- Opowiadanie: Nova - Karuzela

Karuzela

|Opo­wia­da­nie nieco inne niż wszyst­kie po­przed­nie. Nie ma tagu humor, tym razem bę­dzie na po­waż­nie.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Karuzela

– Mamo, mogę na go­kar­ty?

Olga spoj­rza­ła naj­pierw na swo­je­go part­ne­ra. Dała mu tym znak, że chcia­ła­by, żeby to on pod­jął de­cy­zję. Wpraw­dzie Tymek nie jest jego synem, ale są już razem wy­star­cza­ją­co długo, żeby jej part­ner za­czął się an­ga­żo­wać. Da­niel zro­zu­miał tę su­ge­stię i od­po­wie­dział:

– Do­brze, ale naj­pierw skończ jeść.

To był błąd. Chłop­czyk bez za­sta­no­wie­nia we­pchnął sobie do ust do­pie­ro co na­po­czę­te­go hot doga i po­biegł w kie­run­ku uko­cha­nej atrak­cji z peł­ny­mi usta­mi.

– Ja nie… – Męż­czy­zna za­czął się tłu­ma­czyć, ale Olga mach­nę­ła ręką, po­ka­zu­jąc, że jest ok.

Sama chcia­ła jesz­cze zaj­rzeć do paru skle­pów, więc usta­li­li, że Da­niel po­sie­dzi na jed­nej z licz­nych ła­we­czek i bę­dzie miał oko na Tymka, pod­czas gdy ona jesz­cze tro­chę po­roz­glą­da się w po­szu­ki­wa­niu pre­zen­tu dla zna­jo­mych. Co­so­bot­nie wspól­ne wy­pra­wy do cen­trum han­dlo­we­go „Wiel­ki Staw” stały się dla nich na­miast­ką życia ro­dzin­ne­go. W ty­go­dniu cią­gle się roz­mi­ja­li, a nie­dzie­le prze­zna­czo­ne były na do­kształ­ca­nie się oboj­ga, więc tylko w so­bo­ty mogli po­zwo­lić sobie na przy­jem­no­ści.

Tym razem w czę­ści z atrak­cja­mi dla dzie­ci pa­no­wał wy­jąt­ko­wy ruch i wszyst­kie ła­wecz­ki zaj­mo­wa­li ro­dzi­ce cze­ka­ją­cy, aż ich po­cie­chy wy­da­dzą całe kie­szon­ko­we i będą mogli wró­cić do domu. Da­niel prze­cha­dzał się więc wolno zer­ka­jąc co chwi­la na boks z go­kar­ta­mi i mając na­dzie­ję, że nie bę­dzie mu­siał cze­kać zbyt długo. Cho­ciaż… pa­trząc na długą ko­lej­kę dzie­ci sto­ją­cych grzecz­nie jedno za dru­gim zro­zu­miał, że to jed­nak tro­chę po­trwa.

– Tu je­stem! – za­wo­łał Tymek, kiedy jego ko­lej­ka po­su­nę­ła się tro­chę do przo­du.

Męż­czy­zna po­ma­chał mu, i z nudów za­czął się roz­glą­dać, szu­ka­jąc cze­go­kol­wiek, co go za­in­te­re­su­je. Jako dzien­ni­karz pra­cu­ją­cy od kil­ku­na­stu lat w lo­kal­nej ga­ze­cie, bez trudu wy­naj­do­wał te­ma­ty ko­lej­nych ar­ty­ku­łów. Nagle zła­pał się na tym, że już od dwóch czy trzech minut pa­trzy w kie­run­ku małego dia­bel­skie­go młyna. Naj­bar­dziej nie­cie­ka­wej, spo­śród atrak­cji pod tym da­chem. Sporo ocze­ku­ją­cych, tylko że coś tu nie gra, nie ma wśród nich ani jed­ne­go dziec­ka, cho­ciaż roz­mia­ry ka­ru­ze­li wska­zy­wa­ły, że to ra­czej atrak­cja dla pię­cio­lat­ków. Sam kie­dyś za­pro­po­no­wał Tym­ko­wi jazdę na tym gra­cie i otrzy­mał od­po­wiedź pełną urazy, jakby to miała być kara, a nie atrak­cja. Dla­cze­go więc stoi tam kil­ka­na­ścioro do­ro­słych ludzi? Da­niel od­wró­cił wzrok, żeby przyj­rzeć się oso­bom cze­ka­ją­cym w ko­lej­ce, ale widok za­sło­nił mu Tymek, który wła­śnie wy­czer­pał limit przy­jem­no­ści na dziś. Trze­ba było jesz­cze zlo­ka­li­zo­wać jego mamę.

Za­prząt­nię­ty swo­imi spra­wa­mi dzien­ni­karz zu­peł­nie za­po­mniał o ka­ru­ze­li aż do ko­lej­nej so­bo­ty.

– A może po­szu­kasz sobie ja­kichś wy­god­nych butów? – za­pro­po­no­wał part­ner­ce. – Cały ty­dzień na­rze­ka­łaś, że te ze­szło­rocz­ne nie są już tak wy­god­ne jak na po­cząt­ku.

Zanim za­sko­czo­na Olga co­kol­wiek po­wie­dzia­ła, od­wró­cił się do Tymka:

– Hej, wczo­raj bar­dzo ład­nie mi po­ma­ga­łeś. Tu masz dwa do­dat­ko­we że­to­ny na go­kar­ty.

 Wzbu­dził tymi sło­wa­mi ra­dość dziec­ka i spoj­rze­nie pełne uzna­nia ze stro­ny jego mamy. Kiedy oboje się od­da­li­li, usiadł na wcze­śniej upa­trzo­nej ła­wecz­ce, żeby sku­pić się na obiek­cie ob­ser­wa­cji. Za pięt­na­ście minut ka­ru­ze­la miała roz­po­cząć pracę, a już teraz w ko­lej­ce stało pięć osób. Jedną z nich był wi­dzia­ny ostat­nio wy­so­ki, łysy męż­czy­zna. Dziś miał na sobie kurt­kę zna­nej firmy. Dalej ko­bie­ta w wieku Olgi. Za nią niski sta­ru­szek z laską. Wła­śnie po­de­szły do kolejki jeszcze dwie osoby. Star­szą ko­bie­tę z oban­da­żo­wa­ną ręką też pa­mię­tał z po­przed­niej so­bo­ty. Wsia­da­ła wtedy jako druga. Dziw­na ta ko­lej­ka. Pa­trząc na ludzi cze­ka­ją­cych na prze­jażdż­kę, zda­wa­ło sobie spra­wę, że coś tu było nie tak. Ude­rzał spo­kój i upo­rząd­ko­wa­nie. Ko­lej­ki rzą­dzą się swo­imi pra­wa­mi, cza­sem lu­dzie się po­kłó­cą, czę­ściej po pro­stu roz­ma­wia­ją, co bar­dziej nie­cier­pli­wi ner­wo­wo prze­bie­ra­ją no­ga­mi, albo nawet robią małe kó­łecz­ka, drep­cząc wokół swo­je­go miej­sca, jeśli ko­lej­ka zbyt długo nie po­su­wa się do przo­du. Tutaj nic z tych rze­czy nie miało miej­sca. Wszy­scy stali nie­zwy­kle grzecz­nie. Ro­zej­rzał się w po­szu­ki­wa­niu budki z bi­le­ta­mi, żeby tam za­się­gnąć ja­kichś in­for­ma­cji, ale była za­mknię­ta. W końcu jed­nak bi­le­ter przy­szedł. Pod­cią­gnął ża­lu­zje w budce, prze­szedł na tyły ka­ru­ze­li, żeby spraw­dzić jej stan tech­nicz­ny i robił to z wiel­kim za­an­ga­żo­wa­niem. Spraw­dził do­słow­nie wszyst­ko, zanim otwo­rzył minibram­kę.

– Za­pra­szam – ode­zwał się do cze­ka­ją­cych i na­pro­wa­dził ko­szyk na nie­wiel­ki po­dest.

Jako pierw­sza wsia­da­ła tym razem star­sza ko­bie­ta, dość po­kaź­nych roz­mia­rów, tan­det­nie ubrana. Da­niel po­sta­no­wił po­roz­ma­wiać tro­chę z „ko­lej­ko­wi­cza­mi”. Sta­nął jako ostat­ni, ale nie dane mu było tam zo­stać. Męż­czy­zna z bar­dzo znisz­czo­ny­mi zę­ba­mi, który stał jako ostat­ni, ob­ró­cił się w jego kie­run­ku i po­wie­dział:

– Nie ma pan po co stać, za­bie­ra tylko dwa­na­ście osób.

