- Opowiadanie: Atreju - Uczta

Uczta

Witam!

Dru­gie opo­wia­da­nie o Bel­tra­mie, w któ­rym to pije się dużo wina, wiele dys­ku­tu­je i za­kłó­ca spo­kój zmar­łym. 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Uczta

I.

Kilka, może kilkanaście tłustych much skubało nagą pierś młodzieńca. Ten, pomimo że oczy szeroko rozwierał, ani ręką machnął, by harcownice przegonić. Leżał sobie dziwnie spokojnie na wiązce słomy, sztywne ręce przyciskał do boków, nogi ściskał, a źrenice wbił w lejkowaty sufit niby gwoździe w belkę.

– Oto jest martwe ciało, lecz dokąd odeszła muzyka? – wyszeptał nasz bohater słowa pewnego poety, przyłożył ucho do zapadłej piersi i liczył wdechy. – Dalej wesołku udajesz żywego?

Echo odpowiedziało mu śmiechem. A może to nieboszczycy leżący na skalnych półkach cieszyli się, że kolejny żywy bliższy utraty daru, który im zabrano? Mieli oni powody do radości: brzuch napęczniały jak piłka, oddech cuchnący zepsutym jajem, zielonkawe wykwity na skórze, szczególnie liczne w okolicach pach i genitaliów. A przecież można by jeszcze zajrzeć do wnętrza. Pewnie i tam śmierć-niszczycielka dokonała spustoszenia kościanymi palcami.

Zjadacz grzechów zdjął skórzane rękawiczki, zamknął młodzieńcowi powieki, przegonił muchy z jego piersi i nakrył zwiewną tkaniną.

 

II.

Była to wąska, ale długa rana w ciele ziemi. Na tyle głęboka, że na wierzch wychodziły czerwonawe skały piaskowca, które w palącym słońcu przybierały barwę krwi. Na przestrzeni wieków różnorakie ludy zamieszkiwały pobliską okolicę, żaden nie pozostał obojętny na piękno i grozę wąwozu. Nie dziwota zatem, że jego ściany zryto niby mrowisko od samego dna po sam szczyt; wykuto w skale liczne schody i chodniki prowadzące do świątyń i kapliczek setek bóstw, a przede wszystkim do dziesiątek tysięcy grobowców.

Beltram widział już trakt biegnący do miasta w dolinie. Z ciekawości spojrzał na bezchmurne niebo i słońce, starając się oszacować porę dnia.

– A psik! – kichnął prawie natychmiast.

– Na zdrowie! – Usłyszał w odpowiedzi, ocierając cieknący nos. – Powiedziałem: „Na zdrowie!” – powtórzył brodaty człowieczek w zakurzonym chitonie, wychodząc zza skały. – Głuchy jesteś?

– Czy my się znamy? – zapytał zjadacz grzechów, patrząc z góry na natręta i jego dwóch podejrzanie wesołych kompanów. – Chciałbym wiedzieć, komu podziękować.

– Hej! Młody, powiedz mu, komu dziękować.

Młody, który jako jedyny z trójki golił policzki, doskoczył do Beltrama w trzech susach i nim ten się cofnął, stanął mu na palcach nogi, boleśnie je przygniatając.

– Kierujcie wdzięczność do zatroskanego obywatela naszego wolnego miasta – wysapał, przyciskając czubek noża do żeber zjadacza.

– Jego wysokość słyszał? – zaśmiał się ten najbardziej wygadany, wielce rad z własnego żartu. – To niech więcej głupio nie pyta. Teraz przejdźmy na stronę, aby nie psuć innym obywatelom dnia.

Nie czas było się przeciwstawiać. Należało zachować spokój i pomyśleć. Bądź co bądź Beltram nie wiedział, o co konkretnie chodzi zatroskanym rozbójnikom.

– Stańmy tutaj, gdzie cień. Teraz, tak dla pewności, rzeknij, czyś ty jest niejakim Beldramem, co ma się za jakiegoś zjadacza i to nie byle czego, boć grzechów.

– Ja jestem – odparł spokojnie nasz bohater, patrząc prosto w oczy rozmówcy, ten odwrócił głowę zmieszany. – Czego chcesz?

– Czego… Eee… Chcę, no, ten tego… Młody, czego chcę?!

– Chcę, aby niejaki Beldram zniknął z naszego zacnego miasta jak najprędzej, a…

– Aaa, w samej rzeczy! – przywódca rozbójników odnalazł wątek. – A to dlatego, że doszły mnie słuchy, że zbratał się ze złymi ludźmi. Przyznać musicie, że może i nawet powinno budzić to nasz słuszny gniew…

– Mów jaśniej, zatroskany obywatelu, jeśli łaska. – Zjadacz grzechów nie spuszczał z niego zimnych, spiżowych oczu. – A temu knypkowi powiedz, aby zabrał kozik z dala ode mnie.

– Nie tym tonem, przybłędo! – oburzył się brodacz, a Beltram zrozumiał, że źle wyczuł moment, że zażądał zbyt wiele i zbyt szybko. – Nas jest trzech, a tyś sam jeden jak kciuk. – Brodacz pluł śliną podczas mówienia. – Koniec dobrego. Hyradios! Znasz jegomościa? Łeb okrągły jak cebula. Pęczek włosów na głowie. Pies na smyczy zawszonych Kadmejczyków. Toś u jego szczenięcia był! Tego żywego trupa, czyż nie? Wskrzesić go obiecałeś, czemu my, zatroskani obywatele, przeciwstawiamy się, bo syn kropla w kroplę jak ojciec. Słusznie gniew boży dosięgnął zaprzańca jednego. Tedy jeszcze raz cię obaczymy, jak się tutaj szwendasz…

– Precz stąd, obdartusy! – zagłuszył brodatego jeździec galopujący od strony traktu, kręcąc młyńce mieczem. – Precz, bo ubiję!

Trójka rozbójników szybko oceniła, że wielkim błędem byłoby nie spełnić żądania jegomościa w brązowym napierśniku. Szybko więc uciekła, nie odwracając się za siebie.

– Wsiadaj – polecił jeździec, chowając miecz do pochwy. – Nie mam ochoty brudzić ostrza ich krwią.

– Dziękuję, Klejniasie – odparł zjadacz, sadowiąc się na końskim grzbiecie za wybawcą, który w tymże samym momencie zawrócił wierzchowca i pokierował nim w stronę traktu. – Przybyłeś w samą porę, chociaż nie sądzę, by coś mi groziło.

– Co im się nie podobało?

– Moje odwiedziny u twojego brata. – A że Klejnias milczał, Beltram dodał: – Żal mieli, że, jak i ojciec, przystał do Kadmejczyków.

– Głupcy! – warknął jeździec. – Że też tacy mają głos w naszym mieście. Czy oni nie wiedzą, że ten naiwniak wystąpił przeciwko woli ojca? Że to jest przyczyną jego stanu? Kto im nakładł takich bzdur do głowy?

– Może nasłała ich Epigne – zasugerował Beltram dość neutralnym tonem.

– Czyżbyśmy się nie polubili z panią lekarz? – Klejnias szturchnął go łokciem. – Złośnica z niej, ale ma całkiem zgrabne nogi, wygadana do tego, wykształcona… Całkowite przeciwieństwo naszych kobiet.

Złośliwe słowa cisnęły się Beltramowi na język, szczęściem ugryzł się w tenże zawczasu.

– Dobrze postąpiła przenosząc Focjusza do grobowca. Może to niezgodne z obyczajem, ale chłodniej tam. Teraz proponuję zmienić temat. Jak się tutaj znalazłeś? Przyjechałeś odwiedzić brata?

– Nigdy nie kryłem, że go nie lubię. – Klejnias ściągnął wodze koniowi, kiedy wjechali między ludzi śpieszących do miasta. – Dobrze o tym wiesz. Już za dziecka biliśmy się wcale na poważnie. W ogóle mi go nie żal. Tyle zawsze do niego ciągnęło pięknych dziewczyn. Tyle leciało do niego tych pszczół bezmyślnych, niby do jakiego plastra miodu podziwiać te złote pukle, te łydki biegacza. Gdzie one wszystkie teraz?

Pogardliwy śmiech Klejniasa poniósł się echem po zboczach, zaciekawił, a może i zatrwożył pastuszków pędzących owce na targ. Popatrzyli na jeźdźców i w pośpiechu skreślili na czołach oraz sercach znaki odpędzające choroby i złe duchy, czemu nie ma się co dziwować. Czyż pierwszy z jeźdźców nie przypominał głodnego wilka? Brwi miał gęste, podbródek kanciasty, żuchwę wyraźnie wysuniętą do przodu, a oczy z lekka ustawione pod kątem. Czy drugi z jeźdźców mu ustępował? Wysoki i bladawy, odziany w czarną szatę sięgającą kostek, niby jaki umarlak powstały z grobu.

– Byś mnie nie miał za człowieka bez serca – ozwał się krztynę później Klejnias – spytam jak zdrowie braciszka?

– Pójdzie na żalnik przed świętem Ramnuzji – odparł sucho zjadacz. – Nie odpowiedziałeś mi na pytanie.

Stanęli na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na otoczone masywnymi murami miasto leżące w dolinie. Ponad blankami dostrzec można było gliniane dachy świątyń i amfiteatr oparty o wzgórze. Nieco dalej za miastem ląd ustępował władzy morzu, a nad tym wznosiła się pobielona zabudowa portu.

– Przyjechałem po ciebie – rzekł Klejnias, przyglądając się okrętom cumującym w zatoce. – Chciałem zaproponować wspólną wizytę u golibrody i kąpiel w łaźni. Nim mi odmówisz, posłuchaj: po pierwsze, wszystko na mój koszt; po drugie, jeśli chcesz dobrze wypaść na uczcie, powinieneś jakoś wyglądać. Kadmejczycy to papinki, a pan Arszak największym spośród nich. Także, jeśli chciałeś iść w tym worku pokutnym, to zapomnij! Obraziłbyś pana posła. Skandal byłby na całe miasto.

– A ty nie boisz się skandalu? – Beltram mimo woli poczerwieniał na krańcach uszu. – Każdy się przecież na nas gapi.

– Nie, jeszcze czego! – Klejnias zaśmiał się. – Ja jestem skandalistą. Moja żona jest córką hetery. Mój pies nosi imię po dziadku i dostaje codziennie kijem. Mój ulubiony niewolnik jada ze mną przy stole. Gdyby te pastuchy wiedziały, kim jestem, obrzuciłyby mnie twarogiem.

Klejnias wbił pięty w boki konia, natarł na stado owiec. Wystraszone zwierzęta rozpierzchły się na boki, becząc przeraźliwie. Darmo próbowali je uspokoić pasterze, darmo także wyklinali jeźdźców; ci byli już daleko, a ich wesołe śmiechy niosły się echem po dolinie.

 

III.

Pierwsze przywitały Beltrama dwa psy o obciętych ogonach, które porzuciwszy wesołą gonitwę między stołami, podbiegły do nowego gościa z wywieszonymi językami.

– Prowadź prędko do nas mistrza Beltrama – rozkazał niewolnikowi znany naszemu bohaterowi Hyradios. – Za długo już czekamy.

Zjadacz grzechów zajął wolną kanapę po prawicy gospodarza, obok pewnego jegomościa mieniącego się złotem i drogimi klejnotami. Strojniś przyodziewał się w jedwabie i owijał purpurowym płaszczem. Włosy zaplatał w warkocze, a bródkę strzygł na wzór koziej. Hyradios przedstawił go jako pana Arszaka, gorącego przyjaciela miasta i ludu Meonii, co ów Arszak skwitował błyskiem zębów.

Niewolnik mył nogi Beltramowi, tymczasem gospodarz przedstawił pozostałych dwóch gości. Pierwszy był synem garbarza, drugi – fabrykantem lir. Obaj zaliczali się do politycznych przyjaciół pana domu.

– No, tośmy się wszyscy poznali – podsumował Hyradios. – Ażebyś czuł się swobodnie, mistrzu, ustaliliśmy, że dzisiaj ani do picia nikogo nie zmuszamy, ani tym bardziej do zakładania się, kto więcej czarek zatopi. Nie chcemy, byś łamał swe zasady.

– Nasz kochany Arystarch – wtrącił fabrykant lir – też na tym skorzystał i zgodnie ze swoją naczelną zasadą: już się schlał.

– Mój drogi – odparował syn garbarza – żebym ja się spił, potrzeba więcej niż trzech czarek wina. Trzeźwiejszy jestem od ciebie, choć tyś wypił ino jedną.

W trakcie kłótni Beltram poczęstował się kozim serem i plackiem jęczmiennym.

– Gdybyś był trzeźwy, więcej byś rozumu wykazał i nie opowiadał takich bzdur. Musisz wiedzieć, mistrzu, że porzuciwszy picie, postanowiliśmy zabawić się głoszeniem mów na dowolny temat. Pierwszy za gadanie wziął się ten wino rozlewus. Niby o miłości chciał prawić. Nawet ładnie zaczął, wierszem Polidora, a skończył tam, gdzie każdy piwożłop: z kuśką w zamtuzie!

– To najtrafniejsze miejsce na miłość i do miłości – odciął się Arystarch, kiedy śmiechy przycichły.

– Dość tych krotochwil – przerwał swary Hyradios, którego bardzo niepokoiło milczenie pana posła. – Zamiast dalej się wygłupiać. Możemy pomówić o czymś poważnym, by się plotki nie rozniosły, że jeno bezeceństwa nam w głowach. A jest dziś z nami zjadacz grzechów, który trudni się leczeniem chorych dusz, jak mi tłumaczył, oraz wypędzaniem demonów, proponuję pomówić o czymś, w czym by nas mógł poprawić. Panie Arszaku, jakieś propozycje z pana strony?

Jego głowa rzeczywiście przypomina cebulę, zauważył ze zdziwieniem Beltram, powstrzymując się od uśmiechu, kiedy przypadkiem skrzyżował spojrzenie z Hyradiosem. Jednak pod wpływem jego oczu natychmiast spoważniał. One to były jak zapora na rzece, łudziły krótkowzrocznych, że wody rzeki spokojne są i łagodne, kryły brutalną prawdę o rwącym i dzikim strumieniu bijącym w głębi duszy tego męża.

– Dziękuję, nic nie przychodzi mi do głowy – odparł niedbale Kadmejczyk, głaszcząc jakiś szary kłębek przy piersi; kłębek ten poruszał się i mruczał.

