- Opowiadanie: Kulosław - Podatek dochodowy

Podatek dochodowy

To najlepsza rzecz, jaką udało mi się napisać. No... niestety, wymknęła się spod kontroli. Kolejne rzeczy powinny być krótsze. Jeśli ktoś się przekona, będzie mi miło.

Opowiadanie o pieniądzach, pieniądzach, pieniądzach i hipokryzji. 

Ps. Opowiadanie zawiera kilka wulgaryzmów. Ale tylko kilka. Wiecie, dla efektu i z wyczuciem.

Pps. Może się trafić kilka chwastów i diabełków. Ale większość (a w mojej opinii, być możne błędnej, nawet wszystkie) zostało wyeliminowane.

 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Podatek dochodowy

 

 

 

1. Prowincja

 

Powrót do domu cieszył równie mocno, jak precyzyjnie wymierzony kopniak w jajca. Nie do końca tak sobie to zaplanowałem. Jeszcze pół roku temu, gdy wyjeżdżałem do stolicy, byłem milionerem. No… milionerem w cudzysłowie; trochę jak ludzie, którzy szczęśliwym trafem skreślają na kuponie wszystkie niezbędne cyfry do zdobycia głównej nagrody w kumulacji i ostatecznie w portfelu zamiast losu, znajdują pognieciony paragon z ostatnich zakupów w hipermarkecie. Choć… no nie, to nie do końca oddaje sedno sprawy, zwłaszcza że – w myśl tej metafory – nie wysiliłem się nawet do aktywnego udziału w losowaniu; więc bardziej niż „szczęśliwym trafem odgadłem właściwą kombinację”, to „znalazłem na werandzie, porwany przez wiatr, ten jeden, jedyny zwycięski los”, i teraz dalej: jak wygrana sama wpadła w ręce, to człowiek niewiele myśli, tylko wsiada do samochodu – w moim przypadku czterdziestoletniego, chorego na zaawansowaną rdzewotę gruchota – i z gazem w podłodze do najbliższego punktu, a jak już w punkcie, to szybko do pani z okienka, spocona przez nerwy łapa w kieszeń, kupon na blat i wtedy… cholera, zapomniałem słowa. Klops? Bigos? Gastronomiczne określenia jakoś nigdy do mnie w podobnym kontekście nie przemawiały. Katastrofa? Katastrofą, to może być trzęsienie ziemi albo powódź.

Zabijcie mnie, ale nie przypomnę sobie. Wyparowało. Może później wróci. Zresztą, to nie poezja! Tylko proza o życiu twardym jak chodnik. Zacznę od początku, pokrótce rozwinę jak wszystko się potoczyło i dorzucę jakiś morał, albo coś w ten deseń na koniec. Obiecuję przy tym, że będzie krótko i rzeczowo; w tym kraju często powtarza się, że czas to pieniądz, co nie?

 

A więc, na imię mam Józef. Dla rodziny Józiu, dla urzędników pan Cybulski, a dla sąsiadów: „biedny chłopak spod Oślej dwanaście, no serce się łamie na samą myśl, w jak pechowej rodzinie się urodził, daj mu Boże dobrą babę i żeby w alkoholizm nie wpadł, na więcej nie ma co liczyć”. Tak, to chyba wyraźnie pokazuje, że moja rodzina w okolicy jest dość znana, głównie z przekazywanego z pokolenia na pokolenie nieszczęścia. Zaczęło się od pra-pra-pradziadka Jana. Nie poznałem go, ale słyszałem, że był drobnym chłopaczkiem, nieśmiałym, słabowidzącym i niepiśmiennym. Pewnego razu poszedł popołudniem do piwiarni, gdzie przejezdny sprzedawca zaprosił go do gry w kości. Wtedy na mojej rodzinie nie ciążyło jeszcze fatum pecha, a jako że dziadziuś wlał w siebie już nieco wywaru dodającego odwagi, to postanowił z propozycji skorzystać. I co dalej? Cóż, jak usiadł do stolika, to nie wstał od niego przez trzy dni, tak dobrą miał passę. Właściciel ani śmiał przerywać cudowną serię, a wieści o niewiarygodnym graczu – i niewiarygodnej fortunie na stole – szybko rozeszła się po mieście. Wielokrotnie w trakcie tego maratonu sprawdzano czy dziadek nie oszukuje; dostawał nowe kości, wymienili mu kubek, raz nawet jeden z przegranych wymusił groźbą rzut kośćmi w jego imieniu. Wszystko na nic. Pięć szóstek wypadało za każdym razem, bez wyjątku. Dziadziuś poszedł do piwiarni z pieniędzmi na cztery piwa, wypił za to dwa, a wyszedł z workiem – dosłownie z workiem – pełnym pieniędzy.

Następnego dnia, ledwie słońce wzeszło, a dziadek Janek w urzędzie podpisywał akt nabycia ziemi za miastem; kolosalnej ilości ziemi, wystarczającej do postawienia wsi. Za resztę wygranej wybudował dom, do którego wprowadzili się z pra-pra-prababcią i planowali żyć z dzierżawy terenów pod uprawę. Gdzie w całej tej historii początek rodowego pecha? Należy przeskoczyć kilka lat do przodu. W stolicy doszło do, jak to się mówi, wywrócenia politycznego stolika i ówczesną władzę, w postaci króla, zniesiono. Krajowa Rada Rewolucyjna doszła do wniosku – całkiem słusznego, w mojej opinii – że nowy jednowładca równa się ryzyko rojalistycznej kontrrewolucji, której odpowie ludowa kontr-kontrrewolucja i tak w kółko, aż wszyscy się wyrżną. Przy okazji tej burzy mózgów spostrzeżono, że właśnie opustoszał bardzo ładny, pojemny budynek w samym centrum miasta, stanowiący od dekad symbol władzy. Dodano dwa do dwóch i niedługo później ogłoszono pierwsze w historii kraju wybory parlamentarne.

W moim rodzinnym mieście panowało powszechne przekonanie, że do władzy dojdą socjaliści. Uliczne manifestacje, plakaty na murach i czerwone opaski zawiązane na naprawdę wielu ramionach, mocno potęgowały to przeświadczenie. Dziadek nie na żarty wystraszył się takiego obrotu spraw, zwłaszcza, że z socjalistycznego punktu widzenia bliżej było mu do burżuja, niż uciskanej masy proletariackiej. Na tydzień przed wyborami postanowił sprzedać całą ziemię, a pieniądze zakopać w sobie tylko znanym miejscu. I tutaj pies pogrzebany. Wspomniałem już, że dziadek w momencie wspaniałej passy w grze w kości był niepiśmienny, ale nie wspomniałem jeszcze, że o tym fakcie wiedziało pół miasta, w tym urzędnik spisujący akt nabycia, który dodał do pisma kilka wątpliwych moralnie paragrafów, z następującym w roli głównej: „strony umowy postanawiają, że w przypadku zamiaru upłynnienia przedmiotu niniejszego aktu, powołany zostanie pełnomocnik w postaci notariusza, pana Ebenezera lub jego następcy, który odpowiedzialny będzie za akceptację, bądź odrzucenie potencjalnego nabywcy, oraz w szczególnych okolicznościach, za znalezienie odpowiedniego nabywcy”. Chyba nie muszę dodawać, że wymienionym jegomościem był urzędnik spisujący akt.

Dziadziuś, po odkryciu szatańskich wrzutek, wpadł w furię i w takim nastroju wkroczył do gabinetu urzędnika, planując rozprawić się z podstępnym notariuszem. Nie miał oczywiście najmniejszych szans na powodzenie, umowa była zgodna z obowiązującym prawem; aż chciałoby się powiedzieć, że „miał pecha”, co? Ale to jeszcze nie koniec historii. Chcąc nie chcąc, dziadek zgodził się, by notariusz poszukał nabywcy, ale postawił przy tym warunki. Raz: ziemia zostanie sprzedana najpóźniej w trzy dni, i dwa: w posiadaniu rodziny zostanie niewielka działeczka, około czterech kilometrów od domu (staruszek planował posadzić wierzbę płaczącą, uważaną za symbol, o ironio, szczęścia). Urzędnik przystał na te warunki i dziadek w wyznaczonym terminie dostał pieniądze, choć nie można powiedzieć, by ubił tym doskonały interes; machnął jednak ręką na ten fakt, wychodząc z założenia, że w trudnych czasach lepiej mieć wróbla w garści niż gołębia na dachu.

W niedzielę odbyły się zapowiadane z pompą wybory i socjaliści faktycznie zwyciężyli… ale tylko w mieście, ponieważ w skali kraju miażdżącą przewagę zdobyli liberałowie, którzy własność prywatną uważali za świętość i szybko przystąpili do wdrażania idei hiperprywatyzacji. Konsekwencją jednej z reform był między innymi wzrost wartości ziemi i w ten oto sposób, tereny jeszcze do niedawna będące własnością mojej rodziny, podrożały w krótkim czasie trzydziestokrotnie. Zrozumiawszy swój błąd, dziadek zamknął się w sobie i nie wypowiedział już żadnego słowa aż do śmierci. I właśnie to wydarzenie zapoczątkowało ciążącą na mojej rodzinie klątwę pecha! Mam nadzieję, że niczego nie pominąłem w tym i tak przebrzmiałym początku… Chyba nie.

Ale co to? Jeden przykład to dla was za mało? To proszę bardzo!

Ciocia Zosia. Kobieta nie zdążyła podpisać nowej polisy ubezpieczeniowej od wypadków w miejscu pracy i przez jeden dzień – podkreślam: jeden dzień – pracowała na własne ryzyko. Wciągnęło jej wtedy obie dłonie do prasy hydraulicznej i straciła dziewięć palców; ocalał jedynie serdeczny palec lewej dłoni, czyli ten potencjalnie najbardziej bezużyteczny.

Dziadek Alfred. Gangsterzy porwali go, wywieźli do lasu, pobili i przywiązali do drzewa, ponieważ pomylili biednego Alfiego z lokalnym związkowcem, na którego dostali zlecenie. Gwoli ścisłości: wspomniany związkowiec na imię miał Zygmunt i ważył ze czterdzieści kilogramów więcej niż dziadek Alfred.

Pradziadek Robert. Ten to miał wyjątkowego pecha. Kojarzycie medyczny termin: „syndrom zakręconych oczu Roberta”? Jeśli nie, to nic dziwnego. Dotyka to ponoć jedną osobę na miliard, a polega na tym, że po sześćdziesiątym czwartym kichnięciu z rzędu, gałki oczne rozjeżdżają się w przeciwne strony i poszkodowany zupełnie traci z tego powodu wzrok. Autor opisujący ten przypadek w artykule, zakończył tekst słowami: „Dzięki szanownemu panu Robertowi ludzkość wie, że limit kichnięć z rzędu wynosi sześćdziesiąt trzy”. Doktor dostał wiele nagród i grantów za wkład w rozwój medycyny, a pradziadek artykuł z autografem i pozdrowieniami.

Mógłbym wymieniać tak w nieskończoność, analizując każdego członka rodziny od czasów pra-pra-pradziadka (który swoją drogą dorobił się potomstwa liczącego dwanaście osób), ale chyba już zrozumieliście przekaz. Co więcej, z licznej rodziny zostałem tylko ja. Reszta pouciekała lub poumierała, często w groteskowych okolicznościach. Nigdy, nawet na sekundę, nie zapominałem o ciążącym fatum i dokładałem wszelkich starań, by w obliczu majaczącej na horyzoncie fortuny nie ryzykować, nie angażować się i nie robić sobie nadziei.

I wszystko szlag trafił sześć miesięcy temu.

 

Wydarzenie, które uczyniło mnie milionerem w cudzysłowie, jest właściwie powszechnie znane, ale w obliczu późniejszych wydarzeń, mocno zapomniane. Dlatego, w celu przypomnienia, pozwolę sobie zacytować artykuł:

„(…) około godziny 21:00 niebo rozświetlił charakterystyczny błysk, a następnie, jak relacjonują świadkowie, ziemia zadrżała. Krajowy Instytut Badań Kosmosu uważa, że przyczyną zamieszania jest niezarejestrowany wcześniej meteoryt lub fragment satelity, ale bez zgody właściciela posesji, na której rozbił się obiekt, nie ma możliwości jednoznacznego werdyktu. Z naszych ustaleń wynika, że tajemniczy obiekt rozbił się na terenie należącym do Wód Krajowych. Na ten moment spółka odmówiła komentarza w sprawie (…).

Tyle wystarczy. Dopowiem jeszcze na marginesie, że mówimy o pierwszym z dwóch błysków; tym mniej ważnym. A teraz do rzeczy. Dziennikarz powinien nieco bardziej przyłożyć się do pracy. Otóż, ten „obiekt” w istocie spadł na terenach w znacznej mierze należących do Wód Krajowych, ale precyzyjnym miejscem rozbicia była niewielka działka, należąca od lat do mojej rodziny. Co z kolei było owym zagadkowym „obiektem”? Przyznaję, że sam odkryłem to dopiero dzień po publikacji przytoczonego artykułu. W dodatku, z cudzej inicjatywy.

Do moich drzwi zapukał sąsiad. Marek. Światowiec, równy chłop, choć pracował jako dyrektor Wód Krajowych, co sprawiało, że większość naszych rozmów sprowadzała się do propozycji odkupienia moich włości. Robił to jednak w sposób nienatarczywy, trochę jakby ten temat był wspólnym żartem. Co więcej, w przeciwieństwie do poprzedników, nigdy nie nękał mnie prawnikami wyspecjalizowanymi w wywłaszczaniu, i nigdy nie strzelał do mnie z wiatrówki, uważając, że z daleka przypominam sarnę. Jak wspomniałem: równy chłop.

– Józek! I jak? Co tam w końcu spadło?

– Co?

Była siódma rano, czyli kilka godzin do pierwszego z sześciu ustawionych alarmów.

– Jak to co? Ja tu zbywam dziennikarzy, a ty nawet nie poszedłeś jeszcze sprawdzić o co chodzi?

– Człowieku… o czym ty mówisz?

– Wsiadaj do auta. Przejedziemy się, bo nie uwierzysz, jeśli ci po prostu powiem.

– Jestem w piżamie…

– Bez dyskusji.

Marek wyglądał na gotowego do użycia siły, bylebym usiadł na miejscu pasażera. Odpuściłem konfrontację. Do podartych dresów i poplamionej musztardą koszulki założyłem wysłużone trampki, po czym pojechaliśmy jego nowiutkim, czarnym samochodem w stronę działki. Nie znam się na autach i trudno mi powiedzieć co to była za marka, ale to jeden z tych samochodów, na widok którego, ekologowie dostaliby spazmów, a moi sąsiedzi zzielenieliby z zazdrości. Terenowy, trochę kanciasty, ale nie z uwagi na ograniczone możliwości techniczne linii produkcyjnej, tylko raczej przez zamysł projektanta, wiecie, design. Usadowiony w skórzanym fotelu otwarłem okno na oścież, tak żeby wszyscy wyraźnie zobaczyli kto to tak wozi się po dzielnicy, ale ulice przypominały miasto duchów. Chciałem dać spektakl, tylko zabrakło publiki. Dopiero po minucie uprzytomniłem sobie, która jest godzina. Nie wiem jak u was – podejrzewam, że podobnie – ale w tym mieście nikogo nie stać, żeby z rana popijać kawkę na werandzie, albo plewić chwasty na emeryturze; wszystkie domy są wynajmowane przez Wody Krajowe, a co za tym idzie, mają niebotycznie wysoki czynsz. Z tego co mi wiadomo, jestem – czy raczej byłem – jedyną osobą w promieniu wielu kilometrów, która może pozwolić sobie na pracę dorywczą; tak to wszyscy poniekąd muszą odpracować etat, a będąc precyzyjniejszym: 1,9 etatu średnio na osobę według ostatnich badań statystycznych. No… trzeba było mieć w rodzinie pra-pra-pradziadka ze szczęściem do kości, a nie teraz płakać.

– Jesteśmy na miejscu. – Wyrwał mnie z zamyślenia Marek.

Dyrektor wyłączył silnik i wyszliśmy z samochodu. Przed nami rozpościerała się olbrzymia działka pełna zieleni, z daleka i bliska przypominająca sielskie pastwisko lub polanę, jeśli osiedle uznamy za betonowy las. Idealne miejsce na spacer z psem, zabawę piłką lub jakąkolwiek formę aktywności fizycznej na świeżym powietrzu. Oczywiście, nieupoważnione wejście na tę działkę groziło wysoką grzywną, więc mieszkańcy trzymali się z dala od jedynych w okolicy terenów zielonych. Ja byłem wyjątkiem, ponieważ babcia po długiej – trwającej blisko dwadzieścia lat – batalii sądowej, wywalczyła ten przywilej argumentując, że jedynym obecnie sposobem dostania się na – własną przecież – działkę, jest lot helikopterem. Niestety, krótko triumfowała. Kilka dni po ogłoszeniu korzystnego werdyktu, w trakcie spaceru, wpadła do studzienki włazowej i zmarła na miejscu. Wspomniałem już, że moja rodzina ma wyjątkowego pecha?

Wracając jednak do historii, od wierzby na działce dzieliło nas kilka minut drogi pieszo. Jako że Marek ciszy nie znosił, to wykorzystał czas, by poruszyć ulubiony temat wspólnej konwersacji.

– Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia.

– Słucham.

– Sprzedaj nam działkę, a w zamian dostaniesz pieniądze.

– Czekam na część, w której przedstawisz element „nie do odrzucenia”.

– To słuchaj uważnie. Za działkę dam pieniądze, a ekstra dorzucę możliwość, skup się, bo nadchodzi bomba, przejażdżki moim samochodem. Co ty na to?

– Jako kierowca?

– Wykluczone! Jako pasażer.

– Przez rok?

– Przez dwie godziny.

– To niepoważna propozycja. Przynajmniej miesiąc!

– Dwie i pół godziny.

– Przez tydzień?

– Przez trzy godziny i nie naciągaj mnie na więcej.

– Ale z uruchomioną klimatyzacją i otwartymi oknami.

– Oszalałeś?! Wiesz, ile kosztuje paliwo?!

– Przecież macie umowę z Paliwami Krajowymi, co was litr w tą czy w tamtą.

– Nie mogę potwierdzić, nie mogę zaprzeczyć, a liczby muszą się zgadzać. Jedno albo drugie.

– To chcę okno.

– Świetnie, czyli mamy umowę?

– Hola, hola! Hola, hola, hola! O jakich pieniądzach mówimy?

To był etap żartowania i przekomarzania. Poważniej robiło się, gdy temat nieuchronnie skręcał w stronę pieniędzy. Po chwili Marek podjął:

– Mogę zaoferować dwieście za metr.

– Odpada. Dobrze o tym wiesz.

– Józek… nikt ci nie da trzech milionów za kawałek pola ze spróchniałym drzewem.

– Wiesz, na biednych nie trafiłem.

– Ale na głupich też nie.

Przez chwilę szliśmy w ciszy.

Muszę w tym momencie wytłumaczyć jedną rzecz. Czuję, że w pewnym stopniu mogę zostać odebrany jako zachłanna kanalia, co to dostaje palec, ale ma chrapkę na rękę – i to po sam łokieć – a to zupełnie nie tak! Po prostu… Moja rodzina… Ja najzwyczajniej w świecie… No dobra, nie ma co się oszukiwać. Chcę być bogaty, w porządku?! Czy to coś złego, pożądać życia w – względnym – luksusie? Wiem, że trawa zawsze wydaje się bardziej zielona po drugiej stronie płotu, ale pozwólcie, by przemówiły liczby. Wiecie, ile w tym kraju potrzeba czasu na zarobienie magicznych sześciu zer, bramy do świata niemalże zwolnionych z podatków rentierów? Bo ja sprawdziłem. Dam wam pięć sekund na zastanowienie się. Jeszcze chwileczka… i już. Jakie pomysły? Trzydzieści lat? Pięćdziesiąt? A może siedemdziesiąt? Pudło. Trzysta osiemdziesiąt dwa lata, liczone przy przeciętnej pensji po odjęciu przeciętnych kosztów życia. Po odkryciu tego faktu, miałem nieprzeciętne załamanie nerwowe.

– A jak ci idzie szukanie skarbu dziadziusia? – zagadał Marek, próbując uciec od niezręcznej ciszy.

– Dam ci podpowiedź. Ta plama na koszulce, jest po najtańszej musztardzie stołowej.

– Kiedyś ci się uda to znaleźć, Józek.

– Wątpię w to… ale dzięki za troskę.

 

*

 

Ale ze mnie gapa! Wiedziałem, że jednak nie powiedziałem wszystkiego o dziadku!

Bardzo krótko: pamiętacie jeszcze, jak pisałem, że pra-pra-pradziadek Jan chciał zakopać pieniądze w sobie tylko znanym miejscu, a potem, że został prawniczo wyrolowany, ale ostatecznie sprzedał tę ziemię i załamał się i zamknął w sobie? No… zapomniałem wspomnieć, że stary pierdziel zamknął się w sobie, zanim – ! – zdradził miejsce ukrycia skarbu. Rodzina przeszukała wszystkie możliwe zakamarki domu, przekopała każdy metr ziemi, ale nic nie znalazła. Raz, pijany, wyznałem Markowi sekret rodzinnego skarbu, więc czasem dopytywał, czy nie wydarzył się aby przełom w tej sprawie.

 

*

 

Dotarliśmy w końcu na miejsce. Wierzba, którą przed wiekiem posadził pra-pra-pradziadek Jan leżała obalona, a w jej pierwotnym miejscu zionął krater o średnicy około pięciu metrów. Zbliżaliśmy się ostrożnie do epicentrum tej dziury, stawiając kroki jak saperzy na polu minowym. Wyobraźnia podpowiadała niestworzone obrazy; że zaatakuje nas krwiożercza, obca forma życia, że ziemia nagle zapadnie się i spadniemy do czeluści piekieł, że w samym środku panuje skażenie radioaktywne i w ciągu kilku minut wyrzygamy wnętrzności; cuda-niewidy! W sumie, gdy tak teraz o tym myślę, to mogłem po prostu wezwać odpowiednie służby. Przecież Marek zapłaciłby za ich usługi, sam mnie tam sprowadził! Jak mówią: wszyscy mądrzy po szkodzie. Zresztą, ich obecność byłaby zbędna, ponieważ nie odkryliśmy tam nic, z wyjątkiem osmalonego kamienia, wielkości piłki do koszykówki. Przynajmniej, na pierwszy rzut oka.