– Nie szko­dzi, i tak po­cze­kam. Może ktoś zre­zy­gnu­je…

Nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi. Męż­czy­zna zu­peł­nie go zi­gno­ro­wał. Po­zo­sta­li rów­nież, jak na ko­men­dę od­wró­ci­li wzrok tak, że trudno było na­wią­zać roz­mo­wę z kim­kol­wiek. Po­sta­no­wił więc wró­cić na ła­wecz­kę i po­ob­ser­wo­wać. Bar­dzo długo trwa­ło pod­sta­wia­nie ko­szy­ków, potem do każ­de­go wsia­da­ła tylko jedna osoba, choć na upar­te­go zmie­ści­ły­by się dwie. Kiedy już wszyst­kie czte­ry ko­szy­ki miały swo­ich pa­sa­że­rów, dia­bel­ski młyn robił wol­niut­kie kó­łecz­ko i pasażerowie jeden po drugim wysiadali.

„Hm… cała za­ba­wa trwa równo dwa­dzie­ścia minut, potem na­stęp­ne czte­ry osoby i ostat­nia tura. Razem dwa­na­ście osób. Tylko co mi to daje?” – za­py­tał się w duchu.

Na razie nie zna­lazł od­po­wie­dzi. Je­dy­ne, co do­strze­gał, to okrop­ną or­ga­ni­za­cję pracy, bo gdyby bi­le­ter jed­no­cze­śnie wy­pusz­czał klien­ta i wpro­wa­dzał na jego miej­sce kogoś no­we­go, wów­czas wię­cej ludzi mo­gło­by ko­rzy­stać z urzą­dze­nia. Od­blo­ko­wał ko­mór­kę i spi­sał sobie cha­rak­te­ry­sty­kę dwu­na­stu „ko­lej­ko­wi­czów”. Po­sta­no­wił, że na­stęp­ny krok to roz­mo­wa z bi­le­te­rem, ale nie bę­dzie cze­kać aż do so­bo­ty, wpad­nie tu jutro albo w po­nie­dzia­łek.

Dopiero w środę miał wolną chwilkę. Pod­je­chał do „Wiel­kie­go Stawu” na go­dzi­nę przed pla­no­wa­nym otwar­ciem ka­ru­ze­li. Nie zdzi­wił się, że stały tam już czte­ry osoby. Śro­dek ty­go­dnia po­wo­do­wał, że tym razem nie było tak dużo ludzi, nie mógł się wto­pić w tłum. Po­sta­no­wił więc zro­bić ko­lej­ne po­dej­ście, mając na­dzie­ję, że tym razem ko­lej­ko­wi­cze będą bar­dziej roz­mow­ni. Sta­nął za ko­bie­tą z oban­da­żo­wa­ną dło­nią. Z bli­ska widać było, że ban­daż jest brud­ny, jakby nie zmie­nia­no go od dłuż­sze­go czasu. Może ta ko­bie­ta jest sa­mot­na i nie ma kto jej pomóc? Po­win­na być więc chęt­na do roz­mo­wy.

– Wi­dzia­łem panią tutaj parę dni temu – za­czął roz­mo­wę. – Pani po­zwo­li, że się przed­sta­wię: Da­niel Bie­drzyń­ski. Pra­cu­ję dla Dzien­ni­ka Wie­czor­ne­go, czyta go pani może?

– Nie za­wie­ram zna­jo­mo­ści na ulicy – od­par­ła ko­bie­ta bez­na­mięt­nie i od­wró­ci­ła się do niego ple­ca­mi.

– Nie je­ste­śmy na ulicy – spro­sto­wał dzien­ni­karz – tylko w cen­trum han­dlo­wym.

Nic nie uzy­skał. Nie chcą roz­ma­wiać, to nie. Znaj­dzie przy­czy­nę, dla któ­rej tu przy­cho­dzą, choć­by miał w tym cen­trum za­miesz­kać. Może sta­ru­szek z laską, który wła­śnie wolno pod­cho­dzi, od­po­wie na ja­kieś py­ta­nie?

Sta­ru­szek sta­nął za Da­nie­lem i fak­tycz­nie za­ga­ił roz­mo­wę.

– Pan tu nowy? – za­py­tał.

– Tak, po­my­śla­łem, że skoro sporo ludzi od­wie­dza tę ka­ru­ze­lę, to i ja się prze­ja­dę.

– A ma pan żeton?

– Oczy­wi­ście. – Dzien­ni­karz wy­cią­gnął z kie­sze­ni żeton, upraw­nia­ją­cy do sko­rzy­sta­nia ze wszyst­kich atrak­cji „Wiel­kie­go Stawu”.

– Ten się nie na­da­je – od­po­wie­dział sta­ru­szek, kiedy spoj­rzał na mo­ne­tę. – Musi pan kupić w budce.

Da­niel wy­szedł z ko­lej­ki roz­cza­ro­wa­ny. Prze­cież stan­dar­do­we że­to­ny dzia­ła­ły na wszyst­kich urzą­dze­niach, dla­cze­go nie tutaj? Sta­nął pod budką bi­le­te­ra i po­sta­no­wił kupić wła­ści­wy żeton. Dziś prze­je­dzie się tą że­nu­ją­cą ka­ru­ze­lą i od­kry­je, o co cho­dzi. W końcu bi­le­ter przy­szedł i pod­cią­gnął ża­lu­zje.

– Po­pro­szę jeden bilet, albo żeton, co pan tam ma.

– Z przy­kro­ścią muszę stwier­dzić, że nic nie mam. Wszyst­kie że­to­ny mam już wy­ku­pio­ne. Nie jest ich wiele, bo moja ka­ru­ze­la jest za­byt­ko­wa. Na ogół sprze­da­ję je raz w mie­sią­cu i szyb­ko się roz­cho­dzą.

– Jak to nie ma że­to­nów? – Bie­drzyń­ski mi­mo­wol­nie pod­niósł głos. – A ci lu­dzie sto­ją­cy w ko­lej­ce?

– Już panu po­wie­dzia­łem. Ku­pi­li je wcze­śniej. Prze­pra­szam, muszę spraw­dzić stan tech­nicz­ny ma­szy­ny.

Dzien­ni­karz nie pod­da­wał się łatwo. Po­cze­kał, aż bi­le­ter roz­pocz­nie swoją pracę. Wie­dział, że po wpusz­cze­niu ostat­nie­go pa­sa­że­ra koło bę­dzie po­ru­sza­ło się samo przez około pięć minut, po­sta­no­wił więc wtedy zadać bi­le­te­ro­wi ko­lej­ne py­ta­nia.

– Wie pan, przy­cho­dzę do tej ga­le­rii czę­sto z synem i za­uwa­ży­łem, że sporo ludzi przy­cho­dzi tu co­dzien­nie. Czy to nie dziw­ne? Do­ro­śli lu­dzie i mała dzie­cię­ca ka­ru­ze­la.

– Dla mnie to wcale nie jest dziw­ne – od­parł bi­le­ter. – Widzi pan tego męż­czy­znę w koszu po lewej?  Po­wie­dział mi kie­dyś, że uwiel­bia tu przy­cho­dzić, bo ka­ru­ze­la ko­ja­rzy mu się z cza­sa­mi, kiedy był młody. Wtedy jesz­cze nie było tych szyb­kich i nie­bez­piecz­nych ma­chin, od któ­rych kręci mu się w gło­wie. Albo ta pani w nie­bie­skiej spód­ni­cy, która stoi na końcu ko­lej­ki; po­wie­dzia­ła, że na tej ka­ru­ze­li mąż jej się oświad­czył, i to była naj­pięk­niej­sza chwi­la w jej życiu. Lubi tu wró­cić po pracy, żeby prze­je­chać się i od­świe­żyć wspo­mnie­nia.

– To kiedy mogę przyjść, żeby kupić u pana żeton? – Da­niel upar­cie trzy­mał się te­ma­tu.

– Na po­cząt­ku każ­de­go mie­sią­ca.

– Ale to do­pie­ro za trzy ty­go­dnie!

– Czas tak szyb­ko leci, nawet pan nie za­uwa­ży. Muszę wra­cać do pracy.