– Słyszeliście, jaką pan poseł czyni nam uprzejmość? Decyduj zatem Dajlochu.

Fabrykant lir zapatrzył się w półmisek z oliwkami, mocno trąc przy tym skroń, jak to często się czyni, gdy coś wyleci z głowy.

– Pomówmy o duszy! – zawołał nagle, przekrzykując Arystarcha, czym zepsuł mu dowcip.

– Dusza to bardzo rozległy temat – zwrócił uwagę Beltram. – Trzeba by doprecyzować, inaczej będziemy mówić do rana.

– Racja! Co proponujesz?

– Może, może… Byleby tylko nie było, że wybrałem pod siebie i nikt inny nie będzie miał nic do powiedzenia.

– I tak wszyscy jesteśmy najciekawsi twojego zdania.

– W takim razie proponuję pomówić o zależnościach pomiędzy duszą a ciałem. Wiem, że na ten temat są liczne spory.

Jedynie Arystarch kręcił nosem, lecz nikt się nim nie przejmował.

– Niech będzie – zdecydował gospodarz. – Trzeba jeszcze wyznaczyć kolejność. Proponuję…

– Proponuję zacząć od siebie – wtrącił się syn garbarza. – Nie chcecie mówić o miłości. Dobrze. Ja mogę mówić i o duszy, i to zaraz. Dam wam tym czas do namysłu. Ja go nie potrzebuję.

– Raz już nas raczyłeś swoją mową – przypomniał gospodarz, wyrwawszy się z zamyślenia. – Czas teraz posłuchać innych. Prosiłbym pana Arszaka, by zaczął.

Dziwne stworzenie, które poseł trzymał pod ręką, uniosło główkę i rozejrzało się wokół. Przypominało kota. Szarego, pozbawionego sierści, z osobliwie pomarszczoną głową.

– Dziękuję – Kadmejczyk błysnął zębami; Beltram nie wątpił, że ten pachnący piżmem zwierz już zwietrzył, że przysmak gra jeno rolę wabika. – Lecz wtóry raz muszę odmówić. U nas w Kadme na ucztach przede wszystkim się pije, a upiwszy się, politykuje, przeto mój umysł ani jeszcze odpowiednio nie zaprawiony, ani nieobrobiony w takich tematach i nic ciekawego byście ode mnie nie usłyszeli.

A to bestia, pomyślał Beltram, gładząc podbródek. Nie czas jeszcze na targi. Jeszcze nie wiem, czy chcę się z wami targować. Nie wiem, czyście godni.

– Prawdziwie skromny człowiek – rzekł przyjaźnie i sztucznie gospodarz. – Prosiłbym zatem ciebie, Dajlochu, i nie chcę słyszeć wymówek. Wiem, żeś bawił niedawno w towarzystwie sławnego filozofa z Tezy. Pewnie podłapałeś coś niecoś od niego.

– Mów, mów, nasz kochany filozofie od wyrobu lir – zawołał Arystarch, wylewając resztkę wina z czarki na psa, który obwąchiwał mu nogi.

– Nie tak szybko! – zaprotestował Dajlochos. – Wpierw prosiłbym fletnistkę, żeby zamilkła, a najlepiej wyszła. Niech idzie przeszkadzać komu innemu. Znacznie lepiej! Rzeczywiście, spotkałem sławnego Tezyńczyka. Nasłuchałem się od niego różnorakich dziwów, ale największym z nich wcale nie to, o czym mówił, ale jak mówił. A dręczył on mało litościwie każdego delikwenta, co mu się nawinął, pytaniami dopóty, dopóki ten nie zgłupiał. A jak na nim kto próbował tych samych tortur, szybko uciekał do swego ulubionego powiedzonka: „Wiem, co wiem i nie wiem, czego nie wiem, stąd odpowiedzieć nie mogę, a to już można domyślić się za jaką przyczyną”. Takie z niego ladaco! Do rzeczy jednak. Chciałbym przytoczyć pewną opowieść, w której, jak mniemam, kryje się odpowiedź na nasze pytanie o zależność między duszą a ciałem. – Dajlochos zamilkł teatralnie. – W ciemnych czasach ludzie pili piwo, żyli krótko i umierali boleśnie. Właściwie bliżsi byli zwierzętom, zwierzętom o ludzkich twarzach, niźli ludziom. Wreszcie po setkach lat trafił się pośród nich jeden odmieniec. Nie tylko dość miał strącania szyszek chmielu, ale i życie wolał pędzić samotnie, a przy tym często śnił o wężach. Razu pewnego zbudził się i dostrzegł jedną gadzinę blisko głowy. Zerwał się, chwycił kij. Z ofiary stał się łowcą! Pobiegł za wężem, a ten doprowadził go do skalnej szczeliny. Nasz nieszczęśliwy piwowar wszedł do wnętrza i wśród dziwnych oparów usłyszał: „Pójdź za moim śladem, a uczynię cię pierwszym i największym spośród ludzi. Porzucisz co ziemskie i sięgniesz po to, co niebiańskie”. Tak też uczynił. Zabrał węzełek oraz kij i poszedł śladem krętej rzeki, której źródła biły z wnętrza groty. Po wielu latach – kto by je zliczył? – odnalazł morze i wyspę niedaleko brzegu. Zbudował łódź i popłynął we mgłę. A musiała to być jedna z tych wysp prowadzących do Krain Niebieskich. Słuch zaginął o naszym podróżniku na dziesiątki lat. Wreszcie odnalazł się w pobliżu ujścia krętej rzeki, gdzie nienaruszony zębem czasu założył pierwszą winnicę i wytworzył pierwszą kroplę boskiego trunku. Posmakowawszy wina, przypomniał sobie o dawno zapomnianych słowach i powrócił w rodzinne strony. Zastał wioskę zniszczoną, a ludzi wybitych przez zarazę. Wtedy napoił winem pierwszego trupa, a ten zaraz powstał i oddał mu cześć. Po nim byli następni. Tym sposobem spełniła się wężowa wieszczba, a ludzkość od tamtego dnia raduje się czerwonym trunkiem. Zdrowie!

Dajlochos wzniósł toast, ulewając wcześniej wina z kyliksu na cześć bogów; reszta biesiadników poszła w jego ślady.

– Ładnie opowiedziane – pierwszy zabrał głos Hyradios. – Zastanawia mnie jednak, jak to się ma do tematu naszej dyskusji.

– To bardzo proste!

– Gdyby takie było, to bym nic nie mówił.

– Hyradiosie, cóż jest bardziej znamienite: piwo, czy wino?

– Wino, a jakże!

– Toteż czemu ono może odpowiadać? Co jest równie znamienite, jak ono?

– Wiele rozmaitych rzeczy przychodzi mi na myśl…

– Wiele na myśl przychodzi, jednak jedna jedyna godna tego porównania.

– Zgaduję, że dusza.

– Trafiony!

– Chciałeś nam więc powiedzieć, Dajlochu, że dusza smakuje winem?

– Raczej dusza jest jak wino i to wino, jak mniemam, zamknięte w amforze, czyli ciele – poprawił pan Arszak, głaszcząc kota.

– Inaczej być nie może! – ucieszył się fabrykant lir. – Dusza została wykradziona z Krain Niebieskich, sprowadzona do ziemskiej dziedziny i uwięziona przez podłego piwowara w ludzkim ciele! – zamilkł z nagła w oczekiwaniu na oklaski.

– Mam wątpliwości – przerwał ciszę Beltram. – Czyż nie jest tak, że wino bez amfory byłoby jedynie mokrą plamą i wsiąkłoby w ziemię?

– Mistrzu Beltramie – Dajloch nie pozwolił się zawstydzić – to już ułomność przenośni. Dusza przecież jest jak wino. Ale winem nie jest. Jednak tak jak wino więzione jest przez latorośl i trzeba je z niej wydobyć, by objawiło swą boskość, tak samo jest i z ciałem, i duszą. Ciało trzeba zniszczyć, żeby wydobyć soki. Trzeba porzucić to ludzkie więzienie, ten zwierzęcy kadłub, ten grób duszy. Nasz grób!

Tym razem posypały się gromkie oklaski. Dajloch płonął rumieńcem zadowolenia. Beltram bił brawa i uśmiechał się z politowaniem, czekał cierpliwie na swoją kolej.

 

***

 

Na spokojnych falach zatoki kołysały się kadmejskie korabie. W większości ledwo widoczne w mrokach nocy. Część jednakże pokładów rozświetlały pochodnie. Na nich Beltram widział ludzi z włóczniami, z jego perspektywy, nie większych od żuków. Z kolei po trapach spacerowały mrówki – półnadzy tragarze dźwigający skrzynie, worki, amfory… Oczami wyobraźni widział ich napięte muskuły, pot spływający po czołach i bokach, przekrwione oczy, blade ciała rzadko zażywające słońca. Czasem doznawał wrażenia, że wszędobylski wiatr niesie ich jęki, przekleństwa, prośby o wodę, o to, by na chwilę przystanąć, zatrzymać się, przysiąść i ulec ciążącym powiekom.

– Zbyt mocno tutaj wieje – rzekł Hyradios, dołączywszy do naszego bohatera. – Może byśmy gdzieś przeszli?

Beltram nie protestował, posłusznie poszedł za gospodarzem kierującym się w stronę rozświetlonego okna. Jego uszu doleciały czarujące dźwięki aulosa i nieśmiało wtórującej mu kitary. Po chwili dołączyła do nich grzechotka, to zapewne tancerka z oczami obramowanymi czarnym tuszem ruszyła do tańca. Uczta trwała w najlepsze.

– Jak podoba ci się pan Arszak? Cóż o nim myślisz? – zagadnął gospodarz, zatrzymując się obok marmurowego efeba z dyskiem w dłoni i wieńcem na czole.

– Myślę, panie, że to człowiek o wielkim dowcipie. Zdaje mi się wręcz, że przejrzał mnie i moje plany, kiedy tylko skrzyżowały się nasze oczy. Do tego świetnie udaje, że się bawi. A może bawi się udając?

– Nie mylisz się względem oceny jego intelektu. – Hyradios przygładził brodę. – To nie byle kto. Nie wierz tej jego fałszywej skromności, tej gadce o niedostatkach wiedzy. Zapewniam, że ma on ci jej nadmiar. Błądzisz jednakże, mniemając, że wie on, po cośmy tę ucztę wydali. Nie, jeszcze nie wie. Przynajmniej jeszcze nie jest pewien. Gdyby był, już by się targował, wcale otwarcie…

Wtem do ogrodu przybiegły psy, węsząc za panem i wesoło szczekając.

– Nie uważasz, panie, że już to robi?

– Blefuje, szczwany lis – wyrzucił Hyradios, głaszcząc psy za uszami. – Igra z nami. Chce, byśmy myśleli, że wie. A on dalej tylko, co najwyżej, się domyśla, jeśli w ogóle. Każe mi to miarkować, że wino dziś wypite pójdzie na marne. Nic nowego nie uzyskamy. Bo to nie pan Arszak, nie Kadmejczycy skrzywdzili mojego syna. Nie oni wyrwali duszę mojemu Focjuszowi! – Hyradios z nagła wbił spojrzenie w Beltrama, ta czarniawa tama, za którą piętrzyły się rwące wody, jęła przeciekać. – Byłem im całkowicie powolny. To, że te ich parszywe korabie cumują w naszym porcie, który jest właściwie także ich, to moja zasługa! Wie o tym każdy w mieście i oni wiedzą, że ja nie mogę się od nich odwrócić, że bez nich nie istnieję. Nie mają powodu mnie atakować.

Te dzikie, rwące wody, co raziły ową tamę tak gwałtownie, równie gwałtownie cofnęły się daleko w głąb, ku źródłom. Niemniej przez moment Beltram dostrzegł w Hyradiosie starszego z jego synów. Wzrok, skrzywienie ust, napięcie mięśni twarzy – kropla w kroplę Klejnias. Butny i łatwo wpadający w gniew arystokrata, daleki od olimpionika Focjusza.

– Kto inny by się ośmielił? – rzekł zjadacz, usuwając się nieco w cień. – Jeśli nie ci kupcy, jeśli nie oni chcieli nauczyć cię dyscypliny, albo pokarać… za to, że nie potrafiłeś utrzymać syna w ryzach… za to, że Focjusz zaczął knować przeciwko tobie i im… jak nieprawdopodobnie by to brzmiało, jedynie ty sam…

– Co za bezczelny pomysł! – warknął Hyradios, płosząc psy, jednak Beltram ani drgnął. – Darmo przywdziałeś tę zieloną szatkę, zjadaczu. Nie ukryjesz pod nią ani podłości charakteru, ani podłości spraw, którymi się zajmujesz – Hyradios wsparł się o pobliską rzeźbę, dyszał ciężko. – Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, prawiłeś, że dusza może ulecieć z ciała i bez użycia czarów.

– Może – potwierdził Beltram nieporuszony wybuchem i słowami nieszczęśnika.

– Zbliż się więc, masz przed sobą tylko starca, i posłuchaj mnie. A oddalmy się jeszcze wpierw od tej hałastry. – Przeszli między zielone platany. – Focjusz nie tylko był dzielny, ale i oddany mi z całego serca. Był istnym przeciwieństwem Klejniasa. Znasz go przecież. Wiesz, jak żyje, jak się prowadzi, z kim przystaje. Jeśli ten nikczemnik jest jak ogień, co parzy rękę, która go wykarmiła, to Focjusz był jak woda płynąca w korycie kształtowanym moją ręką. Kiedy wszedłem w układy z Kadmejczykami, również mi całkowicie ufał i czynił, com mu przykazał. Głosił ludowi moje słowa. Przekonywał, że jeśli oddamy naszym przyjaciołom zza morza port pod opiekę, każdemu obywatelowi będzie lepiej. Oni to pobudują nam nowe, nowoczesne okręty tak przewozowe, jak i wojenne. Będą nam zwozić zboża i insze dobra z dalekiej północy, dokąd żaden z Meończyków nigdy nie dopłynął. Wzbogacimy się na handlu. Nasze owce, piaskowiec i wino za ich złote zboże, złote cytryny i złote złoto. Byłem przekonany, że lud pójdzie za Focjuszem, zwycięzcą igrzysk, walecznym żołnierzem, pięknym i wesołym. Że uda się przegłosować na, tfu, zgromadzeniu, co trzeba. Nie zawiodłem się. Focjusz spełnił moją wolę. Kłopot, że sam uwierzył w owe kłamstwa. Uwierzył, że poprawi los wielbiących go tłumów. A kiedy te kozie brody zaczęły zwozić stare zboże, marne cytryny, figi i daktyle… Kiedy od miesięcy budują lepsze statki, a stare już rozebrali… Kiedy wioślarze z wolnych nędzarzy stali się praktycznie niewolnymi nędzarzami… – Hyradios zamilkł na moment. – Ostatniego dnia, kiedy go widziałem… Uderzyłem go w twarz. Pierwszy raz i to za to, że słusznie nazwał mnie chciwcem i katem ludu. Widziałem wtedy jego oczy. Ten policzek coś w nim złamał.

