zaprowadził gościa do tylnej izby, gdzie na glinianej posadzce wyłożono słomę i pledy. Przez nieszczelne okno wpadało chłodne powietrze. Alojzy od razu po położeniu się poczuł obchodzące go wszy. Przewrócił się na drugi bok, choć dobrze wiedział, że nic to nie da. Już po chwili ruchliwe stworzonka znowu go oblazły, nie dając spokoju. Mimo niewygody zasnął prawie od razu. W nocy przyśnił mu się osobliwy sen:
Starowinka stała nad kotłem i mieszała, a z mętnej cieczy raz po raz buchała para. W kotle pływały ludzkie oczy, palce, uszy…
Mamrotała pod nosem:
– Nogi drzewa, oczy gwiazdy, dłonie krzaki, plecy wzgórza…
Kartograf obudził się zziębnięty i obolały. Odkaszlnął kilka razy i odgonił muchy, które bzyczały mu przy głowie. Poszedł zapłacić karczmarzowi i wrócił do tobołów, chcąc jak najprędzej zacząć pracę. Czym jest sen, jak nie widziadłem bez znaczenia, powtarzał sobie w myślach.
Jasnowłosa kobieta zachodziła do chaty z naręczem ziół, gdy zatrzymał ją okrzyk.
– Pani Maryno!
Mikołaj podszedł i zdjął czapkę, którą zaraz począł miąć w dłoniach. Choć był to postawny chłop w sile wieku, to wydawał się zawstydzony i zalękniony.
– Mikołaju, ziół trzeba, czy może dług chcesz wreszcie zapłacić?
– Straszna rzecz się stała – wydusił z siebie. Kobieta zmrużyła oczy, patrząc czujnie. – Jeometrę przeprowadziłem do wsi, bo mi się inaczej przedstawił.
– To ja wiem – uśmiechnęła się kobieta.
Spojrzał na nią, jakby bał się, że z niego drwi.
– Wiecie?
– Ano wiemy. Zaszedł do karczmy na wieczór.
– Babka wasza mówiła, żeby takich przez te ruchome bagna nie przeprowadzać – ciągnął pełnym niepokoju głosem.
– Głupio zrobiliście, ale nie bójta się, ja znajdę na niego sposób – powiedziała, po czym minęła Mikołaja bez pożegnania i weszła na obejście. Chłop odetchnął z ulgą i zmówił modlitwę dziękczynną.
Alojzy żwawym krokiem przeszedł wieś i wyszedł na łąkę przy rzece. W oddali widać było jej liczne zakręty i rozlewające się wokół mokradła. Zadrżał na wspomnienie wędrówki poprzedniego dnia.
Dojrzał wzgórze, które mogło posłużyć za dobry punkt do wstępnej obserwacji, ruszył więc w jego kierunku. Ze szczytu dostrzegł dworek, o którym opowiadali chłopi. Dach zapadł się, a osmalone, połamane deski ze ścian szczerzyły się niczym zęby. Choć wszędzie wokół rosła gęsta darń i mieniły się polne kwiaty, to same ruiny otaczały zasuszone, wijące się rośliny. Pośród nich nie widać było ani skrawka zieleni.
Nagle Alojzy dojrzał mężczyznę w surducie i cylindrze, wchodzącego przez drzwi. Przyglądał mu się chwilę, nie rozumiejąc, czemu nie dostrzegł go wcześniej. Nie mogąc przegnać ciekawości, podszedł bliżej, starając się stąpać cicho. Gdy dotarł do budynku, zajrzał przez rozbite i na wpół wyłamane okno.
Na przegniłej posadzce leżał plackiem szlachcic ubrany po staropolsku. Przed nim stał mężczyzna o pociągłej twarzy i ciemnych włosach, ubrany w chłopską koszulę. Szlachcic podniósł twarz z ziemi i pocałował jego stopę.
– Ile tak jeszcze? – jęknął.
– Tysiąc sto sześćdziesiąt dwa razy – oparł beznamiętnie ten drugi. – Za każdy raz kijem na plecach chłopskich dla zabawy wymierzony.
To powiedziawszy, odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Alojzy usłyszał jęknięcie zawiasów, potem trzask futryny. Kartograf obszedł powoli narożnik budynku i zobaczył mężczyznę, który stał teraz plecami do niego. Znowu miał na sobie surdut i cylinder.
