- Opowiadanie: adam_c4 - Szara kula

Szara kula

Po­zwli­łam/em sobie na wiele, roz­ga­wę­dzi­łem/am się. A co tam, limit szczo­dry, żal nie sko­rzy­stać...

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy V, Użytkownicy, Użytkownicy III

Oceny

Szara kula

To jak? Chce­cie, żebym opo­wia­dał? A pew­nie! Widzę, że­ście ła­su­chy, po­żre­cie każdą hi­sto­rię bez po­pit­ki. Ale nie my­śl­cie sobie, że pod­su­nę wam tu zaraz ja­kie­goś za­kal­ca. Nie zro­bił­bym tego, prze­cież mnie zna­cie. Co też ja plotę, wcale mnie nie zna­cie, i niech tak zo­sta­nie. Po co mie­li­by­śmy się bra­tać, skoro zaraz i tak Was tu nie bę­dzie?

To, o czym chcę opo­wie­dzieć, wy­da­rzy­ło się w pew­nej da­le­kiej kra­inie, któ­rej już nie ma, bo prze­pa­dła na amen, ko­niec, krop­ka. Co? Nie wie­rzy­cie mi? Słusz­nie, bo kła­mię. Ta kra­ina cią­gle sobie ist­nie­je, a owa hi­sto­ria jest w niej chęt­nie po­wta­rza­na do dzi­siaj. Ale zo­staw­my „dzi­siaj”, skup­my się na „wczo­raj”. A może i „przed­wczo­raj”, czas szyb­ko leci.

Atlan­ty­da. Wy­obraź­cie sobie rzu­co­ny gdzieś po­środ­ku morza ar­chi­pe­lag gó­rzy­stych wy­se­pek, na któ­rym pa­nu­je wiecz­na, bez­desz­czo­wa wio­sna. Tutaj cią­gle coś kwit­nie, za­pach kwia­tów i owo­ców, nie­zna­nych w in­nych za­kąt­kach świa­ta, nigdy nie prze­mi­ja. Wyspy po­ro­śnię­te są gę­sty­mi la­sa­mi peł­ny­mi nie tylko cu­dow­nej flory, ale i fauny – można w nich spo­tkać jed­no­roż­ce i draki. 

W każ­dym razie to nie przy­ja­zny kli­mat czy cu­dow­ne zwie­rzę­ta roz­sła­wi­ły Atlan­ty­dę; kra­ina sły­nę­ła z tego, że za­miesz­ku­ją­cy ją lud pałał żar­li­wą mi­ło­ścią do sztu­ki, a zwłasz­cza do po­ezji. Ko­cha­no ją w każ­dej for­mie i pod róż­ny­mi po­sta­cia­mi, każ­de­go roku dzie­siąt­ki ar­ty­stów two­rzy­ły to­mi­ki, które znaj­do­wa­ły uzna­nie nawet w od­le­głych za­kąt­kach świa­ta.

Waham się, skąd ru­szyć – wiele jest per­spek­tyw, które mógł­bym przy­jąć, by opo­wie­dzieć tę hi­sto­rię, ale rów­nie wiele jest miejsc, z któ­rych mógł­bym ją za­cząć. Dobra, chyba już wiem. Po­słu­chaj­cie więc hi­sto­rii o tym, jak bo­ga­ty mło­dzie­niec Janis za­du­rzył się pięk­nej i ubo­giej Kirke…

Jedną z naj­bar­dziej sza­no­wa­nych na Atlan­dy­dzie ro­dzin byli Pon­di­ki­so­wie. Po­cho­dzi­li od Hek­to­ra Pon­di­ki­sa, a więc pierw­sze­go wład­cy Atlan­dy­ty. Już sama ge­ne­alo­gia przy­da­wa­ła im chlu­by, a jakby tego było mało, Filip Pon­di­kis, głowa ro­dzi­ny, uwa­ża­ny był za naj­zna­ko­mit­sze­go ży­ją­ce­go poetę. Wraz z córką – wspo­mnia­ną przed chwi­lą Kirke – miesz­kał w ści­słym cen­trum sto­li­cy, a jego dom za­wsze był otwar­ty dla gości.

Głów­nie dla­te­go, że nie po­sia­dał drzwi wej­ścio­wych – Filip sprze­dał je, by spła­cić kre­dyt.

Tak, Pon­di­ki­so­wie byli nę­dza­rza­mi. To, co na­zwa­łem domem, było ru­de­rą stra­szą­cą z da­le­ka dziu­ra­wym da­chem i brud­ną fa­sa­dą. Co, dziwi Was to? Cóż, dzi­wi­ło wszyst­kich, któ­rzy mieli oka­zję przy­być na Atlan­ty­dę i prze­ko­nać się, że po­gło­ski o bie­da­kach od­da­nych sztu­ce są praw­dzi­we. Pełne grozy zdu­mie­nie bu­dzi­ły wa­run­ki, w ja­kich żył nie tylko naj­zna­ko­mit­szy poeta na wy­spie i jego córka, ale i wszy­scy tu­tej­si ar­ty­ści, ce­nią­cy sztu­kę nade wszyst­ko, co za­wsze łą­czy­ło się z tym, że kle­pa­li – więk­szą lub mniej­szą – biedę.

Nim za­cznie­cie im współ­czuć, wierz­cie mi na słowo, że kiedy ten czy inny ar­ty­sta drżał wie­czo­rem w łóżku, nie mogąc za­snąć z po­wo­du doj­mu­ją­ce­go głodu czy pa­da­ją­ce­go na głowę desz­czu, wy­star­czy­ło, by za­czął ukła­dać w gło­wie wiersz albo re­cy­to­wać któ­ryś z uko­cha­nych epo­sów, by stać się szczę­śliw­szym, niż któ­re­kol­wiek z Was – za­wsze na­je­dzo­nych i bez dziu­ra­we­go dachu nad głową – kie­dy­kol­wiek bę­dzie.

Do­my­śla­cie się pew­nie, że ar­ty­ści nigdy nie przyj­mo­wa­li jał­muż­ny. A tę ofe­ro­wa­no im nie­ustan­nie. Jał­muż­na, jak to brzmi! Słowo to ko­ja­rzy się z ochła­pem, a tak się skła­da, że poeci, nie­ko­niecz­nie ci wiel­cy, ale i dużo mniej zdol­ni, mogli bły­ska­wicz­nie wy­do­być się z nędzy i nie mu­sie­li­by nawet o to pro­sić; wy­star­czy­ło nie prze­ga­niać któ­re­goś z hoj­nych me­ce­na­sów, któ­rzy re­gu­lar­nie pu­ka­li do ich drzwi, czy tam fu­tryn, by za­ofe­ro­wać coś, co okre­śla­li ele­ganc­ko jako „sty­pen­dia”, a co było w isto­cie nie­ogra­ni­czo­nym wspar­ciem fi­nan­so­wym. 

Trze­ba Wam wie­dzieć, że ludzi na­praw­dę ma­jęt­nych było na Atlan­ty­dzie rów­nie wielu, co ar­ty­stów. I że ko­cha­li oni sztu­kę rów­nie mocno jak ich bar­dziej uta­len­to­wa­ni po­bra­tym­cy.

Nie, to jed­nak nie­spra­wie­dli­we, by od­ma­wiać ta­len­tu na­szym bo­ga­czom, gdyż mieli nie­wąt­pli­wą smy­kał­kę do in­te­re­sów. To oni, w spo­sób roz­trop­ny i nie nadto za­chłan­ny, eks­plo­ato­wa­li na­tu­ral­ne za­so­by na­szej kra­iny: wy­śmie­ni­te owoce, przy­pra­wy, smo­czą łuskę. Dobra te były wy­so­ce po­żą­da­ne na całym świe­cie, więc han­del kwitł.

Wra­ca­jąc – uta­len­to­wa­ny Filip Pon­di­kis miał córkę, która odzie­dzi­czy­ła po nim ta­lent. Kirke do­pie­ro co skoń­czy­ła osiem­na­ście lat, a już cie­szy­ła się na wy­spie opi­nią bar­dzo zdol­nej po­et­ki oraz po­wo­dze­niem płci brzyd­szej, po­nie­waż, nie prze­sa­dza­jąc zbyt­nio, stwier­dzam, że jej uroda nie ustę­po­wa­ła ta­len­to­wi. Punk­tem star­to­wym opo­wie­ści miało być ro­dzą­ce się uczu­cie, pa­mię­ta­cie? Jeśli za­po­mnie­li­ście, to nic dziw­ne­go, jakoś nie mogę się zebrać, skąd Wy bie­rze­cie do mnie cier­pli­wość?