 

***

 

– Czyś ty zwa­rio­wał? – Olga wy­glą­da­ła na zde­gu­sto­wa­ną. – Chcesz na­pi­sać fe­lie­ton o sta­rej, nud­nej i na do­da­tek za­byt­ko­wej ka­ru­ze­li? Szef cię wy­śmie­je, to dobre do ga­zet­ki w domu star­ców, nie ob­ni­żaj po­zio­mu.

– Dziew­czy­no, tam musi być dru­gie dno. Cały czas i ci sami lu­dzie. Za­wsze dwanaścioro, nigdy wię­cej ani mniej.

– To chyba oczy­wi­ste. Sam mi czy­ta­łeś, że to je­dy­na w na­szym wo­je­wódz­twie ka­ru­ze­la nie­prze­rwa­nie dzia­ła­ją­ca od stu lat. Nie­raz my­śla­łam, że to grat i trze­ba by ją wy­wa­lić, ale skoro chcą ją wpi­sać do księ­gi re­kor­dów Gu­in­nes­sa, to wi­docz­nie jest sens, żeby stała tam, gdzie stoi. Ma prawo mieć wła­sną hi­sto­rię i fanów. Nie je­stem dzien­ni­ka­rzem, ale pi­sa­nie o ka­ru­ze­li wy­da­je mi się że­nu­ją­ce.

Cho­ciaż każde słowo wy­po­wie­dzia­ne przez Olgę było praw­dą, Da­niel nie po­tra­fił prze­stać my­śleć o ka­ru­ze­li. W ciągu ostat­nich trzech ty­go­dni za­cie­śnił zna­jo­mość z bi­le­te­rem, panem Zdzi­sła­wem i stwo­rzył sobie kilka teo­rii ro­bo­czych, ale żadna nie wy­ja­śnia­ła dziw­ne­go za­cho­wa­nia ludzi i ich de­ter­mi­na­cji, żeby co­dzien­nie przy­cho­dzić tylko po to, żeby prze­je­chać się kupą złomu.

Przy ko­lej­nej wi­zy­cie pan Zdzi­sław oka­zał się bar­dziej roz­mow­ny.

 – Widzi pan, ta ka­ru­ze­la to nie tylko kawał sta­re­go że­la­stwa, to ka­wa­łek mo­je­go życia. Myślę, że lu­dzie ku­pu­ją bi­le­ty po to, żebym nie zban­kru­to­wał.  Kiedy moja ka­ru­ze­la pój­dzie pod mło­tek, to może ją wy­li­cy­to­wać jakiś zło­miarz i znik­nie jeden z ostat­nich ele­men­tów prze­szło­ści.

Wy­ja­śnie­nie za­brzmia­ło prze­ko­nu­ją­co i dzien­ni­karz w duchu zga­nił się za po­dejrz­li­wość. Pew­nie star­si miesz­kań­cy po pro­stu w ten spo­sób wspo­ma­ga­ją pana Zdzi­sła­wa, żeby miał za co żyć. Jed­nak we­wnętrz­ny głos nie chciał się pod­dać. Wciąż alar­mo­wał, że to tylko przy­kryw­ka, wy­ja­śnie­nie na pokaz. Opo­wiast­ka bi­le­te­ra, a może ra­czej wła­ści­cie­la ka­ru­ze­li, nie wy­ja­śnia­ła kilku fak­tów. Na przy­kład dla­cze­go lu­dzie nie pro­wa­dzą po­mię­dzy sobą żad­nych roz­mów, plo­te­czek, nic? Grupa wspar­cia, go­to­wa po­świę­cić wła­sny czas i pie­nią­dze, re­gu­lar­nie tu przy­cho­dzą­ca, a jej człon­ko­wie nie za­wie­ra­ją żad­nych przy­jaź­ni, nawet ze sobą nie roz­ma­wia­ją? I dla­cze­go wszy­scy za­cho­wu­ją się na ka­ru­ze­li do­kład­nie tak samo? Prze­cież każdy jest inny, jeden bę­dzie się śmiać, inny cie­ka­wie roz­glą­dać, ko­lej­ny po­dłu­bie sobie w uchu, a tu nic z tych rze­czy nie ma miej­sca. Lu­dzie sia­da­ją i do­słow­nie nie­ru­cho­mie­ją. Sie­dzą bez ruchu przez dwa­dzie­ścia minut na nie­wy­god­nej me­ta­lo­wej ła­wecz­ce, nikt się nie wier­ci, nie po­pra­wia, nie zmie­nia po­zy­cji. Pa­trzą pro­sto, nie wy­ko­nu­ją żad­nych ge­stów. Cho­le­ra, a może nasz nie­groź­ny pan Zdzi­sław fa­sze­ru­je ich ja­ki­miś pro­cha­mi? To by wy­ja­śnia­ło wiele. Za­czął pisać:

1 Po­znać przy­czy­nę uza­leż­nie­nia od co­dzien­nych dawek/prze­jaż­dżek.

2 Lu­dzie z róż­nych śro­do­wisk, ten łysy wy­glą­da na bo­ga­te­go a obok ko­bie­ta w łach­ma­nach. Do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej o każ­dym.

3 Nie dbają o sie­bie: np. nie zmie­nia­ny ban­daż, sta­ru­szek o lasce ma bar­dzo znisz­czo­ne zęby. Spraw­dzić, czy to ma zwią­zek ze spra­wą ka­ru­ze­li.

4 Nie na­wią­zu­ją bliż­szych re­la­cji. Dla­cze­go?

 

Potem przy­szły wąt­pli­wo­ści. Za­czął się za­sta­na­wiać, jak pro­chy by­ły­by do­star­cza­ne. Tak na oczach wszyst­kich ludzi? Co­dzien­nie? Prze­cież w końcu ktoś by za­uwa­żył coś nie­wła­ści­we­go. Albo któ­ryś z klien­tów, nie­za­do­wo­lo­ny z ja­kie­goś po­wo­du, mógł­by wsy­pać wła­ści­cie­la. Nie, to nie pro­chy. Tylko co?

Któ­re­goś dnia, kiedy uważ­nie stu­dio­wał twa­rze osób na ka­ru­ze­li, pró­bu­jąc do­my­śleć się, jakie uczu­cia się na nich ma­lu­ją, po­de­szło do niego dwóch po­li­cjan­tów w mun­du­rach. Nieco wyż­szy przed­sta­wił obu i za­gad­nął:

– Czeka pan tu na kogoś?

– Nie – od­parł Bie­drzyń­ski – od­po­czy­wam po za­ku­pach.

– Co pan kupił? Bo jakoś nie widzę u pana żad­nych sia­tek – za­in­te­re­so­wał się drugi wpa­tru­jąc zna­czą­co w puste ręce dzien­ni­ka­rza.

– Nie zdą­ży­łem jesz­cze nic kupić, szu­kam pre­zen­tu.

– Nie szuka pan żad­ne­go pre­zen­tu bo pro­sto z ulicy pan przy­szedł tutaj. Po­pro­szę dowód – po­wie­dział szorst­ko ten wyż­szy.

Po spi­sa­niu da­nych po­li­cjant przeszedł do rzeczy.

– Zgło­szo­no nam, że prze­śla­du­je pan spo­koj­ną osobę. Ob­ser­wa­cja to po­twier­dza. Jeśli jesz­cze raz pana tu za­uwa­ży­my, nie będziemy już tacy mili. Przejedziemy się na komendę i usłyszy pan zarzuty o stalking.

W pracy szef za­uwa­żył, że coś Da­nie­la trapi. Za­pew­nił, że za­wsze może przyjść i po­ga­dać. Wpraw­dzie od paru dni nie od­wie­dził ka­ru­ze­li, ale nawet Olga wy­czu­wa­ła, że nie cał­kiem od­pu­ścił temat. Żeby unik­nąć kłót­ni, za­pro­po­no­wał, że od­bie­rze dziś jej syna ze szko­ły. Cze­ka­jąc na chłop­ca, zo­ba­czył w tłu­mie ro­dzi­ców ko­bie­tę, którą za­pa­mię­tał z ko­lej­ki. Na­zwał ją czar­na koł­dra, bo miała kru­czoczar­ne włosy i no­si­ła zi­mo­wą pi­ko­wa­ną kurt­kę w tym samym ko­lo­rze, cho­ciaż to do­pie­ro paź­dzier­nik. Zdą­żył za­uwa­żyć, że przy­szła po dziew­czyn­kę, ubra­ną w po­dob­nym stylu. Dziew­czyn­ka była bar­dzo ładna i miała ten sam kolor wło­sów, co jej mama; łatwo było ją wy­ła­pać nawet w tłu­mie dzie­ci. W dro­dze do domu umó­wi­li się z Tym­kiem, że jutro po­ba­wią się w dzien­ni­ka­rzy. Wie­czo­rem Olga wtrą­ci­ła:

– Nie wiem czy wiesz, ale młody był wnie­bo­wzię­ty po­my­słem, że jutro mu po­ka­żesz, jak pra­cu­jesz. Myślę, że ostat­nio za­ła­pa­li­ście świet­ny kon­takt.