– I o to tyle zamieszania? – podjąłem rozczarowany.

– Przyznaję… spodziewałem się czegoś bardziej spektakularnego.

– Nie ty jeden.

Podszedłem bliżej meteoru. To śmieszne, że poniekąd wszedłem w posiadanie cząstki świata innego niż planeta Ziemia, a jedyne co czułem to gorycz. Co ja niby miałem zrobić z tym kamieniem?! Żeby poznać jego historię lub skład, musiałbym zlecić piekielnie drogie badania. Gdybym chciał to sprzedać, musiałbym znowu wyłożyć mamonę, tym razem na reklamę – a nisza kolekcjonerów meteorytów nie należy do szczególnie popularnych. Nawet umieszczenie w domu jako trofeum nie wchodziło w rachubę, bo cholerstwo wydawało się koszmarnie ciężkie. Narastało we mnie rozczarowanie, zaraz po nim frustracja, aż ta zmutowała i przeistoczyła się w gniew. Wymierzyłem solidnego kopniaka w meteor. Włożyłem w ten symboliczny gest wszystkie nagromadzone, negatywne emocje; ale zamiast ulgi, poczułem oczywiście paraliżujący ból. Tylko tego brakowało, żebym złamał nogę! Dodam jednak od razu, że z wyjątkiem paskudnego siniaka, nie odniosłem większych obrażeń… czego nie można powiedzieć o meteorycie.

Gdy ja, przeklinając własny los, leżałem na ziemi, na kamieniu pojawiło się pęknięcie. Pojedyncza skaza szybko przeobraziła się w pajęczynkę, prawdziwą zmorę współczesnych smartfonów, aż tu nagle – trzask! Fragment cienkiej… powiedzmy skorupy, z braku lepszego określenia, odłączył się od kamienia. Nie wiem jakim cudem ta warstwa nie rozprysła się momentalnie po zetknięciu z ziemią, może ma to coś wspólnego z temperaturą? Wiecie, w kosmosie jest zimno, jak taki meteoryt przebija się przez atmosferę, gdzie jest cieplej i nabiera prędkości, to pewnie zachodzi proces… hartowania? Nieważne, zapomnijcie o tym; czasem cierpię na przemądrzałość. Wróćmy do rzeczy ważnych, a ważne jest to, że coś błysnęło w środku tego meteoru. To trochę zabawne, że homo sapiens jest zdolny do toczenia poważnej dysputy na tematy tak abstrakcyjne jak przyjaźń, prawda, czy nawet istnienie samo w sobie, ale wystarczy, że coś błyśnie, a z pleców wyrastają nagle czarno-białe skrzyła.

Marek podszedł bliżej meteoru i czubkiem buta ułamał następny fragment cienkiej powłoki, później kolejny, i jeszcze jeden, aż naszym oczom ukazało się coś w rodzaju kryształu. Kosmiczna matrioszka, przeszło mi przez myśl, ale reakcja dyrektora szybko ostudziła mój żartobliwy nastrój. Ten wyrafinowany, elegancki mężczyzna, na moich oczach padł na kolana, a wyraz jego twarzy balansował między ekscytacją, a przerażeniem.

– Przez dziesięć lat pracowałem dla zagranicznej kompani handlującej kamieniami szlachetnymi – powiedział uniesionym głosem. – Ale czegoś tak pięknego nawet nie mógłbym sobie wyobrazić.

– O czym mówisz? – powiedziałem, wstając z brudnej ziemi.

– Przyjacielu, wszedłeś w posiadanie nieprzeciętnego skarbu. Tak ogromnego diamentu jak ten, nikt nie widział na oczy. Jestem tego pewny.

Pamiętacie jeszcze jak mówiłem, że bogate doświadczenie mojej familii nauczyło mnie, by nie ekscytować się, nie robić sobie nadziei, i tym podobne? Cóż, wystarczyła w gruncie rzeczy bryła węgla (w innej niż zwykle formie chemicznej), bym zapomniał o tym wszystkim. W moim ówczesnym mniemaniu, dokonałem natychmiastowego awansu społecznego; z „biednego Józka”, w „diamentowego Józefa”. Ale rzeczywistość pękała w szwach, od naporu paradoksów i niedomówień. No bo wiecie, z jednej strony, wartość mojego potencjalnego majątku nie mieściła się na ekranach większości kalkulatorów, ale z drugiej strony bank notorycznie naliczał mi odsetki za przekroczony limit na koncie. Teoretycznie, byłem milionerem w cudzysłowie, władcą bez tronu, kościołem bez Boga, i tak dalej, i tak dalej. Ale praktycznie, byłem zwykłym naiwniakiem, który właśnie wpadł w niemałe kłopoty. Nie ma jednak co uprzedzać faktów. Rozsiądźcie się wygodnie i czytajcie dalej.

 

Co ja właściwie wiem o diamentach? Myślę, że teraz już całkiem sporo. To minerały z gromady pierwiastków rodzimych i jedna z sześciu odmian alotropowych węgla. W naturalnych (w sensie: ziemskich) warunkach powstają pod wpływem wysokiej temperatury i ciśnienia w magmie wulkanicznej, choć współczesna nauka potrafi przedstawić ich syntetyczne alternatywy. Wykorzystywane są w produkcji: materiałów ściernych, past termoprzewodzących, aparatury naukowej, narzędzi skrawających, igieł fonograficznych, twardościomierzy i rzecz jasna w jubilerstwie.

Wtedy wiedziałem, że są cenne. Za jedyne źródło informacji miałem Marka, więc z miejsca (gdy już tylko się uspokoiłem, rzecz jasna) zalałem go falą pytań. Dyrektor jednak przybrał pozycję ostrożną, żeby nie powiedzieć zbywającą, jakby obawiał się wagi własnych odpowiedzi. Wielka szkoda; świat wielkich finansów był dla mnie w tamtym czasie niezbadanym lądem, w konsekwencji czego opacznie lub nie w pełni rozumiałem obowiązujące definicje, na czele z tak podstawowym terminem, jak: „wycena”. No, ale dość użalania się nad sobą, wróćmy do opowieści.

Pytam go: „Ile to może być warte?”, a on mi odpowiada: „Bezcenne”. Pytam dalej: „Gdzie mogę znaleźć kupca na to?”, on znów wymijająco: „Nie sądzę, byś szybko, jeśli w ogóle, kogoś znalazł”. Pytam coraz bardziej rozdrażniony: „Może chcesz kupić?”, a ten bezczelnie: „Nawet gdybym miał wszystkie skarby świata, nie odważyłbym się”. Wielka mi pomoc! Tylko w jednym na coś się przydał. Zadaję ostatnie pytanie: „Masz pomysł, gdzie mogę go… sam nie wiem, zakopać na razie?” i odpowiedział klasycznie, po markowemu: „Do reszty zgłupiałeś?! Zadzwoń do Banku Krajowego i zdeponuj to”.

Wreszcie jakiś plan. Marek zostawił mnie samego na działce, a ja podjąłem telefoniczną próbę kontaktu z depozytariuszem. Nie wiem, ilu z was miało wątpliwą przyjemność styczności z infolinią Banku Krajowego, ale każdy nieszczęśnik z pewnością potwierdzi moją opinię: mają tam zatrudnionych dwóch pracowników na krzyż i jeden ekspres do kawy, wokół którego kręcą się przez większość dnia. Dramat! W końcu jednak, po dwóch godzinach wysłuchiwania zaskakująco nerwowej melodii, przerywanej wwiercającym się w podświadomość komunikatem: „Prosimy czekać, konsultant zaraz odbierze telefon”, po drugiej stronie odezwał się kobiecy głos.

– Bank Krajowy, słucham?

Na ucho brzmiała dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem. Głos kobiety około czterdziestki, nieco zmęczony wychowywaniem dwójki dzieci i zdarty od dymu papierosowego; średnio zainteresowany petentem, który najpewniej błahostkę przedstawi jako sprawę wagi państwowej.

– Dzień dobry, mam nietypową…

– Numer klienta – przerwała mi natychmiast.

Podałem jej identyfikator i nastała kilkuminutowa cisza na łączy, chwilami przerywana stukotem paznokci o klawisze klawiatury. W końcu podjęła rozmowę.

– Słucham.

– Chciałbym ulokować depozyt – powtórzyłem z pamięci poleconą przez Marka frazę.

– Rozumiem. Zdaje pan sobie sprawę, że część owego depozytu zostanie przeznaczona na spłatę pana zobowiązań wobec banku?

Zerknąłem w stronę diamentu. Co mnie to, pomyślałem sobie, mam gest! Niech będę stratny.

– Tak, proszę pani.

– O jakiej kwocie mówimy?

– Trudno powiedzieć… To właściwie nie o pieniądze, a diament.

– Szacunkowa wartość diamentu?

– No… tego też nie wiem.

– Proszę pana – odezwała się z wyraźną dezaprobatą, ale chyba miała lepszy dzień, ponieważ szybko wróciła do tematu. – A waga?

Podjąłem próbę wyszarpania diamentu ze skalnej skorupy, co okazało się nad wyraz proste; wyszedł jak pestka z awokado. Tak, wiem. Mogłem zadzwonić spokojnie z domu. Tak sobie wmówiłem, że to musi ważyć z tonę, że nawet nie pomyślałem, by sprawdzić zawczasu. Wszyscy mądrzy po szkodzie. No nic, zważyłem kamień szlachetny w dłoni, wydawał się ciężkawy.

– Nie wiem, z pięć kilo?

– Bardzo śmieszne.

Rozłączyła się. Cholerna jędza! Żyje z moich ciężko zarobionych pieniędzy i w taki sposób mnie traktować?! Klienta banku?! Bezczelność. Ponownie przeprowadziłem atak frontalny, tym razem jednak chciałem rozegrać to zupełnie inaczej.

W czasie oczekiwania na połączenie zdążyłem dojść pieszo do domu, zmienić wreszcie ubranie, zjeść jajecznicę, a nawet zapaść w płytką drzemkę. Z tego „trybu uśpienia” wyrwał mnie damski głos (celowo włączyłem w telefonie funkcję głośnomówiącą), ale inny niż poprzedni; młodszy, sympatyczny, na pierwszy rzut oka chyba nawet życzliwy, ale nie miałem zamiaru nabrać się na ten pozór.

Wydukałem identyfikator i nie czekając na reakcję z drugiej strony, wyłożyłem kawę na ławę.

– Proszę pani, chciałbym ulokować u was w banku diament o niebagatelnej wartości, ale jedyne co dotychczas mi zaoferowaliście to marnowanie czasu i poniżenie! Jestem waszym klientem i żądam poważnego potraktowania mojej sprawy, albo od jutra jesteście wszyscy bez pracy!

Ostatnie słowa wypowiadałem już na bezdechu, ale gdy tylko skończyłem, poczułem olbrzymią satysfakcję. Nie z powodu własnego chamstwa, co to, to nie; akurat ten element był z mojej strony zupełnie zbędny. Moja satysfakcja wynikała wyłącznie z perspektywy. Otóż, dotychczas zawsze znajdowałem się, że tak powiem, po drugiej stronie lady (jeśli już oczywiście musiałem pracować), jako ekspedient, doradca, konsultant czy co tam jeszcze przedsiębiorstwa wymyślą, by nie mówić wprost: tania siła robocza. A teraz? Proszę! Zostałem klientem, w dodatku najgorszym z najgorszych, czyli roszczeniowym. Uważałem, że będąc w posiadaniu jednego z insygniów bogactwa, mam święte prawo do takiego zachowania, że mój głos i żądania automatycznie zyskały na wartości – dosłownie i w przenośni – że żaden babsztyl nie zagra więcej melodii, do której mam tańczyć, że teraz to ja gram pierwsze skrzypce. Cóż… przyznaję, że w te kilka godzin woda sodowa zdążyła mi odrobinę uderzyć do głowy. I pani z banku chyba wyczuła, że jestem świeży w walce o domniemane prawa do bycia kutasem. Jej reakcja wskazywała na duże doświadczenie w poskramianiu mi podobnych, którzy nie wiedzą jeszcze, że znaleźli się zbyt blisko słońca.

– Bardzo mi przykro, że potraktowano pana w ten sposób. – Przekładając na niekorporacyjny: dzwonisz i zawracasz dupę, to czego się spodziewasz? – Dołożymy wszelkich starań, by to się nie powtórzyło. – To znaczy: nic nie zrobimy. – Może mi pan przekazać wszelkie uwagi, a przekażę je do właściwego działu. – Czyli do działu utylizacji odpadów.

– Nie chcę składać skarg, zażaleń, reklamacji i sugestii. Chcę u was zdeponować diament. Tak ciężko to pani zrozumieć?

– Proszę pana, przykro mi, ale trudno uwierzyć w historię, którą przedstawił pan koleżance. Proszę zrozumieć, że nie mogę wysłać przedstawicieli w teren z powodu… bajki.

Niemal zdmuchnęło mnie z planszy. Na moment wrócił dobrze mi znany stan niepewności i desperacji. Całe szczęście, akurat w takich warunkach, mogę pochwalić się doskonale rozwiniętymi umiejętnościami. Szybko znalazłem wyjście z potrzasku.

– Mogę wysłać wam zdjęcie!

– Proszę uprzejmie.

Podyktowała mi adres na skrzynkę elektroniczną i rozłączyła się. Wykonałem zdjęcie najlepiej jak potrafiłem, ale trudno zdziałać cuda z kilkuletnim telefonem, więc obraz był dalece niedoskonały. Wysłałem… i właściwie zostało mi tylko czekać. Jak długo? Biorąc pod uwagę, ile czasu trwało zwykłe połączenie (wyszedłem z domu około siódmej, w tamtym momencie wybiła piętnasta), zakładałem kilka dni; pełnych spychologii, procedur i kalkulacji korzyści dla poszczególnych osób. Wiem coś o tym, bo miałem za sobą krótki epizod korposzczurstwa (bardzo krótki, zwolniono mnie po tygodniu za zużycie nadmiernej ilości papieru w drukarce), rozumiałem mechanizmy obowiązujące w tych kilkunastu krajowych przedsiębiorstwach-molochach. Jak człowiek pracował w jednym, to mniej więcej rozumie, jak funkcjonują pozostałe. Ostatecznie wszystko jest systemem zamkniętym, jak krwiobieg.

Dlatego właśnie trudno znaleźć mi słowa, by opisać jak bardzo zostałem zaskoczony. Oddzwoniono do mnie po niecałym kwadransie. Tym razem mężczyzna. Nie uszło uwadze, że z pewnością odebrali mejla i zobaczyli zdjęcie.

– Halo? Pan Józef?

– Przy telefonie.

– Najdroższy panie Józefie, z tej strony dyrektor sekcji klientów zamożnych. Najmocniej, najmocniej przepraszam za to co pana spotkało! Zarzekam się na grób matki, że to się więcej nie powtórzy! Pracownice, z którymi pan rozmawiał, już tutaj nie pracują. Niebywałe, by w ten sposób potraktować jednego z naszych najważniejszych, podkreślam, najważniejszych klientów.

Cóż, zaledwie od kilku godzin byłem obrzydliwie bogaty (w cudzysłowie, rzecz jasna), a już zdążyłem wpędzić dwie rodziny w nędzę. Kiepski początek. Swoją drogą, w trakcie późniejszego pobytu w stolicy poznałem wiele osób i jedna z nich wyłożyła mi niezwykle ciekawy punkt widzenia, mianowicie, że z wielkimi pieniędzmi, wiąże się wielka odpowiedzialność; świadomość tego faktu tworzy społeczności równiejsze i patrzące odważnie w przyszłość, biedę uznaje za problem, a nie powód do wstydu, przedkłada współpracę ponad rywalizację. Dziś w stu procentach zgadzam się z tym stanowiskiem… ale dzisiaj to teraz, a teraz to wczoraj z chłodną analizą eksperta, a wczoraj, czyli wtedy, pomyślałem sobie, że suki dostały to, na co zasłużyły.

Ale wracając do mojej rozmowy:

– Proszę powiedzieć – podjął dyrektor – kiedy możemy wysłać do pana przedstawicieli?

– W sumie, mogą przyjechać nawet teraz.

– Doskonale! W takim razie natychmiast wysyłam do najlepszego klienta, najlepszych ekspertów.

 

Napisałem, że pra-pra-pradziadek wybudował za wygrane pieniądze dom, ale odpuściłem sobie wtedy szczegółowy opis tegoż budynku. Trochę dlatego, że kiepski ze mnie literat (w rozumieniu artysty z ubiegłego wieku, który połowę tekstu poświęca na maksymalnie rozbudowane, misterne opisy lokacji) ale bardziej jednak, z powodu wstydu. Rozumiecie, co innego przyznać się między wierszami – lub nawet wprost – do dziurawych kieszeni, a co innego wpuścić obcych do domu i wskazywać palcem wszelkie mankamenty, które na co dzień, próbuje się z całych sił zamaskować albo zignorować. Jednakże, lepszego zabiegu do pokazania napięcia i dysonansu, towarzyszącego bankowej delegaturze, nie potrafię znaleźć. Z tego powodu proszę o przymknięcie oka na jakość mojego warsztatu; postaram się przebrnąć przez to szybko, nie narażając was na nadmierne wydatki u stomatologa.

A więc… mój dom. Może zacznę od matematyki. Łączna powierzchnia wynosiła 450 metrów kwadratowych, dzielone na cztery kondygnacje: parter, piętro, poddasze i piwnica. Wybudowany z drewna, całość elewacji stanowiły pionowe, pomalowane na biało deski. Z frontowej strony dziadek pozwolił sobie na ekstrawagancję i dobudował symetrycznie wykusze i ryzality. Drzwi wejściowe były otoczone czterema kolumnami i łukiem, oba elementy przyozdobiono motywami kwiatowymi I jeszcze jedno! Miał dwuspadowy dach.

Cóż… poszło nie najgorzej. Ale do rzeczy. Nie bez powodu użyłem czasu przeszłego do opisu, sporo przez te lata się pozmieniało. Z białej farby na deskach ostały się pojedyncze fragmenty, więc współcześnie budynek jest obskurnie brązowy (jakieś trzydzieści lat temu wuj Roman podjął ponoć próbę odmalowania elewacji, ale w trakcie prac renowacyjnych spadł z drabiny i skręcił kark; jak mówiłem, pechowe przypadki z mojej rodziny mogę mnożyć w nieskończoność). Jedno z okien nieudolnie zamurowano, bo gołębie nieustannie rozbijały się o szybę, dzikie koty doszczętnie zdrapały roślinne motywy z kolumn, zbłąkana błyskawica rozwaliła oba ryzality – jednocześnie! – a z czterech stopni prowadzących na werandę, nienaruszony został jeden. Nawet pierwotną powierzchnię należy poddać korekcie, ponieważ część dachu zawaliła się i poddasze utraciło około połowy dotychczasowej przestrzeni.

W środku jest jeszcze gorzej. O poddaszu już wiecie, więc to pomijam. Piwnica od lat jest zalana i prawdopodobnie wykształcił się tam nowy ekosystem – czasem w nocy słyszę żabi skrzek. Większość pokoi jest przewiana, a zdobiąca ściany tapeta liczy sobie przynajmniej pięć dekad i gdzieniegdzie trawi ją pleśń. W wielu miejscach zapadła się podłoga. Ciepła – w sensie: zimna – woda jest na piętrze, zimna – w sensie: lodowata – na parterze. Światło można włączyć przełączając pstryczki we właściwej kolejności, błąd w kombinacji powoduje spięcie instalacji.

Innymi słowy, to rudera. Nędzna melina, którą taniej byłoby wyburzyć, niż doprowadzić do stanu użyteczności. Ale to moja melina, dająca mi do pewnego stopnia swobodę finansową, wolna od narzuconej, nieludzkiej kwoty wynajmu. I właśnie do tego obrazu nędzy i rozpaczy, po trzech godzinach od rozmowy z dyrektorem, przybyła delegacja. Trzech mężczyzn i dwie kobiety.

Gorąco przeprosili za tak długi czas oczekiwania. Przekonywali, że nie potrafili znaleźć właściwego adresu, choć podejrzewam, że dobrze trafili, tylko z trudem mogli uwierzyć, że wysłano ich w takie miejsce. Każdy gest zdradzał napięcie, jakby obawiali się zarażenia jakąś chorobą typową dla biedaków, dżumą, tyfusem czy co tam nędzarze jeszcze mogą rozprowadzić. Czuli się lepsi i nie próbowali tego ukryć… do czasu, gdy pokazałem im diament. Abrakadabra! – i nastąpiła magiczna zmiana. Mój dom nagle zyskał „potencjał”; stanowił jakoby doskonałą bazę kapitałową, choć wymagającą poczynienia drobnych inwestycji tu i tam. Jeden z bankierów zaproponował, że przyrządzi ferajnie kawę, i faktycznie to zrobił, choć z kuchni wrócił zzieleniały, pewnie przez widok brudnych naczyń i rudej wody płynącej z kranu (podkreślił jednak, że kuchnia ma „potencjał”). Inny z kompanii przechadzał się po pokoju i zachwycał akustyką pomieszczenia, klaszcząc i stukając obcasami o podłogę, a gdy noga wpadła mu w dziurę w tejże podłodze, skomentował tylko: „Zabytkowy parkiet? Duży potencjał”. Czułem nosem oblewający ich kwaśny pot, dowód wysiłku jaki włożyli, by uwierzyć we własne słowa. Niestety, zignorowałem ten sygnał i sam uwierzyłem w „efekt potencjału”. Wciąż jeszcze sądziłem, że mam w garści majątek, a nie cholernie kosztowny diament – a to ogromna różnica, o której już za chwileczkę miałem się przekonać.

Czwórka z brygady przystąpiła – z nieukrywaną ulgą – do spisywania umowy o przechowanie depozytu, ja tymczasem z najmłodszą kobietą doglądałem skarbu. Miała na imię Eleonora… A może Klara? Nie pamiętam, wszystkie garnitury wyglądają tak samo. Ale wracając do rozmowy:

– Przyznaję, że wygląda zachwycająco – zagadnęła mnie.

– To prawda. Niech pani żałuje, że nie miała okazji zobaczyć go w południe i w pełnym słońcu. Zapiera dech w piersi.

– Pewnie wydaje się, jakby światło tańczyło w nim walca?

– Coś w tym rodzaju, ale to coś więcej. Jakby krył się w nim gwiazdozbiór.

– Niebywałe! A ile może być warty?

– Kolega powiedział, że jest bezcenny.

– No tak… ale rozumie pan, to musi mieć jakąś konkretną wartość.