Nieznajomy zamachał ręką i rozpłynął się w powietrzu. Alojzy przysiadł pod osmaloną ścianą i położył rękę przy sercu, dysząc ciężko. Co to były za koszmary na jawie? – spytał sam siebie w myślach.
Kartograf wrócił do pomiarów, wciąż jednak wracał myślami do tajemniczej postaci. Zastanawiał się, czy była to jakaś sprytna sztuczka kuglarska. Słyszał o sztukmistrzach, którzy potrafili udawać lewitację albo podobne rzeczy na scenie, ale żeby zniknąć z oczu na środku pola?
Cała reszta dnia zeszła Alojzemu na pomiarach. Gdy ruszył ku wsi, zobaczył w oddali, przy zagajniku, elegancko ubraną postać. Zdawała się stać bez ruchu, jakby go wyczekiwała.
Zbliżając się, geometra przekonywał siebie, że tajemniczy jegomość to urzędnik albo może dziedzic. Jednak im bardziej się zbliżał, tym bardziej było jasne, że o pomyłce nie może być mowy. Był to ten sam człowiek, którego widział przy dworku.
– Dzień dobry, panie uczony – przywitał się nieznajomy wytwornym, nieco drwiącym głosem. Uścisnął rękę Alojzego, nie przedstawiając się i zaprosił do wspólnego spaceru. Alojzy zmiarkował, że do wsi było jeszcze ze dwie wiorsty.
– Wielka jest potęga rozumu, że wszystko może pomierzyć – zagaił tajemniczy jegomość, gdy już szli.
– Tak, to prawda – odparł niepewnie jeometra.
– A gdyby była jeszcze inna geometria? Która by wtedy miała rację?
Alojzy zawahał się. Czy miał do czynienia z dziwakiem?
– Jedna jest geometria, ze stałymi prawidłami. Inna geometria musiałaby być fałszywa…
– A mógłby Pan Bóg geometrię zmienić? – przerwał mu nieznajomy.
– To już nie moja dziedzina. – Zaśmiał się Alojzy.
– Tak się panu tylko wydaje – powiedział towarzysz, nagle zupełnie poważnie.
Alojzego zaczął denerwować nieuprzejmy, drwiący ton.
– Nie, proszę pana, nie wydaje, pewien jestem.
– Pewien? – zaśmiał się elegant.
Nagle zamachał ręką i z ziemi podniósł się tuman kurzu. Objął Alojzego, oślepiając go, wdzierając się do nozdrzy i uszu. Po chwili mierniczy przestał słyszeć i widzieć to, co było wokół.
Zdawało mu się, że jest zawieszony w pustej przestrzeni, a wokół niego kształty geometryczne rozpościerały się na falujących powierzchniach. Widział sawanny i pustynie, położone na wewnętrznej płaszczyźnie okręgu, jakby w środku planety. Dostrzegł ludzi, kryjących się przed deszczem z oceanu nad ich głowami. Podziwiał wielkie owady, sunące majestatycznie przez głuszę kosmosu. Przyglądał się miastom zbudowanym z nachodzących na siebie kopuł. Widział, jak wirują kształty o wielu wymiarach ponad te, które znał.
Obudził się, czując chlust zimnej, śmierdzącej glonami wody. Siedział z wyprostowanymi nogami w środku kałuży, a nad nim pochylał się chłop.
– Dziwota – powiedział zafrasowany. – Bo gorzałką od was nie czuć. Może jaki święty się wam objawił?
Alojzy ze zdziwieniem dostrzegł, że jest co najmniej cztery wiorsty od wioski, ale od przeciwnej jej strony. Po pożegnaniu się z chłopem odszedł nieco i warknął pod nosem:
– Ciemnogród!
Maryna gniotła liście krwiściągu w moździerzu, gdy rozległo się pukanie.
– Wejść! – krzyknęła, nieco podirytowana. Chciała szybko uporać się z marynatą, żeby po zmierzchu nie chodzić na groblę.
W drzwiach stanął wójt Anzelm. Minę miał stropioną. Maryna poprawiła czepiec na jasnych włosach.
– Ziół trzeba, na kuśkę może?
