Drugie „ja”
W pokoju naprzeciwko kuchni stoi moje drugie „ja”. W zasadzie niewiele robi, po prostu tkwi w miejscu. Jednak gdy ja się ruszam, ono idzie za mną. A potem znowu zastyga, paląc głupa, ale myślę, że nigdy nie przestaje mi się przyglądać.
Szukam odpowiedzi.
Hasło: „żyj tak, jakby go nie było” nie brzmi pokrzepiająco. W końcu drugie „ja” wpakowało się do mojego życia niespodziewanie, zabierając mi przestrzeń, burząc zapisane w gwiazdach plany i nadzieje na lepsze jutro. Jakbym do tej pory nie miał wystarczająco dużo problemów. A teraz? Teraz już zadomowiło się na dobre, choć wcale się na to nie pisałem i nadal tego nie toleruję.
W dodatku drugie „ja” stało się z czasem nad wyraz wścibskie i impertynenckie. Już pal licho, że chodzi wszędzie tam, gdzie ja, ale ono jest po prostu cholernie złośliwe! Kiedy podnoszę kubek, ten drań wytrąca mi go z ręki, a przynajmniej próbuje. Kiedy chcę się wyspać, drugie „ja” stwierdza, że to odpowiednia chwila na łaskotki, albo siada mi na nogach, a rano są tak obolałe i odrętwiałe, że ledwo mogę wstać.
Szczytem chamstwa jest notoryczne powstrzymywanie mnie od robienia rzeczy ważnych. Gdy chcę popracować, drugie „ja” się nudzi i daje o sobie przypomnieć. Nie mogę już robić tego, co robiłem wcześniej. Czuję się wściekły. Dlaczego muszę je niańczyć? Tam, gdzie ja, tam i moja mroczna strona.
Właściwie to drugie „ja” jest strasznie blade, mizerne, ale na swój sposób niezniszczalne. Przykleiło się. Przeżywam to, co ono. Moim jedynym wyjściem są leki, czyli kolejny powód zmartwień.
Powiadają, że z drugim „ja” da się żyć, że jest niegroźne, w zasadzie niezauważalne, ale ja ciągle je widzę i nie mogę przestać o nim myśleć. Chodzę regularnie do lekarzy, a oni przepisują mi suplementy diety i zastrzyki. Właściwie te drugie mam z góry zagwarantowane, odkąd dostałem się do specjalnego programu, gdzie jest więcej takich, jak ja. Wszyscy wierzą, że lekarstwa pomogą zwalczyć intruza, którego każdy ukrywa. I te torby termiczne… Z nimi wszyscy możemy wyglądać jak dostawcy jedzenia, ale są za małe, by na serio pomyśleć, że nimi jesteśmy. Mimo to ich czerwona barwa zwraca uwagę przechodniów.
Leki, leki, leczenie…
Przecież wszystko ma swoją cenę. Drugie „ja” koleguje się z gangiem, który wolałbym mieć pod kontrolą. Parszywe gnojki. Widzą w nim lidera, a to zwykły oszust.
Jak żyć? – pytam siebie każdego dnia, widząc, jak ta łachudra szwenda się po mieszkaniu. Nawet gdy mam wrażenie, że to diabelstwo na moment zniknęło, ono tam jest. Zaszywa się w kącie, w ciemności, pod łóżkiem i tylko czeka, kiedy będzie mogło sobie znowu pofolgować.
Zabiera się ze mną do pracy. Próbuje uśpić, gdy jadę samochodem. Chce mnie zabić? Głupie. Nie wie, że wówczas zniszczy też siebie, ale może w tym tkwi cała istota jego istnienia.
Tylko ja widzę drugie „ja”, dlatego dawno odpuściłem sobie dzielenie się z kimś historiami na jego temat. Chyba nikt tego do końca nie rozumie. Przecież skoro go nie widać, to jak mają ocenić jego wpływ? Ignorują też skutki. Zamiast tego ograniczają się do pustych frazesów o tym, że będzie dobrze, że nic się nie dzieje…
A może by się mogło od czasu do czasu odezwać? Tak, jak wtedy, kiedy zmusiło mnie do wizyty w szpitalu. Każdy mi wierzył, ale to było dawno. Dziś drugie „ja” stało się cwane i nieźle się kamufluje. Z drugiej strony tylko lekarstwa są w stanie trzymać je w ryzach – zupełnie jak łańcuchy mitologicznego wilka Fenrira. W to akurat wierzę.
Wydaje się, że drugie „ja” chce być wyłącznie współlokatorem, ale ja wiem, że gdyby tylko je wypuścić, dokonałoby tu niezłego spustoszenia. Po takim kataklizmie pewnie bym żałował tego, co uczyniłem. Jemu nie można ufać. To cichy wróg nieudolnie udający przyjaciela.
Fałszywe, wścibskie, lubiące mnie drażnić.