No właśnie. Wszystko w ostatecznym rozrachunku sprowadza się do sald, przychodów, rozchodów, dochodów, wartości brutto, netto. Ale jak wycenić przedmiot, nie mając najmniejszego pojęcia na temat rynku zbytu, popytu, podaży i cech szczególnych? Cóż… na oko, rzecz jasna. Przyjrzałem się więc uważnie diamentowi. Pomyślałem o własnych potrzebach. Skoro kamień jest bezcenny, to znaczy, że może sfinansować dosłownie wszystko o czym tylko mogłem marzyć. Pododawałem, poodejmowałem, podzieliłem i pomnożyłem… aż w końcu pogubiłem się w tych obliczeniach. Przyjąłem więc inną strategię. Jaką najwyższą, rzeczywistą kwotę potrafię sobie wyobrazić. Bo mogłem, rzecz jasna, powiedzieć: sto miliardów. Ale kto by uwierzył?! Uważałem, że kwota, o którą dopytuje ta przemiła pani, musi być w miarę rzeczywista. I w końcu taką kwotę wymyśliłem.

– Z trzydzieści milionów.

– Trzydzieści milionów? Tak pan oświadcza?

– Tak – powiedziałem już bardziej zdecydowanie. – Trzydzieści milionów, jak nic.

Ważyłem przez chwilę w myślach tę liczbę. Trójka z przodu, to i dużo szczęścia przyniesie. Siedem zer w rachunku, to kolejna szczęśliwa liczba. A abstrahując od numerologii, to hej! Trzydzieści milionów to kupa pieniędzy! Z tym można żyć i przeżyć. Słyszeliście, żeby ktoś dostał w spadku trzydzieści milionów i stwierdził ze łzami w oczach, że: „Co ja mam z tym niby zrobić?!”. No właśnie! To nie lada fortuna.

Lecz nagle, jak grom z jasnego nieba, moje rozmyślania przerwało mało subtelne: trrrrrrr.

Spojrzałem na Eleonorę (albo Klarę… a może Gosię?), która wyciągnęła w moim kierunku wyrwaną z notesika kartkę. Z tego skrawka papieru wiało urzędniczą grozą.

– Co to? – zapytałem.

– Dochodowy, panie Józefie.

– Słucham?

Wziąłem tę kartkę i mało co nie zapadłem się pod ziemię.

– Dziewięć milionów?!

Trochę zbyt głośno krzyknąłem, bo bankierzy na moment przerwali pracę. Zaprosiłem kobietę na zewnątrz, musiałem pilnie zaczerpnąć świeżego powietrza.

– Skąd ta kwota?

– 30 % dochodowego, panie Józefie. Standardowa stawka.

– No dobra, dobra. Spłacę, jak tylko go sprzedam. Nic trudnego.

– Panie Józefie, to nie działa w ten sposób. Nie może pan go sprzedać, bez uregulowania podatku. To byłoby przestępstwem.

 – Słucham?!

W tym momencie z domu wyszła reszta zgromadzenia.

– Panie Józefie, umowa sporządzona – powiedziała z uśmiechem druga kobieta z ekspedycji. – To nietypowa sprawa, więc pozwoliliśmy sobie na pewne ustępstwa w pana kierunku i ustaliliśmy koszt przechowania depozytu na osiem tysięcy tygodniowo.

– Słucham?!

– Panie Józefie, to ważne – naciskała urzędniczka. – Bez spełnienia obowiązku podatkowego, nie może pan w żaden sposób upłynnić dóbr.

– Unika podatku? – szepnął jeden z bankierów.

– Wysokie ryzyko – zawtórował mu kompan.

Pani bankierka poklikała coś w telefonie i zbladła.

– Jest na liście… – skomentowała nie najciszej.

– Panie Józefie, proszę o jasną informację. Czy oświadcza pan, że ten diament jest w pańskim posiadaniu i zobowiązuje się pan do uregulowania należnego podatku? – Wciąż naciskała urzędniczka.

Moja świętej pamięci ciotka często powtarzała, że nie wiem, kiedy trzymać język za zębami. I wiecie co? Chyba miała rację. Co gorsza, odkryłem w tym problemie pewną niepokojącą schematyczność. Na przykład, zawsze, gdy mówię: „Właściwie… czemu nie?”, to kończę z rozwalonym nosem, bez pieniędzy lub z zerwanym filmem gdzieś po drugiej stronie miasta. Albo, gdy mówię: „No… coś tam wiem” to nie mija kilka minut, jak rozmówca udowadnia moją niekompetencję w danym temacie, przyklejając mi metkę przemądrzalca lub pozera. Nie jestem pewny z czego to wynika, może spełnianie cudzych oczekiwać sprawia mi przyjemność? Rozumiecie, coś w stylu: „Skoro los skazał mnie na nieszczęście, to niech przynajmniej innym się powodzi – choćby moim kosztem!”. Brzmi szlachetnie… mało prawdopodobnie, ale szlachetnie. Będąc przypartym do muru przez bankową delegację, również skorzystałem ze schematu. I to najgorszego z możliwych, ponieważ powiedziałem:

– Ogarnę to.

I całe napięcie sprzed chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, prysnęło. Członkowie delegacji klepali się wzajemnie po plecach i wymieniali komentarze, w rodzaju: „Ani przez sekundę nie wątpiłam, nawet przez sekundę!”, albo „Mówiłem wam! Godny zaufania facet” i jeszcze jeden dla przykładu: „Mówiłem, że to będzie dobry interes? A nie mówiłem?”. Zupełnie jakby opatentowali lekarstwo na raka. Wspomniane wcześniej ryzyko również odeszło w niepamięć; to, jako takie, traci na znaczeniu przy bogatej osobie, a za taką mnie wzięli, gdy powiedziałem: „ogarnę to”. Przecież na pokrycie tak olbrzymiego podatku, mogłaby zgodzić się tylko bajecznie bogata osoba. Nawet największy idiota na świecie nie poszedłby na taki układ! No… nie docenili mnie, jak widać.

Szampańska atmosfera trwała jeszcze przez kilka kwadransów, kiedy to podpisałem umowę z bankiem, zapakowali diament do tytanowej walizki, przyjąłem zobowiązanie wobec urzędu skarbowego, a delegacja pozwoliła sobie ostatni raz pochwalić „perspektywiczność” mojego domu. Tej opinii nie zrujnowało nawet osunięcie się kilku dachówek przy trzaśnięciu drzwiami po zakończonej wizycie. Najwyższy z bankierów (chyba Bolek? Albo Włodek?) niemal dorobił się pokaźnego guza, ale w ostatniej chwili uskoczył; obracając się na pięcie uniósł kciuk do góry i uśmiechnął w moim kierunku, usłyszałem w głowie jego głos: „Zabytkowy dach? Bardzo perspektywiczny”.

W końcu, po długich dwunastu godzinach, zamknąłem sprawę… czy raczej pierwszy etap sprawy. Co zrobiłem w tamtym momencie? Opadłem wyzuty z sił na kanapę, gdzie po kilku minutach dostałem ataku paniki, najbardziej esencjonalnej formy lęku przed światem i tym, co ma do zaoferowania. Minął kolejny kwadrans i zapadłem w sen (a może zemdlałem?), zwinięty w kłębek, jak lis w klatce, czekający na obdarcie ze skóry. I wiem, że trudno w to uwierzyć, ale śniłem o kosmitach. Klasycznych, zielonych ludkach z wyłupiastymi, czarnymi oczami. Życie jest jednak pełne niewytłumaczalnych zjawisk.

 

Po kilku godzinach nerwowego snu, odzyskałem zdolność logicznego myślenia; całe szczęście, bo emocje mogły doprowadzić mnie co najwyżej do szaleństwa. Zaparzyłem mocnej, czarnej kawy i zacząłem dumać nad opcjami. Do rodziny nie było co zwracać się o pomoc, bo wiadomo… nie mam już żadnej rodziny. Kredyt w banku na pokrycie zobowiązań? Pewnie bym dostał, w końcu awansowałem do klasy „bajecznie bogatych ludzi”, ale jako zabezpieczenie zażądaliby diamentu i cały plan w tym miejscu szlag trafił. Sprzedać dom? Chyba już wystarczająco powiedziałem na jego temat. Zresztą, w okolicy tylko Wody Krajowe wykazywały zainteresowanie nabywaniem ziemi, ale w życiu nie daliby dziewięciu milionów za ten pomnik nędzy! I wtedy mnie olśniło. Marek od lat chciał – w imieniu przedsiębiorstwa, rzecz jasna – odkupić działkę. Gdyby zapłacił żądaną przez urząd skarbowy kwotę, to po sprzedaniu diamentu mógłbym oddać im nawet te dziewięć baniek; ostatecznie i tak wszyscy żyliby długo i szczęśliwie.

Nie chcąc tracić więcej czasu, zadzwoniłem do Marka. Odebrał po trzech sygnałach. Musiałem go obudzić, bo miał odrobinę zaspany głos, ale był jak zwykle bardzo uprzejmy.

Przedstawiłem plan. Im dłużej opowiadałem, tym bardziej wierzyłem w jego powodzenie… choć, mógł to być równie dobrze efekt desperacji, w końcu ten pomysł był moją jedyną deską ratunku. Odmowa Marka oznaczała kaplicę i krzyżyk na drogę. Ale Marek słuchał, nie przerywał mi, czasem tylko mruknął coś, jakby potwierdzając, że wciąż jest obecny. A po wszystkim powiedział:

– Jak dla mnie w porządku. Uczciwy układ. Tylko z tym zwrotem może być problem. Trzeba by założyć jakąś fundację, żeby wu-ka uniknęły podatku od darowizny… Ale myślę, że wszystko można dograć. Daj mi z dwadzieścia minut. Zadzwonię do kilku osób.

Rozłączył się. Wiecie jakie to uczucie, gdy wszystko idzie zgodnie z planem, a nawet lepiej? W sensie, no wiecie, przykładowo: w drodze do pracy wszystkie światła z rzędu były zielone, na miejscu szef z gotową podwyżką za zasługi, ziemniaki na obiad doskonale posolone, koledze przypomniało się o długach i niespodziewanie na konto wpada jakaś sumka. Wyobraźcie sobie uczucie na koniec takiego doskonałego dnia, pomnóżcie przez sto i zrozumiecie – mniej więcej – jak czułem się w tamtej chwili. Od dopaminy niemal parowało mi z uszu. Śmiałem się jak pajac, tańczyłem i krzyczałem, ile sił w płucach: „Mam w kielni więcej pengi, niż twoja roczna pensja! Mama nie klepie biedy, bo synek kupił penthouse!”

 

*

 

Dla zabieganych i średnio rozeznanych w muzycznych trendach: to fragment piosenki Z getto na najwyższe piętro, autorstwa CzteroPaka; trapowy szlagier ówczesnego lata, grany wszędzie i na okrągło. I teraz ciekawostka. Getto z piosenki, to osiedle, na którym mieszkam! A CzteroPak, czyli Zbyszek, był moim sąsiadem i sprzedawał mi przez pewien czas trawkę. Świat jest naprawdę mały, co nie?

No, taka mała autopromocja.

 

*

 

Po kilku minutach zadzwonił telefon. Nawet nie sprawdziłem kto dzwoni, tylko od razu odebrałem.

– No i jak będzie, robimy interes? – powiedziałem, wciąż w euforii.

– Człowieku, te słowa to miód na moje uszy!

To był obcy, męski głos. Sprawdziłem numer – nieznany. Trochę wybiło mnie z rytmu, ale skoro już odebrałem, to postanowiłem sprawdzić w czym rzecz.

– Przepraszam, spodziewałem się kogoś innego. Kto mówi?

– Twój anioł stróż, miśku.

– Mój anioł stróż od dwudziestu siedmiu lat jest na bezpłatnym urlopie.

– Ha! Dowcipny. Lubię takich. Będzie nam się przyjemnie współpracowało.

– Przepraszam, ale wciąż nie wiem kto mówi.

– Dobromir von Hajsenberg, od razu odpowiem: to moje prawdziwe nazwisko. Słuchaj. Wiem, że masz diament. Pakuj walizki i przyjeżdżaj do stolicy. Chłopie! Co ty jeszcze robisz w tej dziurze?! Na twoim miejscu dawno jechałbym autostradą!

– Skąd pan wie, że mam diament?

– W tym kraju nie robi się pieniędzy bez mojej wiedzy.

– Cóż… miło, że od razu pan o mnie pomyślał, ale właśnie dobijam targu i nie sądzę…

– Prądy Krajowe? Nie! Czekaj, to nie ich rewir. Pomyślmy… Wody Krajowe! Mogę postawić wszystkie pieniądze, a trochę tego mam, wierz mi, że ktoś z wu-ka zgodził się zaoferować ci pomoc. Desperacki ruch w mojej opinii, ale rozumiem. Dziewięć baniek potrafi zwalić z nóg… przynajmniej za pierwszym razem.

Rozejrzałem się po pokoju, czy ktoś za mną nie stoi. Tak, wiem; kiczowaty, teatralny gest, ale od słów Dobromira cierpła skóra i łomotało serce. Człowiek z taką wiedzą potrafił skutecznie zrujnować poczucie bezpieczeństwa. Ale – co trzeba przyznać – również zaintrygować.

– Przepraszam, ale skąd pan to wszystkie wie?! Ma pan wtyki w Banku Krajowym?

– Nie dość, że zabawny, to jeszcze bystrzak! Nasza współpraca będzie naprawdę fantastyczna!

– Ale jaka współpraca?

– No chyba nie myślisz, że powiem ci przez telefon?! Abonamenty Krajowe cały czas podsłuchują i sprzedają najlepsze pomysły. Słyszycie mnie, gnoje?! Zapamiętajcie sobie, że Dobromir nie jest do dymania, tylko od dymania! Schylicie się po moje pieniądze, a poczujecie wielkiego, twardego…

W tym momencie zawiesiło połączenie. Zerknąłem na ekran – Marek. Uśmiechnąłem się pod nosem. Ostatni raz tak rozchwytywany byłem… no, właściwie to chyba nigdy. Przyjemne uczucie.

– Przepraszam, ale muszę kończyć, mam drugie połączenie…

– Posłuchaj mnie tylko, chłopie. Idź na układ, a jak dopisze ci szczęście i jesteś obrotny, to zarobisz sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt baniek. Przyjedź do stolicy, a zrobię z ciebie miliardera. Na pokrycie dochodowego zarobisz w góra trzydzieści minut przy mnie. Zapamiętaj: siódmy najwyższy biurowiec w centrum, dwudzieste piąte piętro, tam mnie jutro znajdziesz.

Rozłączył się. W końcu odebrałem połączenie Marka.

– Co tak długo, Józek?

– Przepraszam, miałem… nietypowy telefon.

– No dobra. Przegadałem sprawę z kilkoma dyrektorami i są zainteresowani twoim planem. Nie puszczą ci tego za frajer, chcą dodatkowych odsetek, ale zrobię co mogę, żeby nie próbowali wyssać z ciebie wszystkiego. Środki będą gotowe w przyszłym kwartale, czyli za dwa miesiące masz podatek z głowy. Co ty na to?

– Jasne, super. Byłbym zobowiązany.

– To jesteśmy w kontakcie. Do usłyszenia, szczęściarzu.

I w ten oto sposób, zamknąłem drugi etap sprawy. Wszystko szło w dobrym kierunku, dwa miesiące czekania i byłbym prawdopodobnie ustawiony do końca życia; nawet gdyby zostało piętnaście milionów po wszystkim, to wciąż ogromna suma. Co więcej, Marek to uczciwy facet, a gdy taki zobowiązuje się do czegoś, to doprowadza sprawy do końca.

Ale z drugiej strony, dwa miesiące to strasznie dużo czekania; osiem tygodni, sześćdziesiąt jeden dni, prawie tysiąc pięćset godzin… tymczasem do stolicy można dojechać w zaledwie pięć. Nie, żebym specjalnie wierzył w słowa Dobromira, wszystko to brzmiało jak obietnica gruszek na wierzbie. No ale właściwie, co szkodzi sprawdzić? W najgorszym wypadku zawsze można wrócić i czekać na pieniądze z Wód Krajowych. Patrząc z tej perspektywy, taka wyprawa mogła przynieść wyłącznie korzyści.

Wyciągnąłem z szafy torbę podróżną i zacząłem pakować najpotrzebniejsze rzeczy.

 

2. Stolica

 

Gdzieś słyszałem, że za granicą przegląd techniczny samochodu jest obowiązkowy raz do roku, i że pojazd bez zgody urzędnika-kontrolera, nie może poruszać się po drogach; jeśli w trakcie zatrzymania przez policję, wyjdzie na jaw brak właściwej pieczątki na karcie pojazdu, to kierowca musi liczyć się z wysoką karą pieniężną, a w niektórych regionach świata nawet konfiskatą samochodu. Wprowadzenie tego przepisu w ubiegłym wieku, ponoć zmniejszyło liczbę niebezpiecznych wypadków w ruchu drogowym o 60% (choć nie wątpię, że poprawiło również sytuację finansową niejednego koncernu samochodowego). Piszę o tym, bo w sumie zastanawiam się, kiedy ostatnio robiliście przegląd techniczny samochodu? Wiem, że to pytanie z kategorii „Kiedy ostatnio byliście u lekarza”, dlatego odpowiem pierwszy, na zachętę. Mój samochód, ostatni przegląd przeszedł ze czterdzieści lat temu, jeszcze w fabryce, zanim wypuszczono go do sprzedaży. Później służył wiernie, pokonując w tym czasie milion kilometrów, aż w końcu na autostradzie, piętnaście kilometrów od stolicy, odpadły tylne koła i rozbiłem się o barierkę (całe szczęście droga była pusta i nikomu nic się nie stało). Tak że dbajcie o swoje samochody, róbcie przeglądy, bo nie znacie dnia ani godziny, gdy te postanowią dokonać swego żywota – z wami za sterami.

Samochód porzuciłem, szkoda kasy na holowanie na złom. Resztę trasy z getto na najwyższe piętro pokonałem więc pieszo. Nie żebym zrobił to celowo, próbowałem oczywiście złapać stopa, ale tylko dwa pojazdy zareagowały na mojego uniesionego kciuka. Pierwszy to samochód osobowy, wyglądający jakby wkrótce miał podzielić los mojego rzęcha. Szczerze? Byłbym w stanie przymknąć oko na ten fakt, w końcu piorun nie uderza dwa razy w to samo miejsce, ale facet za kierownicą zażądał tak absurdalnie wysokiej ceny za udostępnienie ciasnego miejsca z tyłu auta (na fotelu pasażera wiózł klatki z kanarkami), że czystą głupotą, byłoby zgodzić się na taki warunek – co innego, że zwyczajnie nie miałem przy sobie tylu pieniędzy. Drugim pojazdem z kolei, był autobus z dużym, niebieskim napisem Country Trav. na linii bocznej pojazdu. Niestety, kierowca odmówił transportu bez aktywnej subskrypcji tejże firmy, której najkrótszy okres wynosił na początek dwanaście miesięcy płatne co miesiąc, z astronomicznie wysoką karą za niedotrzymanie warunków regulaminu; i wiecie, ja rozumiem, że konkurowanie z Autobusami Krajowymi to spacer po linie z zawiązanymi oczami, w dodatku po obaleniu pół litra na głowę… ale chyba można to zrobić trochę taniej. Rozumiecie… konkurencyjność, czy coś w tym rodzaju.

 

*

 

Szybkie wtrącenie.

Przez chwilę dzieliłem celę z byłym dyrektorem Autobusów Krajowych i wiecie co mi powiedział? Że firma Country Trav. wcale nie jest taką znowu konkurencją dla Autobusów Krajowych. Już tłumaczę w czym rzecz: głównym udziałowcem w Country Trav. jest fundusz zbiorczy obracający papierami wartościowymi firm logistycznych: „Arkady Investments”, której głównym właścicielem i obecnym dyrektorem generalnym jest niejaki Arkadiusz Zet, którego edukację i karierę sfinansowała (a tym samym wykupiła prawa do czerpania zysku z niego i wszystkich projektów spod jego ręki) fundacja „Wspólna droga”, która w całości należy do – uwaga, uwaga! – Autobusów Krajowych. Innymi słowy: Country Trav. to bękart Autobusów Krajowych. Chapeau bas! Nieźle to sobie wykombinowali.

Podobno – ale to już plotka lub raczej podejrzenie – większość krajowych przedsiębiorstw dokonuje podobnych ruchów, żeby iluzją oddawania pola na rynku, zwiększyć pośrednio własne dochody. Jednakże, jak powiedziałem: podobno. Dam znać, jeśli znowu dokooptują mi do celi jakiegoś dyrektora z długim jęzorem.

 

*

 

Ale dość opinii, przejdźmy do faktów.

Na miejscu pojawiłem się około dziesiątej. Siódmy najwyższy budynek w mieście wyglądał, jakby został w całości zbudowany z czarnego, matowego szkła, a jego szczyt dumnie zdobiły podświetlone na zielono litery: KPG. W środku panował przepych jak na królewskim dworze; czerwone dywany, marmurowe posadzki i złote żyrandole. W takich warunkach niełatwo powstrzymać ekscytację.

Personel, gdy już odkrył kim jestem, wcisnął mi w dłoń lampkę szampana, zabrał torbę podróżną i oddelegował jednego – a właściwie jedną – ze swoich, by zaprowadziła mnie pod gabinet Dobromira. Niewiele rozmawialiśmy… choć, będąc precyzyjniejszym: ja niewiele rozmawiałem, bo Katarzyna mówiła bez przerwy; o filozofii sukcesu obecnej w firmie, o inwestycjach, o wierze w działanie, o dywidendach, wzrostach, dywersyfikacjach, bykach, pozycjach i wielu innych rzeczach, kojarzących się z zarabianiem pieniędzy. Co więcej, miała sporo czasu na monolog, ponieważ system wind w budynku zaprojektowano w przedziwny sposób. Otóż, winda jechała jedynie pięć pięter w górę, następnie należało pokonać labirynt korytarzy i znaleźć kolejną windę, która zapewniała jazdę w górę o kolejne pięć pięter, i tak dalej, i tak dalej. Gdy skomentowałem głupotę tego rozwiązania, Katarzyna powiedziała:

– Jesteśmy nieszablonową, energiczną korporacją pełną innowacyjnych pomysłów i niestandardowych rozwiązań zarówno na polu biznesowym, jak i sticte użytkowo-administracyjnym.