– Fakt. Chyba tro­chę bałem się, czy mi się uda zbli­żyć do Tymka, ale teraz nie ża­łu­ję.

Przy­tu­lił ją, pełen wy­rzu­tów su­mie­nia, że wy­ko­rzy­stu­je jej dziec­ko do wła­snych celów. W my­ślach obie­cał sobie, że jak już roz­wią­że ta­jem­ni­cę ka­ru­ze­li, to fak­tycz­nie po­sta­ra się z chłop­cem na­wią­zać bliż­sze re­la­cje.

Na drugi dzień przy­szedł przed cza­sem, żeby po­ob­ser­wo­wać dziew­czyn­kę. Jak na złość Tymek skoń­czył parę minut wcze­śniej i pod­biegł do niego.

– I co bę­dzie­my robić?

– Naj­pierw usta­li­my plan dzia­ła­nia. Wy­bie­rze­my obiekt do śle­dze­nia, tylko tak, żeby się nie zo­rien­to­wał. Po­cze­kaj, wy­szu­kam kogoś, kto się na­da­je. O, po­patrz, wła­śnie wy­cho­dzi jakaś dziew­czyn­ka z czar­ny­mi wło­sa­mi. Bę­dzie­my ją śle­dzić do jej domu. Ani słowa mamie. Ina­czej nic ci już nie po­ka­żę.

– Nie po­wiem ani słowa – za­pew­nił chło­piec – choć­by nie wiem jak py­ta­ła.

Po pięt­na­stu mi­nu­tach dzien­ni­karz wie­dział już, w któ­rym bloku miesz­ka­ła dziew­czyn­ka, tym razem od­pro­wa­dza­na przez tatę. We­szli do jed­nej z kla­tek scho­do­wych trzy­pię­tro­we­go domu. Bie­drzyń­ski po­sta­no­wił wró­cić tam za parę dni. Wie­czo­rem Tymek tak bar­dzo pro­sił, żeby to Da­niel przy­pro­wa­dził go ze szko­ły, że męż­czy­zna ska­pi­tu­lo­wał i obie­cał wcze­śniej skoń­czyć pracę. Olga wy­glą­da­ła na szczę­śli­wą, więc uznał, że w ten spo­sób po­zbę­dzie się wy­rzu­tów su­mie­nia. Kiedy cze­kał pod szko­łą na chłop­ca, nie­ocze­ki­wa­nie pod­szedł do niego męż­czy­zna, któ­re­go wczo­raj śle­dził.

– Czemu wczo­raj za nami szli­ście? – za­py­tał bez ogró­dek.

– Bo chcę do­wie­dzieć się cze­goś o ka­ru­ze­li. Je­stem dzien­ni­ka­rzem. Da­niel Bie­drzyń­ski.

Męż­czy­zna zbladł. Oby­dwaj zo­ba­czy­li, że jego córka wła­śnie wy­cho­dzi. Pierw­szy ode­zwał się tata dziew­czyn­ki:

– Nie przy dziec­ku. O dwu­dzie­stej pierw­szej cze­kaj pod blo­kiem.

Po czym skie­ro­wał się do córki, wziął ją za rękę i szyb­ko ode­szli.

Da­niel po­czuł, że teraz jest bli­sko prze­ło­mu w spra­wie, która za­tru­wa­ła mu życie od mie­sią­ca. Po po­wro­cie do domu ledwo tknął obiad i wy­szedł pod po­zo­rem, że musi nad­ro­bić za­le­gło­ści w pracy.

Męż­czy­zna po­ja­wił się do­kład­nie o dwu­dzie­stej pierw­szej, trzy­mał kosz ze śmie­cia­mi.

– Co pan wie o tej ka­ru­ze­li? – Daniel zadał mu py­ta­nie, kiedy razem usie­dli na ła­wecz­ce obok śmiet­ni­ka.

– Od roku, kiedy moja żona ku­pi­ła bilet na ka­ru­ze­lę, zmie­ni­ła się nie do po­zna­nia. Niby nic jej nie można za­rzu­cić: pra­cu­je, opie­ku­je się córką, sprzą­ta i go­tu­je. Ale to jakby nie ona. Prze­sta­ła się uśmie­chać. W ogóle. Nie ini­cju­je żad­nej roz­mo­wy, chyba że o rze­czy ko­niecz­ne, pyta na przy­kład Mar­tyn­kę, co zje jutro na obiad, ale nie za­py­ta­ła ani razu, jak się czuje, albo czy po­czy­tać jej bajki. Jak ma­szy­na. Jak zom­bie. Jakby jej ktoś skradł duszę.

– Może przez nar­ko­ty­ki? – za­su­ge­ro­wał dzien­ni­karz.

– Gdzie tam, raz po­pro­si­łem ku­zyn­kę, która pra­cu­je w la­bo­ra­to­rium, żeby przy oka­zji ba­da­nia krwi zro­bi­ła jej test na nar­ko­ty­ki i inne używ­ki i nic nie wy­kry­to.

– Może ona po pro­stu lubi ka­ru­ze­le. – Da­niel po­wie­dział tak tylko, żeby po­cie­szyć męż­czy­znę, ale sam w to nie wie­rzył.

– To nie jest chęć, tylko ja­kieś uza­leż­nie­nie. Alina musi tam co­dzien­nie cho­dzić. Na po­cząt­ku ją od­pro­wa­dza­li­śmy, ale prze­sta­łem, bo boję się, że nasza có­recz­ka też się uza­leż­ni. To wy­glą­da jak jakiś po­twor­ny smu­tek, który moja żona stara się ukryć, jakby nagle do­sta­ła cięż­kiej de­pre­sji i tylko prze­jażdż­ka na ka­ru­ze­li przy­wra­ca jej rów­no­wa­gę. Ty­siąc razy bła­ga­łem ją, żeby tam nie szła. Czuję, że gdyby ktoś kazał jej wy­brać: ro­dzi­na czy ka­ru­ze­la, to wy­bra­ła­by ka­ru­ze­lę. Pan jest dzien­ni­ka­rzem. Niech pan od­kry­je praw­dę. Ja bym nigdy nie opo­wia­dał swo­ich pry­wat­nych spraw ob­ce­mu fa­ce­to­wi, gdy­bym nie wie­rzył, że może pan dzię­ki temu coś od­kry­je.

– Mów mi Da­niel.

– Arek.

– Do­brze, że się po­dzie­li­łeś tą wie­dzą. Mnie też nie daje spać przy­pa­dek tej ka­ru­ze­li. Obie­cu­ję ci, że znaj­dę dru­gie dno.

– Tylko bła­gam, nie wsia­daj na te dia­bel­ską ka­ru­ze­lę. Ona uza­leż­nia od pierw­sze­go uży­cia.

– Nie po­wi­nie­neś już wra­cać do domu? Prze­cież po­sze­dłeś tylko wy­nieść śmie­ci.

– Alina nawet nie za­uwa­ży. Bez na­praw­dę waż­ne­go po­wo­du nie ode­zwa­ła się do mnie od roku. Oba­wiam się, że ja dla niej nie ist­nie­ję.

– Jest aż tak źle? – po­wie­dział ze współ­czu­ciem dzien­ni­karz.

– Nawet go­rzej. Znajdź mi le­kar­stwo dla mojej żony, a będę ci wdzięcz­ny do końca życia.