Beltram dyskretnie odwrócił wzrok, kątem oka widział, jak staruszkowi trzęsą się ręce, słyszał jego przyśpieszony oddech. On sam, choć doskonale wiedział, że możliwa jest naturalna ucieczka duszy z ciała, nie wierzył, aby Focjusza to właśnie spotkało. Po prostu nie wierzył.

– Uczta wciąż trwa. Może Arszak jeszcze się z czymś zdradzi. Wznoście częściej toasty, wreszcie się wygada. Nasłucha się o duszach, będzie i sam chciał coś dorzucić. Wśród Kadmejczyków nie brak potężnych czar…

Hyradios z nagła nakazał mu gestem milczenie. Dopiero teraz Beltram uświadomił sobie, że muzyka ucichła, a z izby biesiadnej dochodzą krzyki.

– Za łby się wzięli, czy co? – mruknął Hyradios – Nie… A ona co tu robi?! – wyrzucił z siebie i dziarskim krokiem pomaszerował do domu.

Beltram dopiero po chwili domyślił się, o kogo chodzi. W oczach błysnęły mu iskierki niezadowolenia, poczuł swędzenie w miejscu, gdzie poranił go nóż jednego z zacnych obywateli.

 

***

 

Próżno ta złośnica starała się zarzucić jarzmo na własny kark. Ledwo ułagodziła jedną nasrożoną brew, wnet druga stawała do boju. Ledwo zawładnęła piersią, co falowała jak rozeźlone morze, już traciła panowanie nad głosem. W oczach zaś miała najjaśniejsze gromy i ani pochylona głowa, ani opuszczone powieki, nie kryły ich złowrogich błysków.

– Jesteś, panie! – krzyknęła na Hyradiosa. – Może zatem zechcesz mi wyjaśnić, czym zawiniłam, bo zawinić czymś musiałam, inaczej przecież nie odmówiono by mi zaproszenia. Zapytano by chociaż, czy bym nie przyszła na ucztę, wszak dotąd bywałam na każdej. Wyjaśnisz może, panie, dlaczego to ukryto przede mną całą zabawę, iż gdyby nie przypadek, o niczym bym nie wiedziała? Czyż nie opiekuję się twoim synem? Czy nie dzięki mnie wciąż jest przy życiu? Czy to nie ja każdego dnia do niego chodzę i pilnuję, by natarto jego gnijące ciało maściami i oliwą? Nie ja pilnuję, by go karmiono i sprzątnięto spod niego, co wydali? – Jej wzrok padł na Beltrama, który, choć stał cicho w oddali, przyciągał uwagę kretyńską, zieloną tuniką. – Ach, zapomniałam, przecież ty, panie, znalazłeś sobie nowego lekarza. Prawdziwego cudotwórcę. Czyś zwątpił w rozum i oddałeś się wierze?

– Najdroższa Epigne, miarkowałem, że nie w smak będzie ci nasze dzisiejsze grono – zaczął po czasie Hyradios łagodnym tonem, przetrawiwszy rwący potok żalu i oskarżeń. – Wiadomym jest mi, że nie przepadasz za duchownymi i nie dbasz o sprawy duchowe, a o takich właśnie tutaj rozmawiamy.

– Zostaw mnie – syknęła Epigne, wyrywając się Arystarchowi, który ucapił ją za błękitny peplos i chciał wziąć pod ramię. – Jak mało o mnie wiesz. Sprawy duchowe, jak to ująłeś, wcale nie są mi obce. A rzeknijcie tylko, o czym debatujecie, zaraz dam dowód, żem nie gorsza.

– Kolejka już wyznaczona – wtrącił Beltram. – Będziesz musiała zaczekać, pani. Na sam koniec.

Epigne odpowiedziała mu nieprzyjemnym spojrzeniem. Nasz bohater nie ugiął się, patrzył śmiało w źrenice tej złośnicy, szukał w nich rozczarowania, że jej zatroskani rozbójnicy nie wypełnili zadania. Nie znalazł go. Może się pomylił? Może gniew przysłonił mu chłodny osąd?

– Mistrzu – zwrócił się doń Hyradios pojednawczo – jako że pani Epigne słusznie wypomniała mi swe usługi, proszę cię o przepuszczenie jej. Jeśli w czymś ci to uchybia, obiecuję wynagrodzić.

Słowa te oprzytomniły zjadacza, który szczerze czuł złość do tej niewiastę. Zaczerwienił się na krańcach uszu i zgodził. Epigne legła na kanapie zajmowanej dotąd przez Dajlocha, ten zaś przeszedł był do Arystarcha. Pobliska niewolnica zaraz obmyła nogi niespodziewanego gościa, a druga podała czarę wina. Aby zwyczajom stało się zadość, gospodarz czym prędzej każdemu przedstawił niewiastę. Zbędny był wzrok wróżbity, czy astrologa, żeby dostrzec, że nie tylko na Klejniasie Epigne wywierała wrażenie swym charakterkiem. Ale że i ojciec ulegał mu szczerze i z przyjemnością. Jedynie Beltram z grona biesiadników zdawał się zniesmaczony jej zachowaniem.

– Skoro wszyscy już się poznaliśmy. Niech mi rzeknie który z panów, o czym konkretnie mowa.

– O stosunku duszy do ciała – odparł ku zdziwieniu Beltrama pan Arszak, uśmiechając się przyjaźnie. – Pan Dajloch raczył nas już opowieścią o piwie i winie. Bardzo ciekawa, ale bardziej jestem ciekaw, co pani powie. Bo jeśli mówi pani tak samo, jak się złości, nikt już pani nie dorówna tego wieczoru.

Epigne podziękowała za komplement, ba, nawet lekko się zawstydziła. Gładkie słowa uspokoiły ją, a wino przywróciło zachwianą równowagę.

– Ja na wstępie uroczyście obiecuję, że żadnego bajania z mojej strony nie będzie, wzbrania mi tego wykształcenie, jakie odebrałam od mistrzów z Triwii – zadeklamowała, kraśniejąc z dumy na policzkach. – Nim jednak zacznę, chciałam rozwiać wątpliwości tych, co sądzą, że nam lekarzom z Triwii sprawy duchowe są obce. Jest to pogląd fałszywy i absurdalny, jeśli się bodaj ciut więcej o nas wie, a nie bazuje jedynie na plotkach. Studiujemy wszak dzieła uczonych, kapłanów i magów, jeno z większą ostrożnością. A teraz do rzeczy. Nim powiemy, co o duszy i o ciele, i związkach między nimi, trzeba by sobie postawić pytanie, czym jest jedno, a czym drugie. Inaczej nie sposób iść dalej. Proponuję, byśmy przyjęli, że ciało jest to pewna materia ujęta w kształt, materią zaś jest wszystko to, co zdolni jesteśmy postrzegać zmysłami. Duszą zaś będziemy zwać taki kształt, którego treścią jest eter lub astral, jak kto woli, czyli to, co materię przenika. Kto rozsądny, temu przeczył nie będzie.

– Tedy i nikt z nas nie przeczy – potwierdził Dajlochos.

– Już z samego tego rozróżnienia – mówiła dalej Epigne – wnieść możemy, że o tym, co duchowe miarkować możemy jedynie poprzez to, co materialne, a więc postrzegalne i poznawalne. Teraz zaś na podstawie tego, cośmy sobie już powiedzieli i na cośmy się zgodzili, odpowiedzmy sobie, czy da się poznać, że mamy duszę? Przypomnę, że to, co duchowe, poznajemy przez to, co materialne. Materialne poznajemy zaś poprzez zmysły. Zatem i o naszej duszy dowiedzieć możemy się jedynie na podstawie naszego ciała. Czy jednak który z panów potrafi sam na siebie spojrzeć? Czy potrafi powiedzieć, że pachnie tak a tak i na pewno nie inaczej? A przypomnę, że co poniektórzy własnego przykrego zapachu nie czują. Mając to na uwadze, należy stwierdzić, że nie sposób orzec z pewnością, czy się duszę posiada, a tym bardziej wypowiedzieć cokolwiek na jej temat. Rozsądnie więc jest porzucić ten bezowocny trud i zająć się tym, co poznawalne.

Chyba nikt z towarzystwa nie spodziewał się takiej odpowiedzi, każdy wydawał się mocno zaskoczony, jeśli nie zakłopotany. Wyjątkiem był Beltram, który domyślał się, czego uczą w triwijskiej szkole. Wiedział także, jakie są następstwa takiego podejścia do świata i że owe plotki i fałszywe poglądy zawierają niemało ziarenek prawdy, nawet jeśli Epigne nie odzwierciedlała ich w pełni.

– Mądre to, nie ukrywam – skomentował Arszak, po dłuższej przerwie. – Nie ukrywam także, że mało z tego pojmuję. Poznanie, niepoznanie, materia, eter, astral. Czy mógłbym prosić panienkę jaśniej?

– Cóż tu można rzec jaśniej? – zaśmiał się Dajlochos. – To prościutkie jest, a pani Epigne wszystko ładnie wytłumaczyła. Wcześniej mówiłem o winie i amforze. Proponuję więc do nich wrócić. I tak jak uprzednio niech wino będzie duszą, amfora zaś ciałem. Jeśli myśmy są amforami…

– Mów za siebie, amforo Dajlochu – nie odpuścił sobie Arystarch.

– W nas jest zaś wino – nie przejął się kpiną fabrykant lir. – Nasze zaś oczy i ucha są na zewnątrz, wynika z tego, że nie mamy sposobu zajrzeć do środka, czyż nie? A więc jeśli jesteśmy amforami, nie możemy sami o sobie orzec, ani o innych, czy jest w nas wino, czy go nie ma.

Epigne zaśmiała się i okazało się, że śmiech ma bardzo przyjemny i radość okazuje równie żywiołowo, jak złości.

– W samej rzeczy, pojętniście są – pochwaliła Dajlochosa, który tak już był czerwony od spożytego trunku, że nie sposób było poznać, jakie wrażenie wywarła na nim pochwała.

Zamyślili się biesiadnicy. Patrzył Beltram na każdego i zastanawiał się, czy ta uczta w takim wydaniu nie pierwszą i nie ostatnią jest w Meonii? Czy znajdzie się ktoś do naśladowania, czy jedynie pozostaną legendy o szaleństwach, jakie wyczyniał Hyradios za kadmejskie złoto?

 

***

 

Do izby biesiadnej wdzierał się przyjemnie chłodny wiatr, przeganiając duchotę, studząc rozgrzane ciała i umysły. Arystarch, syn garbarza spał snem pijanego, z nosem czerwonym, lekko pochrapując. Dajlochos z kolei bliski był zaśnięcia, ponieważ wbrew licznym docinkom pod adresem sąsiada, sam wiele wina na chwałę bogów nie wylewał. Korybanci, tancerze i sztukmistrze poszli już. Dwa psy spały w kącie umęczone harcami. Z sytuacji tej skorzystał dziwny kot bez futra, opuścił bezpieczne legowisko pod płaszczem Arszaka i gonił za czymś niewidzialnym. W takich oto warunkach przyszła pora na Beltrama, który rozpoczął tymi słowy:

– Wiedza moja pochodzi od mojego mistrza, ten zaś nabył ją od swojego mistrza, który to był uczniem samego Azarana. Mędrca, którego my, zjadacze grzechów, uznajemy za boga i podążamy ścieżkami przezeń wyznaczonymi. Mówię to, byście niesłusznie nie przypisywali mi mądrości. Niewiele bowiem z tego, co powiem, pochodzi ode mnie, za młody i zbyt niedoświadczony jestem, aby poprawiać wiedzę starszych. Stanowisko nasze zaś w tym sporze jest takie: ciało i dusza, które postrzegamy podobnie, jak to przedstawiła pani Epigne, nie są tym samym, jednak nie sposób rozdzielić jedno od drugiego. – Beltram od czasu do czasu zerkał na Arszaka, który słuchał z zaciekawieniem, nawet się przy tym nie uśmiechając, jak to miał w zwyczaju. – Nie można więc postąpić tak, jakby to chciał pan Dajloch. Postawić duszę obok ciała i pokazywać ją gapiom. Nie można pogardzić jednym kosztem drugiego. Chwalić wino nie doceniając amfory. Amfory, którą wszak wykonał mistrz w swoim rzemiośle i ozdobił kolejny, trudząc się uwiecznianiem na jej zewnętrzu bogów, sławnych mężów, czy innych piękności. Podnosiłem już tę kwestię wcześniej, przypomnę ją i teraz: cóż nam po rozlanym winie? Pan Dajloch bronił się, że to ułomność przenośni, a ja pragnę przypomnieć, o czym powszechnie wiadomo, że dusza rozpada się bez ciała. Wielu tyranów chciałoby o tym zapomnieć, dlatego w ich miastach powszechne są poglądy, jakie podziela pan Dajloch, a po to, by nie mieć na sumieniu tych, których posłali na śmierć, z których ciał wycisnęli krwawe wino!

Zamilkł, pozwolił, aby jego słowa wybrzmiały. Zauważył, a może było to jeno złudzenie wywołane migotliwym światłem świec, że Hyradios ociera łzę.