Mam tego dosyć.
Kiedy wracam z pracy, czasami mijam sąsiadkę. Chodzi o kulach i samodzielnie wdrapuje się na pierwsze piętro. Jej lewa noga włóczy się za ciałem, jakby była przeszyta serią pocisków z karabinu. Biedna. Taka młoda, z taką piękną twarzą, a tak bardzo pokrzywdzona przez los. Moje drugie „ja” się z niej śmieje. Głupio mi. Dobrze, że kobieta go nie widzi, ani nie słyszy, bo narobiłoby niezłego wstydu.
Nieraz zastanawiam się, co jej jest. Gdyby był to wynik jakiegoś wypadku, z pewnością jego powikłania ustępowałyby powoli. Sąsiadka wspominała coś kiedyś o rehabilitacji, ale byłem wtedy zbyt zmęczony, by aktywnie brać udział w tej pogawędce na parterze. Mieszkam tu od dwóch lat. Długo się zatem rehabilituje, a efektów jak dotąd nie widać. Bywają dni, gdy nie daje mi to spokoju. Jest mi jej żal.
Mijam ją i tym razem. Dzień dobry. Dzień dobry. Zwyczajne skinienie głowy na przywitanie. Lekki uśmiech na jej twarzy, uśmieszek politowania. Chyba widzi, że coś jest ze mną nie tak. Za to ona… Radzi sobie. Dwie kule zastępują jej chorą nogę. Gdyby jej nie miała, mogłaby się nazywać Długim Johnem Silverem. Sąsiadka jest dziarska, energiczna, inna niż ja, ale przecież nie wie, jak to jest żyć z tym chamem pod jednym dachem.
Wydaje się samotna.
Wchodzę do mieszkania. Drugie „ja” siada w kącie. Dni wyglądają tak samo. Dłużą się bezlitośnie. Praca, dom, szarpanki z intruzem. Czasami ktoś dzwoni, pyta: „co tam u ciebie?”, ale ja jak zwykle odpowiadam, że nic. Kiedy o nim mówiłem, nikt nie słuchał, więc przestałem się dzielić jego wybrykami. Skoro ja mam go dość, to co dopiero inni…
Zastanawiam się nawet, czy drugie „ja” boi się kościoła. Przełamuję więc rutynę i idę tam po raz pierwszy od wielu lat. A ono siada w ławce kilka rzędów za mną. Czyli już wiem, że nawet Boga się nie lęka. Pytam Go, skąd się wzięło, ale nie dostaję żadnej odpowiedzi. Jezus po raz kolejny obiecuje mi, że oddzwoni. Sęk w tym, że zawsze zapomina poprosić o numer.
Idę do pubu, wydaję pieniądze. Normalnie, po męsku. Drugie „ja” mnie do tego zachęca. Lubi, gdy trochę wypiję. Siedzi na barze i patrzy, a potem przejmuje nade mną kontrolę, pastwi się, zadręcza swoimi przemyśleniami. Nie działa samo. Przewodzi grupie terrorystycznej „Limfocyty B” (niech ich diabli wezmą!). Gdyby im popuścić cugle, zniszczyliby pierwsze „ja” od środka.
Śmiech przez łzy, myślę. Niezłą bajeczkę sobie z tego zrobiłem. Trudny problem w prostych słowach.
W końcu wracam do domu. Na wycieraczce zauważam kolorową ulotkę włożoną w zwykłą białą kartkę zgiętą na pół. Czytam najpierw krótki liścik:
„Widziałam, jak krzywisz usta, gdy się uśmiechasz. Poznałam sztywność Twoich ruchów i poczułam, że mamy ze sobą coś wspólnego. Przeczytaj ulotkę i przemyśl to”.
No więc patrzę na literki, kolorowe jak dla przedszkolaka:
„Każdy z nas ma swoje drugie ja. Stwardnienie rozsiane to nie wyrok – dołącz do grupy wsparcia!”.
Nie jestem przekonany, ale wiem, że drugie „ja” będzie musiało wyjść ze strefy komfortu. Uśmiecham się na samą myśl. Tym razem to ja je zawstydzę.
– Zbieraj się, draniu – mówię do niego, stojąc już w przedpokoju. – Wkrótce się przekonasz, że nie jesteś taki wyjątkowy.
Moje blade drugie „ja” kurczy się i maleje w oczach jak zwinięty w kłębek kot, który nie chce jechać do weterynarza. A więc tego się boi. Że stanę się od niego silniejszy.
Gdy wracam z pierwszych trzech spotkań, czuję, że zaakceptowałem intruza. On też się zmienił. Stracił zapał i odwagę, nie jest też już taki chamski. Nie śmieje się już z sąsiadki, która po czwartej sesji zaprosiła mnie do siebie na kawę.
Nasze drugie „ja” poszły gdzieś na spacer – i nie myśleliśmy o nich przez najbliższe godziny.