Ale to nie tak, że bre­dzę od rze­czy, wszyst­ko co po­wie­dzia­łem do tej pory było istot­ne, aby­ście le­piej zro­zu­mie­li po­ło­że­nie mło­dzień­ca, w któ­re­go sercu roz­go­rza­ło uczu­cie. Oczy­wi­ście Janis Flim­me­nos, ów bo­ga­ty mło­dzie­niec, wie­dział, kim była Kirke Pon­di­kis, znał jej po­ezję, raz nawet wi­dział ją w sto­li­cy na jar­mar­ku. Ale tam­te­go dnia, kiedy wy­glą­dał przez okno mkną­cej ka­re­ty, uj­rzał ją, można rzec, na nowo; dziew­czy­na po­chy­la­ła się aku­rat nad ulicz­nym ku­błem na śmie­ci, w któ­rym szu­ka­ła naj­wi­docz­niej ja­kichś war­to­ścio­wych fan­tów.

W chwi­li, w któ­rej powóz za­przę­żo­ny w dwa wy­bor­ne ogie­ry prze­jeż­dżał obok Kirke, ta wy­pro­sto­wa­ła się i spoj­rza­ła Ja­ni­so­wi pro­sto w oczy, a on za­nu­rzył się w jej spoj­rze­niu jak w balii z go­rą­cą wodą i rów­nie szyb­ko z niej wy­sko­czył. Nie umknął da­le­ko: wy­sta­ją­ce spod chust­ki ko­smy­ki wło­sów, zro­szo­ne potem czoło, lekko roz­chy­lo­ne usta – każdy ele­ment ide­al­nej twa­rzy, który zdą­żył w pę­dzie za­uwa­żyć, był jak mięk­kie ude­rze­nie w brzuch. Janis przy­ci­snął nos do szyby, by objąć spoj­rze­niem syl­wet­kę szyb­ko nik­ną­cej w od­da­li pięk­no­ści. Spo­strzegł, że Kirke też pa­trzy w jego stro­nę, co skut­ko­wa­ło ostat­nim, naj­słod­szym ze wszyst­kich, cio­sem.

– Co ty świ­ru­jesz? – za­py­tał z wła­ści­wą dla sie­bie sub­tel­no­ścią Elias, przy­ja­ciel Ja­ni­sa, to­wa­rzy­szą­cy mu tam­te­go dnia. – Nie strasz ludzi.

Ten przy­tyk nie spo­tkał się z od­po­wie­dzią, więc zło­śli­wiec kon­ty­nu­ował:

– Nawet gdy­byś sta­nął na szczu­dłach, do któ­rych do­piął­byś dru­gie szczu­dła, to progi i tak są dla cie­bie za wy­so­kie, koleś.

Mło­dzie­niec za­ci­snął wargi. Nie czuł zło­ści do swego przy­ja­cie­la, wszak wie­dział, że nie pró­bo­wał on go upo­ko­rzyć, a ure­al­nić – syn naj­więk­sze­go bo­ga­cza w sto­li­cy nie mógł na po­waż­nie my­śleć o córce zna­ko­mi­te­go poety, a gdyby za­czął wy­obra­żać sobie nie­stwo­rzo­ne rze­czy, to cóż, od tego są przy­ja­cie­le, by ścią­gnąć czło­wie­ka na zie­mię, kiedy ten za­czy­na bujać w ob­ło­kach.

Tak się jed­nak skła­da­ło, że Elias nie wie­dział o swym druhu pew­nej istot­nej rze­czy. Se­kret, który tam­ten nosił, dawał mu szan­sę na zdo­by­cie serca Kirke. Cóż to było? Spo­koj­nie, do­wie­cie się w sto­sow­nym cza­sie.

Roz­trzę­sio­ny Janis wró­cił do pa­ła­cu, który za­miesz­ki­wał z ojcem oraz licz­ną służ­bą. Za­mknął się w swej sy­pial­ni i za­cią­gnął za­sło­ny; widok na góry oraz po­ło­żo­ne u ich stóp je­zio­ro, choć prze­cud­ny, wzbu­dzał jego nie­chęć. Po­dob­nie jak sa­ty­no­wa po­ściel, je­dwab­ne chust­ki, złote klam­ki i noc­ni­ki, por­ce­la­na, ala­ba­ster, kość sło­nio­wa… Cały ten prze­pych dusił go, przy­tła­czał. Przy­wo­łał przed oczy obraz Kirke. Pięk­nej, smu­kłej i mą­drej, która nawet grze­biąc w śmie­ciach ja­wi­ła mu się jako boska isto­ta. 

Janis ze­rwał się łóżka i ru­szył na drugi ko­niec pa­ła­cu. Echo jego kro­ków nio­sło się po mar­mu­ro­wych ko­ry­ta­rzach, a kiedy mijał któ­rąś ze słu­żek, ta bez słowa umy­ka­ła mu spod nóg.

Oj­ciec, jak zwy­kle, prze­by­wał w swoim ga­bi­ne­cie przy­po­mi­na­ją­cym kró­lew­ską kom­na­tę. Prze­stę­pu­jąc jej próg, Janis po­my­ślał o tym, jakie wra­że­nie ro­bi­ła ona na go­ściach, nawet tych nie­spe­cjal­nie oby­tych i ob­da­rzo­nych do­brym gu­stem; wszyst­kie te krzy­we uśmiesz­ki i tłu­mio­ne chi­cho­ty, mniej lub bar­dziej za­wo­alo­wa­ne szy­der­stwa… Kpiny nie ro­bi­ły na go­spo­da­rzu naj­mniej­sze­go wra­że­nia. Tak bar­dzo za­pa­trzo­ny był w sie­bie, że nie tyle je igno­ro­wał, co zwy­czaj­nie ich nie za­uwa­żał.

– Ojcze!

Stary Fotyn sie­dział za biur­kiem i dłu­bał w ze­gar­ku. Wszy­scy do­brze wie­dzie­li, że choć miał już swoje lata, każ­de­go dnia za­kła­dał grube oku­la­ry i wcie­lał się w sze­re­go­we­go ze­gar­mi­strza, grze­biąc w plą­ta­ni­nach zę­ba­tek i sprę­ży­nek.

– Pani na­pi­sa­ła, że prze­stał cho­dzić sam z sie­bie – rzekł Fotyn, nie od­ry­wa­jąc spoj­rze­nia od ro­bo­ty. – A ja prze­cież do­brze widzę, że mu­siał jej upaść.

– Ojcze, mu­si­my po­roz­ma­wiać.

– Weź sobie krze­sło i usiądź tu przy mnie. Już pora, żebyś się wdra­żał.

– Nie ma ta­kiej po­trze­by.

– Nie­je­den mą­dra­la powie, że przed­się­bior­stwo musi pro­wa­dzić zręcz­ny han­dlarz a nie rze­mieśl­nik, ale to bzdu­ra. To trze­ba czuć, trze­ba tym żyć.

– Ojcze, nie mówmy teraz o tym.

– Nie dam rady nic z tym zro­bić. A jak ja nie dam rady, to nikt nie da. Wyślę ko­bie­cie nowy ze­ga­rek i na­pi­szę, że nie­ład­nie tak kła­mać, ale miała szczę­ście, bo re­kla­ma­cja tra­fi­ła w ręce sa­me­go wła­ści­cie­la firmy, pana Flim­me­no­sa od Ro­lo­xów…

To, że oj­ciec igno­ro­wał jego słowa i glę­dził od rze­czy, nawet na se­kun­dę nie od­ry­wa­jąc się od ro­bo­ty, spra­wi­ło, że syn za­wrzał gnie­wem. Wy­szar­pał ze­ga­rek z po­marsz­czo­nych dłoni i ci­snął nim o pod­ło­gę.

Za­pa­dło dłu­gie mil­cze­nie. Prze­rwał je Janis:

– Mam ci coś waż­ne­go do po­wie­dze­nia.

– Znisz­czy­łeś go.

– Mó­wi­łeś, że i tak był znisz­czo­ny.

– Nie­od­wra­cal­nie uszko­dzo­ny. Nie znisz­czo­ny. To róż­ni­ca.

– Mo­żesz mnie wy­słu­chać?

– Słu­cham.

– Ojcze, ostat­nio sporo my­śla­łem o swoim życiu…

– Naj­wyż­sza pora.

– …i do­sze­dłem do wnio­sku, że to nie ma sensu.

– Co?

– No… moje życie. Moja rola. Obec­na. I ta przy­szła, która ma mi przy­paść.

– Dziw­nie mó­wisz. Oczy­ta­łeś się po­ezji?

– Nie.

– Mia­łeś już w rę­kach nowy tom Ado­ni­sa? Świet­na rzecz, choć nie do końca zro­zu­mia­ła.

– To nie ma zna­cze­nia.

– Kry­ty­cy też tak twier­dzą, pieją z za­chwy­tu.