– Uczeni zaś z Triwii chcieliby, byśmy uwierzyli, iż jeśli palca, w co nie można włożyć lub okiem czego uszczypnąć, nic o tym nie można powiedzieć i w ogóle się nie powinno. Pani Epigne rzekła, że świat poznajemy za pomocą zmysłów, na cośmy się zgodzili, bo czemu tu przeczyć? I jam nie przeczył i przeczył nie będę, nie należę bowiem do szaleńców. Dodam jednakże, że prócz nich mamy także i serca, i rozumy, a wielu spośród kapłanów oraz czarowników posiada okrom zmysłów cielesnych, zmysły astralne, co się różnie zowią: jedne trzecim okiem, drugie trzecim uchem, etc. Jeśli jednak, jak Trywici, odrzucilibyśmy wszystko poza zmysłami cielesnymi, pragnę dać inny dowód, że mówić o duszy można. Ot, każdy wie, że w ciele zmarłego lęgnie się plugastwo wszelkiego rodzaju; nic to innego jak grzeszna dusza człowieka, której sił starcza jedynie, by przyjąć postać robactwa, myszy, czy węża. Każdy także wie, że z ludzi prawych lęgną się dusze-ptaki. A niczym one innym, jak tym, co piękne w człowieku, oczyszczone z plugastwa i gotowe na podróż do Krain Niebieskich. Widzimy już po tym, co powiedziałem, że dusza i ciało jednym nie są, ale zawsze jedno z drugim w parze występuje. Jeśliby więc wrócić do naszego wina i amfory, to człowiek jest taką amforą, co to się za życia pokrywa różnymi malunkami, po śmierci zaś wino, które w sobie nosi, nagrodzone zostaje za czyny i przelane do amfory, co to ma skrzydła, a dostawszy je, leci na ucztę do raju. Pozostali zaś, co życie zmarnowali, albo skrzydeł nie otrzymują i rodzą się na nowo, albo ich wino, rozlane, wsiąka w ziemię.

Zakończył Beltram mowę, lecz nim doczekał się pochwał, czy oklasków, otrzymał to, czego się spodziewał.

– To są jakieś zabobony! – Nie wytrzymała Epigne. – Tylko ludzie ciemni wierzą w naszych czasach w takie rzeczy. Wiedza to powszechnie uznana, że robactwo i inne świństwo przyciągają do trupa gnilne wyziewy ulatniające się przez pory. Ptaki zaś zjawiają się, bo polują na robactwo.

Zjadacz grzechów uśmiechnął się w duchu. Może jednak obecność Epigne na uczcie nie była aż tak niekorzystna?

– Jakże więc pani uczona wytłumaczy, że nasz dzielny Focjusz żyje, czego bicie jego serca dowodzi niezawodnie, a mimo to gnije i nie ma w nim żadnej woli?

– Wiesz o tym dobrze, kapłanie, że wyjaśnić tego nie potrafię. Ale wcale to nie dowodzi mojej bezsiły, bo ja prędzej czy później dojdę do tego, co mu jest, a jeśli nie ja, to następni po mnie. Bezsiłą jest przyjąć durne twierdzenie i trzymać się go kurczowo…

Beltram czekał, pozwolił jej się wygadać. A kiedy zabrakło jej słów, zakończył spór.

– Otóż z Focjuszem rzecz ma się tak, a nie inaczej, bo jego dusza została podstępnie wywabiona z ciała i zamknięta w jakimś przedmiocie, bądź uwięziona w klatce. Nie ma jej w ciele. A jak ustaliliśmy, nie może ciało istnieć bez duszy, stąd, pomimo iż serce jego bije, gnije on, jakby był trupem. A jednak nie lęgnie się w nim żadne robactwo.

 

IV.

Beltrama przywitał tęgi niewolnik o grubych wargach. Spytał o imię i powód wizyty, po czym zamknął drzwi przed nosem, nie wpuszczając do środka. Po jakimś czasie furta otworzyła się ponownie.

– Witaj w progach szlachetnego Arszaka – powitał zjadacza piękniś z kozią bródką. – Jestem Saks, podczaszy. Pan chwilowo jest zajęty, zbudził się dziś z potwornym bólem głowy i bada go lekarz, prosi tedy o cierpliwość. Polecił mi, jeśli zechcecie czekać, bym umilił wam czas. Proponuję spacer po porcie.

Okrągły, pachnący piżmem mężczyzna z kozią bródką siedział przodem do kierunku poruszania się, patrzył na mijanych przechodniów z wyższością. Bo choć jego pan przemieszczał się w złoconej i pięknie rzeźbionej lektyce, to nikt inny prócz ich dwu nie podróżował w tym mieście w taki sposób. Świadczyło to, według pana Saksa, że pierwszym w Meonii jest szlachetny Arszak, a drugim on, podczaszy szlachetnego Arszaka. Beltram siedział naprzeciw Saksa, nie czuł się dobrze. Doznawał lekkich duszności, a nawet mdłości, szczególnie dokuczliwych, kiedy mijani przechodnie obrzucali go zazdrosnymi spojrzeniami. Żałował, że zgodził się na wycieczkę.

Widok morza i kołyszących się nań okrętów zagłuszył po czasie wyrzuty sumienia. A pan Saks, który okazał się wielkim miłośnikiem żeglugi i szkutnictwa, piękną wymową sprawił, że Beltram zapomniał o dręczących go dolegliwościach.

– Pierwsza z kraja birema nazwana, w tłumaczeniu na wasz, Lewym Okiem Króla Królów wykonana jest z cedrów pochodzących z kraju Bassajów. Zanurzenie na jedną drugą stopy… – urwał. – Ale i ona ustępuje przy Swawolnym Zachodnim Wietrze. Trierze wielce szlachetnego Arszaka. Pełnokrwistemu ogierowi wód morskich. Zwinnej jak delfin…

– Zaiste – zgodził się Beltram, przyglądając się galerze. – Czy każdy bogaty pan w Kadme ma swój okręt?

– I niejeden biedniejszy ma swój stateczek. Żaden jednak nie ma tylu, ile szlachetny Arszak. Nawet król ma mniej. I lektyki ma mniej złocone. I żony brzydsze. Niewolników niewielu.

Słońce paliło coraz mocniej, dlatego zawrócili do posesji pana Arszaka. Podczaszy poczęstował Beltrama chłodną wodą i zrozumieć nie potrafił, dlaczego ten nie chce pić wina. Wkrótce poprowadził gościa pod pawilon, gdzie w towarzystwie kilku niewolnic z liśćmi palmowymi przebywał pan Arszak. Jak zwykle jego strój mienił się złotem i klejnotami. Jednak to purpurowy płaszcz nadawał mu monarszej wręcz godności. Beltram przywitał posła. Ten odprawił niewolnice i podczaszego. Zostali sami, nie licząc osobliwego kota, pałętającego się między nogami stolika.

– Tuszę, iż Saks dostarczył ci zajęcia.

– Wywiązał się z zadania. Za jego wiedzę o szkutnictwie powinniście mu dać co pięknego.

– Jego wiedza wśród nas nie jest niczym niezwykłym, także i miłość do żeglugi. – Arszak sztucznie się uśmiechnął. – Usiądź, proszę.

Kadmejczyk badał go okiem obramowanym ciemnym tuszem. Porównywał z tym, jakim go widział przedwczoraj. A dzisiaj Beltram znów był w wysłużonych sandałach oraz ciemnej szacie przewiązanej konopnym sznurem.

– Jestem szczerze zdumiony twoją obecnością tutaj, mistrzu Beltramie. Przyznaję, że tamtej nocy po twej pięknej mowie, kiedy wreszcie przeszliśmy do tego, co istotne, postawili na jednej szali wino, a na drugiej jego wartość, kiedy uniosłeś się taką dumą, o jaką nigdy bym cię nie posądził, ba, do jakiej sam nie byłbym zdolny… Byłem przekonany, że jesteś człowiekiem nie do kupienia. Zganiłem się za swoją naiwność, myślałem wszak, że znalazłem klucz do ciebie, że oto mam przed sobą bohatera i jeśli tylko przyjdzie oddać za kogo kawałek swego życia, zaraz się ten bohater zgodzi. A tyś mi odmówił. Przyznaję, że jeszcze dzisiejszego ranka rozpamiętywałem swoją głupotę i błędną was ocenę. Zastanawiałem się, za jaką przyczyną uległem takim złudzeniom, lecz wasze przyjście tutaj, wybawiło mnie ze zmartwień. Wlało na nowo wiarę we własny osąd. Bo oto wcale się nie myliłem, czyż nie? To wy pomyliliście się względem siebie.

Wbrew oczekiwaniom Arszaka, wbrew czujnie sondującemu spojrzeniu, Beltramowi nie tylko, że nie wyskoczył rumieniec na twarzy, ale i nie zadrgała nawet powieka. Nie dał satysfakcji temu wypielęgnowanemu kupcowi.

– Dusza syna Hyradiosowego za rok służby u ciebie – rzekł chłodno.

– Nie tak szybko, mistrzu, nie tak szybko… Targowanie się w taki sposób uchodzi za nieobyczajne. Jest obrazą dla nabywcy. Powoli, powoli… nie urągajmy tradycji. – Uśmiechnął się przelotnie. – Takie warunki rzeczywiście postawiłem na uczcie. Ale od tamtej nocy minął już cały dzień. Wino wyparowało z głowy. Dzisiaj oferuję ci, powiedzmy, że amforę.

– Jak to amforę, co to znaczy?

– Czyżbyście zapomnieli?

– Doskonale pamiętam, co jednak z winem? To o nie się targujemy.

– Co z winem? Wina nie mam i nigdy nie miałem. Na uczcie byłem je gotów dla was znaleźć i dostarczyć. Na ten moment mogę jedynie podzielić się poszlakami, tropem prowadzącym do złodzieja wina. Nie mam już czasu na poszukiwania. Za trzy dni wypływam.

– W takim razie… – Zjadacz wstał.

– Zaczekaj, mistrzu Beltramie. Nie tak szybko. Jeśli nie przyjmiesz amfory, wyjdziesz z niczym i z niczym pozostaniesz. Sam nie odnajdziesz naszego złodzieja. Rozum masz bystry, ale nasz złodziej jest przebiegły.

– Za samą amforę i to nie po tym winie, którego poszukuję, mogę zgodzić się jedynie na pół roku.

– Ale to niezgodne byłoby z tym, coście sami mówili. A mówiliście, o czym dobrze pamiętam, że amfora i wino, choć są osobne, to jednym są. A skoro są jednym i nie można pogardzać jedynym na rzecz drugiego, to nie może tak być, że wino droższe od amfory. Zgodzicie się chyba?

Nie miał kontrargumentu. Nie miał broni, którą mógłby sięgnąć Kadmejczyka. Nie miał niczego.

– Przyjmuję wasze warunki.

– Ach, wy, ludzie znad Morza Serdecznego nie potraficie się targować. Dlatego ubijać z wami interes jest dziecinnie łatwo, a przy tym żadnej z tego przyjemności. Jednak przejawiacie inne zalety. – Arszak wstał. – Jeszcze dziś poślę do was gońca z listem. W nim wszystko dokładnie opiszę. Saks! Saks, podejdź no, proszę. Odprowadź naszego nowego lekarza i koniecznie podziękuj za wizytę. Do zobaczenia.

 

V.

Beltram wrzucił kolejny ogryzek po jabłku do torby i otarł lepki podbródek o rękaw. Nie zaspokoił głodu, dalej czuł ssanie w żołądku i ucisk w głowie. Dalej drgały mu mięśnie rąk oraz nóg i trudno przychodziła koncentracja. Pozwolił opaść ciążącym powiekom, rozmarzył się o pieczonym baranim udźcu w miodzie, a nawet o świńskiej golonce z piwem, która uchodziła za przysmak barbarzyńców.

Chłody podmuch wiatru, który wdarł się do grobowca i zaatakował spocone ciało, wrócił mu przytomność. Zjadacz grzechów wstał, przeszedł się, wreszcie usiadł na kamieniu, wyciągnął list z sakiewki i zaczął czytać kolejny raz. List podpisany był imieniem Arszaka.

 

„Zwracamy się do was, mistrzu Beltramie, z przeprosinami. Tak, my Kadmejczycy, choć często się pysznimy, również potrafimy przepraszać. A jest za co. Wielce wszak musieliśmy was obrazić propozycją złożoną w czasie uczty. Niechcący zrównaliśmy was z niewolnikiem. Wyszła na wierzch nasza kupiecka natura, ustępując tej szlachetniejszej, poselskiej, za co jest nam szczerze żal. Wszystko to jednak za przyczyną tego, że ujęliście nas rozumem i zapragnęliśmy was częściej widzieć. A nie podejrzewaliśmy, byście inaczej zgodzili się pójść, choć na ów rok, do nas na służbę, przeto zmuszeni byliśmy uciec się do targu”.

 

Jedna ze świec przygasła bliska wypaleniu. Beltram odwrócił zmęczony wzrok od listu, spojrzał na Focjusza, którego chuda pierś wyraźnie pracowała, nie pozostawiając miejsca na domniemanie, czy ten żyje. Znaczyły ją symbole namalowane czerwoną ochrą, ułożone koliście w miejscu, gdzie kończyło się lewe żebro, a zaczynało miękkie ciało. W środku okręgu skóra była nacięta wzdłuż linii krzyża.

 

„Abyście zachowali o nas dobre zdanie, darowujemy wam rzecz, o którą nas prosiliście w czasie uczty. Nam jest już zbędną. Spełniła swoje zadanie. Hyradios całkowicie podporządkowany jest naszej mocy”.

 

Zjadacz zwinął list i włożył do sakiewki na kosztowności. Odpędził muchę, która gryzła go w ramię, po czym wziął do ręki puzderko. Jeśli dobrze poznawał, na złotych ściankach artysta wyżłobił irysy i narcyzy; kwiaty charakterystyczne dla krain południa. Nieznane tutaj.

Odłożył pudełko na bok, wyciągnął z sakiewki drugi list. Ten również podpisany był imieniem Arszaka, a otrzymał go zjadacz popołudniem od niewolnika, którego widział w posiadłości pana posła.

– Mistrzu Beltramie – przeczytał na głos – zgodnie z tym, co dzisiaj ustaliliśmy… bla, bla, bla… wykorzystacie najbliższe trzy dni…. bla, bla, bla… wyruszyć do Kadme… bla, bla, bla… O, jest! Jeśli pamięć nas nie zawodzi, nazajutrz po wypadku zacnego Focjusza, u naszych drzwi stanął Hyradios. „Szlachetny Arszaku – rzekł zagniewany – czy nie zapewniłem was dostatecznie mocno, że sam pojmę i ukarzę własnego syna? Czy ten jego młodzieńczy wybryk takim wam się widzi zagrożeniem?”. „Niesłusznie nas oskarżasz – odparliśmy łagodnie. – Bunt waszego syna mamy za nic. Starczy opóźnić dostawy zboża i zaraz zgaśnie. Okoliczne pola i wioski nie wyżywią Meonii. Nie mamy powodów, by czynić tak okrutnie z Focjuszem, i nie mamy w zwyczaju mieszać się w sprawy rodzinne naszych przyjaciół”. „Wspomóżcie mnie zatem w biedzie – prosił uniżenie. – Sprowadźcie jakiegoś lekarza zza morza. Znajdzie sprawcę, nim zatrze za sobą ślady”. „Przeceniacie nasze możliwości – odrzekliśmy. – Jesteśmy kupcami, nie znamy się na tropieniu przestępców. Lekarza jednak możemy wam sprowadzić”. Opuścił nas Hyradios niepocieszony…

Uwagę zjadacza grzechów przyciągnęła mosiężna miseczka, która zatańczyła na kamiennej posadzce, najpewniej trącona nogą lub ręką. W jej wnętrzu znajdował się ząb zalany winem, a wcześniej utarty w moździerzu wraz z płatkami mirtu i białą żywicą zwaną olibanum. Ów ząb Beltram znalazł w złotym puzderku. Ani na moment nie wątpił, że w nim właśnie czarnoksiężnik uwięził duszę Focjuszową.

