Zdarzyło wam się kiedyś wyśnić coś, a po przebudzeniu zapomnieć, o czym śniliście? Tak? No to mam dla was dwie wiadomości. Dobra jest taka, że to nie wasza pamięć szwankuje. Zła – te sny zostały wam wykradzione.
Od dziecka cierpię na niezbyt dokuczliwą przypadłość: zaczynam śnić jeszcze na jawie. Widzę świat spod półprzymkniętych powiek. W ciągu tych kilku minut przed właściwym zaśnięciem, po krawędzi łóżka zaczynają pełzać przeróżne baśniowe stwory i pnącza egzotycznych roślin. Albo pająki i języki ognia, jeśli zaczynam osuwać się w koszmar. Czasem towarzyszy temu muzyka.
Tego wieczoru było jak zwykle.
Położyłam się i przykryłam szczelnie, bo jestem okropnym zmarzluchem. Nie zasnę, jeśli zimno wdziera się pod kołdrę. Gdy się już ułożyłam i zawinęłam w przysenny kokon, znieruchomiałam. Po chwili wzrok mi się zamglił, w uszach rozbrzmiało “Conquest of paradise”, a zza szafki nocnej wyjrzał groszkowej barwy ufoludek.
Oho! – pomyślałam. Zaraz odpłynę.
Kosmita wgramolił się z trudem na łóżko. Był wysoki na jakieś piętnaście centymetrów i pękaty. Mamrotał nieustannie, a w wykrzywionej, niedogolonej gębie mełł w pół spalonego papierosa. Przypominał obrażoną kalarepę.
Zdziwiło mnie, że, chociaż to sen, czułam jego ciężar, gdy deptał mi po ręce, a chwilę później – jakim zasobem słów operował ów jegomość. Rozżarzona końcówka szluga jarzyła się nieprzyjemnie blisko łatwopalnej pościeli. Wtem gorący popiół upadł mi na nagą skórę. Vangelis się urwał, senność mnie opuściła i nieuchronnie zaczęłam się wybudzać.
Tymczasem ufok wcale nie znikał jak senne widziało. Wręcz przeciwnie, jego kontur się wyostrzył. Do tego podszedł bliżej mojej twarzy i, nie przestając rzucać mięsem ani na chwilę, wepchnął mi do ucha metalową rurkę. Zabolało.
– Au! – stęknęłam.
– Ożeż, 'dolona 'urwa jego mać w psią 'upę 'ebana! – zawołał zielony ludek i rzucił się do ucieczki.
Złapałam go w locie, gdy usiłował zeskoczyć na parkiet. Ugryzł mnie, zasraniec. Żwacze miał silne, a zębiska ostre. Pociekła krew. Syknęłam z bólu, po czym ścisnęłam go jeszcze mocniej.
– Przestań, ty 'dolona wariatko! Czy mózg ci już zupełnie 'ównem zarósł?! Możesz mnie, 'urwia nędza, udusić!
– Co?! Wchodzisz do mojej sypialni, kłujesz mnie w ucho, dziabiesz zęborami i jeszcze masz do mnie jakieś pretensje?! Kim ty w ogóle jesteś?
– A kim mam niby, 'urwa, być z matki gnomki i ojca gnoma?!
– Jesteś gnomem? – spytałam, luzując nieco uścisk, bo stwór pociemniał mocno na twarzy.
– Toć mówię! Jaaa 'dolę! Tym młodym pokoleniom to się naprawdę mózgi z ‘upami na miejsca pozamieniały!
Podskoczyłam do stołu i zanurzyłam dłoń z zielonym chamidłem w stojącym na blacie wazonie. Gnom rozbulgotał się gniewnie, a potem rozkaszlał, gdy go wyjęłam.
– 'URWA! JA CIĘ ZARAZ…!
– Co, myjemy jeszcze raz?
– NIE! 'URRRWA! 'EBAŁO CIĘ DO RESZTY?! ZABIJESZ MNIE, 'DOLONA SZAJBUSKO!