– Dla­cze­go mnie nie słu­chasz?

– Słu­cham prze­cież.

– NIie!! – wrza­snął Janis, waląc dło­nią w stół. – Nie od­no­sisz się do tego, co mówię, ga­dasz tylko o sobie i o swo­ich spra­wach!

Nie­ocze­ki­wa­nie na twa­rzy star­ca po­ja­wił się smu­tek. Wy­szep­tał:

– Skoro chcesz, bym za­milkł, to pro­szę bar­dzo. Pew­ne­go dnia ucich­nę na dobre. W końcu odej­dę, a wszyst­ko, co zgro­ma­dzi­łem za życia, bę­dzie twoje, prze­cież nie za­bio­rę tego do grobu, praw­da?

Po­wie­dziaw­szy te słowa, Fotyn po­de­rwał się na równe nogi.

– To jest myśl! Le­oni­dzie!

Do ga­bi­ne­tu wkro­czył lokaj. W swej nie­od­łącz­nej pe­ru­ce, upo­dab­nia­ją­cej go do si­we­go che­ru­bin­ka, świet­nie pa­so­wał do zło­tych sztu­ka­te­rii i sty­li­zo­wa­nych na lich­ta­rze ży­ran­do­li.

– Naj­droż­szy panie, po­ślij czym prę­dzej po Ga­la­ni­sa, mam dla niego nie lada ro­bo­tę! A ty – wska­zał pal­cem syna – mo­żesz już iść. Po­mo­głeś mi pod­jąć bar­dzo ważną de­cy­zję. Wkrót­ce do­wiesz się wię­cej.

Tak też się stało. Nie­bawem o po­my­śle naj­bo­gat­sze­go przed­się­bior­cy na Atlan­ty­dzie, który stwo­rzył markę ele­ganc­kich kie­szon­ko­wych ze­gar­ków, usły­sze­li wszy­scy. Wia­do­mo­ści po­wta­rza­nej z ust do ust mało kto dawał wiarę, jako że miała ona go­dzą­cy w zdro­wy roz­są­dek powab plot­ki. A jed­nak oka­za­ła się praw­dzi­wa i na tyle sen­sa­cyj­na, że nie trze­ba już jej było do­dat­ko­wo ubar­wiać.

Fotyn Flim­me­nos po­sta­no­wił wznieść na zbo­czu góry po­tęż­ny bu­dy­nek, ma­ją­cy być jego gro­bow­cem. Chciał, kiedy przyj­dzie na niego pora, po­grze­bać się w nim wraz ze wszyst­ki­mi zgro­ma­dzo­ny­mi za życia bo­gac­twa­mi. Mó­wi­ło się, że Ga­la­nis, wzię­ty ar­chi­tekt, bły­ska­wicz­nie przy­go­to­wał pro­jekt i nie­dłu­go miano przy­stą­pić do jego re­ali­za­cji.

Tego, że na­sta­ły trud­ne dni dla Ja­ni­sa, pew­nie się do­my­śla­cie. Ale trze­ba Wam wie­dzieć, że jego mi­łość do Kirke nie osła­bła ani odro­bi­nę, a i chęć do dzia­ła­nia, tak wiel­ka w chwi­li, w któ­rej pod­jął de­cy­zję o kon­fron­ta­cji z ojcem, wciąż była w nim silna. Ener­gię do dzia­ła­nia zwrócił w co­kol­wiek dziw­nym kie­run­ku; podjął decyzję, by wyjechać. „Ależ to głup­stwo!” – po­wie­cie. Cóż, nie bio­rąc po­praw­ki na skry­wa­ny przez bo­ha­te­ra se­kret, macie prawo do ta­kiej oceny. Spo­koj­nie, wszyst­kie­go się do­wie­cie, ale jesz­cze nie teraz.

Z mojej stro­ny żaden to he­ro­izm, nie pusz­czać pary z ust. Przy­znam wręcz, że czer­pię z tego nie­ja­ką sa­tys­fak­cję, tym­cza­sem nasz za­ko­cha­ny mło­dzie­niec – wierz­cie mi na słowo – od­zna­czył się nie lada har­do­ścią, nie wy­ja­wia­jąc swej ta­jem­ni­cy. Ale czy na pewno była to har­dość? Może tak, ale gdyby zde­cy­do­wał się po­wie­dzieć… Nie, to nie­ko­niecz­nie wy­szło­by mu na dobre. Zresz­tą, to czcze dy­wa­ga­cje. Tym bar­dziej nie na miej­scu, że nie wie­cie nawet, na jaki temat dy­wa­gu­ję. Przejdź­my więc dalej.

Wspo­mnia­ny już w tej hi­sto­rii Elias, który pa­mięt­ne­go dnia rów­nież był w ka­re­cie, za­ła­my­wał ręce nad de­cy­zją przy­ja­cie­la. Pró­bo­wał wy­per­swa­do­wać mu po­mysł wy­jaz­du, na­kła­niał go, by po­sta­wił się ojcu i to w spo­sób zde­cy­do­wa­ny – wy­na­jął praw­ni­ków i udo­wod­nił, że sta­rzec osza­lał i że wszyst­kie bo­gac­twa, ma­ją­ce tra­fić wraz z nim do gro­bow­ca, po­win­ny nie­zwłocz­nie przejść na ręce je­dy­ne­go spad­ko­bier­cy.

Janis słu­chał tych rad z życz­li­wą cier­pli­wo­ścią, nie zmie­nia­jąc ani na jotę swego po­sta­no­wie­nia; za­braw­szy ze sobą dość spory ma­ją­tek, który za­osz­czę­dził przez lata, po­sta­no­wił udać się na kon­ty­nent i tam „sta­nąć na wła­snych no­gach”. Po­mysł wy­da­wał się Elia­so­wi tak nie­do­rzecz­ny, że su­szył przy­ja­cie­lo­wi głowę jesz­cze w dniu wy­jaz­du, to­wa­rzy­sząc mu w dro­dze do portu.

Ten z kolei wy­znał, jak oj­ciec tłu­ma­czył de­cy­zję o po­grze­ba­niu się wraz z całym swym bo­gac­twem: Twier­dził, że od­na­lazł w sobie wiarę w życie po śmier­ci, i że kiedy już bę­dzie sobie żył po raz drugi, to przy­da mu się tro­chę gro­sza. Gdy skon­fu­do­wa­ni roz­mów­cy py­ta­li na co jemu, po­grą­żo­ne­mu w mro­kach gro­bow­ca oży­wień­co­wi, po­trzeb­ne będą złote mo­ne­ty i pre­cjo­za, od­po­wia­dał, że w da­le­kiej, piasz­czy­stej kra­inie żyli wład­cy, któ­rzy bu­do­wa­li im­po­nu­ją­ce gro­bow­ce w kształ­cie pi­ra­mid i uda­wa­li się na chwi­lo­wo wiecz­ny spo­czy­nek wraz ze swymi bo­gac­twa­mi i na­łoż­ni­ca­mi. Po­sta­no­wił czer­pać z ich mą­dro­ści, bo że byli mą­drzy, nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści – trze­ba było mieć nie lada łeb, by wy­my­ślić sobie gro­bo­wiec w takim a nie innym kształ­cie, jemu do głowy przy­szedł za­le­d­wie nie­ele­ganc­ki, ba­nal­ny sze­ścian. Choć z tą mą­dro­ścią – utrzy­my­wał stary – to też miał jej tro­chę, po­nie­waż zre­zy­gno­wał z na­łoż­nic; bał się, że jak jedna z drugą by się o niego po­żar­ły, to on już wo­lał­by paść tru­pem po raz drugi, niż sie­dzieć w za­mknię­ciu że wście­kły­mi ko­bie­ta­mi. Więc po­mysł z na­łoż­ni­ca­mi śred­ni, ale z tymi skar­ba­mi coś mu­sia­ło być na rze­czy, można sobie było tam­tych śmia­ło sta­wiać za wzór.

– O tym mówię! – krzyk­nął Elias. – On bre­dzi, po­stra­dał rozum! Praw­nik do­wie­dzie tego bez trudu, co tam praw­nik, sam mogę to udo­wod­nić przed sądem, każdy by mógł, spra­wa jest oczy­wi­sta!

– Dzię­ku­ję ci, ale…

– A, daj spo­kój! Je­steś rów­nie sza­lo­ny jak on!

Janis wszedł na po­kład stat­ku z jedną skó­rza­ną torbą miesz­czą­cą parę sztuk odzie­ży i ze skry­tą głę­bo­ko w kie­sze­ni sa­kiew­ką pełną złota i ru­bi­nów. Ru­szał ku nie­zna­ne­mu. Ku swemu prze­zna­cze­niu.