– …licząc dni sześć od wypadku – wrócił do lektury listu – zjawił się u nas, przyszły władca Meonii, jak sam o sobie powiedział. Jedną klepsydrę puszył się przed nami jak paw, uśmiechał jak zły duch, a nawet błysnął pazurami niby dziki lew…

Przerwał czytanie i spojrzał na Focjusza, ten przekręciwszy głowę i z lekka rozchyliwszy usta, patrzył na jego sandały. Beltram złożył list i schował do sakiewki, po czym wstał i powoli zbliżył się do chorego. Serce biło mu mocniej w piersi, a na ustach błąkał się uśmiech zadowolenia. Czyżby dokonał niemożliwego?

– Witaj wśród żywych – rzekł, klękając przy nieszczęśniku i łapiąc go za przegub. – Twoje serce pracuje jak u dziecka. Dobrze… Sprawdźmy, czy mnie rozumiesz. Podążaj oczami za kryształem. – Wprawił w ruch wahadełko zakończone stożkowatym kamieniem księżycowym. – Pięknie! Naprawdę nieźle ci idzie. Chcesz się może napić?

– P-pić – jęknął Focjusz po czasie, co było pierwszym ludzkim odgłosem, jaki wydał po kilkutygodniowej przerwie.

Beltram chwycił zawczasu przygotowaną czarkę z letnią wodą, następnie uniósł lekko głowę chorego, przyłożył gliniany brzeg do spękanych warg i wlał nieco do ust; nie więcej jak naparstek, by przypadkiem się nie zakrztusił. Dwie świece zdążyły się wypalić, nim niedoszły trup opróżnił naczynie.

– Pamiętasz swoje imię? – zapytał zjadacz, powoli i wyraźnie wypowiadając każdą sylabę.

– P-p-p… – jąkał się Focjusz, nerwowo potrząsając dłońmi. – P-p-pamiętam. Matka m-m-mówiła mi-mi-mi Fo-fo-fo… Fotis.

Jego oddech cuchnął zgnilizną.

– To prawda. A więc rozum masz sprawny. – Beltram podrapał się po czole. – Chciałbyś o coś zapytać? A może pamiętasz coś z tamtego dnia, w którym zasnąłeś? Wiem, że ktoś cię skrzywdził. Ktoś bardzo zły.

Później nasz bohater zastanawiał się, gdzie popełnił błąd. Może pomylił słowa lub gesty w czasie rytuału? Może ciało młodzieńca było zbyt daleko posunięte w rozkładzie? Może niepotrzebnie przypomniał mu o tragicznej przeszłości? A może jedynym błędem było wracać Focjusza do żywych. Błędem lub przejawem pychy?

– T-t-to by-by-byłeś ty – wyjąkał Focjusz, zgrzytając zębami. – Ty.

– Ja? – bąknął zdziwiony Beltram. – Niby jak to możliwe? Może czarnoksiężnik był do mnie podobny? Był wysoki? – dopytywał, lecz młodzieniec milczał, nie zwracał nań uwagi, drapał się po wzdętym brzuchu. – To nie ma sensu. Mylisz mnie z kimś innym. Ale dlaczego? Ja nie jestem zły. Ja wróciłem ci życie. Dzięki mnie znów masz własne ciało. W tym zębie cierpiałbyś, co najmniej siedem lat. Dzięki mnie…

– Zi-zi-zimno mi – przerwał monolog swemu dobrodziejowi niedoszły umarlak, szczękając zębami, najwyraźniej mało ciekaw, co konkretnie mu zawdzięcza. – Zi-zi-zimno…

Beltram, poirytowany, jeśli nie oburzony, wstał z głośnym pomrukiem i poszedł szukać ciepłego odzienia. Pamiętał, że zabrał ze sobą płaszcz, jaki noszą pasterze w górach, ale nigdzie go nie widział. Nie potrafił się skupić, w głowie nieustannie rozbrzmiewało mu: „To byłeś ty”. Wreszcie zorientował się, że rozłożył na płaszczu zwój, na którym jego mistrz opisał rytuał przywracania duszy. Mimochodem odczytał jedną z uwag końcowych: „Stosować tylko w najwyższej potrzebie”. Wtem jego uszu doleciał krótki bolesny jęk. Odwrócił się prawie natychmiast, w sam raz, aby ujrzeć jak Focjusz uderza się po głowie płaskim kamieniem, który jeszcze przed chwilą służył jako podstawka na świecę. W paru susach doskoczył do niego, obalił i chwycił za nadgarstek, przygwożdżając rękę do podłoża.

– Puść kamień – rozkazał, mocując się z tym niedoszłym trupem, tym szkieletem obleczonym skórą, który okazał się zaskakująco silny. – Puszczaj, słyszysz. Wiem, że boli. Wiem, że… jest ci źle. Ale to minie. Jesteś młody…

Zaniemówił, od wyziewów z ust Focjusza kręciło mu się w głowie, a kwas żołądkowy raz za razem podchodził do gardła. Wreszcie nasz bohater osłabł, wcześniej już wyczerpany rytuałem, ręce się pod nim ugięły i legł niby drugi umarlak obok pierwszego. Po chwili kamień trzasnął mu o potylicę. A potem raz jeszcze. I raz jeszcze. Wystarczyło.

 

VI.

Przez okno zaglądał księżyc, rzucał blask na nagie ściany i nieliczne sprzęty. Zjadacz grzechów nie wiedział, gdzie jest. Nigdy wcześniej tu nie był.

Napiłbym się wody, pomyślał, czując swędzenie w gardle. Trzeba ruszyć zadek.

Ledwo stanął na nogach, oczy natychmiast zaszły mu mroczkami. Zanim odzyskał ostrość widzenia, już leżał na zimnej posadzce. Na głowie rósł mu nowy guz. Wtedy przypomniał sobie zdarzenia w grobowcu i zorientował się, że głowę owija mu coś miękkiego. Był to bandaż.

– Pan wzywał? – Do pokoju nieśmiało zajrzała niewolnica z kagankiem w ręku; musiała spać pod drzwiami. – Och! Niech się pan nie rusza, zaraz pomogę.

– Dziękuję. Dam sobie radę. Ałł… Dziękuję. Czy mógłbym prosić cię o wodę?

– Ja słucham, co pan mówi – odparła i odeszła, zabrawszy ze sobą lampkę. Wróciła po czasie z czarką wody.

– Późna jest godzina? – zapytał zjadacz, oblizując brzeg czarki.

– Późna.

– Do kogo należysz?

– Do pani Epigne.

– Pani śpi? – Pytanie właściwie było dość głupie.

– Nie śpi. Ona zawsze chodzi późno spać. Woli psuć oczy i urodę, o czym zawsze jej przypominam.

– Zaprowadzisz mnie do niej?

– Ja…

– Inaczej sam pójdę – zagroził.

Biurko zagracały połamane rysiki, zwoje poplamione winem i zasuszone kwiaty różnego rodzaju. Beltram rozpoznał wśród nich asfodele, pustynniki oraz trytomy. Epigne, wbrew obawom służki, „nie psuła oczu”, siedziała na biurku, z nogą założoną na nodze. Wyglądała przez okno, patrzyła w ciemne niebo upstrzone gwiazdami. Zgrzyt drzwi wyrwał ją z zamyślenia.

– O, jesteś. – Zeskoczyła z biurka, poprawiła suknię. – Jak głowa?

– Trzyma się – odparł, założył dłonie za plecami. – Przyszedłem podziękować, bo jak mniemam tobie, pani, zawdzięczam życie. Czego nie rozumiem, bo myślałem… – urwał, przypomniał sobie trójkę zatroskanych chuliganów i podejrzenia, jakie powziął, względem nich; wstyd oblał mu krańce uszu. – Nieważne, co myślałem. Chciałem także i przeprosić.

– Zrobiłam, co konieczne – rzuciła Epigne, ściągając gwałtownie brwi. – Rany, siniaki, stłuczenia… Chociaż tyle potrafię. Reszta jest mi obojętna. Resztę… Resztę zostawiam takim jak ty. Nie chcę mieć z nią więcej do czynienia. Od dziecka wolałam kwiaty i niepotrzebnie… Nie, nie, nie… Nic nie mów, zjadaczu grzechów. Jest noc, nie pora na kłótnie.

– Nie zamierzałem… – zaczął, lecz szybko ugryzł się w język, widząc roziskrzone oczy kobiety. – Ekhm… Jakim sposobem tutaj trafiłem?

– O to musisz zapytać Klejniasa. – Odwróciła się tyłem do niego i podeszła do okna. – Jest w pokoju na górze. Bardzo chciał z tobą pomówić. Wierzył, że wstaniesz przed zmrokiem. Chcesz go zobaczyć? – Milczała krztynę, po czym rzekła łamiącym się głosem: – Rankiem może nie być już okazji.

 

VII.

Wchodząc do izby, Beltram przypadkiem kopną glinianą skorupę, syknął, kiedy zabolał go duży palec u stopy.

– Wchodź śmiało. – Klejnias dźwignął się z łoża, strzepnął z tuniki okruszki pieczywa, próbował także i zetrzeć plamę tłuszczu, lecz bezskutecznie. – Tak cieszę się, że cię widzę. Usiądź sobie. Napijesz się może?

Beltram odmówił: zarówno wina, jak i siedzenia. Z zasady nie pijał trunków. Ponadto Epigne ostrzegła go, aby ze względu na głowę nie pił niczego okrom świeżej wody.

– Zdaje się, że po raz drugi w ostatnim czasie wyciągnąłeś mnie z kłopotów.

– Zdaje się, że jesteś w błędzie – poprawił go Klejnias, wstawszy z łóżka. Miecz, który dotąd trzymał na kolanach, odłożył na bok. – Ratunek zawdzięczasz mojemu braciszkowi. Dosłownie. Przyleciał on na skrzydłach i nie dał mi spokoju, dopóki nie posłałem niewolnika do Krwawego Wąwozu. – Zamilkł, zapatrzył się w ogień płonący na trójnogu. – Widziałem jego duszę. Był skromnym, malutkim drozdem. Nie pomyliłbyś go jednak ze zwyczajnym drozdem. W jego oczach nie było gniewu, czy nienawiści. Spoglądał na mnie, jakbyśmy się nigdy nie waśnili, jakby zawsze była między nami tylko przyjaźń, jeśli nie miłość. A przecież wie on, co zrobiłem. – Zachichotał. – Czy i ty wiesz?

– Chyba – bąknął Beltram i zachwiał się na nogach.

A zatem Focjusz umarł i to umarł po raz drugi. Jego dusza stała się drozdem. Tylko drozdem! Miał on przecież zadatki na myszołowa, kanię lub co najmniej krogulca. Może gdyby zjadacz grzechów nie próbował go wskrzeszać, taki los właśnie by go spotkał. Los godny olimpioników i dzielnych żołnierzy.

– Usiądź, Beltramie, źle wyglądasz – poprosił raz jeszcze Klejnias i sięgnął po puchar z winem. – Wysłuchaj mnie, bo lubo widzisz mnie w nie najlepszym stanie, wiedz, że to jeno pozór, że wkrótce… – zakrztusił się, oparł o ścianę. – Mam do ciebie prośbę. I propozycję. Dlatego chcę ci o wszystkim powiedzieć, byś miał jasny ogląd sytuacji. Zacznę… zacznę od tego, że niczego nie żałuję – czknął. – Dobrze słyszysz, gdybym mógł zawrócić czas, postąpiłbym podobnie. Odszukałbym raz jeszcze czarownika… Czarownika, co również bardzo lubował się w czarnym i prostactwie, jak i ty Beltramie. Ale wielkością ci nie dorównywał. Wzrostu był nikczemnego i takiegoż charakteru. On zaproponował mi takie rozwiązanie. Zachwalał, że braciszek wejdzie w stan, jak to powiedział, fałszywej śmierci i łatwo go można będzie wrócić do życia. Nawet wyjaśnił, jak tego dokonać. Próbowałem, lecz brak mi talentu do magii.

Klejnias usiadł na posadzce, przyłożył palce do skroni. Na moment chyba zapomniał, o czym mówił.

– Ten nikczemnik w zamian zażądał jedynie szkatułki złota. Niewiele za tak wiele. Może cię zaskoczę – wbił z nagła wzrok w Beltrama – ale nie chciałem brudzić sobie rąk krwią brata. Uznałem, że wystarczy, jeśli na chwilę zaśnie. Musiałem coś zrobić, aby ojciec nie uległ woli Focjusza i nie porzucił planów. Dzięki Kadmejczykom mamy złoto! Mądrze postępując, możemy wrócić Meonii prawdziwą władzę, wrócić jej świetność, którą cieszyła się za królów. Kadmejczyków wygnamy potem. Dlatego musiałem działać! Zrazu chciałem jedynie pobudzić ojca. Nastraszyć. No i przepłoszyć motłoch stojący za Focjuszem. Później, kiedy ujrzałem w nim zgrzybiałego starca, postanowiłem zająć jego miejsce. Poszedłem do tych papinków. Nazwali mnie lwem. Dzikim lwem. A im taki ktoś niepotrzebny. Czy mieli rację, Beltramie? Czy jestem okrutnikiem? Czy nie mam duszy? – Zatrząsł się od śmiechu, przy okazji rozlewając wino. – Co na to powiesz, ty, który potrafisz wskrzesić z martwych?

– Ja… – bąknął zjadacz grzechów, głośno przełknąwszy ślinę.