Nic z tego nie zrozumiałem. A to był dopiero przedsmak absurdów, z którymi zetknąłem się w siódmym najwyższym biurowcu w mieście. Po kilkunastu minutach dotarliśmy w końcu do gabinetu prezesa.

Wiecie już, że plastyczne opisy lokacji nie są moją mocną stroną, dlatego liczę, że zrozumiecie brak przedstawienia każdego zakamarka tego pomieszczenia. Niemniej jako zadośćuczynienie, przybliżę trzy detale, które wprawiły mnie w szczególne osłupienie. Numer jeden: sztanga i ławeczka do ćwiczeń – to jeszcze jest względnie zrozumiałe. Numer dwa: ściana ze zdjęciami Dobromira w różnych pozach i sytuacjach (na największym siedział oklep na koniu z karabinem w każdej ręce). I numer trzy: klatka z żywym tygrysem bengalskim.

– Chłopie! No jesteś wreszcie! – krzyknął zza biurka Dobromir i wyszedł mi na przywitanie.

Podaliśmy sobie ręce, a ja zyskałem okazję, by dobrze mu się przyjrzeć. Dobromir był człowiekiem pełnym „ale”. Miał gęste, czarne i zmierzwione włosy, ale twarz zgoloną na gładko, biznesowo. Uśmiechał się szeroko i serdecznie, ale miał zimne, szare oczy. Ubrał elegancki, butelkowy garnitur, ale lakierki zastąpił trampkami i zupełnie zrezygnował z krawata (zamiast niego, szyję zdobił złoty łańcuszek z zawieszką, z początku myślałem, że to jakiś symbol religijny, ale bliższe oględziny ujawniły sylwetkę kobiety tańczącej na rurze). Widzicie, same „ale”, nawet między wierszami.

 – Jak ci się podoba biuro? – zapytał, gdy już wygodnie się rozsiedliśmy.

– Bardzo – odpowiedziałem, powstrzymując zgryźliwy komentarz o innowacyjnych rozwiązaniach na polu stricte administracyjno-użytkowym.

Przez moment trwała cisza; intensywna, wiercąca dziurę w brzuchu cisza. Widziałem kiedyś dokument o negocjacjach, w którym określono jego kolejne etapy. A może to był jakiś teleturniej? Nie jestem pewny, ale to nieważne. Na przekór powszechnym przekonaniom, narrator (albo prezenter? Chyba jednak prezenter; gdzieś w pamięci mam obraz faceta w smokingu i kobiety w cekinowej kiecce) wykazał, że szeroko zakrojona ofensywa już na samym początku rozmów to błąd; zamiast tego zalecał coś w rodzaju okopania się w swoich racjach i czekanie na atak przeciwnika, w celu poznania jego motywów, intencji i skali działań. Dopiero po odparciu pierwszego ataku, można wyprowadzić zakrojony kontratak, który, jeśli tylko dobrze go zrealizować, może w kilka minut wykończyć oponenta. A więc, w teorii nic prostszego, wystarczy – dosłownie – nic nie robić. Jednakże, z praktycznego puntu widzenia, każda sekunda wydłużała się dziesięciokrotnie i parzyła jak wyciągnięty z ogniska kartofel; wytrzymałem zaledwie minutę, zanim pękłem.

– KPG… to od nazwisk założycieli? – zagaiłem, żeby usłyszeć w końcu ludzki głos.

Dobromir uśmiechnął się szerzej. Wyraźnie czekał na to pytanie.

– KPG, to skrót od: kasa, pieniądze i gotówa. To jedyne trzy rzeczy, o które warto na tym świecie walczyć do ostatniej kropli krwi. To także powód, dla którego tutaj przyszedłeś.

– Cóż, przyszedłem tu… po prostu pogadać.

– Nie bądź śmieszny! Gdybyś chciał po prostu pogadać, to wystarczyłoby odwiedzić pierwszego lepszego sąsiada i zaproponować herbatkę. Przecież nikt nie tuła się przez pół kraju, żeby po prostu pogadać. Obaj dobrze wiemy, że jedynym powodem naszego spotkania, jest chciwość; stara, dobra, poczciwa, budująca fortuny chciwość. Jeśli masz inny powód, to śmiało, wyrzuć to z siebie. Ale pozwól mi najpierw podsumować fakty! A więc, na twoją działkę dosłownie spadł z nieba diament. Musisz mi w tym momencie uwierzyć na słowo, ale nie znam wielu osób, którym przytrafiła się taka okazja. Idąc dalej: dostałeś niezgorszą propozycję pomocy uregulowania zobowiązania wobec, tfu, urzędu skarbowego. W perspektywie kilkadziesiąt milionów, życie o jakim marzy 99% tego kraju. A jednak wystarczył jeden telefon, żebyś zapragnął więcej. Teraz twoja kolej, jeśli znasz inny niż chciwość powód naszego spotkania, to słucham. Zaczekaj jeszcze tylko sekundę! – Wziął do ręki telefon, wybrał numer i odczekał kilka sekund. – Linda? Odwołaj wszystkie moje spotkania na dziś… Tak… Niech się pieprzy i czeka na kolejny wolny termin… Tak, możesz mu dosłownie tak powiedzieć… Tak, dziękuję. – Rozłączył się i spojrzał mi prosto w oczy. – Teraz mamy cały dzień. Śmiało. Jeden powód.

Dobromir wstał zza biurka, zrzucił marynarkę i poszedł zrobić serię na ławeczce. To poniekąd uprzejme z jego strony, że pozwolił mi w spokoju zaczerwienić się i oddać myślom. Nie chcę was jakoś za bardzo wciągać w tę burzę myśli (której głównymi komponentami były naprzemiennie dwa stanowiska: „Cholera, ma rację” i „Nie no, przecież nie ma racji!”), dlatego powiem tylko, że chcąc nie chcąc, przyznałem mu rację. Nie było innego powodu. Pisałem już to wcześniej i podkreślę raz jeszcze: chcę i chciałem być bogaty. A apetyt rośnie w miarę jedzenia.

 

*

 

Pauza! Muszę w tym miejscu wyjaśnić jedną rzecz.

W całym życiu przeczytałem około trzech tysięcy książek, z czego pięć przed odsiadką, a resztę już za kratami. Rozumiecie… nie ma tu za wiele do roboty.

Ale do rzeczy. Jedną z tych książek była pozycja o technikach manipulacji i wpływie społecznym. To, co wtedy zrobił ze mną Dobromir nazywa się wywołaniem dysonansu poznawczego, a jej efekt to autoperswazja, dzięki której uwierzyłem, że przedstawione intencje są moimi własnymi i tylko moimi. Cóż, byłby z niego doskonały guru sekty.

I jeszcze jedno: przepraszam za formę, której wtedy użyłem. Boże, jaki wstyd, zupełnie jakbym zapomniał, o czym pisałem kilka tygodni wcześniej, a propos braku oczekiwań… Nie było innego powodu! Podkreślę raz jeszcze! Apetyt rośnie w miarę jedzenia! Minęło wtedy chyba z pół roku, a ja nie dość, że wciąż w to wierzyłem, to jeszcze swojej naiwności dodałem takiej doniosłości, jakbym przynajmniej stworzył bombę termojądrową.

 

*

 

Dobromir wrócił za biurko. Lekko dyszał i pulsowała mu żyłka na czole, ale w oczach płonął ogień.

– I jak? Potrzebujesz więcej czasu? Jeśli tak, to nakarmię…

– Nie! To znaczy… w porządku, przyznaję, że chciałbym zarobić więcej pieniędzy.

– Świetnie! – Dobromir klasnął w dłonie. – Bierzmy się w takim razie do pracy!

– Chwila, chwila! Wciąż nie wiem, czym się będziemy zajmować.

– To bardzo proste. Otworzymy spółkę. Akcyjną, rzecz jasna. Po 30% w udziałach dla nas, reszta dla rynku, żeby rozkręcić obrót.

– W porządku… I czym będziemy się zajmować?

– Przecież wytłumaczyłem ci to przed chwilą. Czego nie rozumiesz?

– No… to co będziemy sprzedawać?

Dobromir skrzywił się, jakby pod nos podsunięto mu talerz nieświeżych owoców morza.

– Zadajesz złe pytanie. Nie pytaj co będziemy sprzedawać. Pytaj na czym będziemy zarabiać. Od razu odpowiem: na wzroście ceny detalicznej udziałów spółki, poprzez właściwie proporcjonalne rozwadnianie akcji własnych w stosunku do wzmaganej presji popytowej na potencjalnych inwestorów.

– Przyznaję, że… nie rozumiem.

– Nic nie szkodzi, złapiesz w locie. To co, pracujemy?

– Z tym, że… nie sądzę, żeby to działało w ten sposób. W sensie, mamy jakiś produkt?

Dobromir raz jeszcze się skrzywił.

– Chłopie, operujesz w złych kategoriach. Myślisz materialnie, a musisz horyzontalnie! Nie pytaj więc, jaki jest nasz produkt. Zapytaj, jaka jest nasza oferta. Od razu odpowiem: oferujemy marzenie, wizję, perspektywę; uczucie, które od fantazji dzieli trudna do zignorowania myśl, że możliwe jest wszystko o czym pomyślisz, zwłaszcza gdy w zasięgu wzroku jest przykład nieustannie wymuszający porównanie.

– No… dobra. I rozumiem, że moją częścią wkładu jest diament, tak? Po to mnie sprowadziłeś?

– Nie. Twój diament zostaje u ciebie. Będzie potrzebny, ale nie stanie mu się krzywda.

– Czyli ty opłacisz wszystko?

– Absolutnie nie. Chłopie, nigdy nie idziesz do kasyna ze swoimi pieniędzmi.

– To skąd weźmiesz pieniądze na… sam nie wiem. Reklamę? Biuro?

– Biuro właściwie już mamy, a w kwestii reszty opłat, to zaczekaj chwilę.

Dobromir wziął raz jeszcze telefon do ręki i wykręcił numer. Mrugnął do mnie okiem, po czym nastąpiło połączenie.

– Halo? No hej, tu Wielki De. Co słychać, rodzina zdrowa? – Wielki De zakrył dłonią słuchawkę i szepnął do mnie: „Bank Krajowy, mój osobisty człowiek. Niech się najpierw wygada”. Po kilku sekundach wrócił do rozmowy. – Acha… No tak… Spadła ze schodów? To okropne! Powiedz, gdzie leży, a natychmiast wyślę kwiaty… W porządku… Słuchaj, umówimy się wkrótce na kolację i na spokojnie porozmawiamy, teraz dzwonię w interesach. Rozkręcam biznes, potrzebuję finansowania z najwspanialszego banku na świecie… Czym się będziemy zajmować? Człowieku, to będzie coś świeżego, innowacyjnego, przebojowego, zapierającego dech w piersiach… Jakie ryzyko? Czekaj, zerknę do szacunków. – Dobromir raz jeszcze zakrył dłonią mikrofon, po czym zainscenizował scenę seksu oralnego ze słuchawką telefonu. Po kilkunastu bardzo długich i żenujących sekundach wrócił do rozmowy. – Jak dla was? Żadne, w najgorszym wypadku umiarkowane… Audyt przedwstępny? Nie mogę sobie na to pozwolić, wiesz, że konkurencja nie śpi! Muszę działać tu i teraz… Podwój tę sumę i jesteśmy w domu… Interesy z tobą to czysta przyjemność! Do usłyszenia.

Dobromir odłożył rozpromieniony słuchawkę.

– Mamy finansowanie! Dziesięć milionów w kredycie obrotowym, na start powinno wystarczyć.

– Wiesz co… a nie mógłbyś poprosić o więcej, żebym spłacił podatek dochodowy? To w sumie rozwiązałoby sporo moich problemów.

– Józiu, zapomnij na chwilę o tym przeklętym, tfu, urzędzie skarbowym. Nim zajmiesz się później, teraz będziemy kosić siano. Z resztą, kredytu nie można opodatkować i kredytem nie można spłacić podatku. Percent manducare percent. Nie znasz?

– Przykro mi, ale chyba nie.

– Spokojna twoja głowa, przy mnie wszystkiego się nauczysz. A teraz do pracy! Od gadania tylko mnie suszy.

Dobromir opuścił gabinet zanim zdążyłem wysunąć kolejną obiekcję. Tygrys w rogu pokoju jakby wyczuł odejście nadzorcy i ryknął wściekle, po czym zaczął człapać nerwowo po klatce trzy na trzy metry. Pręty miejscami zżerała rdza, w dodatku wyglądały na pospawane naprędce i mało sprawnie. Wyszedłem więc z założenia, że bezpieczniej – przynajmniej tymczasowo – będzie podążać za Wielkim De.

 

Kilkanaście lat temu w kraju wprowadzono obowiązek jawności płac, co jeśli dobrze kojarzę, miało na celu uspokoić napiętą pod względem ekonomicznym sytuację w społeczeństwie. Ale ja tu przecież nie o socjologii chciałem pisać. Moje pytanie brzmi: czy miał ktoś z was kiedyś okazję zweryfikować bazę umów? Jeśli nie, to nic dziwnego, jest naprawdę – naprawdę – głęboko zakopana na rządowej stronie. W każdym razie, ja sprawdziłem. I wiecie co odkryłem? Że wynagrodzenie dyrektora wysokiego szczebla w dowolnym krajowym przedsiębiorstwie, to zaledwie 120% przeciętnego krajowego wynagrodzenia.

Ale jak to?! Pomyślałem sobie wtedy. To skąd w takim razie te samochody, jachty, wille i wszystkie inne przywileje, które pomagają wyróżnić się na tle 95% społeczeństwa?! Długo próbowałem odkryć istotę tej zależności, w desperacji poprosiłem nawet Marka o uchylenie rąbka tajemnicy, ale najpierw mnie zignorował, później próbował spławić, a na końcu zakrył się tajemnicą przedsiębiorstwa. Z uwagi na brak nowych tropów, zamknąłem moje małe śledztwo. Rozwiązanie zagadki odkryłem dopiero, gdy przyjechałem do stolicy. Wtedy poznałem dyskretny urok płatności na fakturę. Wiecie, że w tym kraju na fakturę można wziąć praktycznie wszystko? Wynajem mieszkania – faktura. Droga kolacja (niekoniecznie biznesowa) – faktura. Nowa garderoba – faktura. Nawet mój w diler w stolicy wystawiał faktury; na witaminki, jak głosiła jej treść. Tym sposobem, dyrektorzy zapewniają sobie luksus, a przedsiębiorstwa nie dość, że rozwadniają rzeczywisty dochód, to jeszcze raz na rok odbierają zwrot podatku (rozdawany później w formie premii rocznej klasie zarządzającej). Pierwszy milion ponoć trzeba ukraść, ale jak widać są prostsze i czystsze sposoby.

No… możliwość fakturowania sprawiła, że dziesięć milionów wydaliśmy w niespełna trzy tygodnie. Nie przeczę, trochę w tym naszej winy. Ja wynająłem apartament prezydencki w najdroższym hotelu, kupiliśmy kilka samochodów sportowych (w celach służbowych, rzecz jasna), a Dobromir nabył kolejnego tygrysa i zlecił montaż nowej windy w budynku, prowadzącej bezpośrednio do jego gabinetu. Chyba nie muszę podkreślać, że takie przyjemności do najtańszych nie należą. Niemniej, znaczną część tej kwoty (to znaczy… myślę, że znaczną, stosunek Dobromira do dokładnej księgowości jest w najlepszym razie pogardliwy) przeznaczyliśmy na rozwój firmy, a dokładniej rzecz ujmując, na dwa przedsięwzięcia: kampanię marketingową, której byłem główną twarzą i wynajem gigantycznego obiektu widowiskowego na konferencję biznesową. Efekty tych działań miałem poznać 29 września, czyli w miesiąc od naszego spotkania.

Konferencję zaplanowano na dziewiętnastą. Zjawiłem się kilka godzin wcześniej, chcąc pomóc przy ostatnich przygotowaniach, ale Dobromir – jak przez cały ostatni miesiąc, zresztą – kazał mi, tutaj cytuję, siąść na dupie, nie przeszkadzać i podziwiać mistrza przy pracy. No to usiadłem. Przez pierwsze dwie godziny na sali panowała krzątanina jak w mrowisku, testowano dźwięk i wyświetlano kolejne slajdy… czy raczej banery reklamowe, dokładnie te same, które zalały miasto i każdą darmową aplikację mobilną. Na tej podstawie Wielki De chciał zaskarbić serca i umysły tłumu; żadnych statystyk, badań, przewidywań. Dobromir tłumaczył, że fakty – a szczególnie analizy – nie są sexy i nikogo nie interesują, że do tłumu potencjalnych inwestorów należy przemawiać językiem pieniędzy. Co to dokładnie oznacza? Miałem się już za chwilę przekonać.

Pierwsi goście zjawili się krótko po osiemnastej i wolne miejsca stopniowo znikały. Przyszli wyłącznie przedstawiciele brzydszej płci, ale jakby tego było mało, to wyglądali jak po użyciu funkcji kopiuj-wklej. Między trzydziestką a czterdziestką, dżinsy i biała koszula, twarz opalona na pomarańczowo, biznesowy fryz, piwo w lewej dłoni, smartfon (a na nim wyniki giełdy) w prawej.

Równo o dziewiętnastej zgaszono światła nad widownią. Z głośników zagrały gitarowe riffy, a melodii towarzyszył epileptyczny pokaz laserowy. W chwili wejścia perkusji uruchomiono wytwornice dymu i strzeliły płomienie, a na scenę, dopingowany burzą oklasków, wszedł Dobromir. Uśmiechał się od ucha do ucha, machał publiczności i czekał aż owacja ustanie… czy raczej pławił się każdą sekundą tej chwili, pozwalając jej trwać.

Muzyka ucichła, a Wielki De stanął jak wryty i wyglądał na mocno zamyślonego. Po krótkiej chwili za jego plecami coraz wyraźniej wyświetlano jeden z banerów reklamowych, na którym pozowałem z diamentem w dłoni, a po mojej prawicy wklejono napis: „PIERWSZY MILIARD TYLKO CZEKA”. Dobromir opowiadał mi, że zaplanował niemal każdą sekundę spektaklu, podejrzewam więc, że odliczał w głowie czas niezbędny na ukazanie slajdu i przetworzenie go przez zebranych ludzi. W końcu zabrał głos.

– Witam wszystkich zebranych!

Tyle wystarczyło, by tłum ponownie zerwał się z oklaskami. Zmieniono slajd. Znów pozowałem z diamentem, tym razem slogan mówił: „PO BOGACTWO WYSTARCZY SIĘ SCHYLIĆ”. Dobromir przybrał pozę myśliciela, a gdy minutnik w jego głowie zasygnalizował koniec czasu, kontynuował przemowę:

– Chcecie zarobić trochę forsy?

Tłum odpowiedział owacją na stojąco, długą i intensywną. Znów zmieniono slajd. Raz jeszcze moje zdjęcie i napis: „TAKA OKAZJA SIĘ NIE POWTÓRZY”. Dobromir pozwolił, by zapanowała cisza, po czym podjął przerwany wątek:

– Pierwsi, będą pierwszymi. Dla ostatnich resztki albo nic! Bez wody nie ma młyna. Gdy ziemia pęka i powstają kontynenty, wyłącznie od decyzyjności zależy, pod czyim panowaniem znajdą się nowe zasoby. Przypadek? Nie wierzę w przypadek. Szczęście? Na nim polegają niewolnicy przypadku. Niewola? Miałem szczęście zerwać łańcuchy i przejrzeć na oczy. Znam swoją drogę i chcę was nią poprowadzić!

 Burza oklasków po tych słowach niemal rozsadzała bębenki uszne. Kilka kwiecistych bukietów poleciało szerokim łukiem i upadło na scenę, widziałem w tłumie płaczących ze wzruszenia mężczyzn, kilku innych wyglądało no gotowych, by zerwać się do tańca. I tak, wiem, że to brzmi niedorzecznie, a przemowa wygląda jak zbiór przypadkowych liter, poprawionych przez autokorektę, ale słowo daję, to wszystko prawda! Sam byłem zresztą w szoku. A przynajmniej do chwili, gdy uświadomiłem sobie, że Dobromir nie potrzebował inwestorów, tylko wyznawców, hazardzistów szukających sensu życia.

W końcu zapanował spokój i Dobromir mógł kontynuować.

– Chciałbym z tego miejsca podziękować również wyjątkowej osobie. Odważnej. Przebojowej. Zupełnie wyrwanej z szablonu. Moi mili, gorące brawa dla prezesa naszej spółki Star Ice Inc. Józefa Cybulskiego!

Skierowano na mnie snop światła i puszczono obraz na żywo. Obgryzałem nerwowo paznokcie i wyglądałem jak wybudzony z kilku letniej śpiączki. Nie spodziewałem się tej części spektaklu… jak i również tego, że zasiadam w fotelu prezesa nowej spółki. Przyznaję, że w ostatnich tygodniach podpisywałem sporo papierów, ale ten detal gdzieś mi umknął.

Gdy oklaski ustały (tym razem zdecydowanie mniej intensywne), Dobromir raz jeszcze podjął wątek. Tym razem żadnych slajdów, kamerę skierowano wprost na niego, a obraz wyświetlano za jego plecami. Tworzyło to monumentalne – i tylko odrobinę megalomańskie – wrażenie.

– Gdybym piętnaście lat temu wiedział, gdzie dziś będę, nie uwierzyłbym. Pamiętam, jak zaczynałem w biznesie. Pamiętam jak wtedy wyglądał świat. Pamiętam system zamknięty jak strefa kwarantanny. I wiecie co wtedy usłyszałem od dobrego przyjaciela? Powiedział mi: teraz albo nigdy. Posłuchałem. Z tym przesłaniem kończę przemowę i otwieram sesję inwestorską, w której możecie uczestniczyć za pomocą aplikacji KPGapp. Amen. Kocham was. Jesteście najlepsi. Bóg jest wielki. Teraz albo nigdy.

Dobromir wrócił za kulisy, a publika skupiła pełną uwagę na ekranach telefonów. Wyglądali jak emeryci przy jednorękich bandytach; ktoś mógłby rzucić między krzesła granat i nikt nie zwróciłby uwagi. Co się tyczy samej konferencji… to właściwie tyle. Dziesięć minut klaskania, kilka bon motów, nie zapomnijcie kupić naszych akcji i dobranoc.

Opuściłem swoje miejsce i dołączyłem do Wielkiego De za kulisami. Siedział w wygodnym fotelu, pił szampana i obserwował na telewizorze wykres, układający się w tamtej chwili w niemal pionową kreskę.