Kiedy przy­był na kon­ty­nent, po­sta­no­wił czym prę­dzej zna­leźć dla sie­bie jakiś kąt; w nad­mor­skiej osa­dzie wy­na­jął małą chatę. Opła­cił ją na kilka mie­się­cy z góry i przy­stą­pił do re­ali­za­cji swego planu. Ja­kie­go? Wy­bacz­cie, to część ta­jem­ni­cy.

W pełni sku­pio­ny na swym za­da­niu rzad­ko wy­cho­dził na świa­tło dzien­ne, żywił się, czym po­pad­nie. Wy­chudł i za­pu­ścił brodę. Uni­kał ludzi, a jeśli już ja­kichś spo­ty­kał, to ci szyb­ko od niego ucie­ka­li. Zda­rza­ło się, że prze­sy­piał całe dnie, od świtu do wie­czo­ra, a dzia­łał no­ca­mi, które, przez nie­ustan­nie bi­ją­ce o brzeg mor­skie fale, nigdy nie były ciche. Nie prze­szka­dza­ło mu to jed­nak ani go nie roz­pra­sza­ło; po­wra­ca­ją­cy szum dzie­lił czas na ma­lut­kie czę­ści, które szczel­nie wy­peł­niał pracą, tylko to się li­czy­ło.

Kiedy pew­ne­go wie­czo­ra ktoś za­ło­mo­tał do drzwi, był pe­wien, że to omamy. Zlęk­nię­ty, po­sta­no­wił je prze­cze­kać, ale łomot się po­no­wił. Z duszą na ra­mie­niu Janis ode­mknął drzwi.

– Pilna wia­do­mość – rzu­cił obcy męż­czy­zna, wci­ska­jąc mu w rękę świ­stek pa­pie­ru. Nie my­ślał wspo­mnieć sło­wem o nadaw­cy, nie upew­nił się też, czy tra­fił do wła­ści­we­go ad­re­sa­ta; nim ogłu­pia­ły ere­mi­ta zdą­żył wy­du­sić z sie­bie ja­kie­kol­wiek py­ta­nie, ku­rier zdą­żył się od­da­lić.

Zło­żo­na na pół kart­ka za­wie­ra­ła krót­ką, na­pi­sa­ną sta­ran­nym cha­rak­te­rem pisma in­for­ma­cję:

 

Zbli­ża się bal. Mają spro­wa­dzić szarą kulę. To twoja szan­sa.

 

Szara kula…? – wy­szep­tał.

Janis nie mógł do­cze­kać do rana. Uj­rzaw­szy pierw­sze pro­mie­nie słoń­ca chwy­cił worek ze swym do­byt­kiem i po­mknął do portu. Tym razem, oprócz ubrań, na jego dnie znaj­do­wa­ło się coś, za co byłby gotów oddać część, a może i ca­łość, wciąż nie­mal peł­nej sa­kiew­ki ze zło­tem i klej­no­ta­mi. Choć nie, prze­sa­dzam. W ob­li­czu ta­kiej trans­ak­cji nie byłby nad­mier­nie szczo­dry, po­nie­waż – jeśli plot­ki o sza­rej kuli miały oka­zać się praw­dą – po­trze­bo­wał pie­nię­dzy, by wy­ko­rzy­stać ową szan­sę.

W dro­dze po­wrot­nej Janis nie roz­trzą­sał nadto, kto był au­to­rem owego li­ści­ku. Ni­ko­mu nie zdra­dzał, gdzie za­mie­rza się za­trzy­mać, ba, wy­pły­wa­jąc z domu sam tego nie wie­dział. Spra­wa nie­wąt­pli­wie była dziw­na, lecz wciąż za­ko­cha­ny mło­dzie­niec miał waż­niej­sze rze­czy na gło­wie.

Nie chciał, by wieść o jego przy­by­ciu roz­nio­sła się po mie­ście. Mimo gę­ste­go za­ro­stu wciąż ktoś mógł go roz­po­znać. Scho­dząc z po­kła­du, po raz pierw­szy od dawna się uśmiech­nął, a zro­bił to, uświa­do­miw­szy sobie, że w związ­ku z nad­cho­dzą­cym balem ku czci muz na uli­cach po­usta­wia­no sto­iska pełne roz­ma­itych, zwią­za­nych z tą uro­czy­sto­ścią dóbr. Oprócz kwia­tów, drew­nia­nych fi­gu­rek, szkla­nej bi­żu­te­rii i pa­miąt­ko­wych kar­tek, wszę­dzie można było nabyć maski, ma­ją­ce na­wią­zy­wać do zwy­cza­ju za­kry­wa­nia twa­rzy przez sied­miu po­etów. O ja­kich po­etach mowa? Spo­koj­nie, zaraz się do­wie­cie.

Janis pod­szedł do jed­ne­go ze stra­ga­nów i się­gnął po pierw­szą z brze­gu maskę. Lichą, pa­pie­ro­wą, z wy­wi­nię­ty­mi ku dołowi war­ga­mi. Czym prę­dzej ją za­ło­żył i rzu­cił sprze­daw­cy złotą mo­ne­tę.

– Flim­me­nos? To ty?

Mło­dzie­niec syk­nął przez zęby, uci­sza­jąc han­dla­rza.

– Cicho!

– Gdzieś się po­dzie­wał?!

– Cicho, bła­gam!

Do­pie­ro teraz Janis przyj­rzał się nie­po­zor­ne­mu męż­czyź­nie, roz­po­zna­jąc w nim Za­mba­sa, zna­jo­me­go, który parał się ob­woź­nym han­dlem.

– Czemu prze­nio­słeś tu swój stra­gan?

– Mu­sia­łem. Wy­gryź­li mnie z cen­trum, szu­braw­cy… Co tu ro­bisz? Czemu się nie ogo­lisz? Wy­glą­dasz jak Dio­ni­zos na kacu.

– Prze­cież i tak sta­łeś tam na dziko.

– Jakie „na dziko”?! A co?! okra­dłem kogo?!

– No tak, okra­dłeś mia­sto, nie pła­cąc za miej­sce. Ale bła­gam, to nie­istot­ne, nie mówmy teraz o tym!

– Mia­sto niby zbied­nia­ło prze­ze mnie?!

– Za­mba­sie, za­kli­nam cię… Wiesz może, co sły­chać u mego ojca?

– U ojca? Chyba do­brze, poza tym, że sza­leń­stwo mu nie prze­szło.

– Bu­du­je ten swój gro­bo­wiec?

– A pew­nie. Wiel­ki bu­dy­nek, już pra­wie skoń­czo­ny. Nie wiem, skąd po­śpiech, jak gdyby za­mie­rzył sobie jak naj­prę­dzej umie­rać.

– Któ­rzy poeci mają wy­stą­pić na balu?

– To nie wiesz?!

Za­mbas się­gnął pod ladę i wyjął ko­lo­ro­wą ulot­kę. Two­rzo­no je co roku, głów­nie na uży­tek tu­ry­stów; skró­to­wo przy­bli­ża­ły tra­dy­cję co­rocz­nych balów, ale zdra­dza­ły też in­for­ma­cje o sied­miu atlan­tydz­kich ar­ty­stach, któ­rzy tuż po pół­no­cy mieli za­pre­zen­to­wać swoje wier­sze.

Na widok imie­nia Kirke serce Ja­ni­sa za­bi­ło szyb­ciej. Pod ko­niec ze­szłe­go roku osią­gnę­ła peł­no­let­niość, a był to nie­zbęd­ny wa­ru­nek tu­dzież ostat­nia prze­szko­da, by mogła ona zna­leźć się w za­cnym gro­nie.

– Młoda za­stę­pu­je sta­re­go, nie? – rzu­cił Za­mbas.

Rze­czy­wi­ście. Od nie­pa­mięt­nych cza­sów Filip Pon­di­kis nie tylko znaj­do­wał się w gro­nie sied­miu, ale i czę­sto zdo­by­wał laur prze­zna­czo­ny dla au­to­ra naj­lep­sze­go dzie­ła.

– Cie­kaw je­stem tej kuli.

Mło­dzie­niec chwy­cił han­dla­rza za ko­szu­lę i przy­cią­gnął go do sie­bie.

– Na­praw­dę mają ścią­gnąć szarą kulę?!

– E! Pusz­czaj! No prze­cież! Trą­bią o tym od ty­go­dnia. Ponoć ktoś syp­nął gro­szem, by ją tu przy­wieźć. Nie­któ­rzy twier­dzą, że już jest w pa­ła­cu.

– Do czego chcą jej użyć?

– Dzie­cia­ki! Mają je spraw­dzać… To bę­dzie część ce­re­mo­nii. Pusz­czaj!