– Ha! Nie, nic nie mów. Nie obchodzi mnie to. Wiem, w jaki układ wszedłeś z Kadmejczykami. Myślisz, że oddałeś im się w służbę na rok. W rzeczywistości oni już cię nie wypuszczą. Kiedy pisałem ten podrabiany list, nie wiedziałem, żeś do nich poszedł nazajutrz. Skąd miałem? Epigne doniosła mi jedynie, jak żeś odmówił zakuć się w łańcuch za duszę Focjusza. Ale szybko zmogło cię bohaterstwo, Beltramie. Szybko zachorzałeś. Ale ja znam sposób, aby cię wyratować z ich łap i już go wdrożyłem. Tutaj cię nie znajdą. A jeśliby jakiś cudem, jeśliby spróbowali przemocy, osłonię cię własnym ciałem. – Klejnias zerwał się na równe nogi, porwał miecz z łóżka i wymierzył w stronę niewidzialnego przeciwnika. – Nie dostaną cię, musisz mi tylko pomóc ułożyć się z ojcem. On ci ufa. Jeśli ci kupcy, powiedzieli mu prawdę, on już pewnie przemyśliwa nad tym, jak się mnie pozbyć. Ale ty możesz mu dowieść, że nie miałem z tym nic wspólnego.

– Dlaczego mieliby mu cokolwiek rzec? – wtrącił Beltram, bo nie nadążał za Klejniasem. – Dotąd nie byli chętni.

– Dlaczego?! – Klejnias szeroko otworzył oczy. – No tak. Ty o niczym nie wiesz. Mój braciszek przed śmiercią nie tylko ciebie usiłował zabić. Napadł także dwie starowinki i zatłukł. Cha, cha, cha… Całe miasto o tym huczy. Ten pachnący piżmem pies, musi oczyścić swe imię, inaczej ojciec wystąpi przeciwko niemu… W gniewie i zapalczywości zdolny będzie napsuć im sporo krwi. Zatem słuchaj mnie, zjadaczu, pomogę ci uciec, a w przyszłości, kiedy będę rządził Meonią, mianuję cię doradcą. Postawimy Meonię na nogi. Uczynimy ją pod moim berłem miastem twojego boga. Miastem Ażrarna, tak twemu bogu na imię, czyż nie?

Ten dziki lew rzucił się nagle na łoże, śmiejąc się głupawo. Cały był gorący i spocony. Oczy mu błyszczały niby jakieś klejnoty. Przez moment Beltram dał się porwać marzeniom Klejniasa. Ujrzał kolumny i łuki wzniesione na cześć Azarana, Ptaka Tysiąca Treli. Ujrzał siebie w pysznych szatach jako najwyższego kapłana. Ujrzał tłumy wiernych słuchających jego słów. Zapomniał o odciskach na piętach, o głodzie, o nędznej szacie… Nie tylko Klejnias był marzycielem.

– Azaran nie ma świątyń – rzekł z cicha. – Żaden kapłan nie składa ofiar na jego cześć. To mędrzec; na twoje nieszczęście. Powiada on, że droga do zbawienia wiedzie poprzez rozumne życie. Klejniasie, porzuć marzenia i ucieknij wraz ze mną.

– By być żebrakiem, jak i ty? – zawołał niedoszły król, krztusząc się. – Będziemy chodzić w jednych sandałach na zmianę? Swój worek pokutny podzielisz na dwie części? A już myślałem, że to ja oszalałem.

Beltram nic nie odpowiedział. Odwrócił się na pięcie, skierował w stronę drzwi.

– Nie pozwoliłem ci odejść. – Usłyszał za sobą. – Jeżeli wyjdziesz, zabiję cię.

Pchnął drzwi.

 

VIII.

Wyszedł na dziedziniec, osłaniając oczy przed świtającym słońcem. Po plecach cięgiem chodziły mu dreszcze na myśli o siekącym go mieczu; na najmniejszy szmer odwracał głowę w tył.

Wtem przystanął. Na cebrze leżącym obok studni siedział drozd. Prawdę powiadał Klejnias, nie szło go pomylić ze zwykłym drozdem. Ten, choć równie skromny, szary jak zwiędłe źdźbło trawy, z czarnymi paciorkami i białym kropiastym brzuszkiem, roztaczał wokół nieziemską aurę. To byłeś ty, rozbrzmiało Beltramowi w głowie.

– Nie ja – odparł duszy-ptakowi. – Nie ja. Ja chciałem dobrze.

Ominął drozda, ale w głowie miał tylko jedną myśl: „To byłem ja, bo ja i tamten jednym jesteśmy. A może tamten i lepszy? On chociaż za złoto czynił okrutnie. A ja? Ja za sławę, za sławę chciałem wskrzesić trupa, chociaż przeczuwałem, że nikłe ma on szanse…”.

Wyszedł nasz bohater na drogę, wpadając wprost na kadmejskich wojowników. Nosili oni spódniczki i napierśniki z żelaza. Za nimi czterech niewolników dźwigało znaną mu już lektykę z podczaszym Saksem.

– Zapraszam do środka, szanownego lekarza. – Uśmiechnął się Saks. – Wiemy o pana wypadku, po co ma się pan przemęczać? To oczywiście propozycja. Nie myśl sobie, mistrzu Beltramie, że na ciebie się tutaj zasadziliśmy. Ufamy twojemu słowu. A spotkanie to wynikło przypadkiem, jak się zdaje. O, są i spóźnialscy.

Owi spóźnialscy także nosili spódniczki i napierśniki z żelaza, dodatkowo do hełmów przytwierdzone mieli błękitne kity. Było ich tuzin. Stanęli w dwóch szeregach naprzeciw furtki w murze, wcześniej obowiązkowo splunąwszy pod nogi pobliskim Kadmejczykom. Ich dowódca załomotał w drzwi. Otworzyła mu sama właścicielka, wymieniła kilka zdań z dowódcą i wpuściła zbrojnych do środka. Nim zamknęła drzwi, pokłoniła się Saksowi. Na Beltrama nie spojrzała, lecz ten zauważył, że w oczach Epigne błyszczały łzy.

– Ot, mistrzu, byś mógł odpocząć wreszcie należycie – odezwał się Saks po chwili – wyjaśnię ci, co i jak tu się dzieje. Nasi spóźnialscy, to straż Meonii. Przybyli po pana Klejniasa, który niesłusznie miarkował, że nic mu nie grozi w domu kochanki. A przybyli dlatego, że do sądu wpłynęło zawiadomienie o morderstwie. Hyradios doniósł na własnego syna. Brzydka sprawa. Ale Meończycy już tak mają, zamiast załatwiać spory rodzinne w rodzinie, wywlekają je na osąd publiczny.

Oczy Beltrama uchwyciły pewien czarny punkt na niebie. Czy to Focjusz pożegnał się już z bratem?

– A wy, panie Saks, jesteście tu, aby popatrzeć? Czy pan Arszak nie zapewniał, że mu pilno i nie ma na nic czasu? A już na pewno nie na rodzinne swary? Mieszanie się w takowe ponoć nie leży w jego zwyczajach.

– Wszystko to prawda i właśnie dlatego musiał nagiąć zwyczaje. Jutro odpływamy i nie wiadomo, kiedy wrócimy. Nie czas zatem na zmiany. Należy pozostać przy starych i sprawdzonych układach. A pan Hyradios na wieść o śmierci syna zagroził buntem. Słusznie powiedział, że nie ma już nic, na czym by mu zależało i nie boi się niczego. To źle. – Beltram złożył usta do pytania, marszcząc czoło z bólu. – Mówiłem, nie męczcie się, mistrzu, domyślam się, o co chcecie spytać. Otóż panu Arszakowi znana jest przewrotność ludu i sądów przezeń wydawanych. A nie mógł pozwolić na niesprawiedliwy wyrok. Poza tym zbyt szalony zwierz siedział w tym człowieku. Trzeba go było poskromić. Mam nadzieję, że chociaż wy nie zmieniliście zwyczajów i nie napiliście się wina z tym królem?

 

Aleksander Zbrożek

Koniec

Komentarze

Przykro mi to mówić, Atreju, a Uczta zmęczyła mnie okrutnie.

Choć postaci nie było zbyt wiele, to i tak się pogubiłam, i szybko przestałam pamiętać kto jest kim. Temat debaty uczestników uczty także nie zainteresował mnie zbytnio i choć cały czas miałam nadzieję, że coś zajmującego jeszcze się wydarzy, to skończywszy lekturę muszę wyznać, że tym razem obyło się bez satysfakcji.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

A może to nie­bosz­czy­cy le­żą­cy na skal­nych puł­kach cie­szy­li się… → Skalne pułki, jak się domyślam, są specjalną formacją wojskową stworzoną na potrzeby tego opowiadania.

Sprawdź, czym są pułki, a czym półki.

 

a przede wszyst­kim do dzie­siąt­ków ty­się­cy gro­bow­ców. → …a przede wszyst­kim do dzie­siąt­ek ty­się­cy gro­bow­ców.

 

po­wtó­rzył bro­da­ty czło­wie­czek w oku­rzo­nym chi­to­nie… → Okurzony to jaki?

A może miało być: …po­wtó­rzył bro­da­ty czło­wie­czek w zaku­rzo­nym chi­to­nie

 

– Może, może… Byle by tylko nie było… → – Może, może… Byleby tylko nie było

 

– Niech bę­dzie – po­wziął go­spo­darz. → Co powziął gospodarz?

A może miało być: – Niech bę­dzie – po­wziął decyzję go­spo­darz. Lub: – Niech bę­dzie – zdecydował go­spo­darz.

 

wiatr nie­sie ich jęki, prze­kleń­stwa, proś­by o wodę, o to, by na chwi­lę przy­stać, za­trzy­mać się… → Na co mieli się zgodzić?

Za SJP PWN: przystać «zgodzić się na coś»

 

A on dalej tylko, co naj­wyż­szej, się do­my­śla… → Pewnie miało być: A on dalej tylko, co naj­wyż­ej, się do­my­śla

 

już tra­ci­ła po­słuch nad gło­sem. → Czy tu na pewno chodzi o posłuch?

A może miało być: …już tra­ci­ła panowanie nad gło­sem.

 

szcze­rze czuł złość na tę nie­wia­stę. → …szcze­rze czuł złość do tej niewiasty. Lub: …szcze­rze był zły na tę nie­wia­stę.

Można być złym na kogoś, ale złość czujemy do kogoś.

 

Nikt chyba z to­wa­rzy­stwa nie spo­dzie­wał się ta­kiej od­po­wie­dzi… → A może: Chyba nikt z to­wa­rzy­stwa nie spo­dzie­wał się ta­kiej od­po­wie­dzi

 

– Witaj w pro­gach szla­chet­ne­go Ar­sza­ka – po­wi­tał zja­dacz pięk­niś z kozią bród­ką. → Literówka.

 

bi­re­ma na­zwa­na, w tłu­ma­cze­niu na wasz, „Lewym okiem króla kró­lów” → …bi­re­ma na­zwa­na, w tłu­ma­cze­niu na wasz, Lewym Okiem Króla Kró­lów

 

– Ale i ona ustę­pu­je przy „Swa­wol­nym za­chod­nim wie­trze”.– Ale i ona ustę­pu­je przy Swa­wol­nym Za­chod­nim Wie­trze.

 

– I nie jeden bied­niej­szy ma swój sta­te­czek. – I niejeden bied­niej­szy ma swój sta­te­czek.

 

A dzi­siaj Bel­tram znów był w swo­ich wy­słu­żo­nych san­da­łach… → Czy zaimek jest konieczny?

 

wcią­gnął list z sa­kiew­ki i za­czął czy­tać ko­lej­ny raz. → Literówka.

 

Nie słusz­nie nas oskar­żasz – od­par­li­śmy ła­god­nie. Niesłusz­nie nas oskar­żasz – od­par­li­śmy ła­god­nie.

 

ząb za­la­ny winem, a wcze­śniej utar­ty moź­dzie­rzem… → …ząb za­la­ny winem, a wcze­śniej utar­ty w moź­dzie­rzu

Można ucierać coś lub miażdżyć tłuczkiem w moździerzu, nie moździerzem.

 

 – P-ić – jęk­nął Fo­cjusz po cza­sie, co był pierw­szym ludz­kim od­gło­sem, jak wydał po kil­ku­ty­go­dnio­wej prze­rwie. → Pewnie miało być: – P-ić – jęk­nął Fo­cjusz po cza­sie, co było pierw­szym ludz­kim od­gło­sem, jaki wydał po kil­ku­ty­go­dnio­wej prze­rwie.

 

Dwie świe­ce zdą­żył się wy­pa­lić… → Literówka.

 

przy­po­mniał sobie zda­rze­nia w gro­bow­cu i uświa­do­mił, że głowę owija mu coś mięk­kie­go… → Przypuszczam, że chciałeś uniknąć powtórzenia, skutkiem czego zdanie nie brzmi najlepiej.

Proponuję: …przy­po­mniał sobie zda­rze­nia w gro­bow­cu i zorientował się, że głowę owija mu coś mięk­kie­go…

 

Nie ważne, co my­śla­łem.Nieważne, co my­śla­łem.

 

Od dziec­ka wo­la­łam kwia­ty i nie po­trzeb­nieOd dziec­ka wo­la­łam kwia­ty i niepo­trzeb­nie

 

po czym rze­kła łam­li­wym gło­sem… → Obawiam się, że głos nie bywa łamliwy.

Pewnie miało być: …po czym rze­kła łamiącym się gło­sem

 

kopną gli­nia­ną sko­ru­pę, sykną, kiedy za­bo­lał go… → …kopną gli­nia­ną sko­ru­pę, syknął, kiedy za­bo­lał go

 

pró­bo­wał także ze­trzeć plamę po tłusz­czu… → …pró­bo­wał także ze­trzeć plamę tłusz­czu

 

– Zdaje się, że je­steś w błę­dzie. – po­pra­wił go Klej­nias, wstaw­szy z łóżka. → Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

Za­cznę… za­cznę od tego, że ni­cze­go nie ża­łu­ję.Czknął. → Zbędna kropka po wypowiedzi. Didaskalia małą literą – czknięcie jest odgłosem paszczowym.

 

Wzro­stu był nik­czem­ne­go i cha­rak­te­ru. → Pewnie miało być: Wzro­stu był nik­czem­ne­go i takiegoż cha­rak­te­ru.

 

wbił z nagłą wzrok w Bel­tra­ma… → Literówka.

 

Mia­stem Aż­rar­na, tak twe bogu na imię… → Rozumiem, że Klejnias źle wymawia imię Azarana.