– Pomówić chciałem – rzekł ponuro mężczyzna. Znachorka zrozumiała, że chodzi o coś poważnego. Anzelm usiadł na zydelku i zaczął mówić:
– Dziwne rzeczy się wczoraj działy. Utopca widziano przy małej rzeczce, gdzie nigdy nie chadzał. Bagienne ogniki nocą po polu hulały. Przy wykopkach chciała południca niemowlę śpiące porwać. Łaska boska, że jeszcze nikogo mary nie przydybały.
Maryna spojrzała na niego, nic nie mówiąc. Wiedziała to wszystko dobrze.
– Wszystko to zaczęło się, na moją rachubę, jak ometra do wsi zaszedł. Jak to tłumaczyć, Maryno?
– Co pomierzą, co na mapę naniosą, gdzie paliki wbiją, tam już nie mają władzy mary, jaką miały. Co pomierzone, co policzone, tego już się nie imają. Wiedzą, że nadchodzi nowe, i boją się, i bronić się chcą.
Anzelm zafrasował się.
– A to nie trzeba by, no wiesz, jego…
Maryna podała mu bez słowa płócienny mieszek i wyszeptała krótką instrukcję. Anzelm pokiwał głową, wstał i wyszedł bez słowa.
Maryna nie wspomniała o babce, co dziedzica na zakole rzeki, na pastwę utopca zwabiła, jako kara za jego ciężką rękę i za obłapianie dziewek. Zielarka nie powiedziała też o tym, że już jej matka dbała, by mapy miejskie prawdy nie pokazywały, a pomiary nie wychodziły. Nie wszystko musiał wójt Anzelm wiedzieć. A pleban tylko tyle, co na spowiedzi się mówiło.
Nie było we wsi już od dawna dziedzica, a spadkobiercy jakoś trafić nie mogli. Ksiądz raczej na parafii siedział i tylko spowiedzi i mszy pilnował, bo go podczas spacerów różne go stwory wystraszały. Tak żyły Wronice, jakby poza światem. Gdzie indziej takiej wolności nie było.
Ale Maryna słyszała od krewnej z miasta o nowych ludziach, Lodzermenschach, co dzień i noc w swoich pałacach pieniądze liczyli. A pieniędzy tyle mieli, bo w ich fabrykach pracowali niemal całą dobę prości ludzie, męcząc się w duchocie, gorącu i przykrej woni smarów. Broń Boże, żeby tacy dostali władzę nad Wronicami.
Zerknęła na sztukę mięsa, naszykowaną na blacie, za którą na targu zapłaciła niemało. Chcąc nie chcąc przypomniała sobie zachrypnięty, rzężący głos, który na podarek zawsze odpowiadał tak samo: A dziecko to było jędrniutkie?
Sztuka była okazała, bo i prośba o przestawienie dworku na drugą stronę wzgórza była nie byle jaka.
Po powrocie do karczmy Alozjy spędził bitą godzinę, szorując buty i myjąc spodnie. Rzucił się na obiad jak wilk i już kończył misę kaszy okraszonej nielicznymi skwarkami, gdy zaczepił go młody, speszony chłopak. Zaprosił go w imieniu wójta na nocleg. Po źle przespanej nocy Alojzy chętnie się zgodził i czym prędzej zebrał toboły.
Chałupa wójta była większa od innych. Przed progiem Alojzy trącił butem podkowę. Towarzyszący mu chłopak od razu schylił się i ustawił ją tak, jak leżała poprzednio. Utkwił wzrok w ziemi, szepcząc pod nosem:
– Od licha ochrona…
Alojzy westchnął, przekraczając próg. Zaczynał mieć dość tych wszystkich bujd.
Dom wójta Anzelma, z drewnianą klepką i bielonymi wapnem ścianami, wydawał się przy karczmie niemal pałacem. Było już pod wieczór i cała rodzina zebrana była wokół murowanego pieca. Grube szczapy płonęły, dając przyjemne ciepło. Gospodarz przedstawił rodzinę i zaprosił Alojzego, by usiadł blisko paleniska. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał.
– Jagna dziś na skraj mokradła poszła z pastwiska, jak krów miała doglądać – zagaiła ciotka. – Na biesa może chce trafić?
Wójt podniósł wymownie rękę. Podlotek skulił się, patrząc ze strachem.
– To dzieciom opowiem cosik na przestrogę – powiedział pełnym powagi głosem ojciec wójta, siwy starzec.