A więc to praw­da. Szan­sa na­praw­dę była na wy­cią­gnię­cie ręki…

– Mu­sisz mi pomóc.

– Jak? Nie mam czasu, patrz na to ba­dzie­wie, jeśli się nie od­sprze­dam, to pójdę z tor­ba­mi.

– Masz. – Janis wyjął z kie­sze­ni rubin. – Ku­pu­ję cały twój chłam, razem ze stra­ga­nem i tobą. Aż do balu. Mo­żesz mi być po­trzeb­ny.

– Ooo… Twój roz­kaz jest moim ży­cze­niem, przy­ja­cie­lu.

– To chcia­łem usły­szeć. Za mną!

Ulice pełne były prze­bie­rań­ców; nie­mal wszy­scy wy­stro­ili się w ko­lo­ro­we stro­je i obo­wiąz­ko­we maski. Co rusz sły­chać było flety ulicz­nych graj­ków, na­wo­ły­wa­nia han­dla­rzy i wy­bu­chy śmie­chu. Wszy­scy żyli nad­cho­dzą­cą uro­czy­sto­ścią. Janis i Za­mbas ru­szy­li ku obrze­żom mia­sta, do dziel­ni­cy naj­więk­szej bie­do­ty. Stam­tąd po­cho­dził jeden z po­etów, ma­ją­cych w trak­cie balu za­pre­zen­to­wać swoje wier­sze z na­dzie­ją ocza­ro­wa­nia jury i zdo­by­cia głów­nej na­gro­dy – spi­żo­we­go pu­cha­ru.

Nie wiem, z ja­kich za­kąt­ków świa­ta po­cho­dzi­cie, nie wiem, na ile śmia­li i po­my­sło­wi byli ar­chi­tek­ci, któ­rzy za­pro­jek­to­wa­li Wasze mia­sta, a jed­nak śmiem za­kła­dać, że po­tęż­ny pałac muz zro­bił­by na Was wra­że­nie. Mniej­sza o ma­te­ria­ły wy­ko­rzy­sta­ne do jego bu­do­wy, mniej­sza o bo­ga­tą or­na­men­ty­kę – sam roz­miar wpra­wił­by Was w zdu­mie­nie. Choć po­tęż­ny, nie po­mie­ścił­by wszyst­kich chęt­nych do wzię­cia udzia­łu w balu, dla­te­go wstęp przy­zna­wa­no oby­wa­te­lom drogą lo­so­wa­nia. Tym, któ­rym się nie po­szczę­ści­ło, po­sta­no­wio­no to osło­dzić – na cią­gną­cych się do­ko­ła pa­ła­cu bło­niach usta­wio­no kil­ka­na­ście scen, na któ­rych przez cały dzień i sporą część nocy miano grać przed­sta­wie­nia i kon­cer­ty do­stęp­ne dla wszyst­kich.

Nic dziw­ne­go, że już o świ­cie teren wokół pa­ła­cu za­czął się za­peł­niać. Do dzie­więt­na­stej, kiedy to bal ofi­cjal­nie się za­czy­nał, bło­nia pełne były roz­en­tu­zja­zmo­wa­nych bie­siad­ni­ków, wi­wa­tu­ją­cych na widok do­ro­żek, któ­ry­mi do­wo­żo­no pod wej­ście sied­miu wspa­nia­łych po­etów.

Nikt nie za­uwa­żył, że jeden z nich, Apol­lo Dukas, ostat­ni­mi czasy mocno schudł i pod­rósł. Ni­ko­go nie ude­rzy­ło rów­nież to, że kiedy piął się po scho­dach ku drzwiom pa­ła­cu, nie po­ma­chał wi­wa­tu­ją­cym tłu­mom. Uwaga wszyst­kich kon­cen­tro­wa­ła się na barw­nych ma­skach, któ­ry­mi każde z sied­miorga po­etów – w tym roku czte­ry ko­bie­ty i trzech męż­czyzn – za­kry­ło swe ob­li­cza. W dniu balu wszy­scy, któ­rzy nie do­stą­pi­li za­szczy­tu za­pre­zen­to­wa­nia swej po­ezji o pół­no­cy, mieli ka­te­go­rycz­ny zakaz no­sze­nia masek – tra­dy­cja ta się­ga­ła daw­nych lat i wią­za­ła się z pewną le­gen­dą, ale nie czas i pora, bym ją teraz przy­ta­czał.

Po­środ­ku sali ba­lo­wej usta­wio­no scenę, na któ­rej ar­ty­ści mieli od­czy­tać swe dzie­ła. W ko­lo­ro­wym tłu­mie, skła­da­ją­cym się za­rów­no z bo­ga­czy jak i z nę­dza­rzy, znać było pod­eks­cy­to­wa­nie i znie­cier­pli­wie­nie; wszyst­kich ogrom­nie cie­ka­wi­ła szara kula, a fakt, że ni­g­dzie nie było jej widać, tylko tę cie­ka­wość pod­sy­cał.

Kiedy wy­bi­ła je­de­na­sta, wnę­trze pa­ła­cu nie­ocze­ki­wa­nie po­grą­ży­ło się w pół­mro­ku; w jed­nej se­kun­dzie zga­sła więk­szość świec. Bie­siad­ni­cy za­mil­kli, a wtedy głów­nym wej­ściem do sali wkro­czył sam Wiel­ki Ar­gi­ris ­­– je­dy­ny ży­ją­cy na Atlan­ty­dzie mag, któ­re­go nie mogło za­brak­nąć na żad­nej uro­czy­sto­ści. Z dzie­sią­tek gar­deł wy­rwał się okrzyk zdu­mie­nia, po­nie­waż Ar­gi­ris „niósł” kulę, która w ską­pym świe­tle wy­glą­da­ła na czar­ną. Się­gną­łem po cu­dzy­słów nie bez przy­czy­ny – mag trzy­mał ręce przy sobie, a kula su­nę­ła tuż przed nim, za­wie­szo­na w po­wie­trzu siłą jego woli.

Męż­czy­zna wszedł na scenę i po­cze­kał, aż do­ko­ła za­pa­nu­je ide­al­na cisza. Wtedy prze­mó­wił:

– Dro­dzy miesz­kań­cy Atlan­ty­dy, sza­now­ni go­ście! Wkrót­ce ustpię pola sied­miu zna­ko­mi­tym ar­ty­stom, ale zanim to na­stą­pi, pra­gnę ura­czyć was praw­dzi­wym wi­do­wi­skiem!

Mag od­stą­pił od kuli i prze­cha­dza­jąc się po sce­nie, kon­ty­nu­ował:

– Teraz za­pro­szę tu pierw­sze­go mło­dzień­ca, by­ście mogli po­znać dzia­ła­nie tego cu­dow­ne­go przed­mio­tu!

Ari­gris dał znak, a wtedy przy stop­niach wio­dą­cych ku sce­nie po­ja­wił się góra dzie­się­cio­let­ni chło­piec. W sza­rej ka­mi­zel­ce i przy­krót­kich spoden­kach wy­glą­dał mar­nie, choć można było się do­my­ślać, że za­ło­żył swe naj­lep­sze ubra­nie.

Chło­piec był przestraszony; szedł nie­pew­nie, roz­glą­dał się na boki. Ari­gris za­chę­cił go, wska­zu­jąc za­wie­szo­ną w po­wie­trzu kulę. Mu­sia­ła minąć dobra chwi­la, nim dzie­cię­ca dłoń do­tknę­ła gład­kiej, szkla­nej po­wierzch­ni.

 Wy­peł­nia­ją­ca kulę sza­rość przy­po­mi­na­ła dym; nie­ustan­nie się ko­tło­wa­ła, to bled­nąc, to znów ciem­nie­jąc. Teraz, pod wpły­wem do­ty­ku, bły­ska­wicz­nie się skur­czy­ła, a potem znów zwięk­szy­ła ob­ję­tość, przy oka­zji tra­cąc swą za­sad­ni­czą wła­ści­wość – nie była już szara, lecz tur­ku­so­wa.

– Spójrz­cie tylko! – krzyk­nął mag. – Dusza piękna jak kwit­ną­cy ogród, mamy do czy­nie­nia z nie­wąt­pli­wym ta­len­tem, kto wie, może pew­ne­go dnia malec wej­dzie na tę scenę jako jeden z sied­miu? Za­ufaj­cie sza­rej kuli, ona nigdy się nie myli!

Chło­piec od­da­lił się, a jego miej­sce za­ję­ła dziew­czyn­ka w po­dob­nym wieku. Pod jej pal­ca­mi dym za­bar­wił się na szma­rag­do­wo.

– Świe­ża i pięk­na dusza! Słusz­nie cię wy­bra­no, byś tu sta­nę­ła! Całe życie przed tobą, moja droga, obyś wy­peł­ni­ła je li­ry­ką i stwo­rzy­ła dzie­ła, które przy­ćmią…

– Dość!