 

– Nie ja – od­parł du­szy-pta­ku.– Nie ja – od­parł du­szy-ptakowi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, reg.

Dziękuję za komentarz i łapanakę; jesteś niezastąpiona. :)

W trakcie poprawiania tekstu włączyłem przypadkiem słownik i narobił mi trochę szkód, zanim się zorientowałem, ale "pułki" moje. :P

Miastem Ażrarna, tak twe bogu na imię… → Rozumiem, że Klejnias źle wymawia imię Azarana.

Tak, to celowe.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

Jak na 63 tys., to nie jest źle. ;p

Przykro mi to mówić, Atreju, a Uczta zmęczyła mnie okrutnie.

Bywa i tak, co poradzić?

Dziękuję raz jeszcze. :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Bardzo proszę, Atreju. Miło mi, że mogłam się przydać. I jestem pewna, że w przyszłości będzie tylko lepiej. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałem. Jest dużo błędów, niejasności, zdarzają się literówki. Poniżej łapanka przykładów:

– A psik! – kich­nął pra­wie na­tych­miast.

– Na zdro­wie! – Usły­szał w od­po­wie­dzi, ocie­ra­jąc ciek­ną­cy nos. – Po­wie­dzia­łem: „Na zdro­wie!” – po­wtó­rzył bro­da­ty czło­wie­czek w za­ku­rzo­nym chi­to­nie, wy­cho­dząc zza skały. – Głu­chy je­steś?

– Czy my się znamy? – za­py­tał zja­dacz grze­chów, pa­trząc z góry na na­trę­ta i jego dwóch po­dej­rza­nie we­so­łych kom­pa­nów. – Chciał­bym wie­dzieć, komu po­dzię­ko­wać.

Nie wiem, co bohater miał tutaj przedstawić czy fabuła została wymuszona aby iść w tę stronę. Robi głupią scenę trzem nieznajomym, okazuje się, że sam w sumie jest prostakiem, zamiast zwyczajnie podziękować.

– Precz stąd, ob­dar­tu­sy! – za­głu­szył bro­da­te­go jeź­dziec ga­lo­pu­ją­cy od stro­ny trak­tu, krę­cąc młyń­ce mie­czem. – Precz, bo ubiję!

Dość… szybko. Galopującego konia słychać z daleka, a tu pojawia się mocno niespodziewanie.

Sta­nę­li na wznie­sie­niu, skąd roz­cią­gał się widok na oto­czo­ne ma­syw­ny­mi mu­ra­mi mia­sto le­żą­ce w do­li­nie.

Szyk zdania tutaj kuleje: Stanęli na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na miasto leżące w dolinie, otoczone masywnymi murami.

Pierw­sze przy­wi­ta­ły Bel­tra­ma dwa psy o ob­cię­tych ogo­nach, które po­rzu­ciw­szy we­so­łą go­ni­twę mię­dzy sto­ła­mi, pod­bie­gły do no­we­go go­ścia z wy­wie­szo­ny­mi ję­zy­ka­mi.

W powyższym zdaniu Beltram jest wręcz podwójnym podmiotem (jako on sam i jako nowy gość). Po prostu: do niego.

Stroj­niś/pięk­ni/człowieczek/nasz bohater (użyte wiele razy) itp – nie wiem, ale te określenia psują mi klimat. Generalnie klimat, jak na zagadnienia, które zostały poruszone, jest przegadany, lekki i momentami bajkowy. Antagonista jest przerysowany – brakuje tylko złowieszczego śmiechu i wykrzyczenia: "patrzcie, jaki jestem zły!", przez co trudno traktować go poważnie.

tym­cza­sem go­spo­darz przed­sta­wił po­zo­sta­łych dwóch gości. Pierw­szy był synem gar­ba­rza, drugi – fa­bry­kan­tem lir. Obaj za­li­cza­li się do po­li­tycz­nych przy­ja­ciół pana domu.

Jeden był rzemieślnikiem, co pod względem politycznym i tak wyglądało słabo, a drugi był tylko synem rzemieślnika. Dlaczego mieliby być politycznymi przyjaciółmi? Jakie znajomości czy wpływy mogliby mieć?

– Byłem im cał­ko­wi­cie po­wol­ny. 

???

To, że te ich par­szy­we ko­ra­bie cu­mu­ją w na­szym por­cie, który jest wła­ści­wie także ich, to moja za­słu­ga! Wie o tym każdy w mie­ście i oni wie­dzą, że ja nie mogę się od nich od­wró­cić, że bez nich nie ist­nie­ję. Nie mają po­wo­du mnie ata­ko­wać.

Logika tego zdania dla mnie: jestem bezbronny i zależny od nich – nie mają powodu mnie atakować. No nie ma to sensu.

Za­my­śli­li się bie­siad­ni­cy.

Szyk zdania – Biesiadnicy się zamyślili.

– O to mu­sisz za­py­tać Klej­nia­sa. – Od­wró­ci­ła się tyłem do niego i po­de­szła do okna. – Jest w po­ko­ju na górze. Bar­dzo chciał z tobą po­mó­wić. Wie­rzył, że wsta­niesz przed zmro­kiem. Chcesz go zo­ba­czyć? – Mil­cza­ła krzty­nę, po czym rze­kła ła­mią­cym się gło­sem: – Ran­kiem może nie być już oka­zji.

Dziwi mnie, że nie zareagował na te słowa.

Był skrom­nym, ma­lut­kim droz­dem. Nie po­my­lił­byś go jed­nak ze zwy­czaj­nym droz­dem. W jego oczach nie było gnie­wu, czy nie­na­wi­ści.

No normalnie drozdy to takie agresywne sukinkoty? :P Potem niby się wyjaśnia, ale w tym zestawie to sens jest zachwiany.

 

Podsumowując, gubiłem się czytając. Wprowadziłeś bardzo wiele pojęć religijno-społeczno-kulturowo-geograficznych, które nie miały (w moim odczuciu) wielkiego wpływu na fabułę, a jedynie mnie dezorientowały. Bohaterów nie ma zbyt wielu, ale mam podobnie jak Reg – czasami ich nie rozróżniałem. Wypowiadali się bardzo podobnie i praktycznie każdy z nich był gadułą. Swoją drogą, nie tak wyobrażam sobie spotkanie kilku facetów, te dialogi i przeskakiwanie wątków nie zagrało. Nie znam wszystkich motywów bohaterów – w przypadku głównego bohatera praktycznie do końca nie wiedziałem, dlaczego to wszystko robi. Wydarzenia nie wynikały z ciągu przyczynowo-skutkowego, a raczej sprawiały wrażenie odgórnie zaplanowanych. 

Opowiadanie jest zdecydowanie zbyt długie i można byłoby je odchudzić o dwadzieścia (przynajmniej) tysięcy znaków, aby zachować sens i zagęścić to co się wydarzyło.

 

Ze swojej strony proponuję pójść w stronę krótszych opowiadań, w których łatwiej będzie kontrolować tempo akcji i bohaterów oraz w stronę betowania i czytania innych. Wyobraźni Ci nie brakuje, natomiast warsztat można sobie wypracować za co trzymam kciuki.

Powodzenia!

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Cześć, Sagitt!

Nie wiem, co bohater miał (…), że sam w sumie jest prostakiem, zamiast zwyczajnie podziękować.

Bohater nie „robi sceny” trzem nieznajomy, przecież oni go zaczepili. Po czym wnosisz, że jest prostakiem? Czy w zacytowanym przez ciebie zdaniu nie próbuje dowiedzieć się, z kim ma przyjemność?

Galopującego konia słychać z daleka, a tu pojawia się mocno niespodziewanie.

Miejscem akcji jest coś w rodzaju kanionu, a trakt przebiega obok jego wylotu. Powiedzmy, że takie „T”. Jeśli Klejnias galopował traktem („daszkiem”), a potem wjechał do kanionu, to pojawił się właśnie dość niespodziewanie, w szczególności, że akcja ma miejsce blisko wyjścia.

Szyk zdania tutaj kuleje: Stanęli na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na miasto leżące w dolinie, otoczone masywnymi murami.

Dlaczego? Według mnie w zaproponowanym przez ciebie zdaniu ta część o murach brzmi, jakby autor zapomniał o tym wspomnieć wcześniej i dorzucił na koniec. Jest jakaś zasada, mówiąc, czemu tak jest poprawnie?

W powyższym zdaniu Beltram jest wręcz podwójnym podmiotem

Czy to błąd?

Strojniś/piękni/człowieczek/nasz bohater (użyte wiele razy) itp – nie wiem, ale te określenia psują mi klimat.

Ja lubię takie określania. Jeśli nie są to twoje klimaty, nie zmuszam do czytania.

Generalnie klimat, jak na zagadnienia, które zostały poruszone, jest przegadany, lekki i momentami bajkowy.

Prosiłbym o rozwinięcie, bo ani nie wiem, czy to wada, czy zaleta.

Antagonista jest przerysowany – brakuje tylko złowieszczego śmiechu i wykrzyczenia: "patrzcie, jaki jestem zły!"

Masz racje. A to dlatego, że intryga w tym opowiadaniu jest drugorzędna i główny antagonista, jeśli tak traktować Klejniasa, jest celowo uproszczony.

przez co trudno traktować go poważnie.

Toteż i nikt nie traktuje go poważnie. Może z wyjątkiem Epigne i Beltrama. Ale oni są w podobnym wieku i ostatecznie żadna z tych postaci mu nie ulega.

Jeden był rzemieślnikiem, co pod względem politycznym i tak wyglądało słabo, a drugi był tylko synem rzemieślnika. Dlaczego mieliby być politycznymi przyjaciółmi? Jakie znajomości czy wpływy mogliby mieć?

Akcja dzieje się w polis o ustroju demokratycznym. Obywateli jest tam może półtora tysiąca. Może mniej. Na głosowania i tak zapewne przychodzi jeszcze mniej. Arystarch to przypuszczalnie syn jakiegoś dorobkiewicza, przedstawiciel „złotej młodzieży”. Dajloch z kolei to rzemieślnik, zapewne jednak posiada niewolników, którzy na niego pracują, sam zaś zajmuje się filozofowaniem i polityką. Jeden i drugi są w stanie zwerbować kilkanaście lub więcej osób, czy to mało?

Dlaczego mieliby być politycznymi przyjaciółmi?

Dlatego, że łączy ich jedynie wspólny interes? Są jak koledzy posłowie.

– Byłem im całkowicie powolny.

???

Kiedyś jednak powolny to był także taki, który stosował się do woli nie swojej, lecz cudzej. Był powolny – komuś.

Cytat z Gazety Wyborczej, wypowiedź Jerzego Bralczyka. Wyświetla się jako pierwsze po wpisaniu w Google.

Logika tego zdania dla mnie: jestem bezbronny i zależny od nich – nie mają powodu mnie atakować. No nie ma to sensu.

Trafnie je odczytałeś, ale nie dostrzegam tu braku logiki. Jeśli jest bezbronny i zależny od nich, to po co mają go atakować? Przecież realizuje ich cele. Gdzie tu błąd?

Szyk zdania – Biesiadnicy się zamyślili.

Znów nie rozumiem dlaczego. Patrząc na cały akapit, jakoś mi to nie pasuje.

Dziwi mnie, że nie zareagował na te słowa.

A tutaj przyznaję ci rację. Postaram się poprawić w wolnej chwili.

Potem niby się wyjaśnia, ale w tym zestawie to sens jest zachwiany.

W czasie uczty Beltram mówi już o duszach-ptakach.

Podsumowując, gubiłem się czytając. Wprowadziłeś bardzo wiele pojęć religijno-społeczno-kulturowo-geograficznych, które nie miały (w moim odczuciu) wielkiego wpływu na fabułę, a jedynie mnie dezorientowały.

Bez konkretów nie powiem, dlaczego zdecydowałem się wprowadzić daną rzecz. Zwracam jednak uwagę, że fabuła w tym opowiadaniu stoi na drugim miejscu, na pierwszym jest: wprowadzenie zagadnień religijnych, zarysowanie kultury, etc., stąd właśnie pomysł na ucztę.

Bohaterów nie ma zbyt wielu, ale mam podobnie jak Reg – czasami ich nie rozróżniałem.

Starałem się każdemu nadać choć jedną cechę charakterystyczną. Rozumiem, że to mogło nie wystarczyć, ale wydaje mi się, że jest tutaj kłopot tego typu: zbyt mało bohaterów – świat sprawia wrażenie pustego; zbyt wielu – możliwość, że czytelnik się pogubi. Ja w tym konflikcie skłaniam się ku drugiej opcji i robię, co mogę, aby było czytelnie.

Wypowiadali się bardzo podobnie i praktycznie każdy z nich był gadułą.

Ani Arszak, ani Arystarch dużo nie mówią. Hyradios i Klejnias tylko w sytuacji, w której „ się otwierają”. Epigne, jak to kobieta i to w emocjach, dużo mówi, a Dajloch to rzeczywiście gaduła. Beltram, nie licząc swej mowy, również mało mówi. Ponadto trzej bohaterowie wygłaszają mowy, w końcu to uczta. Heh, aż kusi mnie policzyć słowa.

 

Nie starałem się bardzo różnicować ich mów. Może i jest to wadą, ale nie chciałem „przedobrzyć”, nie zaćmić tego, co istotne, czyli treści wypowiedzi. Jeśliby szukać jakiegoś uzasadnienia w świcie przedstawionym, to zwracam uwagę, że mamy do czynienia z demokracją, a w tej „wszystko” dąży do jakiegoś „środka”. Obecnie także trudno poznać, czy rozmawiamy z politykiem, studentem, czy robotnikiem – każdy krzyczy „wyp***dalać”.

Swoją drogą, nie tak wyobrażam sobie spotkanie kilku facetów

Starałem się przedstawić grecki sympozjon, bazując na "Uczcie" Platona oraz "Sympozjonie" Ksenofnta.

Zresztą zaznaczyłem w pewnym momencie, że być może to pierwsza i ostatnia uczta w Meonii, bo oprócz głównych mówców, to żaden z pozostałych bohaterów raczej się do tego nie nadaje.

Nie znam wszystkich motywów bohaterów – w przypadku głównego bohatera praktycznie do końca nie wiedziałem, dlaczego to wszystko robi.

Prosiłbym o konkretne postacie, sprawdziłbym wówczas, czy da się to wynieść z tekstu. Beltram zaś chce dokonać, w swoim mniemaniu, czegoś wielkiego. O czym, zdaje mi się, piszę wprost:

Ja za sławę, za sławę chciałem wskrzesić trupa, chociaż przeczuwałem, że nikłe ma on szanse….