– Co to? – zagaiłem.

– To, mój przyjacielu, rodząca się fortuna.

– Będę z tobą szczery. Nie spodziewałem się takiego sukcesu. A tu spójrz tylko! Walczą o te akcje jakby zależało od tego ich życie!

Dobromir uśmiechnął się enigmatycznie po moim komentarzu. 

– Dziękuję – odpowiedział.

 

*

 

Mam wrażenie, że za chwilę będzie więcej wtrąceń niż właściwej treści, ale nie mogę zostawić tej sytuacji bez słowa wyjaśnienia.

Wtedy myślałem, że ten wykres ilustruje rosnącą wartość naszej spółki, ale w rzeczywistości, pokazywał obroty generowane dzięki KPGapp. Dlaczego tak to Dobromira interesowało? Ponieważ Wielki De zarabiał podwójnie. Raz: biernie, czyli dzięki rosnącej wartości aktywów, a dwa: aktywnie, ponieważ na każdym zakupie i sprzedaży akcji Star Ice Inc., aplikacja pobierała prowizję. Niewielką, ale efekt skali przeobrażał kulę śnieżną w lawinę. Od tej prowizji z kolei, wypłacano jego prowizję jako udziałowcowi spółki posiadającej KPGapp.

 

 

*

 

Sesję otwartą zaplanowano na trzydzieści minut. Już po dziesięciu wykres utracił dynamikę i bardziej przypominał coś w rodzaju równi pochyłej. Na pięć minut przed końcem ruch praktycznie stanął. Nie widziałem niestety na ekranie informacji o ostatecznej cenie za akcję, ale mając na uwadze początkowy ruch i stawkę pierwotną w kwocie kafla za udział, liczyłem na naprawdę dobre informacje. Gdy minęło trzydzieści minut, Dobromir spojrzał na telefon i odświeżył ekran.

– Nie myślałeś, żeby wyświetlało ci na tym telewizorze od razu cenę? – zapytałem, wskazując na nieruchomy już wykres.

– No widzisz… nie pomyślałem o tym zawczasu.

Na ekranie powoli pojawiały się pierwsze informacje. Godzina, wykres obrazujący wahania ceny, aż w końcu pionowa, przerywana kreska wskazująca moment zamknięcia sesji. Kilka sekund później aplikacja ujawniła cenę akcji i zdradziła szacunkową wartość spółki. Na ten widok poczułem mdłości. Nie wiem, czy ktoś z was był kiedyś tak szczęśliwy, że aż zbierało mu się na wymioty, ale ja tak miałem. Ze szczęścia było mi niedobrze.

– No, przyjacielu, w mojej opinii poszło całkiem nieźle – skomentował wynik Dobromir. – Spółka jest warta nieco ponad sto pięćdziesiąt milionów. Trzeba tu uczcić! Skusisz się na szampana?

Skusiłem się. Smakował wybornie.

 

Do tej chwili przedstawiałem wydarzenia w sposób dokumentalny. Dokumentalny, w sensie: nie pomijający żadnych, nawet najbardziej nieprzyjemnych szczegółów. Gdzieś słyszałem, że każdą dobrą historię warto ciut podkoloryzować, wiecie, dla efektu. Osobiście nie zgadzam się z tą opinią. Albo mówisz prawdę, albo nie mam dla ciebie i twojej pracy szacunku, koniec i kropka. Wszystkie przedstawione dotychczas wydarzenia, dialogi, emocje, to najsurowsze fakty. Bez kitu, jeśli porozmawiacie z przedstawionymi w tej historii osobami, to potwierdzą wam każde przytoczone słowo; delegacja bankowa potwierdzi wygląd mojego domu, Marek potwierdzi jazdę samochodem i relację z działki, dwie pracownice infolinii Banku Krajowego potwierdzą wypowiedzenie umów o pracę w trybie natychmiastowym. Mogę sobie wiele zarzucić, ale kłamstwa? Nigdy.

Aż do tego momentu historii opisałem wszystko dosłownie tak, jak było. Ale teraz mam drobny problem. Bo wiecie… średnio pamiętam co dokładnie się dalej działo. Trochę jakbym widział drzewa, ale nie dostrzegał tworzonego przez nie lasu. Wszystko dlatego, że po 30 września, roku pańskiego 2025, zostałem gwiazdą biznesu, co niegdyś oznaczałoby niedostępną szarej masie obywateli prywatność, ale współcześnie równało się statusowi celebryty. A skoro byłem gwiazdą, to bawiłem się jak gwiazda. Stąd mało wyraźny obraz wydarzeń z okresu pięciu miesięcy po prezentacji; wierzcie mi, narkotyki (używam liczby mnogiej nie dla pokreślenia ich ilości, a raczej stosowanej palety, nie będzie przesadą stwierdzenie, że spróbowałem wszystkiego) łączone z alkoholem degenerują pamięć niewiele gorzej niż amnezja wskutek urazu głowy. Przez te nieco ponad 150 dni praktycznie nie schodziłem z bomby. Od godziny dziesiątej do szesnastej – czasu zarezerwowanego na obowiązki zawodowe – funkcjonowałem dzięki mieszance Tequila Sunrise i kokainy; to połączenie umożliwiało mi przebrnięcie codziennie przez stos dokumentów (czasem bardziej, czasem mniej sumiennie), spotkania biznesowe i snucie planów dalszej ekspansji dla Star Ice Inc. Po godzinie szesnastej, repertuar ulegał aktualizacji, najczęściej na Toma Collinsa i kilka tabletek, w zależności od charakteru spotkania towarzyskiego, wybierałem środki oparte na oksykodonie, solach amfetaminy, psylocybinie, czy co tam jeszcze z tablicy Mendejelewa mogło się trafić. Na dobranoc benzodiazepiny – jeśli w ogóle kończyłem dzień. Trzy do pięciu godzin snu i zabawa zaczynała się od nowa.

Powyższy opis powinien do pewnego stopnia usprawiedliwić… nie, to niewłaściwe słowo. Powinien do pewnego stopnia wytłumaczyć tak nagłą zmianę formy wypowiedzi z drobiazgowego – a przede wszystkim linearnego – opisu, w bardziej ogólny, trochę może chaotyczny, ale dobrze oddający jak szaloną karuzelą potrafi być życie. Zwłaszcza, gdy ma się pieniądze.

A co mniej więcej się działo wtedy? Cóż, sporo pracy, to na pewno. Razem z Dobromirem zorganizowaliśmy jeszcze sześć podobnych konferencji (jedną nawet samodzielnie poprowadziłem) i zwiększyliśmy wartość firmy siedmiokrotnie, powoli zbliżając się do obiecanych przez Wielkiego De dwóch miliardów. Jako że akcja to nie pieniądz, to każdemu skokowemu wzrostowi spółki towarzyszył telefon do Banku Krajowego i podniesienie limitu kredytu obrotowego. O pięć, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia milionów. Rzućcie dowolną kwotę, a ja powiem: "Tak, tyle na koncie miałem wtedy i wtedy". Kredytu oczywiście nie można opodatkować, więc co dostaliśmy, to od razu wydaliśmy, czasem po nakreśleniu celu, ale częściej bez większego zastanowienia. Pytacie co z odsetkami, w takim razie? Domyślcie się. Macie wszystkie niezbędne dane do rozwiązania równania.

 

*

 

Kredyt.

W sensie… kolejnym kredytem, czy raczej zwiększeniem limitu w kredycie obrotowym, spłacaliśmy odsetki naliczone po poprzednim kredycie. Pomyślałem sobie, że to jednak nie tak oczywiste, jak zakładałem.

Wytłumaczę to pokrótce, schemat jest naprawdę prosty. Akcjami zabezpieczacie kredyt. Gdy wartość akcji rośnie, możecie zawnioskować o zwiększenie kredytu i tak właściwie w nieskończoność, do śmierci lub bankructwa. Papierowy tron dla papierowego króla.

 

*

 

Co jeszcze się działo? Pomyślmy… Imprezy! Oj, tak. Bawiłem się w najlepsze, co już raz napisałem, ale podkreślę ponownie. Przy okazji zabaw poznałem mnóstwo osób, z czego najbardziej ceniłem te, które decydowały się zostać do białego rana. Przez mój apartament przewinął się tabun pięknych kobiet; wszystkie Asie, Maje, Justyny, Alicje, Małgosie, Pauliny i tak dalej, mieszkające w stolicy i obracające się w bogatych kręgach, nie uznające siebie za prostytutki, a jednak z bardzo konkretnymi oczekiwaniami matrymonialnymi; zazwyczaj bez szansy pokrycie, ale kto odmówi im szukania tej jednej szansy na milion? Potwór, w najlepszym razie, a ja za potwora siebie nie uważałem. Było również kilku pięknych chłopców; Adam, Paweł, Michał, Jakub i kilku jeszcze. Oczywiście, żeby było jasne, nie jestem gejem. Jak powszechnie wiadomo, podanie bez strzału nie wpływa na wynik meczu.

Próbując podsumować to wszystko jakoś jednym słowem, było (uwaga, nadciąga wulgaryzm): zajebiście. Choć nie zawsze. Przyroda nie znosi próżni, moneta ma dwie strony, kto nie doznał goryczy ni razu, bla, bla, bla, wiecie o co mi chodzi. Bywało przykro, chwilami okazywałem się małostkowy, a nawet okrutny. Przykładowo, pamiętacie jeszcze Katarzynę, która zaprowadziła mnie w siódmym najwyższym wieżowcu w mieście do gabinetu Dobromira? No… Obiecałem, że szepnę dobre słówko Wielkiemu De o jej uczynności i drzemiącym w niej potencjale, ale jako, że na świecie nic za darmo nie ma, to cóż… co byłabyś w stanie dla mnie zrobić? I uwierzcie mi, spoglądanie z góry na zakorkowaną ulicę w trakcie fellatio jest niezapomnianym przeżyciem, ale półgodzinna rozmowa w dziale zasobów ludzkich, na temat granic i szacunku w biurze, to jednak przesada. Wystarczyło przecież wysłać maila, sperma na twarzy jeszcze nikogo nie zabiła, nie wiem o co to całe zamieszanie.

 

*

 

Chwileczkę! Zanim mnie skanselujecie.

Powyższym przykładem chciałem zobrazować zdegenerowanie, do jakiego może doprowadzić władza, ale zapomniałem kluczowej informacji! Mianowicie, że tak myślałem, będąc w stolicy. Już po powrocie do domu zrozumiałem, że to było nie tylko molestowanie seksualne, ale właściwie… właściwie, to nawet gwałt.

Mam nadzieję, że Kaśka już tam nie pracuje. Albo że dostała choćby awans. Choć, lepiej dla niej, jeśli tam nie pracuje już.

 

*

 

Ale najbardziej żałuję sytuacji z połowy listopada. Zadzwonił Marek. Była druga w nocy i nie odebrałem już kilkunastu wcześniejszych połączeń. Zamknąłem się w łazience luksusowego apartamentu, w którym trwała impreza.

Z wielkim trudem odebrałem telefon.

– Józek, co ty wyprawiasz? Byłem u ciebie pod domem. Dzwonię od rana. Mam zorganizowane pieniądze, gdzie ty się podziewasz? – Wyrzucił z siebie Marek.

Co ja wyprawiałem? Wtedy trzymałem oburącz umywalkę i przyglądałem się własnemu odbiciu w lustrze. Moja twarz topiła się jak figura woskowa postawiona zbyt blisko ognia. Oczywiście, tak naprawdę nie topiła się. Kilka godzin wcześniej wziąłem dwie tabletki złożone z 3,4-metylenodioksymetamfetaminy (nawet nie wiem co to jest) i morfiny (to, już niestety wiem czym jest), a niecałe pół godziny przed tą rozmową dorzuciłem do pieca kolejne dwie. Nie mam pewności, w końcu nie jestem lekarzem, ale chyba przez tę krótką chwilę umierałem. Zarechotałem. Mojemu odbiciu w lustrze brakowało górnej, lewej jedynki. Kiedy straciłem zęba? Nie pamiętam.

– Halo?! Józek, żyjesz?! – odezwał się głos z telefonu.

– Żyję – odpowiedziałem. – Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

– Wszystko w porządku? Brzmisz… niewyraźnie.

– Jasne, że wszystko w porządku! Czego chcesz?! Nie mam dużo czasu.

– Umawialiśmy się dwa miesiące temu na układ. Miałeś dostać pieniądze. Za działkę. Pamiętasz? Józek… gdzie ty jesteś?

– Jestem tam, gdzie ty nigdy nie mogłeś dojść, bo masz za małe jaja.

– Co?! O czym ty mówisz?

– O tym, że między nami koniec. Nie ma żadnego interesu. Nie potrzebuję twojej wymuszonej łaski. Powiedz mi, który dzisiaj jest?

Przez chwilę na linii trwała cisza, w końcu Marek odezwał się oschle:

– 15 listopada…

–W takim razie 15 listopada za rok. Zapamiętaj tę datę. Bo wtedy kupię was i wejdę do Wód Krajowych, wywalę wszystkich na zbity pysk i zaprowadzę tam porządek. Dobrze ci radzę, póki masz dostęp do koryta, żryj, ile wlezie. Twoje dni są policzone.

Rozłączyłem się i – znów z ogromnym trudem – zablokowałem kontakt. Kilka sekund później do toalety weszły dwie dziewczyny (prawie na pewno pełnoletnie) i zaoferowały nieco proszku. No i co dalej… pewnie się domyślacie co dalej. Klimpa zapchana, gadka się kręci, później taryfa, sildenafil, bo wiadomo, w takim stanie kutas nie sługa, i do pracy na dziesiątą. Jednak nie umarłem, ale to już pewnie sami wywnioskowaliście.

No… z wyjątkiem kilku przykrych sytuacji, było naprawdę zajebiście. Jednakże, wszystko co dobre, nieuchronnie zbliża się do końca. W moim przypadku mogę chyba szczerze powiedzieć, że sytuacja była zupełnie niezależna ode mnie. Pamiętacie jeszcze, jak pisałem, że meteorytowy błysk na niebie był pierwszym błyskiem? No… to można powiedzieć, że moje życie składa się z dwóch błysków. Pierwszy wyniósł mnie na sam szczyt, a drugi sprowadził na stare, dobrze znane dno. Na pewno wiecie w czym rzecz z drugim błyskiem. Każdy przecież w tym kraju – i na świecie, właściwie – ma wspomnienie związane z chwilą, gdy wszystkie stacje nadawcze, rozgłośnie i media społecznościowe nadały wiekopomną dla ludzkości informację. Moja koleżanka dowiedziała się z radia, gdy grała w tenisa, znajomy akurat kładł kafelki, inny wyprowadzał psa na spacer. Każdy przeżywał zwyczajny dzień, gdy 12 lutego, szum informacyjny na krótką chwilę ustał, a świat skupił się na jednym wydarzeniu, na pierwszym kontakcie ludzkości z obcą cywilizacją.

Pamiętam to bardzo dokładnie. Godzina czternasta trzydzieści. Wtorek. Razem z Dobromirem siedzieliśmy w biurze na planowanej inicjatywie wspierającej organizację. W skrócie PIWO… Tak naprawdę to nie zajmowaliśmy się żadnymi planami, wspieraniem a tym bardziej organizacją. Po prostu waliliśmy browary i oglądaliśmy co aktualnie ramówka telewizyjna nadawała. Wtedy grali program „Anioły biznesu – wypadasz!”, w roli gospodarza Donald Pułapkowski.

Program przerwano, pojawił się znany prezenter telewizyjny w studiu; włosy miał w nieładzie, makijaż nałożony byle jak, marynarka niewykrochmalona. Widać, że gwiazdę ściągnięto w wielkim pośpiechu.

– Drodzy państwo, przerywamy program z ważną informacją. Dziś, około godziny dziesiątej, park publiczny w stolicy został odizolowany i objęty kwarantanną. Właśnie teraz przerwano cenzurę i dopuszczono media na miejsce. Drodzy państwo… jest dla mnie wielkim zaszczytem poinformować was jako pierwszy, że nie jesteśmy sami w kosmosie. Ze studia, Antoni Kruczek, relację z parku prowadzi Maria Litwińska. Mario, oddaję ci głos.

Obraz przeskoczył do parku. Sceneria jak z wojny lub zamachu stanu; pełno pojazdów wojskowych, czołgów i ludzi uzbrojonych w karabiny, w tle: sience-fiction, czyli statek kosmiczny, i jest to określenie najlepiej oddające stan rzeczy, ponieważ wyglądał jak stereotypowy statek kosmiczny w kształcie dysku; sami zresztą dobrze wiecie, co ja wam będę to opisywał.

Gdy stacja telewizyjna nabrała pewności, że widzowie zrozumieli powagę sytuacji, kamerę skierowano na Litwińską. Poznaliśmy się kilka tygodni wcześniej; to piękna, inteligentna kobieta z ostrym żartem. Dziwnie jednak było zobaczyć ją ubraną w… no, w sumie to po prostu ubraną; uczucie dziwności potęgował widok mikrofonu w jej ręce, ostatnim razem trzymała pejcz. Doskonale tym pejczem zresztą operowała, bez trudu potrafię sobie wyobrazić ją w roli tenisistki. Fantastyczny backhand! Ale przepraszam, ja tu zbaczam z tematu chyba za bardzo. Wróćmy – przynajmniej na chwilę – do najznamienitszego wydarzenia w historii ludzkości. A zatem, Maria stała na tle wojskowego namiotu, przed którym ustawiono dwie mównice, całość oczywiście pilnowana przez uzbrojony po zęby szwadron.

– Drodzy państwo – podjęła dziennikarka. – Jak donosi zaufane źródło z obozu prezydenckiego, Andrzej Milusiński jest w trakcie rozmów z przedstawicielami obcej cywilizacji. W ostatnim, przekazanym nam komunikacie podkreślono, że przybysze mają pokojowe zamiary, a rozmowa jest konstruktywna i zmierza do kompromisu. Będziemy natychmiast informować o wszelkich postępach. W tej chwili, oddaję głos do studia. Antoni?

Transmisję przekierowano do studia. Kruczek siedział przy okrągłym stole, towarzyszyli mu goście, przedstawieni jako eksperci od UFO. Cóż, od kilku minut nie jesteśmy sami we wszechświecie, a telewizja już zdążyła znaleźć specjalistów od tematu. To byłoby nawet imponujące, gdyby nie fakt, że trzech z czterech pojawiało się już w programach Kruczka jako eksperci od… właściwie, to od wszystkiego. Prawdziwi ludzie renesansu.

Ściszyliśmy na razie telewizor, czekając na prawdziwą relację.

– Zakład – odezwał się Dobromir – że będą zieloni? O pięć koła.

– Przyjmuję – odpowiedziałem pewny, że aż tak stereotypowo wyglądać to na pewno nie będą.

Stuknęliśmy się butelkami. Na hejnał! Kolejne piwo. Psyk! Zimny trunek w gardło. I czekaliśmy. Bardzo długo czekaliśmy. Naprawdę, naprawdę długo. Sami zresztą na pewno pamiętacie jak długo to trwało, do dziś w sieci jak wirus krąży mem, z wielkimi ślimakami w kosmosie; mało subtelne, ale celne. Po dziewiętnastej stacja nadawcza odpuściła sobie dalszą debatę, rzekomi eksperci powiedzieli już każdą oczywistość, która była do powiedzenia; puścili dokument o kosmosie, żeby wypełnić ramówkę. Z Dobromirem musieliśmy zadzwonić do asystenta biura, żeby przyniósł kolejne piwa, a później, żeby zorganizował kokainę, bo trochę nas już odcinało i nie było innego sposobu, żeby wysiedzieć. Kreseczka dla pana prezesa, kreseczka dla pana prezesa rady nadzorczej, i na drugą dziurkę, dla zachowania porządku, i jeszcze po jednej, bo wiadomo, nieszczęścia chodzą parami. I czekaliśmy. Znowu bardzo długo czekaliśmy.

W końcu, grubo po północy, przerwano program o księżycach Jowisza i znów wyświetlono obraz z parku. Na miejscu zorganizowano wielkie lampy, żeby oświetlić teren. Pod mównicami las reporterskich głów. Pierwszy na podest wszedł prezydent, widocznie zmęczony, ale uśmiechnięty jakby właśnie wygrał wybory. Zaraz za nim, szedł przedstawiciel obcej cywilizacji. Oczywiście, był zielony jak trawa na stadionie. Ale abstrahując od przegranych pieniędzy, powiedzcie mi, czy wy też nie poczuliście się rozczarowani faktem, że przybysz z innej galaktyki, wyglądał jak żywcem wyciągnięty z niszowych produkcji filmowych?! Obiecano nam konferencję z reprezentantem obcej, zaawansowanej technologicznie cywilizacji, a przynajmniej wystarczająco zaawansowanej, by odbyć międzygalaktyczny, załogowy lot, a dostaliśmy… no, ufoludka!

Prezydent stuknął dwa razy w mikrofon, po czym przemówił:

– Drodzy zebrani, widzowie, rodacy. Jest późna godzina, dlatego tym bardziej mnie cieszy, że jesteście z nami, w tej wiekopomnej chwili. To dla mnie ogromny zaszczyt, przedstawić wam nie tylko reprezentanta innej rasy, ale również mojego przyjaciela. Chyba mogę cię tak nazywać?

Ufoludek kiwnął głową, czyli chyba się zgodził.

– A zatem – kontynuował Milusiński. – Mój przyjaciel opowiedział mi swoją historię. Opowiedział o wojnie. O bitwie, w której brał udział. O tym, jak uszkodzono jego statek, a dokładniej: moduł nawigacyjny. Rodacy. Mamy nie tylko wielki zaszczyt gościć przybysza z innej planet, ale również bohatera wojennego.

Kosmita raz jeszcze kiwnął głową. Widać, nie był skory do wielkich, symbolicznych gestów.

– Mój przyjaciel opowiedział mi również o podróży po naszej galaktyce. O planetach, które odwiedził. O poszukiwaniach jednego elementu, który ulatując w przestrzeń kosmiczną, uniemożliwił powrót do domu jego załodze. Mamy na Ziemi takie powiedzenie: „Świat jest mały”. Drodzy rodacy, świat, jak się okazuje, jest absurdalnie, absurdalnie mały. Jakież było jego zaskoczenie, gdy wyszło na jaw, że ten element jest nie tylko na naszej planecie, ale przede wszystkim w tym kraju! Nie moglibyśmy odmówić oczywiście pomocy. Taką już mamy naturę w tym kraju, na tej planecie, że gdzie tylko możemy, niesiemy pomoc. Dlatego zgodziłem się oddać brakujący element. Nasz przybysz z kolei, zgodził się oddać nam część swojego paliwa, żeby nasi naukowcy mogli je zbadać. Żebyśmy jako cywilizacja zaszli dalej, niż tylko na księżyc. To naprawdę wielka chwila dla tego kraju. Wielka chwila dla całej ludzkości.