Pewnego razu, a było to za króla Sasa, mały Jasiek stłukł garniec, na co przybiegł ojciec, chcąc go bić. Jasiek bał się tęgiej ręki ojca, wybiegł więc z izby hen w las. Pomyślał pobłąkać się, aż gniew ojcowski minie.
Szwendał się koło mokradeł, aż zgubił drogę. Po wielu godzinach trafił na chatkę, co stała na polanie, pod wielkim jaworem. Jasiek zapukał do drzwi, a otworzyła mu starowinka. Najpierw się bał, bo słyszał, że za wsią w gęstym borze stoi chatka czarownicy. Ale że był przemoczony i głodny, to pozwolił się staruszce poczęstować zupą. Po chwili padł bez życia, zatruty diabelskimi ziołami.
Potem staruszka z czaszki chłopca zrobiła miskę dla psa, z kręgosłupa i włosów miotłę, a skórę wyprawiła i pokryła nią dach, żeby nie przeciekał przy deszczu. Z krwi zrobiła wywar, a kiszki zawiesiła sobie wokół szyi jako szal na zimę. Gnatami podparła palenisko. Gałki oczne natomiast włożyła do ziemi i na wiosnę wyrosły z nich dwa czarty o postaci psów z czerwonymi ślepiami, które były jej posłuszne.
Dzieci słuchały bez słowa, strwożone. Po zakończonej opowieści gospodyni przegnała je do łóżka. Następnie zaprowadziła kartografa do małej izdebki, gdzie na słomianym, przykrytym kocem łóżku leżała nawet pierzyna. Ze zdziwieniem odkrył, że łóżko przy wezgłowiu wysypane jest proszkiem, który zdawał się skrzyć delikatnie w półmroku.
Aldona, bo tak zwała się żona wójta, zapewniła mierniczego, że to sól, żeby „od nocnic uchronić”.
Alojzy zasnął ciężkim snem, o poranku nie pamiętając zupełnie, czy coś mu się śniło.
Pobudka u wójta była skoro świt, co kosztowało Alojzego sporo wysiłku. Ubierał się i zbierał przyrządy jak we śnie. Dopiero kasza ze smalcem, podana przez Aldonę, przywróciła mu trochę ostrości umysłu.
Skierował swoje kroki ku wzgórzu, od którego zaczął pomiary poprzedniego dnia. Zlustrował okolicę i zadrżał, gdy zatrzymał wzrok na dworku. Budynek tym razem stał po prawicy, patrząc od wsi. Geograf rozejrzał się raz jeszcze, zlustrował też różne punkty orientacyjne. Wreszcie po prostu przetarł oczy. Nie było mowy o pomyłce. Mruknął pod nosem przekleństwo.
Wykonał drugi raz pomiary – nie zgadzały się. Usiadł ciężko na ziemi i westchnął. Słyszał o minerałach, które myliły kompasy. Ale jakie siły fizyczne mogły zmylić przyrządy miernicze?
Podirytowany ruszył w stronę rzeki, zostawiając toboły ze sprzętem. Stanął nad brzegiem i zaczął podziwiać krajobraz. Płynąca wartko woda skrzyła się w promieniach słońca. Szum wiatru przerywały trele ptaków. Zaczął marzyć o tym, by z tego przedziwnego miejsca wyjechać jak najszybciej.
Gdy zauważył ciemny kształt, który nagle pojawił się przy dnie, wziął go najpierw za cień od chmury. Kształt ten jednak szybko zbliżył się, objawiając podobną do ludzkiej sylwetkę. Alojzy cofnął się, zbyt wolno. Przed nim z wody wyrosło cielsko, sine i pokryte sznurami wodorostów. W rozwartej szczęce zajaśniały zaostrzone zęby.
Alojzy potknął się, cofając, i upadł w muł przy brzegu. Stwór doskoczył do niego i wbił zęby w nogę pod kolanem. Geometra zawył z bólu, a mara wyszczerzyła zakrwawione kły, sięgając ręką z błonami do głowy ofiary. Wtedy geograf wyszarpnął zza pazuchy zaostrzoną węgielnicę i wbił w ramię potwora, a potem poprawił, trafiając w policzek. Osiągnęło to zamierzony skutek, bo stwór cofnął się na chwilę, rycząc gniewnie.