– Być może, ale wolałabym nie. Więc gadaj, śmierdzielu, co tu robisz! I bez bluzgów mi tu!
– Odwalam tylko jeb… To znaczy robotę odwalam. Pracuję tu.
– W mojej sypialni?
– Tak, ku… Tak wyszło. Twój dom leży w moim rewirze.
– Co to za praca?
Gnom zmierzył mnie nienawistnym spojrzeniem. Gdyby mógł, toby zabił.
– To tajemnica – burknął i splunął petem. Papieroch poleciał wysokim łukiem prosto do mojej wieczornej herbatki jaśminowej. To przelało czarę goryczy. Miałam już serdecznie dość zielonego paskuda.
– Zaraz inaczej pogadamy – mruknęłam.
Wstałam, wyciągając rurkę z ucha i zaniosłam wyrywającego się gnoma do kuchni. Gdy zrozumiał, co chcę zrobić, zaczął się wydzierać jak żywcem ze skóry obdzierany.
– Mów, pokrako, co tam robiłeś! – krzyczałam, wciskając go do kielicha miksera.
– MORDERCZYNI! PSYCHOLKA! – wył karzełek, zapierając się nogami i plecami o plastikowe ścianki.
– Czemu majstrowałeś przy moim uchu?! – By udowodnić, że nie żartuję, bzyknęłam mu ostrzem pod tyłkiem.
– MORDUUUJĄ! RATUNKUUU!
– Co robiłeś?! – wrzasnęłam, na co skrzacik rozpłakał się rzewnie. Docisnęłam więc: – Mam tam dolać wody?
– Pracowałem! Nie zabijaj!
– Co to za praca?
– Odsysanie snów!
– Po co ci moje sny?
– Dla piaskunów!
– Co to za jedni?
– Nie mogę powiedzieć!
Wcisnęłam guzik jeszcze raz. Maszyna zawarczała, a gnom pisnął jak zbity pies.
– Piaskowe dziady! Miejże litość!
– Jakie znowu “dziady”?
– Powiem! Wszystko powiem, tylko mnie nie zabijaj! Błagam! Mam dwanaścioro małych dzieci!
Mierzyliśmy się wzrokiem. Senny złodziejaszek chlipał żałośnie. Było mi go niemal szkoda.
– Wypuszczę cię, ale wszystko mi wyśpiewasz. Zgoda?
– Tak, psze pani – wymamrotał, przełykając łzy, a wtedy z sypialni dobiegł wstrętny charkot. – Puść mnie! – pisnął gnom. – Trzeba go nakarmić!
– Kogo?
– Piaskuna!
Wsadziłam mikser pod pachę i zajrzałam do sypialni. W ścianie czerniała dziura. Coś się w niej kłębiło.
– Szybko! Bo przelezie!
Zaskoczona wypuściłam stworka. Zeskoczył z hukiem na parkiet i pognał do wydętej torby, którą zostawił pod łóżkiem. Tymczasem otwór powiększył się, jakby rozciągany. W środku chrzęściło i sapało. Gnom wrzucił torbę prosto w czerń jamy. Rozległo się suche kłapnięcie. Jednocześnie do pokoju wpadło nieco jasnego pyłu. Piaskun mlasnął, a potem zaczął się oddalać.
W tamtej chwili miałam w głowie mnóstwo pytań: o inne gnomy, o sny, o piaskowe dziady, ale wtedy mój gnom się odwrócił. W rękach trzymał cieniutką rurkę. Uniósł ją do ust.
– Wybacz, złotko – mruknął i dmuchnął.
Zatruta strzałka ukłuła mnie w szyję, a sekundę później straciłam przytomność. Obudziłam się następnego rana z bólem głowy i zasikanym mikserem. Przejście w ścianie zniknęło, lecz przy listwie podłogowej wciąż lśnił srebrny pył.
*
Nigdy więcej nie widziałam zielonego gnoma.
Sny? Czasem znikają. Budzę się wtedy z maleńką ranką, a w filiżance przy łóżku pływa zmięty kiep.