 

*

 

Tak… już na następny dzień ogłoszono Milusińskiego najgorszym negocjatorem na świecie. W sensie, po jaką cholerę nam kosmiczne paliwo, bez – ! – kosmicznej technologii, napędzanej tymże paliwem. Ale no… cały Andrzej. Najpierw zrobi, a później nawet nie, że pomyśli, tylko oburzony, że wszyscy wytykają mu błąd. Pamiętam nawet jego linię obrony, „Auto bez paliwa co najwyżej z górki pojedzie!”. Facet naprawdę, do samego końcu nie rozumiał co zrobił. Całe szczęście dla kraju, to była jego ostatnia kadencja.

Co do samego paliwa, z kolei, to cóż… poczułem się z jednej strony rozczarowany, a z drugiej zawstydzony, gdy w końcu rozwiązano zagadkę jego składu chemicznego. Nie ja jeden najpewniej, przecież transmisja internetowa odnotowała rekordową oglądalność. Siedemset pięćdziesiąt milionów ludzi, w różnych strefach czasowych, wykroiło z życia kilka cennych godzin, żeby dowiedzieć się, iż paliwo jest w istocie rozwodnionym roztworem C2H5OH do stężenia 40%, przefiltrowanym dziesięciokrotnie z użyciem węgla drzewnego.

Jeden-zero dla was, abstynenci.

 

 

*

 

Po tych słowach, dwóch ufoludków (wiem, że są osoby uznające to określenie za ksenofobiczne, ale do tej pory nie ustalono poprawnie politycznego zwrotu, więc cóż… korzystam) wniosło na podwyższenie beczkę. Ludzkość, nie chcąc popełnić dyplomatycznego faux pas, szybko wysłała w ich ślad własnych reprezentantów z tytanową walizką. Scenę rozświetlił blask fleszy. Najpierw wszyscy razem zapozowali z paliwem, tworząc tym samym materiał do nowych podręczników historii. Później zgromadzili się w tym samym celu wokół walizki. Uśmiechy. Kciuki do góry. Nawet otworzono walizkę.

I wtedy zakrztusiłem się piwem.

– To mój diament! – wrzasnąłem.

Dobromir, który jakimś cudem zdołał zapaść w drzemkę, zerwał się z fotela. Starł z twarzy pot i przyjrzał uważnie obrazowi z plazmy.

– Faktycznie. Co oni robią?

– Co robią, człowieku?! Okradają mnie! Mój diament mi zabierają! Co to ma być? Jakim prawem?!

– Jakim prawem? No właśnie. Nowym, kosmicznym. A rynki patrzą.

– Człowiek ciężko haruje! Wyrzeczenia! A tu prezydent debil, jakby nigdy nic, szasta cudzą własnością!

– Zmienia się model porównawczy. Sygnał jest jasny: znaj swoje miejsce.

– A ci z banku zapomnieli dla kogo pracują?! Za kogo oni się uważają?!

I tak sobie przez chwilę gawędziliśmy. Każdy swoje żale, do siebie. Niby dialog, a w rzeczywistości dwa monologi, splecione przypadkiem przez miejsce i czas. Choć, będąc szczerym, należy przyznać, że dwie nasze postawy łączył wspólny komponent w postaci pieniądza. I chyba dlatego nie zauważyliśmy, że każdy mówi jednak o czymś innym.

– Muszę natychmiast zadzwonić do Banku Krajowego – postanowiłem.

– Przecież ci nie odbiorą o tej godzinie.

– To co ja niby mam zrobić?! – zapytałem desperacko.

Dobromir zmierzył mnie zimnym wzorkiem, jak obcego. Zrzuciłem winę za to spojrzenie na krążącą w jego krwiobiegu mieszankę alkoholu i kokainy. Nie na rękę było mi wtedy wgłębianie się w myśli Wielkiego De, potrzebowałem pomocy. Pilnie! Mój diament skradziono.

– Teraz – podjął w końcu Dobromir. – To wracaj do siebie. Wyśpij się. Chłopie, jak ty wyglądasz? Jak żywy trup. Wyśpij się, rano coś wymyślisz.

Przyznałem mu rację. Spojrzałem na zegarek, 2:25. Czułem, jak odchodzą mi siły, nogi same ruszyły do wyjścia po tej sugestii. Nie pożegnaliśmy się. W końcu, w biznesie nigdy nie mówi się „żegnaj”, „do widzenia” jeszcze ujdzie, „do jutra” byłoby w mojej opinii całkiem na miejscu, ale nawet na to nie miałem sił. Gdy odebrano mi diament, to jakby kawałek mnie zabrali. Ten przebojowy, energiczny i nie bojący się wyzwań kawałek. Ten kawałek wyhodowany w stolicy. Został tylko prowincjonalny.

Taryfa już stała pod wejściem do biura, Dobromir widocznie zamówił. Sam został, ale nic w tym dziwnego, często tam sypiał. Ja bym się bał, przy tych tygrysach, ale może są tresowane i Dobromira nie zaatakują, tak sobie gdybałem. Postanowiłem zapytać o to Dobromira następnego dnia. Ale dopiero gdy dostanę rekompensatę za diament. Odzyskanie go jest niemożliwe, to było absolutnie pewne, więc tylko odszkodowanie wchodziło w grę. Ciekawe tylko, po co kosmitom mój diament? Nigdy się nie dowiedziałem, jak sobie teraz o tym myślę.

 

*

 

A jednak się dowiedziałem, choć całkiem niedawno.

Jak mówiłem, zdjęcia z tego wydarzenia trafiły do szkolnych podręczników z historii, a wraz z nimi stosowne opisy. I pod fotografią mojego cennego kamienia, napisano, że w jego strukturze zawarta była mapa kosmosu. Jeśli odpowiednio oświetlić ten diament, to rzucony na dowolną powierzchnię przezeń obraz, wskazywał drogę na ich rodzimą planetę.

Przyznaję, dla nich ten kamień mógł mieć ciut większą wartość niż dla mnie.

 

 

*

 

Taksówka stanęła pod hotelem. Konferansjer jak zwykle na miejscu, kiwnął tylko uprzejmie głową i wrócił do ekranu telefonu. Nie raz widział mnie w gorszym stanie, więc wiedział, że bez problemu trafię do pokoju. Mam taką teorię swoją drogą, że gdy Bóg przymierzał się do stworzenia ludzkości, to przecież był już strasznie zmęczony i nie mając siły na subtelności, poszedł po linii najmniejszego oporu. Tak więc, małej grupce nowych żyjątek podarował wszystkie zasoby niezbędne, do rządzenia światem, a reszcie – z braku lepszego pomysłu – autopilota, żeby po pijaku mogli trafić do własnego łóżka. Ale to tylko teoria.

Zanurzyłem się w aksamitną pościel. Nawet nie zrzuciłem ubrań. Jak wszedłem do pokoju, tak padłem na materac.

W końcu zasnąłem. Wyczerpany i w gruncie rzeczy zdruzgotany. Jeśli dobrze pamiętam, o niczym nie śniłem; a szkoda, bo porządny, pełen marzeń sennych i relaksujący sen, bardzo by się przydał, zważywszy na to, co czekało mnie następnego dnia.

A co dokładnie się działo?

Chaos i obsesja.

 

O trzynastej obudziło mnie pukanie do drzwi. Byłem pewny, że budzę się po dobrej imprezie. Przepocone prześcieradło, wirujący świat, mdłości. Wszystko się zgadzało.

– Później! – krzyknąłem do pani sprzątaczki za drzwiami.

Zamknąłem oczy. Orfeusz zagrał melodię, sen powolutku wracał. I wtedy niespodziewanie do mnie doszło.

Diament! Mój diament!

Zerwałem się z łóżka. Na ziemi znalazłem telefon, rozładowany. Rzuciłem nim wściekły o ścianę. Ukradli mi diament, jak nowotwór wracała myśl, zły, zbrodniczy, na pewno komunizujący i sympatyzujący z Żydami rząd, ukradł mój diament! Jak widzicie, nieco mnie odkleiło, ale cierpliwości, to dopiero początek.

Przebrałem się w świeże ubranie. Na prysznic szkoda mi było wtedy czasu, bo wiadomo, czas to pieniądz, a ja przecież zostałem okradziony właśnie. Użyłem jedynie dezodorantu pod pachy, żeby zamaskować najgorszy smród. Umyłem również zęby, ale bardziej przez nawyk niż z dbałości o higienę.

Później szybki krok. Niemal bieg. Do windy. Nią w dół, do lobby i do konferansjera.

– Telefon potrzebuję – stwierdziłem bez przywitania.

– Dzień dobry, panu. Proszę o chwilę, przyniosę aparat…

– Twój potrzebuję! Na wczoraj!

– Proszę pana, ale…

– Ale? Nie mam czasu na ale. Potrzebuję twój telefon. Kupuję go

Wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni marynarki książeczkę czekową. Takową zawsze miałem przy sobie. Tak mnie nauczył Dobromir, że pieniądz rozwiązuje wszystkie problemy.

– Pięć tysięcy. Tyle wystarczy? – zapytałem, wiedząc, że oczywiście przepłacam.

– Gdzie znowu, to stary telefon…

– To masz premię.

Wyrwałem blankiet i położyłem na blat. Konferansjerowi błysnęło z oczu. Pięć tysięcy to dla niego kupa forsy, wiedziałem, że nie przepuści okazji. Przez chwilę jednak się wahał. Może bił się z myślami, brać czy nie brać, aniołek i diabełek, napiwek czy łapówka. Ostatecznie, zwyciężyła pierwsza interpretacja.

– W porządku, zmienię tylko kod.

I telefon mój.

Wybiegłem na ulicę. Pieszo do biura miałem z dwadzieścia, może dwadzieścia pięć minut. Ale przecież ukradli mi diament, czas to pieniądz, a ja potrzebowałem natychmiast Dobromira, jedynej osoby, która mogła mi pomóc wyjść z tego potrzasku. Do własnego samochodu (jednego z kilku dostępnych, właściwie), ani myślałem wsiadać; w takim stanie to pewny wypadek. Postanowiłem jechać taksówką. A tych pod hotelem w bród. Sępy, czekające na ofiarę. Ale nie wiedzą przecież, tak sobie myślałem, że trafili na lwa, na wściekłego lwa, który ani myśli zdychać. Wszedłem do najbliższej. W środku śmierdziało wypalonym petem i trawioną wiśniówką.

– Pod siódmy najwyższy budynek w mieście. Na wczoraj!

Facet wydawał się jednak nieskory do łamania przepisów. Właściwie to nic dziwnego, o tej godzinie na centrum jest więcej radiowozów niż gołębi. Westchnął przeciągle, zapiął pasy, mlasnął sobie i wyglądał, jakby przygotowywał się do drzemki. Sięgnąłem więc znów do kieszeni, po klucz otwierający wszystkie zamki. Taksówkarz ożywił się i uważnie obserwował mnie przez lusterko. Czekał na propozycję.

Wpisałem sto, tak, żeby widział kwotę. Włożył kluczyki do stacyjki, ale od niechcenia, bardzo się przy tym ociągając. Dopisałem do czeku jeszcze jedno zero. Zadziałało.

– Proszę zapiąć pasy, szanowny panie!

Ruszyliśmy. Pasy były zwykłą prowizorką, bo rzucało mną po kabinie przy każdym zakręcie, jakbym miał pięć lat i bawił się w dmuchanym zamku. Ale trudno, myślałem sobie, najważniejsze do szybko do biura, ukradli mi diament przecież. Korzystając z chwili, dzwoniłem do opiekuna w Banku Krajowym, kilka sygnałów i zwrotka: abonent chwilowo niedostępny. I tak przy każdej z pięciu prób.

Taksówkarz zahamował z pikiem opon, prawie złamałem rękę, jak wpadłem na fotel pasażera.

– Jesteśmy na miejscu – powiedział z dumą.

Dojechaliśmy w pięć minut, co jest jakimś absolutnym rekordem. Jeśli nikt nie zginął w trakcie tej szalonej jazdy, to cud. Ale cóż, wywiązał się z polecenia. Wręczyłem mu suty czek, zbliżyłem kartę do terminala i wybiegłem z taksówki. Gdy pokonywałem schody, dobiegł mnie jeszcze jego krzyk:

– Odmowa!

Odmowa?! Na mojej platynowej karcie bez limitu? Niemożliwe.

– Mało ci, złodzieju?! – krzyczę w odpowiedzi.

Taksówkarz zamarł. Pewnie się przestraszył. No bo wiecie, dostał kawałek papieru. Obietnicę pieniądza. Ale obietnicę łatwo anulować, znacznie, znacznie łatwiej niż odebrać gotówkę z zaciśniętej łapy. Taksówkarz pokalkulował szybko, czy opłaca mu się awanturować, dla nie własnych pieniędzy przecież, tylko korporacyjnych. On dostanie od tego procent lub stawkę godzinową. Rachował więc i musiał dostrzec, że liczby nie kłamią. Uśmiechnął się serdecznie, zamknął okno i wolno odjechał.

A ja do biura. Na przesadnie eksponującym majątek firmy parterze, rzesza ludzi. Nikogo nie zaszczyciłem nawet spojrzeniem, jakbym był u siebie. Cóż… technicznie rzecz ujmując, byłem u siebie, tak mi się wydawało przynajmniej. Minąwszy wszystkich, dotarłem pod windę. Przyłożyłem identyfikator do skanera, ale ten zaświecił się na czerwono. Dziwne, pomyślałem sobie, zawsze na zielono świecił, co tu się dzieje?!

Szybko do recepcji. Za marmurowym blatem Katarzyna.

– Moja karta nie działa.

Podniosła niechętnie wzrok.

– Pan jak mniemam, do Star Ice Inc.?

– Od wczoraj tu pracujesz?! Daj mi kartę dla gości, a tę zutylizuj i zorganizuj nową. Tylko szybko.

Rzuciłem plastik na blat. Katarzyna schowała go do szuflady, ale widocznie nie chciała wydać ani nowej, ani nawet zastępczej. Klik, klik, klik myszką i coś znalazła.

– Nic dziwnego, że karta nie działa. Została wyłączona. Samą firmę przeniesiono do drugiego najwyższego wieżowca w mieście.

– Słucham?! Co to ma być? Czemu nikt mnie nie poinformował?!

Zmierzyła mnie obojętnym spojrzeniem.

– Przepraszam, ale czuje się pan oszukany? Sfrustrowany?

Nóż precyzyjnie, czysto wszedł między żebra. Chciała się zemścić, ze swojej krzywdy uczynić broń. Przyznaję, że zrobiła to w sposób subtelny i z taktem, na który nie było mnie stać. No… problem w tym, że nie wyłapałem aluzji. W głowie miałem tylko diament i przeklęty, złodziejski, żydomasoński rząd.

– Chcę porozmawiać z De. Daj mi identyfikator.

– Przykro mi, pan von Hajsenberg jest zajęty. Może się Pan umówić na spotkanie.

– Chyba zapominasz z kim rozmawiasz…

– Proszę mi nie grozić! Udzieliłam panu wszystkich informacji, czy mam teraz wezwać ochronę, żeby pana wyprowadzono, czy trafi pan sam do wyjścia?

Prycham pod nosem. Co mi może zrobić ochrona? Kilku emerytów dorabiających do śmiesznej renty. Szybko jednak sobie uświadamiam, że w stolicy przywiązuje się dużą wagę do służb porządkowo-siłowych, a na włościach Dobromira, ochrona to nie leki na serce i spacerek dla zdrowia, tylko sztanga, białko, grube karki i odsiedziane wyroki. Nie ma co się awanturować.

Obróciłem się na pięcie i do wyjścia. Rzuciłem Katarzynie na pożegnanie, tak żeby wszyscy słyszeli:

– Ssij kutasa!

Katarzyna nie pozostaje dłużna. Odpowiada tak, żeby wszyscy słyszeli:

– Liż mi cipę! Z twojego kutasa i tak żadnego pożytku!

W holu zapadła cisza. Każdy odwracał wzrok, udając, że nie usłyszał tej krótkiej wymiany zdań. Ja również udałem, że nie słyszałem odpowiedzi, choć czerwona jak burak twarz, mogła mnie wydać. Ale co miałem zrobić? Zdzielić ją w twarz, za ten komentarz? Postanowiłem wtedy, że załatwię ten konflikt po męsku, ale współcześnie. Pozwę ją do sądu o zniesławienie. Później… czyli właściwie teraz, a precyzyjnie: dwa tygodnie temu, olałem sytuację. W końcu, miałem w stosunku do niej więcej na sumieniu niż chamski komentarz. Ale nieważne, wróćmy do historii.

Wyszedłem na zewnątrz, dostrzegłem taksówkę, i biegiem, na tylne siedzenie. W środku śmierdziało wypalonym petem i trawioną wiśniówką.

– Szybko panu poszło. Mam nadzieję, że wizyta była udana.

– Zawieź mnie do drugiego najwyższego budynku w mieście. Byle szybko – odpowiedziałem, puszczając mimo uszu jego pytanie.

– Przykro mi, ale mam przerwę, a przerwa rzecz święta.

Dostrzegłem, że przygląda mi się przez lusterko. To znaczy, nie mnie konkretnie, tylko mojej marynarce, a dokładniej rzecz ujmując: miejscu, w którym miałem schowaną książeczkę czekową. Nie skomentowałem tego. Wypisałem czek, wkładając w to tyle pogardy, na ile byłem w stanie się zdobyć.

Ruszyliśmy. A ja znowu telefon i do opiekuna w Banku Krajowym. Abonent chwilowo niedostępny. Abonent chwilowo niedostępny. Abonent chwilowo niedostępny. No co się dzieje? Odnosiłem wrażenie, jakby w nocy zapomniano o mnie, jakby to UFO nie przyleciało po diament, tylko porwać mnie, a to wszystko jest symulacją. Przyglądałem się podejrzliwie kierowcy. Szukałem pikseli, rozmytych krawędzi, nienaturalnej sztywności twarzy. Sam nie wiem, czy naprawdę wątpiłem wtedy w rzeczywistość, czy nie mogłem uwierzyć, że fortuna kołem się toczy i z zza horyzontu wyłania się rynek niedźwiedzia.

Dojechaliśmy na miejsce. Kierowca zaparkował pod budynkiem, pewnie licząc na powtórkę z rozrywki i miesięczną pensję wypracowaną w jeden dzień. Nie mnie osądzać, choć wtedy miałem kilka niewybrednych określeń i plan wymuszenia darmowej jazdy po mieście.

Drugi najwyższy budynek w mieście zasadniczo różnił się od siódmego. Jeśli ten drugi uznamy za kawalera playboy‘a, to ten pod który właśnie podjechałem, był nieco podstarzałym, ale wciąż twardym szefem z krwi i kości, dziadkiem budzącym strach i szacunek, któremu ani przez myśl nie przejdzie ustąpić, a i nikt nie śmiałby tego nawet zasugerować. W środku również było inaczej, żadnego dobromirskiego monarchizmu absolutnego ani modnego obecnie feng shui, bardziej kancelaria radcy prawnego średniego szczebla. Dużo drewna, kanapy sprzed dekady, kilka obrazów, wykładzina zamiast dywanu. Pomyślałem, że trafiłem do nory.

Na recepcji starsza kobieta, w trwałej i z okularami z dwuogniskowymi soczewkami. O komputerze można pomarzyć, wszystko w kalendarzu, w notatnikach i w starczej głowie. Podszedłem do niej pewnym krokiem.

– Józef Cybulski, prezes Star Ice Inc. co to ma…

– Pan Józef! Jak miło! – przerwała mi słodko. – Pani Zofia pana oczekuje. Proszę uprzejmie, pana identyfikator. Winda na końcu korytarza, siedemdziesiąte szóste piętro, korytarzem w prawo, jeszcze raz w prawo i do końca. I tak między nami, proszę skorzystać z windy po lewej stronie. Ta z prawej lubi robić psikusy.

Zachichotała. Ta przynajmniej sześćdziesięciopięcioletnia kobieta zachichotała. Byłem zbyt zaskoczony, żeby zareagować. Po prostu wziąłem plastik i poszedłem do windy. Co się dzieje? I kim do jasnej cholery, jest ta cała Zofia?!

W windzie odzyskałem rezon. No dobra, nakręcałem się w myślach, Józef, pokazujesz piździe gdzie jej miejsce, a później pytania, dokładnie w tej kolejności, nie zaczynaj od pytań, bo pomyśli, że jesteś słaby, kto pyta nie błądzi, ale kto nie pyta, ten rządzi, dokładnie, a jak już zrobisz porządek, to do Dobromira telefon, że co to mają być za ruchy i zmiany bez mojej wiedzy, że chyba zapomniał kto jest prezesem, a jeszcze później, niech Dobromir zajmie się Bankiem Krajowym, rekompensata przynajmniej sto milionów, oj, nie będzie miło, sto milionów albo sąd i sprawię, że się wykrwawią, tylko co z prezydentem zrobić, jak się na nim, żydku jednym, zemścić, to już później, później się zastanowię.

Zanim winda dojechała na właściwe piętro, zażyłem nieco kokainy. Znalazłem w kieszeni spodni, ukrytą w eleganckiej fiolce, to aż szkoda nie wziąć. Pomaga przecież na koncentrację. Gdy czuję spływającą w gardle gorycz, biorę jeszcze trochę, do drugiej dziurki. Klina, wybija się klinem, taka światła myśl mi towarzyszyła.

Korytarz w prawo. Jeszcze raz w prawo. Do końca. Wchodzę przez drzwi niemal z futryną.

– Pan Józef, jak mniemam. Proszę usiąść, musi mi pan wyjaśnić kilka rzeczy.

Zaskoczyła mnie. Dobromir nigdy nie potrafił tak mówić. W sensie: w tak władczy sposób. Oczywiście, emanował charyzmą, porywał tłumy, ale jego polecenia lub rozkazy zawsze opierały się na sympatii lub ukrytej groźbie. Zofia mówiła inaczej. Jej głos był czystym poleceniem, którego nie sposób zignorować.