Wystarczyło to, by Alojzy, przez strach zapomniawszy o bólu, odbiegł od brzegu. Jednak po chwili ból odezwał się znowu, jeszcze mocniej, zmuszając rannego do przycupnięcia pod drzewem.
Odwrócił się, dysząc i jęcząc. Zobaczył, że stwór cofnął się do rzeki, charcząc gniewnie i brocząc krwią z ramienia. Wyszczerzył zęby, jakby uprzedzając, że kiedyś jeszcze dopadnie ofiarę, i zanurkował w toni rzecznej.
Alojzego zaśmiał się panicznie, po czym zagryzł zęby, czując kolejną falę bólu. Gdy obejrzał ranę, zobaczył na niej brunatny nalot, zostawiony przez zęby wodnej mary.
– Jad, psiakrew – jęknął pod nosem. Ruszył czym prędzej ku wsi, utykając.
Minął zakręt ścieżki leśnej, za którym spodziewał się zobaczyć wieś, i zaklął. Przed nim rozciągał się ugór, a zabudowań nigdzie nie było widać. Czuł, że powoli tracił siły. Obejrzał się za siebie i ze zgryzotą dostrzegł, że uszedł od rzeki ledwie na pół wiorsty. Już chciał sięgać do rany,gdy zauważył kątem oka znajomą postać eleganta w cylindrze.
– Pomóżcie – jęknął błagalnie geometra.
Nieznajomy dłuższą chwilę przypatrywał się ranie. Na chwilę zasłonił usta i wydał z siebie głębokie westchnięcie, a spomiędzy palców widać było żółtawą mgiełkę. Potem znowu spojrzał na ranę, aż przemówił:
– Jad utopca to paskudna sprawa. Skoro jesteście człek rozumny, to zaproponuję handel na prostych zasadach. Przegnam truciznę, a wy w zamian się oddacie mej opiece na siedem dni.
Kartograf obrócił chwilę myśl w głowie. Czuł napady to chłodu, to ciepła. Rana zdawała się płonąć od bólu.
– Siedem dni? – jęknął słabym głosem.
– Tylko tyle – powiedział spokojnie elegant. Dopiero teraz Alojzego zauważył, że cylinder nie leży równo na jego głowie, odstając nieco z przodu.
– Siedem, to znaczy… Poniedziałek, wtorek… Prawda?
Mężczyzna uśmiechnął się jak dziecko złapane na psocie.
– A co wam ten zakład szkodzi? W broszurach Wielkiego Wschodu przecież mówią, że piekła w ogóle nie ma – powiedział drwiąco.
– Skąd on to może wiedzieć? – pomyślał strwożony Alojzy.
– Idź precz, diable – wycedził przez zęby. Zlustrował mężczyznę od stóp do głów. Dopiero teraz zauważył, że nieznajomy stoi nierówno, a spod lewej nogawki wystaje gęste włosie.
Elegant zakasał rękawy, i zaczął mówić z wyniosłym spokojem:
– Jam Boruta, wielki pan w piekle, namiestnik piekielny ziemi sieradzko-łęczyckiej, rozporządzający siedemdziesięcioma siedmioma hufcami biesów i czterdziestoma czterema chorągwiami czartów, samemu królowi Lucyperowi i hetmanowi Samaelowi tylko posłuszny.
Kartograf splunął pod nogi i z wielkim wysiłkiem ruszył dalej. Noga sztywniała coraz bardziej, a ciało przeszywał chłód. Boruta patrzył za nim z drwiącym uśmieszkiem. Gdy Alojzy już się oddalił, diabeł powiedział głośno:
– A może ty, Rokito, coś zdziałasz?
Wiatr zawiał, błoto zabulgotało, a z ziemi poczęły wychodzić robaki. Boruta uśmiechnął się pod nosem.
Podmuch wiatru przewrócił geometrę prosto w kałużę. Ten podniósł się z ociąganiem, krztusząc się i plując błotem. Nagle poczuł, jakby w błocie osunął się grunt. Złapał się za wystający z ziemi korzeń, po czym resztką sił wyczołgał na brzeg kałuży. Wstał i oparł się o drzewo.
– Moja oferta wciąż obowiązuje – powiedział ze spokojem Boruta.
Gałęzie drzewa zaczęły się zwijać, zaciskając się wokół tułowia Alojzego. Geometra rąbnął w gałęzie wyjętą zza pazuchy lunetą, ta jednak rozleciała się zaraz z żałosnym zgrzytem. Konary zaciskał się, nie pozwalając mu oddychać.