Głowy wszyst­kich zwró­ci­ły się ku jed­ne­mu ze sto­łów.

– Teraz moja kolej!

Po sali po­niósł się szmer, nie­któ­rzy z nie­do­wie­rza­niem krę­ci­li gło­wa­mi. Co wstą­pi­ło w Apol­la Du­ka­sa? Dla­cze­go prze­szko­dził w ce­re­mo­nii?

Mło­dzie­niec ru­szył ku sce­nie. Ci, któ­rzy tego wie­czo­ra pró­bo­wa­li za­mie­nić z nim parę słów, utwier­dzi­li się w prze­ko­na­niu, że poeta zwa­rio­wał – za­miast od­po­wia­dać na po­zdro­wie­nia, od­wra­cał się do wszyst­kich ple­ca­mi, a poza tym za­uwa­żo­no, że więk­szą część im­pre­zy spę­dził za­mknię­ty w to­a­le­cie.

Ni­ko­mu nie przy­szło jed­nak do głowy, że za maską nie kryje się praw­dzi­wy Apol­lo.

Przed trze­ma dnia­mi Janis i Za­mbas udali się do niego z pewną pro­po­zy­cją. Poeta wpu­ścił ich do domu i wy­słu­chał ofer­ty Ja­ni­sa, który szcze­rze wy­znał, dla­cze­go musi zna­leźć się na balu. Wy­obraź­cie sobie, że mło­dzie­niec zdra­dził nawet Apol­lo­wi (i – przy oka­zji – Za­mba­so­wi) swój wiel­ki se­kret (spo­koj­nie, wy też zaraz go po­zna­cie). W za­mian za od­stą­pie­nie miej­sca w gro­nie sied­miu, obie­cał ozło­cić swego do­bro­dzie­ja. Ten ka­te­go­rycz­nie od­mó­wił za­war­cia tego ro­dza­ju trans­ak­cji. Zgo­dził się pomóc Ja­ni­so­wi za darmo. W imię mi­ło­ści i po­ezji. Wzru­szo­ny bo­gacz wy­ści­skał ubo­gie­go poetę. A chwi­lę potem Za­mbas runął na niego i za­czął krę­po­wać wy­cią­gnię­tym zza ka­fta­na sznu­rem.

– Idio­to! Co ty wy­pra­wiasz!? Prze­cież się zgo­dził!

– Mnie to się nie po­do­ba – sap­nął Za­mbas, owi­ja­jąc sznur wokół sza­mo­czą­ce­go się i pi­szą­ce­go Apol­la. – Jesz­cze by coś wy­wi­nął! Nikt uczci­wy… nie od­ma­wia… nie szarp się…! Ta­kich pie­nię­dzy. No, pomóż mi z nim!

Cóż było robić? Ni­czym ra­so­wi zbój­cy, Janis i Za­mbas wdro­ży­li w życie plan B, a więc roz­wią­za­nie mało ele­ganc­kie, ale bez wąt­pie­nia sku­tecz­ne.

Wróć­my do balu. Fał­szy­wy Apol­lo wspiął się po scho­dach i sta­nął przed kulą.

W tam­tej chwi­li serce mło­dzień­ca za­ro­iło się od wąt­pli­wo­ści, któ­rych dotąd zdo­łał do sie­bie nie do­pusz­czać. A co, jeśli to wszyst­ko nie tak? Jeśli żył złu­dze­nia­mi? 

Tak, słusz­nie są Wasze przy­pusz­cze­nia – Janis uwa­żał się za poetę, ot cała ta­jem­ni­ca. Poetę bar­dzo do­bre­go, może nawet świet­ne­go. Zmro­zi­ła go jed­nak po­wszech­nie znana praw­da, którą wła­śnie sobie uświa­do­mił – że wielu prze­cięt­nych wier­szo­kle­tów rów­nież miało o sobie wy­so­kie mnie­ma­nie. Za chwi­lę do­tknie kuli, a ta w od­po­wie­dzi może po­zo­stać nie­wzru­szo­na albo, co gor­sza, wy­peł­nia­ją­ca ją sza­rość bez trudu po­chło­nie bladą zie­leń, do­wo­dząc, że Janis prze­ja­wia jakiś ta­lent, ale że jest on nad wyraz skrom­ny. Że w isto­cie jest kiep­ski w tym, co po­tra­fi robić naj­le­piej.

Mło­dzie­niec uj­rzał sto­ją­cą nie­opo­dal Kirke. Ubra­na była w skrom­ną białą suk­nię, do­bra­ną pod kolor mało wy­szu­ka­nej maski, którą za­kry­wa­ła swe pięk­ne, nie­wąt­pli­wie w tam­ten chwi­li za­fra­so­wa­ne, ob­li­cze.

Janis po­ło­żył dło­nie na kuli.

Póź­niej­sze re­la­cje świad­ków, ma­ją­cych szczę­ście wi­dzieć to, co się wy­da­rzy­ło, trak­to­wa­ne były z re­zer­wą. Słusz­ne – nie­któ­rzy twier­dzi­li, że eks­plo­zja zie­le­ni ich „ośle­pi­ła”, „spa­ra­li­żo­wa­ła” czy wręcz „rzu­ci­ła na pod­ło­gę”. Prze­sa­da. Muszę jed­nak przy­znać, że blask, któ­rym roz­go­rza­ła kula, spra­wił, że nie­któ­rzy przy­mknę­li oczy, za to wszy­scy, bez wy­jąt­ku, wy­da­li z sie­bie okrzyk zdu­mie­nia.

Mło­dzie­niec pu­ścił kulę i zdarł z twa­rzy maskę, co po­skut­ko­wa­ło ko­lej­ny­mi okrzy­ka­mi, tym razem peł­ny­mi nie­do­wie­rza­nia.

– Na­zy­wam się Janis Flim­me­nos – krzyk­nął – i od uro­dze­nia je­stem poetą. Brzy­dzę się pie­niędz­mi, gar­dzę bo­gac­twem, po kres mych dni, obym miał je spę­dzić jako nę­dzarz, pra­gnę po­zo­stać nie­wol­ni­kiem muz!

Na­stęp­nie wyjął z kie­sze­ni plik kar­tek i za­czął czy­tać wier­sze, które spło­dził na nie­daw­nym wy­gna­niu. Nikt nie śmiał mu prze­ry­wać, onie­mia­ły tłum słu­chał z od­da­niem i na­ra­sta­ją­cym po­dzi­wem.

– Stop!

Tym razem głowy wszyst­kich zwró­ci­ły się w stro­nę Kirke. Janis za­milkł w pół słowa. Czuł, że serce zaraz wy­sko­czy mu z pier­si, kiedy jego uko­cha­na z gra­cją wspię­ła się na scenę i zrzu­ci­ła z twa­rzy maskę.

– Ja też chcę coś wy­znać!

Wnę­trze sza­rej kuli zdą­ży­ło zsza­rzeć. Kirke wspar­ła się na niej, a wtedy… nie stało się nic.

– Do­brze wi­dzi­cie! – krzyk­nę­ła. – Nie je­stem po­et­ką i nigdy nią nie byłam! Au­to­rem wszyst­kich wier­szy, które rze­ko­mo na­pi­sa­łam, jest mój oj­ciec! Mam duszę ze stali i w prze­ci­wień­stwie do Ja­ni­sa pra­gnę od życia cze­goś wię­cej! Znacz­nie wię­cej!

Potem mó­wio­no, że na te słowa część obec­nych ze­mdla­ła, inni wyli, pła­ka­li, rwali włosy z głowy… Nic z tych rze­czy. Choć, przy­zna­ję, wszyst­kim opa­dły szczę­ki.

Janis przy­warł do Kirke i ob­da­rzył ją życz­li­wie przy­ję­tym po­ca­łun­kiem. Jury ob­wo­ła­ło mło­dzień­ca ge­niu­szem i jed­no­gło­śnie przy­zna­ło mu zwy­cię­ski laur!

Taa, jasne! Uwie­rzy­li­ście?!

Do pa­ła­cu wpa­dła po­li­cja. Na­słał ją Apol­lo – zdo­łał wy­swo­bo­dzić się z pęt i nie tra­cąc ani chwi­li, po­biegł na po­ste­ru­nek. Za­mbas miał go pil­no­wać, jed­nak do­szedł do wnio­sku, że le­piej, aby nie było go w po­bli­żu, kiedy bal się skoń­czy i wście­kły poeta od­zy­ska wol­ność. W chwi­li, w któ­rej Janis był wle­czo­ny do celi, jego „po­moc­nik” znaj­do­wał się już da­le­ko od Atlan­ty­dy, pły­nąc ku nowym przy­go­dom i nowym in­te­re­som, które miały go zruj­no­wać. Ale to już inna hi­sto­ria.