 

***

 

Bie­drzyń­ski już z da­le­ka do­strzegł, że coś się zmie­ni­ło. Po raz pierw­szy od ty­go­dni wi­dział, że lu­dzie w ko­lej­ce roz­ma­wia­ją mię­dzy sobą. Roz­ma­wia­ją to tro­chę za duże słowo. Wy­glą­da­ło to jak głu­chy te­le­fon. Pierw­szy w ko­lej­ce był dziś star­szy pan z laską. Prze­ka­zał jakąś wia­do­mość ko­bie­cie z tym samym brud­nym ban­da­żem, a ona prze­ka­za­ła ją dalej. Zanim do­szedł, lu­dzie już zdą­ży­li prze­ka­zać informację i znów prze­sta­li się od­zy­wać. Za­uwa­żył, że dziś jest ich tylko je­de­na­ścioro. Po­czuł zna­jo­me ukłu­cie gdzieś ponad żo­łąd­kiem. Tak za­wsze się czuł, kiedy był bli­ski roz­wią­za­nia afery. Teraz albo nigdy. Bez za­sta­no­wie­nia pod­szedł do pierw­sze­go w ko­lej­ce.

– Dzień dobry, panie Jurku. Widzę, że ktoś dziś się spóź­nia.

– Nie­ste­ty, pan Wła­dek, ten z siwym wąsem, pa­mię­ta go pan? Nie przyj­dzie, bo zmarł dziś rano w szpi­ta­lu.

– Strasz­nie mi przy­kro. Przez parę dni mnie nie było tutaj, ale ostat­nio, kiedy go wi­dzia­łem, wy­glą­dał cał­kiem zdro­wo.

– Takie życie. Miał w nocy wylew. Rano zna­la­zła go pie­lę­gniar­ka, i było już za późno na ra­tu­nek. Ta pie­lę­gniar­ka ma pod sobą całe osie­dle dom­ków jed­no­ro­dzin­nych, więc i do mnie przy­cho­dzi. Stąd wiem.

Da­niel wolał nie ujaw­niać swo­ich praw­dzi­wych uczuć, więc tylko smutno pokiwał głową. Musiał kontrolować się, żeby wol­nym kro­kiem po­dejść do budki z bi­le­ta­mi. Miał ocho­tę tam biec.

– Panie Zdzi­sła­wie, skoro tam­ten star­szy czło­wiek zmarł, to ma pan wolne miej­sce na dziś. Chciał­bym kupić jeden żeton.

Bi­le­ter spoj­rzał na niego smut­no.

– Na­praw­dę chce pan wy­da­wać pie­nią­dze? Ko­niecz­nie musi pan prze­je­chać się aku­rat moją ka­ru­ze­lą? Prze­cież to żadna atrak­cja. Niech pan to prze­my­śli.

„Dawaj ten cho­ler­ny bilet!” krzy­czał w my­ślach dzien­ni­karz. „Na­resz­cie wszyst­kie­go się do­wiem!” A gło­śno po­wie­dział:

– Tak, po­pro­szę jeden żeton.

Pan Zdzi­sław przy­jął pie­nią­dze, podał mu żeton i smut­no zwie­sił głowę. Nie na długo, bo obo­wiąz­ki nie po­zwa­la­ły mu sie­dzieć bez­czyn­nie. Po­szedł spraw­dzać stan tech­nicz­ny ma­szy­ny. Jak co­dzien­nie. Dzien­ni­karz sta­nął w ko­lej­ce pod­eks­cy­to­wa­ny. Trzy­mał w ręce sta­ro­mod­ny żeton, jakby był skar­bem. Każdy mógł zo­ba­czyć, że stał się teraz „ko­lej­ko­wi­czem”. Nie­ste­ty nikt nie za­re­ago­wał. Nikt się nie ode­zwał, o nic nie za­py­tał.

„Już nie­dłu­go – po­my­ślał – jesz­cze tylko prze­cze­kać, aż wszy­scy przede mną wsią­dą i roz­wią­żę tę pa­skud­ną za­gad­kę. Wrócę do nor­mal­no­ści. Za­pro­szę Olgę na ko­la­cję, wy­cią­gnę ma­łe­go na ro­we­ry. Skoń­czy się ten okres ocze­ki­wa­nia. Będę mógł ru­szyć dalej”.

Pa­trzył, jak każdy przed nim zaj­mu­je miej­sce. Z tej od­le­gło­ści wi­dział wy­raź­nie twa­rze pa­sa­że­rów ko­lej­ki i po raz pierw­szy za­uwa­żył, że na nie­któ­rych z nich w chwi­li zaj­mo­wa­nia miejsc, go­ści­ły emo­cje, któ­rych wcze­śniej nie wi­dział. Alina uśmiech­nę­ła się sa­my­mi ką­ci­ka­mi ust, ko­bie­ta w nie­chluj­nych ubra­niach spojrzała w górę i tak trwa­ła przez parę se­kund. W końcu wsiadł i on. Ka­ru­ze­la wolno ru­szy­ła. Da­niel mi­mo­wol­nie za­czął za­cho­wy­wać się jak po­zo­sta­li. Usiadł pro­sto, nie wier­cił się, skie­ro­wał wzrok przed sie­bie. I nagle po­czuł coś dziwnego. Po­wie­trze za­czę­ło drgać, jak wów­czas, gdy pa­trzy się na bar­dzo roz­grza­ne po­wierzch­nie. Trwa­ło to za­le­d­wie se­kun­dę i nagle dzien­ni­karz nie miał już przed sobą są­sied­nich ka­ru­zel. One znik­nę­ły. Zo­ba­czył za to inny świat. Pięk­no tego wi­do­ku było ab­so­lut­ne i opa­no­wa­ło wszyst­kie jego zmy­sły. To było na po­zio­mie świa­do­mo­ści i pod­świa­do­mo­ści.

– Ach! 

Wes­tchnie­nie nie było gło­śne, ale we­wnątrz mózg krzy­czał z ra­do­ści. W noz­drza ude­rza­ły za­pa­chy, które nie były z tego świa­ta. Widok przed nim był tak za­chwy­ca­ją­cy, że ogar­nął go stan, który do­tych­czas znał tylko z opo­wie­ści. Nir­wa­na. Eks­ta­za. Raj. Po­czu­cie jed­no­ści z ja­kimś bytem, bez po­trze­by jego iden­ty­fi­ko­wa­nia. Uczu­cie wy­peł­nia­ło go tak cał­ko­wi­cie, że prze­stał od­dy­chać. Wziął gwał­tow­ny wdech. Ka­ru­ze­la osią­gnę­ła naj­wyż­szą wy­so­kość i Bie­drzyń­ski po­czuł, że jego ko­szyk za­czy­na zjeż­dżać w dół.

– Nie! – szep­nął od­ru­cho­wo.

Kiedy osią­gnął po­ziom dwóch me­trów, po­wie­trze znowu za­wi­ro­wa­ło, zgu­bił ostrość wzro­ku i w jego umysł prze­mo­cą wdarł się nasz świat z za­pa­chem kurzu, z krzy­kiem dzie­ci, na­wo­ły­wa­niem matek, tan­det­ną mu­zy­ką i z ostry­mi ko­lo­ra­mi re­klam kłu­ją­cy­mi w oczy swoją bez­sen­sow­no­ścią. Ka­ru­ze­la zje­cha­ła do naj­niż­sze­go punk­tu. Da­niel znowu my­ślał lo­gicz­nie, ale teraz w jego duszy na­stą­pi­ło jakby roz­dwo­je­nie. Cześć jaźni ma­rzy­ła tylko o tym, żeby znów zo­ba­czyć raj, po­czuć go nie tylko zmy­sła­mi, wręcz całym sobą, każ­dym ner­wem; a inna część jego oso­bo­wo­ści wal­czy­ła o prze­trwa­nie. Przez chwi­lę nawet wy­da­wa­ło się, że dzien­ni­karz zwy­cię­ży. Za­czął roz­glą­dać się do­oko­ła, jego umysł nie pra­co­wał na naj­wyż­szych ob­ro­tach, zdą­żył jed­nak dojść do wnio­sku, że te wizje uza­leż­nia­ją, wpro­wa­dza­ją ludzi w ro­dzaj transu. To dla­te­go wszy­scy wra­ca­ją tu co­dzien­nie, jak zom­bie, po ko­lej­ną por­cję emo­cji. Coś trze­ba z tym zro­bić. Po­sta­no­wił za­wo­łać bi­le­te­ra.

– Pro­szę za­trzy…

Nie do­koń­czył, bo w tej se­kun­dzie koszyk, w którym siedział, wzniósł się ponad po­ziom dwóch me­trów, i wszyst­ko prze­sta­ło się li­czyć. Je­dy­ne prze­bły­ski lo­gi­ki, które miały teraz do niego do­stęp, do­ty­czy­ły tylko raju. Po­czuł, że ka­ru­ze­la za­trzy­mu­je się, żeby wy­pu­ścić pa­sa­że­ra pierw­sze­go ko­szy­ka. W in­nych oko­licz­no­ściach cie­szył­by się, że ko­lej­na za­gad­ka roz­wią­za­na. Ale w tej chwi­li w ogóle go to nie obe­szło. Prze­stał my­śleć i oddał się bło­go­ści. Nawet nie za­mru­gał, żeby nie stra­cić nic z roz­cią­gających się przed nim wi­do­ków. Jakby za czy­imś pod­szep­tem za­czął od­dy­chać ina­czej, jak nigdy przed­tem. Jego od­dech nie an­ga­żo­wał teraz płuc, wdy­chał jakąś ży­cio­daj­ną sub­stan­cję, która roz­cho­dzi się po całym ciele, do­cie­ra­jąc do każ­dej czą­stecz­ki, wy­peł­nia jego je­ste­stwo, a wy­dy­chał tylko mar­ność. Czuł błogość, jakby ktoś szep­tał mu do ucha nie­sły­szal­ne słowa uspo­ko­je­nia. 

Wszyst­ko bę­dzie do­brze tak długo, jak długo bę­dzie co­dzien­nie tu przy­cho­dzić i kar­mić się świa­tłem ob­ja­wie­nia. Musi pra­co­wać, gdzieś miesz­kać, dbać o ciało, nie cho­ro­wać. Nie może na­ra­żać się na nie­bez­pie­czeń­stwo ani zo­stać aresz­to­wa­ny, bo to ozna­cza­ło­by roz­łą­kę. Po­czuł tę roz­łą­kę przez uła­mek se­kun­dy i już wie­dział, że tego nie da się prze­żyć. Był gotów. Zrozumiał, że prio­ry­tet to wy­ko­rzy­stać w pełni każdą se­kun­dę w raju, o po­zo­sta­łe rze­czy bę­dzie mar­twić się póź­niej.

Nie, nie musi się mar­twić w ogóle. Bę­dzie wie­dział. W swoim cza­sie.

Kiedy jego ko­szyk za­czął zbli­żać się do gra­ni­cy roz­my­cia po­wie­trza, nie czuł już stra­chu. Nie mar­no­wał na to ener­gii. Parę se­kund póź­niej wpły­nął w naszą rze­czy­wi­stość. Ka­ru­ze­la za­trzy­ma­ła się, a on czuł już tylko przej­mu­ją­cy smu­tek. Wie­dział, że bę­dzie mu­siał jakoś prze­żyć na tym świe­cie ko­lej­ne dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny. Naj­chęt­niej po­ło­żył­by się na ziemi tuż obok ka­ru­ze­li, żeby nie mu­sieć od­cho­dzić zbyt da­le­ko. Jego wzrok po­wę­dro­wał pod naj­bliż­szą ła­wecz­kę, jakby tam spo­dzie­wał się zna­leźć le­go­wi­sko.

Nie, nie wolno mu tu zo­stać. Prze­cież pa­mię­ta swoje prio­ry­te­ty. Musi gdzieś miesz­kać. Tutaj nie!

Od­wró­cił się wolno w kie­run­ku głów­ne­go pa­sa­żu i po­czuł, że ktoś łapie go de­li­kat­nie za przed­ra­mię.

– Teraz już mu­sisz iść – po­wie­dział bi­le­ter pa­trząc na niego ze współ­czu­ciem. – Prze­pra­szam – dodał. – Sta­ra­łem się bro­nić ci do­stę­pu do ka­ru­ze­li, jak tylko mo­głem. No cóż, wi­docz­nie prze­zna­cze­nia nie da się oszu­kać.

Bie­drzyń­ski nie od­po­wie­dział. Jesz­cze pół go­dzi­ny temu za­sy­pał­by męż­czy­znę py­ta­nia­mi. Teraz to się zmie­ni­ło. W głębi duszy czuł, że słowa nie będą mu już po­trzeb­ne. Nie musi już o nic pytać, ni­cze­go się do­wia­dy­wać. Od­krył nie­skoń­czo­ność, wszyst­ko inne to mar­ność.

Nie bę­dzie na to mar­no­wać ener­gii. Tylko na prio­ry­te­ty.

Wolno ru­szył do domu. Nie my­ślał o tym, czy zła­pie au­to­bus. Nie za­mie­rzał się tym przej­mo­wać. Po co korzystać ze środ­ków trans­por­tu, skoro ni­g­dzie mu się nie spie­szy. Szedł wpa­trzo­ny w zie­mię, wiec nie od razu do­tar­ło do niego, że ktoś za­stę­pu­je mu drogę. Bez za­in­te­re­so­wa­nia spoj­rzał i roz­po­znał ły­se­go ko­lej­ko­wi­cza.

– Pro­szę to wziąć, przy­da się – po­wie­dział, i wsu­nął mu do kie­sze­ni jakąś wi­zy­tów­kę.

Da­niel nie sku­pił się, żeby prze­czy­tać na­pi­sy, mi­gnę­ła mu tylko czar­na bły­ska­wi­ca. Nie po­dzię­ko­wał, nie za­py­tał o szcze­gó­ły, czuł, że py­ta­nia są już nie­po­trzeb­ne. Ru­szył dalej wlo­kąc się noga za nogą. Kiedy wy­szedł na ze­wnątrz i owia­ło go chłod­ne po­wie­trze po­czuł, jakby miał w środ­ku ma­leń­ką bańkę my­dla­ną pełną pytań, cie­ka­wo­ści, zło­ści i in­nych intensyw­nych uczuć. Zi­gno­ro­wał ją. Za­piął kurt­kę pa­mię­ta­jąc o prio­ry­te­tach:

Nie wolno mu się prze­zię­bić, bo nie mógł­by przyjść tu jutro.

Nie wie­dział, jak długo szedł, po­czu­cie czasu nie sta­no­wi­ło teraz dla niego żad­nej war­to­ści.  Kiedy zbli­żał się do domu, zauważył Arka, który krążył nerwowo po chodniku.

 – No i czego się do­wie­dzia­łeś? Co oni zro­bi­li mojej żonie? Roz­ma­wia­łeś z tym ka­sje­rem? – za­czął wy­py­ty­wać, po czym nagle prze­rwał i zbladł, kiedy do­tar­ło do niego, co widzi.

– Nie, tylko nie to spoj­rze­nie. Czło­wie­ku, dla­cze­go to zro­bi­łeś? Czemu wsia­dłeś na tę pie­kiel­ną ka­ru­ze­lę?

Po­ło­żył obie ręce na ra­mio­nach Bie­drzyń­skie­go i sil­nie nim po­trzą­snął.

– Obudź się z tego, może jesz­cze nie jest za późno. Walcz. Nie pod­da­waj się, gdzieś tam w środ­ku je­steś ty, praw­dzi­wy ty. No, dalej!

Dzien­ni­karz po­zwa­lał się szar­pać i po­trzą­sać. Nie re­ago­wał. W końcu męż­czy­zna pod­dał się i wolno od­szedł. Gdyby Bie­drzyń­ski spoj­rzał za nim, do­strzegł­by jak jego ra­mio­na drga­ją, tar­ga­ne bez­gło­śnym szlo­chem. Gdyby tylko spoj­rzał.

Wcho­dząc na klat­kę scho­do­wą omi­nął drzwi cze­ka­ją­cej windy i ru­szył na szó­ste pię­tro scho­da­mi.

Trze­ba dbać o kon­dy­cję. To jest dobre. Winda nie jest dobra, trze­ba ją omi­jać.

Kiedy wspinał się po scho­dach, przed ocza­mi sta­wa­ły mu sy­tu­acje, coś w ro­dza­ju wizji. Krót­kie mi­gaw­ki.

Naj­pierw zo­ba­czył sie­bie, jak stoi w przed­po­ko­ju, obok leży jego pod­nisz­czo­na torba, która za­wsze słu­ży­ła mu, kiedy wy­bie­rał się w dłuż­sze po­dró­że, jego part­ner­ka pła­cze.

– Ty dra­niu – krzy­czy. – Po­wiedz coś! Co­kol­wiek!  

Bez re­zul­ta­tu, nie po­tra­fi zmu­sić go do prze­rwa­nia mil­cze­nia. W przy­pły­wie zło­ści pod­no­si dłoń i wy­mie­rza mu siar­czy­sty po­li­czek. On bez słowa sięga po torbę i wy­cho­dzi.

Wizja druga: sie­dzi na łóżku w po­ko­ju go­ścin­nym mamy. Sie­dzi spo­koj­nie, nie od­zy­wa się. Drzwi po­ko­ju nie są za­mknię­te i widać zza nich frag­ment po­ko­ju po dru­giej stro­nie ko­ry­ta­rza. Jego mama od­ma­wia cicho ró­ża­niec, a łzy bez­gło­śnie spły­wa­ją jej po po­licz­kach.

Mi­gaw­ka trze­cia. Widzi szefa, który trzy­ma w ręku jakiś wy­druk. Po­trzą­sa nim ze zło­ścią.

– Od mie­sią­ca nie przy­nio­słeś żad­ne­go no­we­go ma­te­ria­łu – mówi pod­nie­sio­nym gło­sem. – I nie rób ze mnie idio­ty Prze­cież po­zna­ję te ma­te­ria­ły, to są wy­cią­gnię­te z szu­fla­dy stare tek­sty sprzed lat. Pa­mię­tam je.

A potem glos mu ła­god­nie­je, z twa­rzy bi­je tro­ska. Pyta, co jest grane. Dla­cze­go nic nie mówi, dla­cze­go tak się za­mknął, czy można mu jakoś pomóc. Brak od­po­wie­dzi jest równoznaczny z trud­ną de­cy­zją o zwol­nie­niu.

Wizja czwar­ta. Stoi bez słowa w ja­kiejś re­cep­cji. Duża czar­na bły­ska­wi­ca wisi na ścia­nie, mniej­sza jest wi­docz­na na wi­zy­tów­ce, którą on po­da­je re­cep­cjo­ni­st­ce. Ko­bie­ta jest bar­dzo ładna, za­dba­na, w śred­nim wieku, koło niej sie­dzi młoda dziew­czy­na, wy­glą­da jakby się od niej uczy­ła.

Ko­bie­ta in­stru­uje dziew­czy­nę, ma za­brać pana Bie­drzyń­skie­go do ma­ga­zy­nu, gdzie mu wy­da­dzą kom­bi­ne­zon ro­bo­czy. Sły­szy szept dziew­czy­ny skie­ro­wa­ny do star­szej ko­le­żan­ki.

– Ko­lej­ny z de­pre­sją. Skąd pre­zes ich wy­naj­du­je?

– Czego ty od niego chcesz? – od­po­wia­da rów­nie cicho ko­bie­ta – Jeśli ktoś jest ma­ło­mów­ny, jak nasz szef na ten przy­kład, to nie ozna­cza od razu, że ma de­pre­sję.

– Wiem co mówię, oni wszy­scy mają takie nie­obec­ne spoj­rze­nie, jakby byli na pro­chach.

– Zde­cy­duj się – syczy star­sza – de­pre­syj­ny czy ćpun. Zaj­mij się na­szym nowym pra­cow­ni­kiem, bo pan pre­zes nie bę­dzie za­do­wo­lo­ny.

– Na moje oko nasz pre­zes też wy­glą­da, jakby miał de­pre­sję. Pew­nie z tego po­wo­du wy­ły­siał.

– Ma czy nie ma, nie nasza spra­wa, ciesz się, że nam daje pracę.

Te wizje nie wy­wo­ły­wa­ły żad­nych uczuć w Bie­drzyń­skim. Tak, to prze­cież oczy­wi­ste. Roz­sta­nie z part­ner­ką jest nie­unik­nio­ne, bo nie może jej ni­cze­go ofia­ro­wać, wpro­wa­dzi się do matki. Zwol­nie­nie z pracy też jest kwe­stią czasu, bo jego umysł nie jest w sta­nie two­rzyć no­wych tek­stów. Żadne słowa nie są w sta­nie oddać tego, co sta­no­wi teraz sens jego ist­nie­nia, wiec nie na­pi­sze już ani jed­ne­go zda­nia. Prze­cież jego życie jest mar­no­ścią nad mar­no­ścia­mi. Może, gdyby skoń­czył ze sobą, szyb­ciej osią­gnie raj? Szarp­nął nim ostry ból.

Jak mógł tak po­my­śleć? Sa­mo­bój­stwo to złe wyj­ście. Nie wolno o tym nawet my­śleć. Skąd czer­pał­by upo­je­nie? Musi żyć, żeby od­wie­dzać ka­ru­ze­lę.

Do­szedł na szó­ste pię­tro i otwo­rzył drzwi. Bez słowa się­gnął do paw­la­cza po torbę…

Koniec

Komentarze

Cześć, Nova. :)

Zgłoszono nam, że prześladujesz spokojną osobę. Obserwacja to potwierdza. Jeśli jeszcze raz cię tu zauważymy, dostaniesz sprawę za stalking. A teraz spieprzaj stąd, już.

1. W art190a, który na karne.pl określany jest jako stalking, jest napisane, że ściganie następuje na wniosek pokrzywdzonego. Czy policjant zatem kłamie? Jeśli tak, dziennikarz powinien o tym wiedzieć, w jego fachu to ważne zagadnienie.

2.) Nie miałem co prawda nigdy styczności z policją, ale czy policjant może używać wulgaryzmów? We mnie wzbudziłoby to podejrzenia. A jeśli nie może, lecz ten by chciał, aby postraszyć Daniela, to przecież znajdują się w alejce w centrum handlowym, gdzie wokół mnóstwo ludzi.

Nirwana. Ekstaza. Raj.

Zdecydowałbym się na jedno z powyższych, bo to nie są synonimy. Albo zapisanie tego jako myśli Daniela.

 

Zmieniłby jeszcze tag z fantasy na inne. Karuzela to za mało. Właściwie nie wiadomo co ona robi i jak działa, i czy ma w ogóle coś wspólnego z fantastyką? Może to tylko specyficzne miejsce, które tak oddziałuje na człowieka, że wpływa na jego świadomość?

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Atreju

Dzięki za cenne uwagi. Tag zmieniłam.

Co do policjantów to fakt, powinni zawsze zachowywać się grzecznie. A życie pisze inne scenariusze. Wylgaryzm, wypowiedziany dobitnie, aczkowliek niezbyt głośno, raczej nie wzbudzi zainteresowania tłumu. 

Co do określeń to chciałam użyć wszystkich, żeby pokazać spektrum odczuć bohatera. Zgadzam się z tym, że nie są to synonimy. Gdyby były, bez sensu byłoby je wypisywać. Jeśli coś jest nam nieznane to próbujemy porównać to do rzeczy zbliżonych. Taki był zamysł. Gdybym zostawiła tylko raj, zabrzmiałoby zbyt religijnie, gdybym zostawił ekstazę, zasugerowałabym, że bohater jest na haju. Dlatego zostawiam je wszystkie ale miło, że wyłapałeś to jako coś nieoczywistego. 

Nova, zastanawiam się, co miałaś zamiar opowiedzieć i nie umiem znaleźć odpowiedzi.

Rozumiem, że dziennikarza mogła zaintrygować kolejka osobliwych dorosłych, a nawet starszych ludzi, czekających na przejażdżkę karuzelą, co nie jest typowe dla osób w tym wieku, bo wiadomo, że karuzela jest atrakcją dla dzieci.

Daniel wielokrotnie widział dziwne zachowanie czekających, Arek przestrzegł go przed niebezpieczeństwem jazdy na karuzeli, jednak dociekliwy dziennikarz postanowił osobiście się o wszystkim przekonać. I jaki tego skutek – no, oględnie mówiąc, żałosny.

Na nierealność sceny z policjantami uwagę zwrócił już Atreju, więc powiem tylko, że w pełni zgadzam się z jego zdaniem.

Po skończeniu lektury najbardziej zirytowało mnie to, że cały czas stwarzasz wrażenie, że Biedrzyński rozwiąże zagadkę, że dowiemy się kim jest bileter Zdzisław i czym jest jego karuzela. Niestety – tej wiedzy poskąpiłaś czytającym, skutkiem czego pozwolę sobie raz jeszcze zapytać – o co tu chodzi?!

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia.

 

pa­trzy w kie­run­ku mini dia­bel­skie­go młyna. → Na czym polega mini diabelskość młyna?

A może miało być: …pa­trzy w kie­run­ku małego dia­bel­skie­go młyna.

 

Dla­cze­go więc stoi tam kil­ka­na­ście do­ro­słych ludzi? → Człowiek jest rodzaju męskiego, więc: Dla­cze­go więc stoi tam kil­ku­nastu do­ro­słych ludzi? A jeśli stoją ludzie płci obojga to: Dla­cze­go więc stoi tam kilkanaścioro do­ro­słych ludzi?