– Mam swoją ofertę… – jęknął
– Zamieniam się w słuch – rzekł diabeł z uśmieszkiem.
– Przestaniecie mnie nękać, jad wywabicie, a za to za wami do Piekła pójdę…
Boruta wyciągnął przed siebie otwartą dłoń, na której zaraz pojawił się pergamin ze starodawnym pismem.
– Pocałujcie pieczęć – powiedział rzeczowo, podsuwając druk pod usta.
Alojzy pocałował pieczęć, a całe pismo zajaśniało na karminowo.
– …Tego Piekła, co jest na zachód od Sieradza – szepnął Alojzy.
Diabeł spojrzał gniewnie spode łba. Czytał pergamin przez dłuższą chwilę, po czym warknął i poszarpał go, wydychając z nozdrzy gęstą chmurę siarczystego powietrza. Rzucił kapeluszem w błoto, odsłaniając rogi na czole. Zaczął deptać resztki pisma tak mocno, że lewa noga rozdarła but, odsłaniając kozie kopyto. Gałęzie puściły, a wiatr ustał. Alojzy poczuł, że piekący ból w ranie zelżał, choć nie ustał.
– Tyle wasze sztuczki warte – rzucił. Odepchnął się od drzewa i ruszył dalej w drogę, powłócząc nieco nogą
Boruta patrzył dłuższą chwilę za nim.
– Nie masz większej pychy nad pychę rozumu – rzekł drwiąco.
Gdy drzewa zaczęły się przerzedzać, Alojzy dojrzał chatkę na skraju lasu, przed groblą. Oderwany od koszuli kawał materiału zaszedł już krwią od rany. Burczało mu w brzuchu, a nogi bolały po marszu leśnymi ścieżkami, które zdawały się kręcić w koło, tak, że kilka razy wracał do tego samego miejsca.
Usłyszał szczekanie, a chwilę potem zobaczył dwa wielkie psy, biegnące ku niemu. Poczuł chłód w żołądku, zaczął gorączkowo szukać kija na ziemi – ale psy podbiegły i zaczęły się łasić. Poczuł nagle radość i błogość w sercu, zapomniał też zupełnie o bólu.
– Piesku, piesecku – powiedział pełnym radości głosem. Pogłaskał jednego z psów za uchem, na co ten szczeknął wesoło. Potem oba ustawiły się po jego bokach, pyskami do chatki. Ruszył z nimi, podskakując i podrygując. Zaśmiał się, ale potem się zmitygował, bo był przecież… szukał w pamięci słowa, ale umknęło mu.
– Hej, piesku, pieseczku – śpiewał. Zakołatał do drzwi, ale odpowiedziała mu cisza.
Zakołatał drugi raz. Po chwili usłyszał szuranie, zaraz potem kroki. Odezwał się głos podobny trochę do skrzeku żaby, ale kartograf nie zrozumiał słów.
Drzwi otworzyły się i wychynęła zza nich starowinka. Jej twarz była blada i zasuszona, ale przymrużone, żółte oczka rozglądały się żywo.
– Pomocy trzeba, drogę zgubiłem… – jęknął błagalnie.
Nic nie mówiąc, wprowadziła go do izby i wyszła do sąsiedniego pomieszczenia. Choć geograf rozglądał się po wnętrzu, to nie mógł się na niczym skupić, a wszystko, co widział, zdawało się rozmazywać przed oczami.
Usiadł ciężko na zydelku. Twarde i nierówne siedzisko uwierało w siedzenie. Po chwili złapał się na tym, że nie miał przecież w ogóle zamiaru wejść…
Wtem spod podłogi usłyszał szuranie, szczęk metalu, a po chwili cichy jęk. Nic dziwnego, starowinka na pewno ma piwnicę… Myśl ta uspokoiła go nieco. Spojrzał w dół, zastanawiając się, czy szczury potrafią wydać taki odgłos, który przed chwilą usłyszał. Doszedł do wniosku, że szczur albo mysz jakiś metalowy sprzęt poruszyła.
Kobieta wróciła, niosąc miskę parującego wywaru. Geograf skosztował ciepłej, gęstej cieczy. Choć smak był wyrazisty, to nie potrafił skupić na nim dłużej uwagi, jakby umykał pamięci. Podniósł gliniany garniec do ust i nachylił do ust, pijąc łapczywie. Nagle jego usta napotkały coś okrągłego i nieco oślizgłego.