Usiadłem. Gabinet wyglądał zupełnie inaczej niż ten z siódmego, najwyższego budynku w mieście. Przede wszystkim, co u Dobromira byłoby widokiem zatrważającym, walało się tu pełno segregatorów, stojaków z wykresami, analizami, teczek opatrzonych napisem raport kwartalny, raport tygodniowy, raport dzienny, generalnie, dużo raportów. Jedną ze ścian zdominowały ramy, ale zamiast wypełnić je zdjęciami albo obrazami, bizneswoman postawiła na certyfikaty, dyplomy (dostrzegłem przynajmniej trzy doktoraty) i listy, których treści niestety nie dostrzegłem. W dużym skrócie: to gabinet osoby pracującej. Naprawdę ciężko pracującej. Co do samej Zofii, to cóż. Była kobietą, od której emanowała siła. Ale nie stereotypowa, męska siła, na zasadzie… no wiecie: mięśnie! Tylko siła charakteru, we właściwej proporcji empatii i pewności w dążeniu do własnych celów (w barmańskiej skali, powiedziałbym jeden do pięciu). Z wyglądu z kolei, była kobietą w średnim wieku, szczupłą, z ciasno spiętymi włosami koloru blond, z twarzą oznaczoną zmarszczkami, ale w elegancki sposób, dodawały jej inteligencji. W młodości musiała być bardzo atrakcyjna. To znaczy, nie żeby teraz nie była! Po prostu trudno o niej myśleć w tych kategoriach. Sprawiała wrażenie kobiety spełnionej, wciąż jednak mającej sporo do zrobienia, powiedzenia, zobaczenia. Reasumując: zupełne przeciwieństwo Dobromira.

– Jak już zapewne wiesz, odkupiłam udziały pana von Hajsenberga… przepraszam, to naprawdę jego nazwisko?

– Zapewniał, że tak. Ale nie rozumiem. Dobromir odsprzedał udziały?

– Zgadza się. Tym samym zostałam największym akcjonariuszem, ergo, właścicielką spółki. Z papierów i relacji pana von Hajsenberga wynika, że wszelkie pytania o działalność podmiotu, biznesplan i obecny stan firmy, powinnam kierować do pana. Tak więc…

– Przepraszam, ale kiedy Dobromir…

– Nie lubię, gdy mi się przerywa – ucięła, moje ucięcie jej wątku.

Atmosfera zgęstniała. Wiem, okropnie wyświechtane stwierdzenie, ale w tym przypadku pasuje, jak ulał. Użyję jeszcze jednego, ale obiecuję, że to ostatni raz; atmosferę, można było kroić nożem. Mam dreszcze żenady, ale liczę, że zrozumieliście, do czego zmierzam. Zofia swoją osobowością dominowała absolutnie. Nie powiedziała nic więcej. Czekała. A ja, oczywiście spękałem.

– Przepraszam, panią.

– Liczę, że to się więcej nie powtórzy. – Zerknęła na zegarek. – Ale w porządku, oczekiwałam pana dopiero za dziewięć minut, więc powiedzmy, że ten nadmiarowy czas możemy przeznaczyć na pana pytania. To uczciwa propozycja, zgadza się pan?

– Tak, proszę pani, zgadzam się – odpowiedziałem jak szeregowy, do generała.

– Proszę zatem pytać. Byle szybko. Mam napięty terminarz.

– Kiedy Dobromir sprzedał pani udziały? Widziałem się z nim wczoraj. Właściwie, to nawet dzisiaj w nocy.

Zofia sięgnęła po segregator na skraju biurka, przewertowała, wyciągnęła z niego jakiś dokument i zaczęła wodzić po nim palcem. Od tego porządku kręciło mi się w głowie. U Wielkiego De taka informacja wymagałaby zatrudnienia detektywa.

– 13 luty. O godzinie 2:30 dostałam telefon. O godzinie 2:35 ustalono cenę. O godzinie 2:40 potwierdzono transakcję. Czy to panu wystarcza?

– Tak, proszę pani.

Serce waliło mi w piersi. To jakaś pomyłka, pomyślałem, to jakaś chora pomyłka, jak De mógł mnie wystawić, jak mógł to zrobić po tym, co razem przeszliśmy, i dlaczego to zrobił, przecież to nie ma najmniejszego sensu, spółkę wartą ponad miliard sprzedawać, gdy w zasięgu ręki jest kolejny miliard do zgarnięcia. Co się dzieje? Poczułem pot na plecach. Cały się od niego lepiłem. To od kokainy czy z nerwów?

Chwila, chwila, chwila, zacząłem dumać, jak to właścicielką?

– Chyba miała pani na myśli współwłaścicielką firmy? Z Dobromirem udziały podzieliliśmy po równo.

– Moi asystenci próbują do tego dojść.

Wysunęła szufladę i wyciągnęła na światło dzienne teczkę, z napisem: „Raport z S.I. Okres 30.08-07.11. I”, po czym szybko przejrzała zawartość. Od porządku mnie mdli. Choć, może winą był kac? Wtedy nie miałem wątpliwości, ale teraz? Nie jestem już taki pewny. No ale dobra, ustalmy, że to od porządku. Dla fabuły.

– Do mniej więcej początku listopada odbyły się 3 sesje inwestycyjne. Pana udziały rozwodniono wtedy z poziomu 30% do 26%, a następnie raz jeszcze do poziomu 23,6%. Pierwsza sesja bez strat na prawach własności. – Z tej samej szuflady wyciągnęła jeszcze jeden dokument, napis głosił: „S.I. Raport wstępny” – Z szybkiej analizy wynika, że na ostatnim posiedzeniu zarządu, podjęto decyzję, by pozostałe 8,19% pana udziałów oddać w zarząd panu Dobromirowi von Hajsenbergowi. Udziały te, razem z częścią pana Dobromira, wynoszącą niezmiennie 30%, odsprzedano spółce Fundusze Krajowe, na cel prowadzenia Funduszu Hedgingowego 4. Nie muszę chyba nadmieniać, że wszystkie decyzje zawierają pana podpis.

– To niemożliwe…

– Twierdzi pan, że podpisy pod decyzjami zostały podrobione? Możemy zatrudnić kryptologa, jeśli to koniecznie.

– Nie! Tylko ja podpisywałem. Ale to niemożliwe, żeby Dobromir miał tyle udziałów. Ugadywaliśmy się inaczej.

– Ma pan na to dowód?

– Po co? Jak się dogadaliśmy się na słowo.

– Czyli najpierw zawierał pan umowę słowną, a później podpisał decyzję zupełnie przeciwną? To raczej niespotykane.

– Nie! To znaczy, tak! W sensie…

– Czy pan w ogóle zapoznał się z podpisywanymi dokumentami?

– Oczywiście! Proszę mnie nie obrażać.

– Nie miałam takiego zamiaru. Ale pana słowa przeczą sobie nieustannie. Zresztą, proszę zaczekać, jest pewna szczególnie interesująca mnie rzecz.

Sięgnęła do szuflady i wyciągnęła kolejną teczkę. „Raport z S.I. Do wyjaśnienia”. Zacząłem już podejrzewać, że zna treści tych dokumentów na pamięć, a całe to sprawdzanie było tylko teatrem. Ale cóż, to jej scena.

– Dlaczego 14 stycznia zgodził się pan oddać nerkę panu Dobromirowi? Z biznesowego punktu widzenia to mało racjonalna decyzja.

14 stycznia? Pogrzebałem chwilę w pamięci, jak palcem w nosie. W końcu przypomniałem sobie. Pierwszy (i jak się okazało ostatni) śnieg w tamtym roku. Dzieciaki na ulicy próbowały ulepić bałwana, wyciągnęły nawet sanki, chcąc skorzystać z jeszcze nieodśnieżonego chodnika. Przyjemna, powiedziałbym nawet świąteczna atmosfera, gdyby nie to, że święta minęły kilka tygodni wcześniej. No… a Dobromir sprowadził do biura prostytutki. Obściskiwały się na sofie i zapraszały do zabawy. Podpisywałem naprędce dokumenty, kutas napierał na spodnie, wyraźnie spragniony wolności, a Dobromir opowiadał. Że jestem jak brat. Że życie za mnie by oddał. Że był u lekarza. Ale, że jestem jak brat. Podpis tu, tu i jeszcze tu. Co z lekarzem? Nie przejmuj się. Jeszcze tutaj podpis.

Moi drodzy, cóż… Oto Dobromir von Hajsenberg. Mój wspólnik. Prawie jak brat.

Poczułem się słabo.

– Przepraszam. Muszę wyjść.

Wstałem z krzesła, ale Zofia jeszcze nie skończyła.

– Siadaj.

Usiadłem posłusznie. Sierżant wykonuje rozkazy generała. Taka hierarchia. Pisałem już, że jej głos to czysty rozkaz, co nie? A wiecie, rozkazy mają to do siebie, że są – a przynajmniej powinny być – pozbawione emocji. Toteż wdech, wydech i uspokoiłem nerwy.

Zofia spojrzała na zegarek.

– Minęło jedenaście minut, czyli o dwie za dużo. Teraz moje pytania. Jaki jest produkt oferowany przez Star Ice Inc.? Moi analitycy nie potrafią do tego dojść.

– Przepraszam, ale nie rozumiem pytania.

Zatkało ją na moment. Ale tylko na moment.

– Co sprzedawaliście, sprzedajecie lub chcecie sprzedawać? Przepraszam, właściwie to powinnam zapytać, co będziemy sprzedawać i co sprzedajemy.

– Teraz rozumiem, ale to pytanie z założeniem. Myśli pani materialnie, a powinna horyzontalnie. Nasza firma oferuje, a nie sprzedaje. To nie piekarnia! A co oferujemy? Marzenie, wizję, perspektywę; uczucie, które od fantazji dzieli trudna do zignorowania myśl, że możliwe jest wszystko o czym pani pomyśli, zwłaszcza gdy w zasięgu wzroku jest przykład nieustannie wymuszający porównanie – odpowiedziałem, formułką wykutą na blachę.

Spojrzałem na nią w stylu: no tak, tak właśnie jest. Ona spojrzała na mnie w stylu: debil, to po prostu debil.

– No dobrze. – Nie poddawała się bizneswoman. – To na czym mamy zarabiać w takim razie?

– To akurat bardzo proste. Na wzroście ceny detalicznej udziałów spółki, poprzez właściwie proporcjonalne rozwadnianie akcji własnych w stosunku do wzmaganej presji popytowej na potencjalnych inwestorów – odpowiadam, kolejną wyuczoną formułką.

– W porządku – odpowiedziała niepewnie Zofia. Sięgnęła po telefon i odczekała kilka sygnałów. – Zapraszam, panowie. – Odłożyła słuchawkę, znów skierowała się do mnie. – Proszę powiedzieć, czy dobrze rozumiem. Panowie nie robili nic, zgadza się?

– Wypraszam sobie! Zorganizowaliśmy kilka konferencji biznesowych. Wartość naszej spółki urosła w tym czasie do poziomu niewidzianego w tym kraju od lat. Pani uważa, że to nic?

– Dokładnie tak uważam. Co więcej, uważam, że zostałam wprowadzona w błąd, a stracić mogą na tym moi inwestorzy. A oni bardzo nie lubią tracić, panie Cybulski. Ktoś musi za to ponieść odpowiedzialność, nie uważa pan?

– Trudno mi się nie zgodzić. Jeśli przedstawione przez panią informacje są prawdziwe, to więzienie dla Dobromira, to stanowczo za mało. Zawłaszczenie majątku plus więzienie. To go zaboli.

Do gabinetu weszło dwóch mężczyzn; łysi, wysocy, atletycznie zbudowani. Ochrona. Chyba wszyscy prezesi mają swoje upodobania, względem ich aparycji. Jakby nie patrzeć, służby porządkowe to poniekąd wizytówka charakteru pracodawcy; zazwyczaj mało subtelna, ale chyba właśnie w tym rzecz. Niektórzy wolą prezentować siłę (jak Dobromir), inni preferują nierzucającą się w oczy skuteczność (jak Zofia). Ale przepraszam, znowu odlatuję. Wróćmy do tematu.

Zofia wyciągnęła z biurka kopertę.

– Chętnie patrzyłabym jak pana wizja się urzeczywistnia, ale to zajęłoby lata, jeśli w ogóle doszłoby do skutku. A moi inwestorzy oczekują działań natychmiastowych. Rozumie pan, biznes.

– Oczywiście, jak najbardziej – odpowiedziałem, nieświadomy, że ostrze gilotyny zostało zwolnione.

– Bardzo mnie to cieszy. W kopercie jest zwolnienie pana z obowiązków funkcji prezesa. Pozew o defraudację środków, wprowadzenie inwestorów w błąd i spekulacje giełdowe, otrzyma pan w ciągu dwóch tygodni. Na recepcji proszę zostawić adres. Życzę miłego dnia.

– Słucham?!

Zerwałem się z krzesła. Panowie ochroniarze musieli nie raz brać udział w podobnych rozmowach, bo nie zdążyłem do końca rozprostować kolan, a ci już mnie złapali pod pachy i pociągnęli za sobą korytarzem, następnie do windy, na sam, samiutki, samiuteńki dół i do starszej pani na recepcji.

– Pan Józef! Na jaki adres wysłać dokumenty?

Zadawszy pytanie, ta przynajmniej sześćdziesięciopięcioletnia kobieta, zachichotała. Nabrałem olbrzymiej ochoty skrócić jej czas na tym padole łez, ale jeden z ochroniarzy zręcznie wykręcił mi rękę. Profesjonaliści. Otrzymali polecenie i chcieli je wykonać. Przez zaciśnięte zęby wydukałem adres. Ośla dwanaście. Wydawało się, że w stolicy jestem spalony.

Ochrona wyrzuciła mnie z budynku.

Na rogu ulicy stał znany mi już taksówkarz, ale gdy tylko zobaczył, jak mnie potraktowano, zamknął okno i odjechał z piskiem opon. Tym samym straciłem transport do hotelu. Z tym, że był to mój najmniejszy problem. Przed budynkiem stało kilku funkcjonariuszy policji.

– Pan Cybulski?

– Niestety tak – odpowiedziałem zrezygnowany. – W czym rzecz? Mam kiepski dzień.

– Czy to pan wystawił ten czek?

Policjantka wręczyła mi blankiet. Kwota pięć tysięcy, data 13 luty i mój nieszczęsny, pospieszny podpis. Serce podskoczyło mi do gardła.

– Tak. Ja go wystawiłem. O co chodzi?

Kobieta wyciągnęła kajdanki.

– Jest pan aresztowany za wystawianie czeków bez pokrycia.

 

W areszcie spędziłem dwa tygodnie. Tyle wynosi kara za oszustwa finansowe z użyciem sfałszowanych bądź niemożliwych do zrealizowania czeków. A wiecie może ile wynosi kara za upicie się w miejscu publicznym i oddanie moczu na pomnik Wielkiego Przedsiębiorcy, przykładowo w parku publicznym? Do sześćdziesięciu dni aresztu. Kolega spod celi mi powiedział. Co jeszcze ciekawsze, za oddanie moczu na pomnik Robotnika, karą może być najwyżej mandat. Tak jest naprawdę zapisane w kodeksie karnym, przysięgam, sprawdźcie, jeśli mi nie wierzycie. Argumentem za takim stanem rzeczy, jest – jak przekonywali prawodawcy – wyższa szkodliwość społeczna, w przypadku znieważenia pomnika Przedsiębiorcy, bo to jak podważenie podwalin naszego społeczeństwa. Dziwne uzasadnienie. Dziwne prawo. Dziwny kraj.

 Do mojego rodzinnego miasta wróciłem pociągiem. Nie miałem pieniędzy na bilet, więc pięć godzin trasy przesiedziałem w toalecie. Fakt, trochę śmierdziało, ale alternatywą było pokonanie trasy pieszo. Po ostatnich ekscesach z autostopem byłem zrażony do takiej możliwości, Autobusy Krajowe nie wpuszczały do środka bez zakupionego biletu, a moją cudowną kolekcję samochodów zarekwirowano. Niebywałe, do jakiego stopnia może upośledzić kawałek papieru.

W skrzynce na listy znalazłem pozew. Kilka dni później przyszedł kolejny list, z datą rozprawy. 1 maja, czyli za tydzień, licząc od dzisiaj, a za niecałe trzy miesiące, licząc od daty doręczenia. Przedmiotem sprawy jest czterysta szesnaście milionów, rzekomo wyłudzonych z banku i roztrwonionych, których to Fundusze Krajowe zażądały do zwrotu. Uruchomiłem kalkulator, tak z ciekawości. Jeśli przy przeciętnym wynagrodzeniu, po odjęciu przeciętnych koszów życia, milion można zaoszczędzić w trzysta osiemdziesiąt dwa lata, to oddanie kwoty wykazanej w pozwie, zajęłoby prawie sto sześćdziesiąt tysięcy lat. Dla porównania: koło wynaleziono około pięć i pół tysiąca lat temu, a ostatnie zlodowacenie planety rozpoczęło się mniej więcej sto dziesięć tysięcy lat temu. Jak widzicie, to całkiem sporo czasu.

Potrzebowałem dobrego prawnika. Nie, wróć. Potrzebowałem świetnego prawnika, łamane przez geniusza. Wykonałem kilka telefonów, w końcu, będąc w stolicy, obracałem się w nieprzeciętnym towarzystwie, a w takim nietrudno o świetnych prawników. I cóż… schemat tych rozmów wyglądał tak samo.

– Jasne, zapraszam do kancelarii, to nie rozmowa na telefon.

– Świetnie, ratujesz mi życie.

– Powiedz mi tylko, kto pozywa?

– Fundusze krajowe.

Koniec połączenia. I tak za każdym razem. Chociaż w sumie to nie, przepraszam; Włodzimierz, do którego zadzwoniłem w ostatniej kolejności, miał nieco więcej do powiedzenia, niż wymowne zakończenie połączenia.

– Z reguły tego nie robię, ale dam ci darmową poradę prawniczą. Masz jakąś rodzinę?

– Nie, jestem sam.

– To dobrze, będzie mniej problemów. Słuchaj: kup broń i zabij się.

W tym przypadku ja zakończyłem połączenie. To być może brzmiało jak żart, ale zapewniam, nie było nim. Jeden z najlepszych prawników w kraju zasugerował mi samobójstwo, ponieważ nie widział cienia szansy na wygraną. Kiepska prognoza. Ale przecież nie wpakuję sobie kulki w łeb! Tak ma się zakończyć moja historia? Od Józefa biednego, przez diamentowego, aż po tchórzliwego, przedwcześnie zmarłego? No nie. Mam w planie pozwać to państwo za kradzież mienia i wygrać. Mam zamiar pozwać Dobromira za oszukanie mnie i wygrać. Jeśli będzie trzeba, resztę życia poświęcę na te cele. Obecnie, pozew Funduszy Krajowych, jest przeszkodą przed wejściem na właściwą, wojenną ścieżkę. Trudną, ale nie niemożliwą do przekroczenia. Potrzebowałem tylko dobrego (obniżyłem już oczekiwania z: świetnego) prawnika, do przedstawienia mojej perspektywy przed obliczem sądu. Z tym, że najlepsi specjaliści są dostępni wyłącznie na wizytówkę – o którą wcale nie tak łatwo. Ci telewizyjni i internetowi to z reguły gamonie; biorą tyle spraw, że żadną nie potrafią porządnie się zająć. Dobry (przynajmniej dobry) prawnik jest z polecenia, a nie z reklamy. Potraktujcie to jako prawdę objawioną przez ex-bogatą osobę. Bez znajomości ani rusz.

Żeby więc nie skończyć jako bankrut, musiałem przełknąć dumę i modlić się o zrozumienie.

Zadzwoniłem do Marka. Odebrał po trzech sygnałach.

– Hej, Józek. Co słychać?

Nie spodziewałem się takiej odpowiedzi. Zrozumiałbym, gdyby mnie zwyzywał, gdyby wyśmiał, nawet gdyby nie odebrał, ale zapytać co nowego? To wykraczało poza moje zdolności przewidywania. Pierwotnie chciałem znieść baty i licząc na sentyment, poprosić o ostatnią przysługę. „Co słychać” zrujnowało ten plan i wywołało wyrzuty sumienia.

– Marek… przepraszam. Nie miałem tego na myśli.

– Wiem, nie przejmuj się. Próbowałem oddzwonić jeszcze, ale chyba ci się telefon rozładował. Bełkotałeś tak, że myślałem, że zejdziesz zaraz. Chciałem po karetkę zadzwonić, ale wiesz, nie znałem adresu.

Poczułem łzy napływające do oczu; starłem je wierzchem dłoni. Rozmowa była coraz trudniejsza.

– Faktycznie, rozładował się– skłamałem. – Strasznie mi głupio.

– Nie zdechłeś, jak widać, więc niepotrzebnie się martwiłem. Opowiadaj, jak w stolicy?

– Wiesz… właściwie, to nie jestem już w stolicy. Wróciłem.

– Naprawdę? Kiedy?

– Kilka dni temu.

– To czekaj, zaraz do ciebie wpadnę.

Zapukał do drzwi kwadrans później. Nie miałem czym go poczęstować; w lodówce zabrakło nawet światła, Prądy Krajowe odłączyły elektryczność. Zapomniałem o rachunkach. Choć… no dobra, tak naprawdę, to nie wierzyłem, że jeszcze kiedyś wrócę. Marek był jednak Markiem, więc uprzejmie udał, że niczego nie zauważył.

Opowiedziałem swoją historię. Zajęło to bitą godzinę, a i tak pominąłem sporo wątków. No bo wiecie, Marek nie musi znać każdego szczegółu, jak na przykład tego, że dobrowolnie zrzekłem się prawa do własnej nerki, albo że chwilami byłem narko-wrakiem. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

– Znam jednego prawnika – podjął Marek, gdy skończyłem opowieść. – Na moją prośbę weźmie sprawę, ale nie za darmo. Masz jakieś pieniądze?

– Jak już wygram tę sprawę, to z rekompensaty ze skarbu państwa i Banku Krajowego, będzie mógł wziąć, ile chce. Ja zadowolę się tym, co wycisnę z Dobromira.

– Pewnie, ale najpierw musisz wygrać, żeby bawić się w kolejne pozwy. Bez torby wypchanej gotówką, nie wpuści cię nawet do kancelarii. To ile masz?

– Realnie, czy wliczając zadłużenie?

– Realnie. Gotówka, złoto, udziały, biżuteria. Co masz?

– No to… właściwie nic.