 

…żeby sku­pić się na obiek­cie swo­ich ob­ser­wa­cji. → Zbędny zaimek – czy skupiałby się na obiekcie cudzych obserwacji?

 

Wła­śnie po­de­szły do ko­lej­ki ko­lej­ne dwie osoby. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Wła­śnie po­de­szły do ko­lej­ki jeszcze dwie osoby.

 

Pa­trząc na ludzi cze­ka­ją­cych na prze­jażdż­kę zda­wa­ło się spra­wę… → Pa­trząc na ludzi cze­ka­ją­cych na prze­jażdż­kę, zda­wa­ło sobie spra­wę

 

robią małe kó­łecz­ka, dep­cząc wokół swo­je­go miej­sca… → Chyba miało być: …robią małe kó­łecz­ka, drep­cząc wokół swo­je­go miej­sca

 

zanim otwo­rzył mini bram­kę. → …zanim otwo­rzył minibram­kę.

 

na­pro­wa­dził pierw­szy ko­szyk na nie­wiel­ki po­dest.

Jako pierw­sza wsia­da­ła… → Czy to celowe powtórzenie?

 

ubra­na w tan­det­ne ubra­nia. → Jak wyżej.

Ubrania wiszą w szafie, leża na półkach i w szufladach. Odzież, którą mamy na sobie to ubranie.

Proponuję: …tandetnie ubrana.

 

od­wró­ci­li wzrok tak, że cięż­ko było na­wią­zać roz­mo­wę z kim­kol­wiek. → …od­wró­ci­li wzrok tak, że trudno było na­wią­zać roz­mo­wę z kim­kol­wiek.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

dia­bel­ski młyn robił wol­niut­kie kó­łecz­ko i za­czy­nał po­zby­wać się ludzi. → Co to znaczy, że pozbywał się ludzi?

 

„ Hm… cała za­ba­wa trwa… → Zbędna spacja po otwarciu cudzysłowu.

 

Do­pie­ro w środę miał chwil­kę czasu. → Masło maślane – chwila to czas.

Proponuję: Do­pie­ro w środę miał trochę czasu. Lub: Do­pie­ro w środę miał wolną chwil­kę.

 

że tym razem „ko­lej­ko­wi­cze” będą bar­dziej roz­mow­ni. → Czemu tu służy cudzysłów?

 

– Nie za­wie­ram zna­jo­mo­ści na ulicy.Od­par­ła ko­bie­ta… → Zbędna kropka po wypowiedzi. Didaskalia małą literą. Winno być: – Nie za­wie­ram zna­jo­mo­ści na ulicy – od­par­ła ko­bie­ta

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

– Oczy­wi­ście – dzien­ni­karz wy­cią­gnął z kie­sze­ni żeton… → Brak kropki po wypowiedzi. Didaskalia wielką literą. Winno być: – Oczy­wi­ście.Dzien­ni­karz wy­cią­gnął z kie­sze­ni żeton

 

nud­nej  i… → Jedna spacja wystarczy.

 

Cały czas jedni i ci sami lu­dzie. Za­wsze dwu­na­stu… → Tam byli kobiety i mężczyźni, więc: Cały czas ci sami lu­dzie. Za­wsze dwanaścioro

 

nie wy­ko­nu­ją rę­ka­mi żad­nych ge­stów. → Zbędne dookreślenie – gesty wykonuje się rękami.

 

1 Po­znać przy­czy­nę uza­leż­nie­nia od co­dzien­nych dawek/prze­jaż­dżek → Brak kropki na końcu zdania.

 

Po­pro­szę dowód. – po­wie­dział szorst­ko ten wyż­szy. → Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

miała kru­czo czar­ne włosy… → …miała kru­czoczar­ne włosy

 

musi nad­ro­bić w pracy za­le­gło­ści. → Raczej: …musi nad­ro­bić zaległości w pracy.

 

– Co pan wie o tej ka­ru­ze­li? – zadał mu Da­niel py­ta­nie, kiedy razem usie­dli na ła­wecz­ce… → Raczej: – Co pan wie o tej ka­ru­ze­li? – Daniel zadał mu py­ta­nie, kiedy usie­dli na ła­wecz­ce

 

męż­czy­znę,  ale… → Jedna spacja po przecinku wystarczy.

 

to wy­bra­ła­by ka­ru­ze­le. → Literówka.

 

Prze­ka­zał jakąś wia­do­mość ko­bie­cie z tym samym brud­nym ban­da­żem, a ona prze­ka­za­ła ją dalej. Zanim do­szedł, lu­dzie już zdą­ży­li prze­ka­zać wia­do­mość… → Powtórzenia.

 

Za­uwa­żył, że dziś jest ich tylko je­de­na­stu. → Tam byli kobiety i mężczyźni, więc: Za­uwa­żył, że dziś jest ich tylko jedenaścioro.

 

Będę mógł ru­szyć dalej.” → Będę mógł ru­szyć dalej”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

ko­bie­ta w nie­chluj­nych ubra­niach wznio­sła oczy w górę… → Masło maślane – czy można coś wznieść w dół?

Proponuję: …ko­bie­ta w nie­chluj­nym ubraniu spojrzała w górę

 

Ah! → Ach

Ah to symbol amperogodziny.

 

we­wnątrz jego mózg krzy­czał z ra­do­ści. W jego noz­drza… → Czy zaimki są konieczne?

 

wdarł się nasz świat z za­pa­chem kurzu, z krzy­kiem dzie­ci, na­wo­ły­wa­niem matek, tan­det­nej mu­zy­ki… → …wdarł się nasz świat z za­pa­chem kurzu, z krzy­kiem dzie­ci, na­wo­ły­wa­niem matek, tandetną muzyką

 

żeby nie stra­cić nic z roz­cią­gnię­tych przed nim wi­do­ków. → Chyba miało być: …żeby nie stra­cić nic z rozciągających się przed nim wi­do­ków.

 

sub­stan­cję, która roz­cho­dzi się po jego całym ciele… → Zbędny zaimek.

 

Po co brać środ­ki trans­por­tu… → Raczej: Po co korzystać ze środków trans­por­tu

 

Ru­szył dalej wlo­kąc nogę za nogą. → Ru­szył dalej, wlo­kąc się noga za nogą.

 

– I nie rób ze mnie idio­ty Prze­cież po­zna­je te ma­te­ria­ły… → – I nie rób ze mnie idio­ty! Prze­cież po­zna­ję te ma­te­ria­ły

 

czy można mu jakoś pomóc. Brak od­po­wie­dzi po­ma­ga mu… → Nie brzmi to najlepiej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciekawy pomysł, niezły nastrój.

Intryguje mnie właściciel-bileter. Czy też korzysta z karuzeli? Dlaczego to robi? Kim jest?

ubrana w tandetne ubrania.

Słabo to wygląda.

Wspinając się po schodach przed oczami stawały mu sytuacje, coś w rodzaju wizji.

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzą bzdury. W tym przypadku – sytuacje wspinają się po schodach. Za to przecinek obowiązkowy.

Babska logika rządzi!

Nova, pomysł z takim oddziaływaniem mini diabelskiego młyna jest ciekawy. Dla mnie jest drażniące nazywanie tego urządzenia karuzelą. Wizja sceny w firmie z błyskawicą imo nie skleja się z całością. Wolę wcześniej czytane Twoje teksty. Pozdrawiam. :)

regulatorzy

Bardzo dzięluję z ałapankę i cenne podpowiedzi. Babole wytępione, nawet policjanci stali się bardziej uprzejmi. :-)

Co do treśc,i to przykro mi, że nie spasowało. Masz rację, że dziennikarz źle skończył, bo nie słuchał rad, koniecznie chciał wszystko sam. W mojej opinii Biedrzyński rozwiązał zagadkę, tyle, że nie może się swoją wiedzą już nikomu pochwalić, niestety. 

 

Finkla:

miło, że wpadłaś, twoje uwagi również naniosłam. Fajnie, że zaintrygowało. 

 

Koala75:

Szkoda, że nie podeszło. Może następne bardziej cię zainteresuje.

A mogę zapytać, dlaczego spośród wszystkich istniejących rodzajów karuzel, diabelski młyn nie powinien zasługiwać na tę nazwę? 

Nowa Fantastyka