– Co to takiego? – wymamrotał.
– Gałka muszkatołowa – zaskrzeczała kobieta. Alojzy, uspokojony, wziął głęboki łyk wywaru. Poczuł, że bierze go straszna senność.
– Samotnie tu mieszkacie? – spytał słabym głosem.
– Onegdaj, jak młoda byłam, to rzeka tędy płynęła, i ludzi więcej było… – powiedziała chrypliwym głosem.
Kartograf jak przez mgłę przypomniał sobie starą mapę wojskową, pokazującą tylko cieki wodne. Rzeka płynęła innym korytem. Czyli starowinka musiałaby mieć sporo ponad sto lat…
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z niedorzeczności tej myśli. Tak bardzo zapadł się we własne rozmyślania i i wspomnienia, że musiał wykonać duży wysiłek woli, by skupić się znowu na otoczeniu. Zauważył ze zgrozą, że staruszka trzyma dłoń na jego dłoni. Jej palec wydawał się dziwnie twardy i ostry na końcu…
Pazur…
Zbliżyła powoli drugą dłoń do jego policzka. Już miała go dotknąć…
Alojzy chlusnął wywarem w wiedźmę, która zaskrzeczała przeciągle. Wnętrze chatki zaczęło falować. Nagle czar prysł i zobaczył wnętrze zupełnie wyraźnie. Stały przed nim stolik z nogami z piszczeli, zydelek z miednicy i żeber, słoik pełen gałek ocznych.
Usłyszał szczekanie pod domem. Gdy wyskakiwał przez okno, do chatki wskoczyły dwa charty z czerwonymi ślepiami, śpieszące na pomoc swojej pani. Geograf wybiegł z chatki i biegł ile sił, byle dalej.
Maryna zbierała zioła, gdy usłyszała chrząknięcie za plecami. Obróciła się i spojrzała w twarz eleganta.
– Po co za mną łazisz – jęknęła – znowu się będę musiała spowiadać.
– A to i dla was dobrze – odparł diabeł, sięgając pod kapelusz i drapiąc się przy rogu. – Szczególnie, że na człowieka niewinnego nastajecie.
– Mapy robił, a po mapach przyjdzie do wsi nowe. To i nie są bez winy te jego mapy.
– Nowe przyjdzie, czy chcecie tego, czy nie – zawyrokował diabeł.
Maryna złapała się pod boki.
– Przyjdzie, nie przyjdzie. A ten mierniczy, to jak on sprytny, to się wywinie – oświadczyła. – Byleby nie wracał.
– Sam jestem ciekaw – odparł diabeł. Ukłonił się nisko i ruszył śladem mierniczego.
Maryna patrzyła za nim, miądląc w palcach mieszek, który dostała od swojej matki, ta od swojej babki, a babka podobno od jakiegoś żołnierza, który w Turcji ukradł albo znalazł kamień księżycowy. Było substancji już ledwie ostatek. Proszek leczył rany, opitego otrzeźwiał, przeganiał uroki z bydła, ale i mary wabił. Tak Pan Bóg świat stworzył, że nic nie było dane tak ot, za wszystko była cena.
Do oczu Maryny napłynęła łezka. Dla jej córki jeszcze starczy, ale co dalej? Będzie jej wnuczka w fabryce tyrać, smarem się kalać, dym z pieca wdychać? Wieś wykupią, las wykarczują, pola zabudują?
Westchnęła smutno, wpatrując się w niebo nad koronami brzóz. Tak, do spowiedzi będzie trzeba, ale przecież nie wszystko się będzie mówić.
Alojzy dobiegł do traktu nieopodal wsi i kucnął przy rowie, dysząc ciężko. Panicznie spojrzał w stronę chatki, ale psy nie goniły za nim. Odetchnął z ulgą. Pal sześć, że stwory, ale i tak zdołał się przed nimi obronić. Może i niezupełnie obronić, ale uciec cało. Odwrócił się ku wsi. A potem stał chwilę, jak oniemiały, gdy zobaczył cwałującego drogą jeźdźca.