Janis prze­sie­dział w aresz­cie całą noc. Rano ktoś wpła­cił za niego kau­cję. Obo­la­ły i nie­wy­spa­ny wró­cił do pa­ła­cu i udał się pro­sto do ga­bi­ne­tu ojca.

Sta­ru­szek, jak zwy­kle, dłu­bał sobie w ze­gar­ku.

– Po­pi­sa­łeś się – rzu­cił znad ro­bo­ty.

– Co masz na myśli?

– Rze­czy­wi­ście, jest w czym wy­bie­rać.

– To ty?

– Co, ja?

– Ty spro­wa­dzi­łeś szarą kulę?

Fotyn za­stygł w bez­ru­chu. Po do­brej chwi­li, spoj­rzaw­szy sy­no­wi pro­sto w oczy, wy­ce­dził:

– Nie wiem, o czym mó­wisz.

I wró­cił do swo­je­go za­ję­cia.

– Za­wsze wie­dzia­łeś, co? Że na­da­ję się do cze­goś in­ne­go. Że pi­su­ję wier­sze, że… Praw­da? Po­mo­głeś mi. Dzię­ku­ję.

– Prze­stań mie­lić ozo­rem, sam byś mi le­piej po­mógł. Cho­ciaż raz. Zanim po­le­cisz ukła­dać rymy.

Janis usiadł obok ojca i bez słowa przy­glą­dał się ru­chom jego wciąż zręcz­nych dłoni.

– Co z gro­bow­cem?

– A co ma z nim być?

– Wciąż chcesz po­grze­bać się z całym ma­jąt­kiem?

– A co? Z tego, co sły­sza­łem, nie je­steś nim spe­cjal­nie za­in­te­re­so­wa­ny.

– To praw­da – przy­znał Janis. – Ale znam kogoś, kto może być…

W naj­śmiel­szej fan­ta­zji Janis nie za­kła­dał, że tak zwy­czaj­nie przywdzieje swój naj­lep­szy strój i każe za­wieźć się pod ru­de­rę, w któ­rej miesz­ka­ła Kirke.

Mło­dzie­niec za­pu­kał w fu­try­nę i wszedł do środ­ka. Jego uko­cha­na, pięk­na jak zwy­kle, stała przy pa­le­ni­sku i go­to­wa­ła zupę z po­krzyw.

– Cześć. Wy­sko­czy­my na obiad?

Kirke zdmuch­nę­ła z twa­rzy ko­smyk wło­sów i zła­pa­ła się pod boki.

– Pa­mię­tasz, co po­wie­dzia­łam na balu?

– Każde słowo.

– Wiesz, która knaj­pa na wy­spie jest naj­droż­sza?

– Tak.

– Po­jedź­my tam.

Potem wszyst­ko po­to­czy­ło się bar­dzo szyb­ko. Janis po­pro­sił Kirke o rękę już po trzech mie­sią­cach, a po­bra­li się nie­dłu­go potem. Mło­dzie­niec chciał skrom­nej i ci­chej uro­czy­sto­ści, dziew­czy­na żą­da­ła wiel­kie­go we­se­la. To wła­śnie o to – w jakim stylu roz­pocz­ną wspól­ne życie – sto­czy­li pierw­szą wiel­ką kłót­nię, która za­koń­czy­ła się kom­pro­mi­sem; we­se­le było hucz­ne, ale Janis mógł wy­brać kolor ob­ru­sów. 

Ależ oni się ko­cha­li! On mówił do niej „mysz­ko”, ona do niego – „mi­siacz­ku” albo „zbóju”, na­wią­zu­jąc do afery z Apol­lem, za którą Janis do­stał za­wia­sy, na­wiąz­kę na rzecz po­krzyw­dzo­ne­go (którą ten dla za­sa­dy przy­jął) i dwie­ście go­dzin prac spo­łecz­nych. 

Oka­za­ło się, że Kirke ma smy­kał­kę do in­te­re­sów i z wiel­kim po­wo­dze­niem prze­ję­ła po Fo­ty­nie pro­wa­dze­nie przed­się­bior­stwa. Janis zaś oddał się twór­czo­ści, szyb­ko przej­mu­jąc po swym te­ściu tytuł naj­lep­sze­go atlan­tydz­kie­go poety. Choć córka mu wy­ba­czy­ła, Filip Pon­di­kis nigdy nie wy­zbył się wy­rzu­tów su­mie­nia w związ­ku z tym, że kazał jej przy­pi­sy­wać sobie ta­lent, któ­re­go nie miała.

Para do­cze­ka­ła się dzie­ci i żyła w do­stat­ku aż po kres swych dni. To zna­czy Kirke żyła w do­stat­ku, a Janis w do­bro­wol­nym ubó­stwie. Grunt, że sza­no­wa­li na­wza­jem swe upodo­ba­nia i sto­su­nek do kwe­stii ma­te­rial­nych, choć nie szczę­dzi­li sobie do­bro­dusz­nych zło­śli­wo­ści („moja ty słod­ka ma­te­ria­list­ko, mój ty gorz­ki nę­dza­rzu”). 

To tyle, dzię­ku­ję Wam za uwagę. Mam na­dzie­ję, że się po­do­ba­ło, a jeśli nie, to cóż – ja Wam stra­co­ne­go czasu nie zwró­cę! By­waj­cie, ba­śnio­żer­cy!

Koniec

Komentarze

Bardzo podobał mi się styl snucia gawędy, ten typ narracji wciąga czytelnika w atmosferę słuchania w większej grupie, z oczami wpatrzonymi w opowiadającego. Dobrze się to czyta, chce się poznać dalszy ciąg. Swobodnie rozwijasz, Anonimie, różne boczne wątki, nie kończąc, gmatwając, zachęcając, przeskakując. Niezwykle wartościowe rozwiązanie! :) Historia niby prosta, ale jakże ciekawie opowiedziana! Pozdrawiam! :)

/°> kraa

Ą i Ę - wyroby rzemieślnicze

Dooobre to było !

 

"… składającym się zarówno z bogaczy jak i z nędzników …". Nie miało przypadkiem być "… jak i z nędzarzy " ? SJP: nędznik – człowiek bez zasad moralnych. Dawniej – łajdak.

Przeczytałem z ciekawością i uśmiechem, nie rechotem. Powodzenia. :)

Anonimie, z przyjemnością przeczytałem gawędę o Janisie i Kirke (Kirce?) :) Bardzo lubię ten typ narracji i czuję się usatysfakcjonowany lekturą :)

 

To właśnie o to – w jakim stylu rozpoczną wspólne życie – stoczyli pierwszą wielką kłótnię, która zakończyła się kompromisem; wesele było huczne, ale Janis mógł wybrać kolor obrusów. 

Jakie to jest cholernie życiowe, to nie mam pytań :D

 

Pozdrawiam, klikam i życzę powodzenia w konkursie :)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Anonim odniesie się do komentarzy z najwyższą ostrożnością, by się nie zdemaskować. Dlatego zrobi to zbiorczo, proszę nie mieć mu tego za złe. JolkoK, SPW, Koalo, cezary_cezary, bardzo mi przyjemnie, że lektura była dla Was miłym doświadczeniem. Wskazany przez SPW błąd poprawiłem. Witam też jurorkę i Dysonans. Anonim chciał odpowiedzieć innym zwierzątkiem tego typu, ale google nie podpowiedziały niczego ciekawego :( Wszystkim dziękuję za wstąpienie.

Zacnie i zabawnie opowiedziana historia uczucia, zatajonych talentów i związanych z tym perypetii. Czytało się dobrze, choć wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Ale nie my­śl­cie sobie, że pod­su­nę Wam tu… → Ale nie my­śl­cie sobie, że pod­su­nę wam tu

Formy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie, a gawęda to nie list.

 

a jego dom za­wsze był otwar­ty na gości. → …a jego dom za­wsze był otwar­ty dla gości.

Można otworzyć okno/ drzwi na oścież, ale nie można otworzyć domu na gości.

 

W chwi­li, w któ­rej wóz za­przę­żo­ny w dwa wy­bor­ne ogie­ry… → Skoro piszesz o karecie, to raczej: W chwi­li, w któ­rej powóz za­przę­żo­ny w dwa wy­bor­ne ogie­ry

 

… i do­sze­dłem do wnio­sku, że to nie ma sensu. → Zbędna spacja po wielokropku.

 

NIE! – wrza­snął Janis… → Umiał wrzeszczeć wielkimi literami???

A może: Nie!!! – wrza­snął Janis

 

A ty – wska­zał pal­cem na syna… – A ty – wska­zał pal­cem syna

Wskazujemy kogoś, nie na kogoś.