 

Wydarzenia nie wynikały z ciągu przyczynowo-skutkowego, a raczej sprawiały wrażenie odgórnie zaplanowanych.

Przedstaw mi, jak to widzisz i gdzie jest „ręka” autora. W ten sposób ani nie jestem w stanie odpowiedzieć, ani się poprawić.

Opowiadanie jest zdecydowanie zbyt długie i można byłoby je odchudzić o dwadzieścia (przynajmniej) tysięcy znaków, aby zachować sens i zagęścić to co się wydarzyło.

Tak, wycinając ucztę, która jest istotą tekstu.

Ten tekst to fabularyzowane wprowadzenie do świata. Z takim założeniem go pisałem. Jest on drugim z cyklu planowanego na kilka opowiadań. Jeśli szukasz czegoś bardziej klasycznego, gdzie starałem się wprowadzić głównego bohatera i brałem pod uwagę „przeskok” pomiędzy naszą, a tą fantastyczną rzeczywistością, to zapraszam do pierwszego tekstu o tytule „Beltram”. Opowiadanie dostało się do biblioteki, zyskało kilku czytelników, więc chyba „chwyciło”, choć nie obeszło się bez pewnych wad, które starałem się poprawić.

Ze swojej strony proponuję pójść w stronę krótszych opowiadań, w których łatwiej będzie kontrolować tempo akcji i bohaterów

Nie lubię ani czytać, ani pisać krótkich tekstów. W mojej opinii zazwyczaj są powierzchowne i skupiają się tylko na tym, aby czymś zaskoczyć. Nie moja bajka.

oraz w stronę betowania i czytania innych.

Czytam średnio jedną książkę tygodniowo, jeśli to mi nie pomaga, to raczej nie widzę dla siebie ratunku i chyba czas się leczyć z grafomanii. Jeśli zaś sam mam braki warsztatowe, to co ja pomogę w becie?

 

Dziękuję za komentarz, nie ukrywam, że takie lubię najbardziej. :)

Pozdrawiam.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

 

Nie wiem, co bohater miał (…), że sam w sumie jest prostakiem, zamiast zwyczajnie podziękować.

Bohater nie „robi sceny” trzem nieznajomy, przecież oni go zaczepili. Po czym wnosisz, że jest prostakiem? Czy w zacytowanym przez ciebie zdaniu nie próbuje dowiedzieć się, z kim ma przyjemność?

Wiesz, w moim rozumieniu, to gdybym usłyszał na zdrowie w odpowiedzi na moje kichnięcie, to podziękowałbym osobie nieznajomej, nie mając najmniejszej potrzeby dowiedzenia się kim jest. A ten zaczyna jakieś mowy i nie robi tego w sposób naturalny.

Galopującego konia słychać z daleka, a tu pojawia się mocno niespodziewanie.

Miejscem akcji jest coś w rodzaju kanionu, a trakt przebiega obok jego wylotu. Powiedzmy, że takie „T”. Jeśli Klejnias galopował traktem („daszkiem”), a potem wjechał do kanionu, to pojawił się właśnie dość niespodziewanie, w szczególności, że akcja ma miejsce blisko wyjścia.

To jeździec widział sytuację (a musiał, skoro pojechał i tak zareagował)i nie było go słychać mimo to? Nie kupuję tego.

Szyk zdania tutaj kuleje: Stanęli na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na miasto leżące w dolinie, otoczone masywnymi murami.

To, że miasto było otoczone murami, to jakaś cecha, a zaczynasz od cechy, zamiast od podmiotu.

W powyższym zdaniu Beltram jest wręcz podwójnym podmiotem

Czy to błąd?

Można to zdanie napisać krócej i z takim samym sensem.

Strojniś/piękni/człowieczek/nasz bohater (użyte wiele razy) itp – nie wiem, ale te określenia psują mi klimat.

Ja lubię takie określania. Jeśli nie są to twoje klimaty, nie zmuszam do czytania.

Jasne, tylko duża część akcji opowiadania kręci się wokół trupów, w tym trupa syna jednego z bohaterów. Jak dorzucasz pięknisiów i podobne słownictwo, to dla mnie trup zostaje przypudrowany i poperfumowany. Ale to po prostu mój odbiór.

Jeden był rzemieślnikiem, co pod względem politycznym i tak wyglądało słabo, a drugi był tylko synem rzemieślnika. Dlaczego mieliby być politycznymi przyjaciółmi? Jakie znajomości czy wpływy mogliby mieć?

Akcja dzieje się w polis o ustroju demokratycznym. Obywateli jest tam może półtora tysiąca. Może mniej. Na głosowania i tak zapewne przychodzi jeszcze mniej. Arystarch to przypuszczalnie syn jakiegoś dorobkiewicza, przedstawiciel „złotej młodzieży”. Dajloch z kolei to rzemieślnik, zapewne jednak posiada niewolników, którzy na niego pracują, sam zaś zajmuje się filozofowaniem i polityką. Jeden i drugi są w stanie zwerbować kilkanaście lub więcej osób, czy to mało?

Dlaczego mieliby być politycznymi przyjaciółmi?

Dlatego, że łączy ich jedynie wspólny interes? Są jak koledzy posłowie.

Napisałeś tutaj kilka rzeczy, których w tekście nie było = nie mam prawa tego wiedzieć. Piszesz o ustroju, o którym nie było większej mowy (albo nie wyczytałem tego w mrowiu znaków). Dobra, są obywatelami i mają prawo głosu. Ale ja to widzę tak: syn garbarza. Garbarz był brudnym zajęciem z nizin, do tego stopnia, że osoby trudniące się tym zawodem w niektórych kulturach zaliczani byli do najniższych kast. Więc gość, który co prawda jest obywatelem, który jest tylko synem człowieka wykonującego parszywe zajęcie – dla mnie jest nikim. Dosłownie nikim.

Logika tego zdania dla mnie: jestem bezbronny i zależny od nich – nie mają powodu mnie atakować. No nie ma to sensu.

Trafnie je odczytałeś, ale nie dostrzegam tu braku logiki. Jeśli jest bezbronny i zależny od nich, to po co mają go atakować? Przecież realizuje ich cele. Gdzie tu błąd?

Wiesz, w polityce i w relacjach społecznych niestety jest tak, że osoby bezbronne są narzędziem w rękach mocniejszych i ci mocniejsi chętnie to wykorzystują. Tym bardziej w Twoim świecie, gdzie są niewolnicy.

Szyk zdania – Biesiadnicy się zamyślili.

Znów nie rozumiem dlaczego. Patrząc na cały akapit, jakoś mi to nie pasuje.

Konstrukcja zdania – od podmiotu zaczynając.

Nie starałem się bardzo różnicować ich mów. Może i jest to wadą, ale nie chciałem „przedobrzyć”, nie zaćmić tego, co istotne, czyli treści wypowiedzi. Jeśliby szukać jakiegoś uzasadnienia w świcie przedstawionym, to zwracam uwagę, że mamy do czynienia z demokracją, a w tej „wszystko” dąży do jakiegoś „środka”. Obecnie także trudno poznać, czy rozmawiamy z politykiem, studentem, czy robotnikiem – każdy krzyczy „wyp***dalać”

No, tylko ta demokracja ma niewolnictwo więc co do tego, do czego dąży, można się spierać.

Opowiadanie jest zdecydowanie zbyt długie i można byłoby je odchudzić o dwadzieścia (przynajmniej) tysięcy znaków, aby zachować sens i zagęścić to co się wydarzyło.

Tak, wycinając ucztę, która jest istotą tekstu.

No możesz krytykować, ale dla mnie tekst mógłby być treściwszy, bo coś już tam przeczytałem i mam porównanie. Bardzo dużo pisarzy mówi o tym, że trzeba ciąć, by wydobyć więcej mięsa, że tak to kolokwialnie ujmę.

Ten tekst to fabularyzowane wprowadzenie do świata. Z takim założeniem go pisałem. Jest on drugim z cyklu planowanego na kilka opowiadań. Jeśli szukasz czegoś bardziej klasycznego, gdzie starałem się wprowadzić głównego bohatera i brałem pod uwagę „przeskok” pomiędzy naszą, a tą fantastyczną rzeczywistością, to zapraszam do pierwszego tekstu o tytule „Beltram”. Opowiadanie dostało się do biblioteki, zyskało kilku czytelników, więc chyba „chwyciło”, choć nie obeszło się bez pewnych wad, które starałem się poprawić.

Na temat tamtego tekstu nie mogę się wypowiedzieć, bo go nie czytałem i jego odbiór może być diametralnie różny.

Jeśli zaś sam mam braki warsztatowe, to co ja pomogę w becie?

Zdziwiłbyś się. Błędy innych widzi się dużo lepiej, niż swoje. To też nauka jeśli ktoś chce.

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

To, że miasto było otoczone murami, to jakaś cecha, a zaczynasz od cechy, zamiast od podmiotu.

Jeżeli napiszę „Widzę piękną kobietę”, to źle? Bo powinno być: „Widzę kobietę, piękną”?

Można to zdanie napisać krócej i z takim samym sensem

„Do niego” kontra „Nowego gościa”, 8 kontra13, różnica pięciu znaków. Warto zmieniać?

Konstrukcja zdania – od podmiotu zaczynając.

Dalej nie rozumiem, czy jest jakaś zasada nakazująca pisać w taki sposób? Czy mógłbyś mi to jaśniej wytłumaczyć, byłbym wdzięczny.

Napisałeś tutaj kilka rzeczy, których w tekście nie było (…) nie mam prawa tego wiedzieć. Piszesz o ustroju, o którym nie było większej mowy (albo nie wyczytałem tego w mrowiu znaków).

 

– Kierujcie wdzięczność do zatroskanego obywatela naszego wolnego miasta – wysapał, przyciskając czubek noża do żeber zjadacza.

Trójka oprychów z początku jest obywatelami i, o czym świadczy ich zachowanie, nie są z wyższych sfer. Pierwsza poszlaka.

– Głupcy! – warknął jeździec. – Że też tacy mają głos w naszym mieście.

Druga poszlaka. Klejnias mówi o tym dość jasno.

Że uda się przegłosować na, tfu, zgromadzeniu, co trzeba.

Trzecia poszlaka. Wydaje mi się, że nie jest to żadne ekskluzywne nawiązanie, ale może się mylę.

Dobra, są obywatelami i mają prawo głosu. Ale ja to widzę tak: syn garbarza. Garbarz był brudnym zajęciem z nizin, do tego stopnia, że osoby trudniące się tym zawodem w niektórych kulturach zaliczani byli do najniższych kast.

Masz rację, w niektórych kulturach, ale niekoniecznie w tej. Poza tym obecność tych panów na ucznie ma pokazywać, że wielki arystokrata musiał zniżyć się i dogadać z takimi osobami, którymi normalnie pogardza.

Więc gość, który co prawda jest obywatelem, który jest tylko synem człowieka wykonującego parszywe zajęcie – dla mnie jest nikim. Dosłownie nikim.

Sagittcie, jak żyjesz w naszym kraju ze świadomością, że na twój los, w pewnym sensie, mają wpływ nie tylko garbarze, ale i prostytutki, więźniowie oraz szaleńcy? Jeśli ani sąd, ani Trybunał Stanu nie odebrał im czynnych praw wyborczych, to oni także decydują w pewnym sensie o twoim życiu. W demokracji bezpośredniej to po prostu lepiej widać.

Wiesz, w polityce i w relacjach społecznych (…). Tym bardziej w Twoim świecie, gdzie są niewolnicy.

Zgadzam się i przecież Hyradios to właśnie mówi, czyż nie? No, chyba że napisałem to jakoś nieprecyzyjnie. Jakiś pomysł na zmianę?

No możesz krytykować, ale dla mnie tekst mógłby być treściwszy, bo coś już tam przeczytałem i mam porównanie. Bardzo dużo pisarzy mówi o tym, że trzeba ciąć, by wydobyć więcej mięsa, że tak to kolokwialnie ujmę.

Najlepiej sprzedającymi się pisarzami fantasy są m.in.: G.R.R. Martin i B. Sanderson, którzy piszą „kobyły”. J.K. Rowling też w ostatnich tomach poleciała. O cięciach pisał S. King (który także pisze „kobyły” – spójrz na „To”) w „Pamiętniku Rzemieślnika”. Jeśli dobrze pamiętam, sugerował, aby wycinać z założenia 10% „finalnej” wersji tekstu. Innych pisarzy, którzy by o tym mówili, nie znam.

Wracając do rzeczy, moje opowiadanie w najdłuższej wersji miało około 70 tys. Później ściąłem je do 62 tys. A po trzech miesiącach dołożyłem tysiąc, bo uznałem, że pewne rzeczy mogą być niejasne. To, co poleciało do ścięcia, to właśnie sytuacja z początku, co do której masz uwagi, a mam wrażenie, że właśnie dlatego, że ją uprościłem. Druga pod topór poszła polityka.

 

Według mnie pewna część twoich uwag wynika z tego, że tekst jest częścią większej całości, jak i nie jest on klasycznym tekstem: początek – rozwiniecie – zakończenie. Na „pierwszym planie” jest uczta, a pozostała część ma obrazować w jakiś „naturalny” sposób to, co zostało na uczcie powiedziane. Jest statyczny, nie ma tutaj pościgów, wybuchów i cycków. Nie miałem takiej intencji. Chodziło o rozmowę o lore. Jeśli nie zaciekawi cię styl, w jakim piszę oraz lore, będziesz się nudził. Z pewnością nie jest to opowiadanie dla wszystkich.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Nigdzie nie napisałem, że tekst musi być dynamiczny pod kątem akcji, z pościgami i tym co wymieniłeś. O klasycznej strukturze też nigdzie nie wspomniałem. Znasz swój świat i Tobie się wszystko składa, ja mam po lekturze więcej pytań i "białych plam". Po prostu uważam, że opowiadanie, nawet będąc częścią większego świata, jest czymś w czym czytelnik musi się rozeznawać. Nie wiem, co mogę napisać więcej – szanuję Twoje zdanie i podejście, nie ze wszystkim się zgadzam, a nie chcę też by to przeszło w przerzucanie się na podejścia. Jestem ciekawy odbioru innych. Pozdro.

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Dziękuję, Sagittcie, za dyskusje. Również Pozdrawiam.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Nowa Fantastyka