Jeździec był ubrany jak z minionej epoki. Szerokie buty zrobione były ze skóry. Jedwabny, szeroki pas skrzył się w słońcu, a do niego przypięta była szabla. Karminowy żupan przetykany był wielkimi, złotymi guzami. Tylko o czapce trudno było coś powiedzieć, bo jeździec nie miał głowy, którą ta mogłaby zdobić.
Koń cwałował ku Alojzemu z wielką prędkością. Kartograf wydał z siebie mimowolnie jęk zmęczenia i grozy, po czym rzucił się ku największemu drzewu, które rosło przy drodze. Złapał się gałęzi, ale mokry but ześliznął się po korze. Złapał inną, wyższą gałąź, by się podciągnąć. Drewno wydało z siebie jęk, gałąź wygięła się, ale utrzymała ciężar. Podciągnął się na niej i zaparł o pień. Słyszał, jak uderzenia kopyt się zbliżają. W końcu zdołał się wdrapać na wysoki konar, na którym usiadł.
Jeździec podjechał do drzewa i obrócił tułów, jakby przyglądał się kartografowi. Alojzy dotknął pnia z wdzięcznością i nagle ze zgrozą poczuł palcami usta, nos i oczodoły w drewnie. Usłyszał szept, nachylił się.
– Bracie… – usłyszał. Poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach. – Dołącz do mnie, bracie… – zdawało się szeptać drzewo.
Mam już omamy ze zmęczenia, pomyślał geometra. Gorzej z nim było, niż się wcześniej wydawało.
– Jak car szedł bić Czerkiesów, to i mnie z chałupy wywlekli, na wojnę brać chcieli, a Leszy mnie uratował… – Dochodziło z pnia. Jeździec cały czas stał pod drzewem, skierowany tułowiem ku uciekinierowi.
Pnącza wierzby zaczęły obwiązywać się wokół nóg i rąk Alojzego. Ten zaśmiał się gorączkowo. Nie miał już siły, by walczyć. Poczuł ulgę, poddając się wreszcie. Niech już mary go do piekła poniosą, nie dbał o to. Jeździec, widząc, że ofiara przypadnie komu innemu, ściągnął lejce i odjechał cwałem.
Nagle łokieć geometry zawadził o twardy przedmiot w kieszeni surduta. Gorzałka…
Zgiął się tak, by mimo więzów sięgnąć po nią. Odkręcił z trudem flaszę i polał usta z kory. Usłyszał głębokie westchnięcie jakby tęsknoty i ulgi.
– Jak miło pali… – jęknął człowiek w drzewie. – Ile to już lat nie smakowałem…
Więzy puściły, a Alojzy spadł twardo na ziemię.
Jakub, mierniczy z Łodzi, jechał wozem, przeklinając w duchu nierówną drogę. Mało nie spadł, gdy woźnica bez ostrzeżenia zatrzymał wóz.
– Panie ometra, tam ktoś leży! – krzyknął gorączkowo chłop. Z woza zsiadł syn woźnicy i podbiegł do leżącego w zaroślach.
– Jezus Maria, żyje? – spytał woźnica.
– Panie ometra, on chyba od was! – krzyknął chłopak, próbując ocucić leżącego.
Po chwili nieszczęśnik poruszył się, kaszląc. Wstał powoli, rozglądając się błędnym wzrokiem. Jakub rozdziawił szeroko usta, gdy rozpoznał kolegę po fachu. Popatrzył z przerażeniem i litością na przyjaciela, z którym razem wyruszyli z Łodzi kilka dni temu.
Każdemu, kto robił pomiary w terenie, zdarzało się ubłocić, ale ropiejąca rana na nodze, podarte i brudne ubranie, nadto podkrążone, błędnie łypiące oczy Alojzego wskazywały, że zaszło coś złowrogiego.
Chłop wziął rannego pod ramię. Podeszli powoli do wozu.
– Pomiary się udały? – zapytał Jakub niepewnie.
– Pomierzyłem, tak, pomierzyłem… – powiedział Alojzy obłędnym głosem. – Nawiedzony dwór raz jest na prawo, raz na lewo wzgórza. Chatka wiedźmy na skraju lasu, za groblą stoi. Na zakolu rzeki utopiec grasuje. Na trakcie uważać trzeba, by bezgłowy jeździec nie przydybał, a Leszemu kropli gorzałki nie żałować…
– Jezus Maryja, zwariował – jęknął pod nosem Jakub.