Marek uśmiechnął się z politowaniem.

– Słuchaj, mi możesz powiedzieć, przecież nie pójdę do skarbówki cię wydać. Ile masz zachomikowane. Obracałeś spółką wartą ponad miliard. Nawet jeśli to był jeden, wielki wałek, to tylko idiota niczego by nie uszczknął na zapas…

Musiałem się zrobić czerwony na twarzy, bo Marek przerwał w pół zdania. A niestety, muszę przyznać, że mówił bardzo sensownie. W sensie, przez Star Ice Inc. przeleciała tak ogromna ilość pieniędzy, że sto lub dwieście tysięcy wypłacone bezpośrednio w gotówce, nikogo by nie zdziwiło. Nie wiem, czemu nie pomyślałem o tym wcześniej. Choć… podejrzewam, że to efekt posiadania platynowej karty kredytowej bez limitu. Płatności nią to była klasa i luksus. Tęsknię za nią do dziś.

– Nie chcę być złośliwy – powiedział delikatnie Marek. – Ale jesteś w niezłej dupie.

– No co ty? – odgryzłem się złośliwie. – Błagam, musisz mi jakoś pomóc.

– Józek, to nie takie proste…

– Człowieku, bez tego prawnika, bez ciebie, nie wypłacę się do końca życia. Wiesz, co oznacza bankructwo w tym kraju. Wiesz przecież.

– Pozbawienie praw obywatelskich – odpowiedział przygnębiony.

– No właśnie! Jak nie wygram, to skończę w rynsztoku. Błagam cię, błagam.

Marek siedział przez chwilę zamyślony. Przewracał oczami w lewo i prawo, jakby obserwował grę w tenisa. Ale on tak właśnie myślał. W kilka sekund odrzucał możliwości, aż pozostawały dwie, między którymi się wahał. Spojrzał w końcu w lewo, westchnął.

– Mogę zapłacić za ciebie…

– Dziękuję! – przerwałem mu, zerwałem się z krzesła i ucałowałem go w policzki. – Dziękuję, dziękuję, dziękuję.

– Czekaj, człowieku – wyrwał się z moich uścisków. – Zapłacę za ciebie, ale przepiszesz działkę na rzecz Wód Krajowych.

Chciałbym w tym momencie napisać, że ważyłem w myślach tę transakcję, że próbowałem negocjować, że oburzyłem się, próbą żerowania na mojej chwilowej słabości, ale wiecie… czterysta szesnaście milionów, sto sześćdziesiąt tysięcy lat. Zgodziłem się od razu. Niech biorą tę działkę. Jak wygram sprawę i wezmę się w końcu za ten kraj, Bank Krajowy i Dobromira, to z sumy odszkodowania kupię sobie wyspę.

Kilka godzin później, podpisałem u notariusza przekazanie darowizny. Jeden podpis i po bólu. Jeden podpis i dziedzictwo mojego pra-pra-pradziadka bezpowrotnie przepadło i wróciło do właściwie pierwotnych rąk, czyli arystokratycznych – z tą różnicą, że dziś arystokracja nosi białe kołnierzyki.

Następnego dnia poznałem mojego prawnika. Na imię miał Artur. W zawodzie od czterdziestu lat, więc trudno odmówić mu doświadczenia. W gestykulacji był oszczędny, za to w gębie bardzo bezpośredni. Gdy zapytałem jakie mam szanse, opowiedziawszy wcześniej całą historię (tym razem uwinąłem się w pół godziny), powiedział wprost:

– Jeden do tysiąca.

– Na pewno? Wydaje mi się, że chyba jednak ciut więcej.

– To optymistyczna prognoza. Panie Józefie. Podkreślam, że to nie spór z sąsiadem o dostęp do sracza na klatce. Pan próbujesz z jedną z wielkich korporacji krajowych wygrać.

No dobrze, czyli jeden do tysiąca. Promil. Mało. Ale wiecie, prawnicy ze stolicy, mówili, że nie ma żadnej szansy. Pan Artur oszacował dokładniej i wyszło, że cień jednak jest. Tendencja jest jasna i wzrostowa. Wygram tę sprawę. Jestem pewny. Zwłaszcza po tym, jak prawnik przedstawił linię obrony. Przysięgam, majstersztyk! Słuchajcie:

Po moim wypadku samochodowym, na trasie do stolicy, żaden z lekarzy nie przeprowadził dokładnych oględzin moich funkcji poznawczych, to też nie ma żadnego dowodu, że po wypadku nie utraciłem – choćby czasowo – umiejętności czytania, a co za tym idzie, nie ma pewności, że byłem w pełni świadomy treści podpisywanych dokumentów. Rozumiecie? Idziemy w niepoczytalność, ale bez możliwości stwierdzenia pełnej niepoczytalności.

Na tym kończę moją historię. Jutro rozprawa. Życzcie mi powodzenia i trzymajcie kciuki. Liczę, że gdy uda się wydać ten tekst w formie książki, zobaczymy się na spotkaniu autorskim.

Pozdrawiam.

Józef Cybulski, 2026

 

3. Więzienie

 

No… sąd nie uwierzył w moją wersję wydarzeń z nie-niepoczytalnością.

Kara: wezwanie do zwrotu zdefraudowanej kwoty i pięć tysięcy godzin prac społecznych. Pan Artur uratował mnie przynajmniej przed więzieniem. Niestety, na krótko. Pięć dni po procesie dostałem kolejne wezwanie do sądu. Podejrzewacie może za co? Nie zgadniecie. Sam do tej pory w to nie wierzę. Uwaga! Za uchylanie się od podatków. Tak. Pozwano mnie za nieuregulowanie podatku dochodowego od diamentu, który tak czy inaczej został mi odebrany. Argumentowano tym, że diament pozwolił mi znacznie się wzbogacić i wielokrotnie po jego nałożeniu, wysyłano wezwania do zapłaty. Do pozwu przyłączył się Bank Krajowy, oskarżając o nieuregulowanie opłat za przechowanie depozytu, łącznie naliczyli tego ponad dwieście tysięcy. Jako że wcześniej byłem już karany, sąd nałożył najsurowszą możliwą karę, czyli piętnaście lat i zawłaszczenie majątku. A wiecie, ile grozi za zabicie bezdomnego? Siedem lat. Niższa szkodliwość społeczna. Kolega z celi mi powiedział. Dziwny kraj.

I tak sobie siedzę w tym więzieniu. Już szósty rok. W końcu udało mi się wybłagać, żeby przynajmniej mój tekst odzyskano. Chciałem napisać całość od nowa, bo w sumie sporo zmieniło się przez ten czas w moim postrzeganiu całej sytuacji, a i dowiedziałem się kilku nowych rzeczy, ale komendant zabronił. Ostatecznie zgodził się wydać mi trzy, czyste kartki, ołówek i stwierdził, że to musi wystarczyć, i że to więzienie, a nie warsztaty pisania. Uroczy człowiek, co nie?

W każdym razie, wykorzystałem je tak efektywnie, jak tylko się dało. Porobiłem dopiski, gdzie dopiski były niezbędne dla fabuły lub gdzie nie mogłem się powstrzymać, by nie wtrącić co nieco do historii. Ostatnią z kartek zostawiłem sobie na niniejszy epilog. To będzie trochę dopowiedzenie jeszcze niedopowiedzianego, a trochę kontynuacja, właściwie niedokończonej historii.

Zacznijmy od wyjaśnień. Po co Dobromir właściwie mnie potrzebował? Na pierwszy rzut oka mógł rozkręcić biznes beze mnie, ale jak się okazało, nie mógł rozkręcić biznesu beze mnie. Już tłumaczę ten bezsens. Po pierwsze: Wielki De, jest – jak się dowiedziałem stosunkowo niedawno – obciążony wielkim wyrokiem, uniemożliwiającym mu kierowanie jakąkolwiek firmą. Potrzebował więc słupa. Po drugie: chciał mojego wizerunku, frajera znikąd, któremu się poszczęściło, żeby inni uwierzyli, że to szczęście, a nie umiejętności, spryt czy wytrwałość, gwarantują sukces i majątek. Uczynienie mnie prezesem było tańsze niż potencjalny pozew za naruszenie praw do prywatności. Gdy z kolei tenże wizerunek stracił na aktualności, pozbył się mnie, jak jogurtu po dacie ważności. Po trzecie, ale to już chyba od pewnego czasu jest dla was jasne: potrzebował skarbonki do dojenia, zapasu udziałów do karmienia rynku.

Teraz wszystko powinno być jasne i klarowne. Przejdźmy w takim razie do kontynuacji historii. Na pierwszy strzał: Zofia. Gdy te sześć lat temu kończyłem już spisywać historię, wciąż byłem pod ogromnym wrażeniem jej osoby. To chyba czuć, gdy wraca się do tego fragmentu. I wiecie co? Nie doceniłem jej wtedy. Już tłumaczę, dlaczego tak uważam. Ta piekielnie inteligentna kobieta poinformowała mnie, że została oszukana przez Dobromira… co jak podejrzewam, nie jest do końca prawdą. Albo inaczej: wierzę, że Dobromir wierzy, że oszukał ją. Dlaczego, z perspektywy czasu nie przekonuje mnie jej wersja wydarzeń? Zastanówcie się przez chwilę. Czy ktoś naprawdę wierzy, że te czterysta milionów chciała odzyskać bezpośrednio ode mnie? Było pewne, że dla zwykłej jednostki, taki dług to wyrok śmierci, a Fundusze Krajowe w życiu już ich nie zobaczą. Po co w takim razie ten proces? To proste. Dla zasłony dymnej. Bo rozumiecie, wierzycielem był Bank Krajowy, a dłużnikiem Fundusze Krajowe. Z tym, że te przerzuciły prawną odpowiedzialność za spłacenie długu na mnie. Bankowcy szybko zorientowali się, że pieniędzy to już w życiu nie zobaczą, a pół miliarda straty, to dla ich akcjonariuszy potencjalny zawał serca. Bank Krajowy ogłosił więc, że będzie musiał ograniczyć kredytowanie dużych firm, zwiększyć zabezpieczenia przed ryzykiem i prześwietlić obecne zobowiązania. To, z kolei – jako, że nic nie dzieje się bez przyczyny – doprowadziło to do paniki w zarządach krajowych korporacji, jak powszechnie wiadomo, potężnie zadłużonych w tym banku. Prezesi wszystkich firm z członem -Krajowe w nazwie, oblegali gabinet prezydenta, argumentując, że ograniczenia w kredytowaniu doprowadzą do upadku gospodarki i trzeba działać, natychmiast, żeby zatrzymać ten ruch. Czy to była prawda? Wątpliwe. Mogłoby co najwyżej doprowadzić do zwiększenia pluralizmu na rynku, ponieważ mniejsze firmy zyskałby w końcu nieco oddechu i miały szansę odoligarchizować to państwo. Niestety, prezydent Milusiński uwierzył, że kraj go potrzebuje, i przekonał rząd do pomocy finansowej Bankowi Krajowemu. Rząd, oczywiście, swoich pieniędzy nie ma, musiał więc wypuścić obligacje, a jako że emisję realizowano w pospiechu, to zaoferowano historycznie wysokie oprocentowanie. I teraz zgadnijcie, kto zakupił wszystkie te obligacje. Oczywiście, że Fundusze Krajowe. Dzięki tym wszystkim działaniom: Zofia odrobiła straty po bezwartościowych akcjach Star Ice Inc. i jeszcze zarobiła, Bank Krajowy miał dobre wieści dla swoich akcjonariuszy, a oligarchowie zostali oligarchami. Tylko dwa podmioty na tym królewskim pokerze straciły. Obywatele, ponieważ to oni zapłacą w wyższych podatkach za koszt emisji obligacji skarbowych (korporacje krajowe oświadczyły, że są w wybitnie trudnej sytuacji i nakładanie na nie teraz podatku jest złym pomysłem) i ja, ponieważ co z tego, że Bank Krajowy dostał zapomogę, skoro wyrokiem sądu tak czy inaczej, muszę zwrócić wszystkie, zdefraudowane środki. Także tego… nieciekawie.

I ostatnia dopowiastka. Pamiętacie jeszcze opisany na początku tekstu zielony teren mieście, na którym moja działeczka przez dekady uniemożliwiała Wodom Krajowym podjęcie jakichkolwiek działań? Właśnie stawiają tam nową siedzibę. Piękną polanę już rozorano, jeśli się nie mylę. Ale ja nie o tym właściwie. W ramach symbolicznego startu, kopanie pod fundamenty, zaczęło się na terenie mojej działki. Nowa siedziba, oznaczała spory parking podziemny, więc wkopano się na około dwadzieścia metrów w dół, gdzie koparka trafiła na przeszkodę. Podejrzewacie może, co mogło nią być? Kamień? Zabytkowy mur po dawno zapomnianej cywilizacji? Pudło. To była skrzynia, na której wypalono inicjały JC, Jan Cybulski. Otwarto ją oczywiście, a w środku znaleziono nienaruszone, szczelnie zapakowane pieniądze. Zagubiony skarb pra-pra-pradziadka. Staruszek wkopał się dwadzieścia metrów w dół, żeby na pewno nikt nie ukradł mu majątku, w czasie przewidywanej przez niego czerwonej gorączki, a później – może ze wstydu – nie raczył podzielić się informacją, żebyśmy poszukali przy wierzbie. Ktoś by się przecież w końcu zorientował, że należy iść w dół, a nie wzdłuż i wszerz.

Ale nieważne. Wiecie, ile była warta zawartość skrzyni? Ściągnięto do tego specjalnie eksperta, bo choć od stu pięćdziesięciu lat nie nastąpiła denominacja, to wiele z tych banknotów zyskało wartość kolekcjonerską, znacznie przekraczającą oryginalną. Po miesiącu analiz w końcu skończył obliczenia. Sprowadzono go nawet do telewizji śniadaniowej z tej okazji, więc obserwowałem uważnie wydarzenie ze stołówki. Uwaga! Dziewięć milionów.

Życie jest kurewsko niesprawiedliwe.

 

Koniec

Komentarze

Kulosławie, opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak, wiem, jestem pogodzony z tym faktem :)

O laury i opinie dyżurnych będę walczył innym razem 

Zawsze coś da się poprawić

Jak słusznie zauważyła regulatorzy, tekst jest powyżej limitu dla dyżurnych – a nawet jeśli to po prostu bardzo dużo znaków do przeczytania… niemniej wrzucam w kolejkę i postaram się przeczytać w wolnej chwili yes

Cóż, polecam się 

Zawsze coś da się poprawić

Będzie ciężko, ale może…

 

To już chyba można by dodać trochę znaków i starać się jako mini-powieść wydać, myślałeś o tym?

Che mi sento di morir

Rzeczywiście, kawał tekstu. Mimo to wrzucam w kolejkę.

Tylko dlaczego pomiędzy ostatnią kropką i napisem KONIEC jest tak duży odstęp?

Serdecznie pozdrawiam z Bladobłękitnej Kropki, तारान्तरयात्री [tɑːrɑːntərəjɑːtri]

@BasementKey miałem przez chwilę taki pomysł, ale brakuje mi pewności chyba jeszcze, żeby napisać coś, co mógłbym nazwać powieścią, czy nawet minipowieścią. Stylistycznie jest to w tym miejscu, w którym chciałem żeby było, ale fabularnie… cóż, szukam jeszcze potwierdzenia, że mój „lot” się podoba :) Niemniej, zmierzam powoli w kierunku czegoś poważniejszego

 

@Użytkowniku, którego pseudonimu nie potrafię na telefonie skopiować ani napisać odstęp musiał wkraść się niepostrzeżenie, w trakcie jednej z MegaOstatecznychTurboDecydujacych poprawek. Już skorygowane :)

Zawsze coś da się poprawić

Autorze, opowiadanie czekało w kolejce dość długo ze względu na długość. Czekałoby jeszcze dłużej, ale zajrzałem na początek i wciągnęło mnie tak, że musiałem przeczytać całość. Sprawiła mi przyjemność, chociaż przyznaję się, że nie lubię tak długich opowiadań. Spodobał mi się sposób narracji i cała historia Józefa Cybulskiego. Życzę, Autorze, powodzenia w pisaniu. :)

Koala75 dziękuje za miłe słowa, cieszy mnie, że długość jednak nie odstraszyła :) Na przyszłość nie będę jednak wystawiał twojej dobrej woli na próbę i napisze coś krótszego :)

Zawsze coś da się poprawić

Cześć. Opowiadanie potwierdzające powiedzenie, że na tym świecie pewne są tylko śmierć i podatki. ;) 

Na początku zacząłem wyłapywać wiele nielogiczności, ale później zrozumiałem, że to groteska/komedia i zawiesiłem niewiarę. Ogólnie czytało mi się dobrze, sprawnie. To pewnie przez ten swojski, prosty język bohatera – narratora. Mogę więc powiedzieć, że przeczytałem z zaciekawieniem.

 

Co do tematu, to miałem nieprzyjemność zahaczyć o to uniwersum finansów, inwestycji, spółek i giełdy. Rzeczywiście jest to świat bezwzględny, cyniczny i pełen manipulacji, czy oszustw. Twój tekst więc trafnie wyolbrzymia patologie, które występują naprawdę, a to duży plus.

 

Mam trochę problem z bohaterem, bo jest, powiedzmy to sobie szczerze, skończonym idiotą, co z resztą sam napisałeś na koniec opowiadania. Może to jego urok, a może coś, co denerwuje. Jest to postać w typie Jakuba Wędrowycza. Głupi, ale swoje wie i musi mieć rację. 

 

 Nie rozumiem jakie znaczenie dla fabuły mieli kosmici. Równie dobrze mogłoby ich nie być, a historii by to nie zmieniło. Chyba tylko chodziło o wrzucenie fantastyki? ;)

 

W opowiadaniu bardzo dużo się rzeczy dzieje przez przypadek i bez wyjaśnienia. Np. czemu pra-(pra-)dziadek zawsze wygrywał w kości, albo czemu pojawili się kosmici, akurat wtedy. Nie wiem, czy gatunek groteska/komedia jest tutaj wystarczającym usprawiedliwieniem. Nie znam się, ale miałem pewien zgrzyt.

 

No i chwilami przeszkadza prymitywny, czasem boomerski, czy seksistowski humor. Jakkolwiek uważam, że humoru nie powinno się oceniać, bo to sprawa bardzo subiektywna, co kogo śmieszy. Tak, takie motywy, już w dzisiejszych czasach są trochę passé:

 

seksistowskie:

uczucie dziwności potęgował widok mikrofonu w jej ręce, ostatnim razem trzymała pejcz. Doskonale tym pejczem zresztą operowała, bez trudu potrafię sobie wyobrazić ją w roli tenisistki. Fantastyczny backhand!

 

antysemickie (wiem, że ty tu żartujesz z takiej postawy, ale to dosyć śliskie mimo wszystko):

tylko co z prezydentem zrobić, jak się na nim, żydku jednym, zemścić, to już później, później się zastanowię.

 

boomerskie:

Niby mężczyźni, a jednak chłopcy, mało pracować, dużo zarabiać i dobrze się przy tym bawić. Rzygać się chce na samą myśl.

 

Obawiam się, że gdyby to zostało wydrukowane, to bardzo szybko mogłoby zostać zakwalifikowane jako Dziady Polskiej Fantastyki (https://www.youtube.com/watch?v=_nO5Yac6wAc). I tłumaczenie, że to przecież parodia takich postaw, w końcu bohater nazywa się Cybulski, mogłoby nie przejść.

 

Ok. No fajne opowiadanie o Polaku cebulaku w wielkim mieście. Dobrze się czytało. Nie śmiałem się jakoś bardzo, bo ten humor do mnie nie trafia, ale dostarczyłeś mi mimo wszystko sporo rozrywki tym tekstem. 

 

A i warto jeszcze sprawdzić tekst, bo jest sporo niedociągnięć językowych np.

 

Wielokrotnie w trakcie tego maratonu sprawdzano czy dziadek nie oszukuje

Brakuje przecinka przed czy

 

Światło można włączyć przełączając pstryczki we właściwej kolejności

Brakuje przecinka

 

że może sfinansować dosłownie wszystko o czym tylko mogłem marzyć

Brakuje przecinka przed „o czym”

 

może spełnianie cudzych oczekiwać sprawia mi przyjemność?

Oczekiwań + brak przecinka po nich

 

itd. Możesz sobie to przejrzeć jakąś wtyczką do przeglądarki.

@Pesos dzięki za wizytę i obszerny komentarz :) Nie pomyślałem o wtyczce do weryfikacji takich błędów, fajny patent, na dniach zweryfikuje. 

W kwestii zarzutów, to cóż… przyznaję, że faktycznie w kilku miejscach mogłem przeszarżować z humorem, chciałem stworzyć przerysowany portret „samca alfa” ale może faktycznie zabrakło subtelności. 

Czy kosmici pojawili się wyłącznie, żeby wpleść fantastykę? Rozumiem, że może to tak wyglądać, ale takie było założenie od początku; to z jednej strony pomysł na odebranie diamentu bohaterowi, a z drugiej nawiązanie do Asteroid City :) Dlaczego pojawili się tak nagle? Głównie, żeby dopiąć fabułę XD Inne, nagle wydarzenia najpewniej również są podyktowane albo  tym motywem, albo próbą udziwnienia świata (pra-dziadek, który 3 dni grał w kości, dziedziczny pech itd). Niestety, chyba muszę nad tym aspektem jeszcze trochę popracować :/ 

 

Generalnie, twoja krytyka trafia do mnie, z jednym wyjątkiem. Porównać ten tekst do twórczości Piekary i jemu podobnych?! To już cios poniżej pasa. Pójdę na noże jeśli będzie trzeba, mogę się nawet wykrwawić, ale z taką opinią nie mogę się zgodzić.. Niemniej, dzięki za polecajkę, nie znałem tego kanału a zapowiada się ciekawie :)

 

Pozdrawiam cie serdecznie :)

 

 

Zawsze coś da się poprawić

. Porównać ten tekst do twórczości Piekary i jemu podobnych?!

Nie, spoko. Nie porównuję. Tylko uczulam, że ten typ humoru jest już dzisiaj w niesławie.

 

Ja jako nastolatek czytałem i Piekarę, i Pilipiuka. Akurat oni byli popularni, akurat ich książki wpadły w moje ręce. Jakoś specjalnie nie żałuję. Nie jestem pewien czy w dzisiejszych czasach by się to obroniło. No, przynajmniej nie w takim nakładzie jak wtedy.

Nowa Fantastyka