 

Nie­dłu­go o po­my­śle […] usły­sze­li wszy­scy.Niebawem o po­my­śle […] usły­sze­li wszy­scy.

 

po­sta­no­wił zbu­do­wać na zbo­czu góry po­tęż­ny bu­dy­nek… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …po­sta­no­wił wznieść na zbo­czu góry po­tęż­ny bu­dy­nek

 

Lichą, pa­pie­ro­wą, z wy­wi­nię­ty­mi ku dole war­ga­mi. Lichą, pa­pie­ro­wą, z wy­wi­nię­ty­mi ku dołowi war­ga­mi.

Tu znajdziesz odmianę rzeczownika dół.

 

or­na­men­tykę ­– sam… → Jedna spacja po półpauzie wystarczy.

 

któ­ry­mi każdesied­miu po­etów… → …któ­ry­mi każdysiedmiorga po­etów

 

W ko­lo­ro­wy tłu­mie… → Literówka.

 

Co wstą­pi­ło w Apol­lo Du­ka­sa?Co wstą­pi­ło w Apol­la/ Apollona Du­ka­sa?

Tu znajdziesz odmianę imienia Apollo.

 

Janis nie za­kła­dał, że tak zwy­czaj­nie za­ło­ży swój naj­lep­szy strój… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …Janis nie za­kła­dał, że tak zwy­czaj­nie przywdzieje swój naj­lep­szy strój

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Anonim wita regulatorów i serdecznie dziękuje za lekturę oraz za łapankę, błędy zostały wyplenione.

Bardzo proszę, Anonimie, miło mi, że uznałeś uwagi za przydatne, a skoro dokonałeś poprawek, mogę udać się do klikarni. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, całkiem, całkiem. Wprawdzie kilku rzeczy nie rozumiem, jak na przykład tego, dlaczego w krainie, której mieszkańcy tak ubóstwiają poezję, najznakomitsi poeci są nędzarzami, a obrzydliwie bogaty młodzieniec nie ma żadnych szans u nędzarki? No ale pewnie taka bajkowa konwencja, objawiająca się również w tym, że po jednym spojrzeniu Janis zakochuje się na śmierć w Kirke i robi wszystko, aby ją zdobyć. Dobrze, że trochę przełamujesz puchowy klimat żądaniem pannicy, żeby ją zabrać do najdroższej knajpy, jak dla mnie wprowadziło to powiew świeżości i uatrakcyjniło opowiadanie.

Jest tu trochę nierówne tempo. Wstęp wydał mi się bardzo długi (z palcem w nosie mógłbyś go dwukrotnie skrócić i na jedno by wyszło :P), potem rozmowa z ojcem (spodobała mi się chyba najbardziej w całej opowieści), późniejsze wydarzenia opisałeś bardzo skrótowo, aż potem nastał bal i finałowe wydarzenia. Pod tym kątem opowiadanie mi nieco kuleje.

Gawędziarski styl sprawił, że w sumie czytało się to dobrze i przyjemnie.

 

Wraz z córką – wspomnianą przed chwilą Kirke – mieszkał w ścisłym centrum stolicy, a jego dom zawsze był otwartydla gości.

Tu się jeszcze chochlik ostał.

Polecę do klikarni.

 

Anonim kłania się Amonowi!

Wprawdzie kilku rzeczy nie rozumiem, jak na przykład tego, dlaczego w krainie, której mieszkańcy tak ubóstwiają poezję, najznakomitsi poeci są nędzarzami, a obrzydliwie bogaty młodzieniec nie ma żadnych szans u nędzarki?

Ot, przywiązanie do kwestii materialnych jest w tamtej rzeczywistości (a może tylko na Atlandydzie) uznawane za coś mniej godnego niż oddanie się poezji. Ci, co zbijają fortuny, niech je sobie zbijają, to nawet pod pewnymi względami pożyteczne jest, ale niech sobie nie wyobrażają, że zrobią tym wrażenie na ludziach pióra.

(z palcem w nosie mógłbyś go dwukrotnie skrócić i na jedno by wyszło :P)

I tak ucięto ze dwa długie akapity, żebyś Ty widział, jak narrator ględził, zanim go nie ustawiono do pionu :)

Podziękowania za lekturę i zgłoszenie biblioteczne!

Hmmmm. A mnie tekst nie przekonał. Po pierwsze, nie siadł mi ten gawędziarski styl – czasami miałam wrażenie, że narrator więcej obiecuje, o czym to za chwilę opowie, niż faktycznie opowiada. Po drugie – same uczucia, wielki romans to nie dla mnie. Tym bardziej że nie fascynuje mnie ani poezja, ani wielka kasa.

Energię do działania przekierował w cokolwiek dziwnym kierunku;

Dziwnie to wygląda.

Babska logika rządzi!

Anonim dziękuję Finkli za wizytę i podzielenie się opinią. Szkoda, że nie trafiło.

Witaj Anonimie! Bardzo podobała mi się twoja opowieść. Ciekawy pomysł z narracją i wtrąceniami. Szczególnie wstęp był udany i zachęcał do dalszej lektury. Fabuła też niczego sobie. Co prawda tajemnica Janisa była do przewidzenia ale Kirkę zaskoczyła mnie kompletnie. Ponadto, duży plus za stworzenie świata z innymi wartościami niż nasz. Dzięki temu tekst oprócz wartości rozrywkowej ma też przesłanie. Nie wiem czy to było twoim celem Anonimie, ale skłoniłeś mnie do refleksji ;) Powodzenia.

 

P.S. Tu jedna kropeczka za dużo.

niż siedzieć w zamknięciu że wściekłymi kobietami.

"Naucz ich żeby się nie bali. Strach przydaje się w niewielkich dawkach, ale kiedy towarzyszy ci stale, przytłacza, zaczyna podważać to kim jesteś i nie pozwala stwierdzić co jest służne a co nie."

Anonim wita Black Rose i dziękuję za lekturę. Czuje satysfakcję w związku z tym, że skłonił do refleksji ;)

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Anonim dziękuje Anet za przybycie!

 

Zgasła fajeczka, skończona bajeczka

 

Bardzo sympatyczne, przyjazne opowiadanie, którego sercem jest narrator, postać barwniejsza od bohaterów – to jego swada i charakter są tutaj podstawą subtelnego humoru, i to mi się podoba. Światotwórstwo, jak dotąd, najbardziej dopracowane, z dodającymi głębi odniesieniami, plany ojca i syna proste, acz zwariowane. Co Janis ukrywał, można było od początku zgadnąć – ale to dobrze, bo jest logiczne, za to tajemnica Kirke mnie zaskoczyła.

 

Łyżka dziegciu do tego miodu: troszkę niezdecydowany jesteś z tymi maskami – na początku myślałam, że wszyscy je noszą. No i – język. Zasadniczo jest dopasowany do treści, ale sporo tu drobnych jak piasek błędów: consecutio temporum, trochę zbędnych zaimków, błędy kategorialne, np. „wstęp przyznawano” – nie można przyznać wstępu, a tylko prawo do niego. Zwróć uwagę na formy częstotliwe – nie zawsze poprawnie ich używasz. Dom nie może niczego posiadać (drzwi ani innej stolarki też nie), bo nie jest osobą. Co to znaczy „urealnić”? Czy Elias nie chciał Janisa po prostu sprowadzić na ziemię? (dalej używasz tego idiomu). Ulotki się drukuje, ale nie tworzy, poza tym pięć razy w krótkim fragmencie powtarzasz słowo „scena” – to się rzuca w oczy. Pierwsza wypowiedź Eliasa wprowadza bathos – to jest potrzebne, ale czy w ten sposób? Co to właściwie znaczy: „tudzież ostatnia przeszkoda, by mogła ona znaleźć się”? Skoro poeci reprezentują obie płci, to jest ich siedmioro, ale każde ma tylko jedno oblicze.

 

Większość metafor sensowna i zgrabna, elementy punktowane są, a jakże – najważniejszy z nich to maski, bez których plan Janisa nie mógłby się udać. Do tego zegarki, które także mają znaczenie, mignął mi też jedwab.

 

Błędy wyczesane z tekstu do odbioru na priv. Potrzebuję też adresu Twej siedziby, do której wyślę zasłużone nagrody.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Cześć, Tarnino!

Dziękuję za wszystkie miłe słowa na temat opowiadania, cieszę się, że humor oraz zabieg z wyeksponowaniem narratora Cię przekonały. Za wyłapanie baboli też dziękuję, jak najbardziej będę zainteresowany ich szczegółową listą.

Pozdrawiam!

W takim razie poproszę adres mailowy na priv heart (i oczywiście adres dla jednorożców też na priv).

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka