- Opowiadanie: master-of-orion - Uchwycone w zwierciadle

Uchwycone w zwierciadle

Opowiadanie po raz pierwszy opublikowane w moim Fantazmatowym zbiorku opowiadań “Bogowie i pielgrzymi”.

https://fantazmaty.pl/czytaj/antologie/#bogowie-i-pielgrzymi

CW: śmierć, przemoc, wykorzystywanie seksualne

 

Opowiadanie opracowali:

Redakcja: Magdalena Kowalewicz

Kontrola redakcji: Magdalena Świerczek-Gryboś

Korekta: Marysia Bernaciak, Ilona Skrzypczak, Paweł Sadowski, Karolina Deryło

Weryfikacja: Michał Gola, Aleks Gapski, Anita Brzozowiec

Kontrola przed składem: Anna Katarzyna Sikorska

 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Uchwycone w zwierciadle

Tak piękny świat nie potrzebuje człowieka – oto moja pierwsza myśl na widok Tau Ceti f. Ziemia mogła poszczycić się dziesięcioma miliardami Homo sapiens i czy wyszło jej to na zdrowie? Oczywiście plan był taki, żeby dawne grzechy zostawić za sobą. Mieliśmy wyrwać się z kolein starego życia i nie zmarnować drugiej szansy.

Byłoby cholernie przykro – myślałam, patrząc na fantazyjne wzory w dole.

Wiatr gnał śnieżnobiałe chmury nad spiralami purpurowych alg niesionych morskimi prądami. Turkusowy wszechocean oblewał postrzępione linie brzegowe, lądy zieleniły się, brązowiły i żółciły, a artystycznego efektu dopełniały liczne archipelagi – jak kropelki farby naniesione tu i tam zamaszystymi chlapnięciami pędzla.

Patrzyłam na to ze wzruszeniem, wiesz? Nie chodziło tylko o piękno. Widziałam planetę w stanie dziewiczym. To tak jak wtedy, gdy po nocnej śnieżycy otwierasz drzwi w słoneczny zimowy poranek i wahasz się przez moment, zanim postawisz pierwszy krok i przebijesz skrzącą się, wygładzoną wiatrem pokrywę śnieżną. Bo wiesz, że to nieodwracalne. Bo zniszczysz coś idealnego i chodnik już nie będzie taki sam, choć to przecież tylko głupie kryształki lodu.

Chciałam się nacieszyć widokiem świata nietkniętego jeszcze ludzką stopą.

Na niskiej orbicie wisiał Eneasz, czyli na przemian nasz dom i mauzoleum od blisko dziewięciu dekad. Żagiel słoneczny miał nadal rozłożony, więc mógł sprawiać wrażenie większego niż w rzeczywistości, ale tak naprawdę była to mała, metalowa puszka połączona z wielką, cylindryczną lodówką.

Tak piękny świat nie potrzebował człowieka, za to człowiek bardzo potrzebował świata.

 

***

 

Trzy tygodnie przed planowanym wejściem na orbitę zebrali się w centrum modułu mieszkalnego, w największym pomieszczeniu pełniącym dotychczas funkcję świetlicy i sali gimnastycznej. Powietrze wydawało się gorące i gęste, wręcz lepkie, przesycone potem i ekscytacją. Po raz pierwszy od opuszczenia heliosfery cała piątka czuwała jednocześnie.

Dwie osoby stały przy naściennym ekranie: wysoki mężczyzna z wąsami i krótko ostrzyżona kobieta – on koło pięćdziesiątki, ona parę lat młodsza. Cole i Rebecca, którym przypadł zaszczyt przekroczenia granic układu na jawie, komentowali przewijające się na wyświetlaczu dane z pierwszych sond atmosferycznych. Pozostałe trzy osoby siedziały na czym popadnie kilka metrów dalej. Adrienne, Erik i Detlev, niedawno wyrwani z kriostazy, tarli czerwone, podkrążone oczy, ale na ekran spoglądali w miarę trzeźwo, napędzani adrenaliną i lekkimi stymulantami.

– Jak widzicie – powiedziała Rebecca, wskazując na wykres – skład atmosfery Eridu pokrywa się prawie w stu procentach z przewidywaniami na podstawie pierwszych obserwacji fotometrycznych.

– Byłoby trochę chujowo, jakbyśmy odkryli, że tam się nie da oddychać – mruknął Detlev, ze słyszalnym chrobotem drapiąc się po zarośniętej, kwadratowej szczęce.

– Sondy nie wykryły obecności toksyn. – Cole zignorował komentarz.

– Ani fauny, która byłaby ewidentnie groźna dla człowieka – dodała Rebecca. – Jednak ogólnie form życia jest tu nawet więcej, niż wskazywałyby biosygnatury, które wykryliśmy z Ziemi.

Na chwilę zamilkła, pozwalając reszcie obejrzeć nagrania zgromadzone przez sondy. Piaszczyste zatoki i laguny purpurowe od alg. Gęste lasy pełne drzew o gałęziach zygzakowatych jak błyskawice. Rozległe stepy falujące na wietrze niczym ocean, a na nich stada sześcionogich zwierząt skubiących seledynową trawę.

– Przyjrzeliśmy się kilku dobrze rokującym lokalizacjom – oznajmił rzeczowo Cole. – Wszystkie spełniają podstawowe kryteria, których chyba nie muszę powtarzać.

Rebecca przemknęła wzrokiem po trzech bladych twarzach o zmęczonych spojrzeniach.

– Obudziliście się na tyle, że pamiętacie, czego was uczyli?

Adrienne ziewnęła przeciągle. Czarne włosy miała zaplecione w półmetrowy warkocz.

– Tak, Becca. Umiarkowany klimat, gleba odpowiednia pod uprawy, dostęp do słodkiej wody i biomasy… Oprócz tego, yyy, rudy metali i pierwiastków ziem rzadkich… i coś tam jeszcze.

– Łyknijcie po drugiej tabletce rozbudzacza – jęknęła Rebecca – bo nie mogę patrzeć, jak wam się zamykają te przekrwione oczy.

– Ja też mam problem z patrzeniem ci w oczy. – Detlev się wyszczerzył, po czym dyskretnie, ale zauważalnie prześlizgnął się wzrokiem po jej biuście. – Tyle że z innych powodów.

Przez krótką chwilę panowała niezręczna cisza.

– To było nie na miejscu, Det – mruknął Cole, krzywiąc się.

Erik, miedzianowłosy brodacz o pucołowatej twarzy, odchrząknął.

– Jest coś, co odróżnia od siebie te miejscówki?

Rebecca przewinęła kilka slajdów.

– Komputer umieścił na szczycie listy jedną lokalizację nadbrzeżną, jedną na skraju puszczy podrównikowej i jedną niedaleko od… – Zawiesiła głos.

– To najlepiej pokazać. – Cole mrugnął porozumiewawczo, szukając na tablecie odpowiedniego nagrania. – Miesiąc temu, gdy Eneasz był jeszcze na obrzeżach układu, wykryliśmy na powierzchni anomalię. Ma albedo bliskie jednego…

– Odbija światło lepiej niż świeży śnieg? – wtrącił z niedowierzaniem Erik.

– Mhm. Nienaturalnie okrągły kształt, około sześciuset metrów średnicy. Kiedy pierwsze sondy weszły w atmosferę… wysłały to.

W tym momencie na ekranie ukazało się drżące, trochę niewyraźne nagranie z kamery bezzałogowego szybowca. Z rozległej równiny wyrastał niewielki płaskowyż o stromych, poszarpanych zboczach, a na jego powierzchni spoczywała gigantyczna kropla rtęci. A przynajmniej takie wrażenie odnosiło się w pierwszej chwili. Oczywiście później człowiek stwierdzał, że to tak naprawdę kopuła, lśniąca jak lustro albo polerowany chrom. W półkulistej powierzchni przeglądało się niebo i sunące po nim pierzaste chmury.

– Nie byliśmy tu pierwsi…? – wykrztusiła wreszcie Adrienne, przerywając przedłużające się milczenie. – Mamy coś jeszcze? Inne ślady tych budowniczych? Boże, przecież to może oznaczać…

– Wiem, pierwszy kontakt, ale nie ekscytuj się, Adie, bo niczego więcej nie znaleźliśmy – odpowiedziała Rebecca. – Żadnych budynków, żadnej infrastruktury. Nie ma też niczego, co sugerowałoby, że cywilizacja industrialna kiedykolwiek tu istniała: pyły w atmosferze są wyłącznie wulkanicznego pochodzenia, nie ma sztucznych zanieczyszczeń ani dziury ozonowej, żadnych radioaktywnych „gorących punktów”…

– Może na dnie oceanu siedzi garstka hipisów i ekoświrów – mruknął Detlev.

– O ile nam wiadomo, obecnie jesteśmy tu sami. – Wzruszyła ramionami. – Wyginęli? Odeszli? Coś ich zabiło? Jest za wcześnie, żeby gdybać.

– Otóż to – przytaknął Cole. – Rozumiem, że jesteście w szoku, my też byliśmy. Na pewno zastanawiacie się, co jeszcze wiemy na temat obiektu, ale odpowiedź brzmi: praktycznie nic. Kiedy wejdziemy na orbitę, wypuścimy specjalistyczne sondy. Większość zajmie się analizą gleb i biosfery, ale kilka będzie musiało skupić uwagę na kopule. Moim zdaniem trudno wybrać miejsce lądowania, nie mając pojęcia, czym jest ta budowla.

– Delikatnie mówiąc – prychnął Detlev. – To jest decydujący czynnik i mniejsza o to, czy gleba będzie płowa, czarna czy sraczkoburaczkowa. Jeśli w środku znajduje się technologia obcych albo, cholera, nie wiem, niewyczerpane źródło energii, musimy być blisko. A jeśli to coś jest niebezpieczne, załóżmy kolonię choćby i na biegunie, aby jak najdalej. To wielka niewiadoma i musi jak najszybciej przestać nią być.

Rebecca z namysłem pokiwała głową.

– W tym konkretnym przypadku zgadzam się z Detlevem – przyznała.

 

***

 

Później na jakiś czas przestałam spoglądać na Eridu jak na coś pięknego i nieskalanego. Dużo się działo. Etap najostrzejszego hamowania, a potem wejście na orbitę oraz seria manewrów orbitalnych, przytulenie się do planety, aż kula zmieniła się w krzywiznę, a spektakl wschodów i zachodów słońca spowszedniał, podziwiany sześć razy na dobę. W międzyczasie konstruowaliśmy nowe sondy i czujniki, by wreszcie przystąpić do badań. Pierwszy zachwyt minął, wyobraźnia przygasła w natłoku zajęć. Wszyscy rozbudziliśmy się na dobre.

Nie, to spore nadużycie. Nasza piątka wstała, ale cztery tysiące kobiet i tysiąc mężczyzn nadal tkwiło w cylindrycznym kriomodule, śpiąc bez snów. Blisko stulecie temu położyli się do komór, ufając, że wybierzemy najlepsze miejsce na kolebkę nowej cywilizacji i zapoczątkujemy ją zgodnie z wytycznymi ludzi, którzy dawno umarli. A nawet gdyby żyli, to i tak nie mogliby nas do niczego zmusić. Słowem: śpiący ufali, że będziemy przestrzegać Procedur Kolonizacyjnych. Bo przecież ten sążnisty plik tekstowy, nad którym przez prawie rok debatowały rzesze ekspertów, reguluje wszystkie sprawy i rozwiewa wszystkie wątpliwości.

Prawda?

W tym właśnie problem, że nie wszystkie.

 

***

 

Elementy pancerza metalowego chrząszcza nachodziły na siebie jak płyty zbroi, łącząc ochronę ze względną swobodą ruchów. Pod dwiema największymi osłonami na plecach stworzenia krył się – zamiast pary błoniastych skrzydeł – cały asortyment czujników biochemicznych.

Rebecca z zacięciem majstrowała przy tych najwrażliwszych miejscach mechanicznego owada. Czynność nie należała do łatwych, bo po wejściu na orbitę znów znaleźli się w stanie nieważkości.

– Puk, puk.

Podniosła głowę znad aparatury. W wejściu zawisła Adrienne.

– Większość ludzi puka, zamiast mówić, że puka.

– Przemiła jesteś, Becca. – Kobieta podpłynęła do żuka. W zero g jej warkocz żył własnym życiem, wijąc się jak lśniący, czarny wąż. – Już nie potrzebujesz pomocy przy tych czujnikach?

– Potrzebuję. – Rebecca przypięła wkrętak do paska i wzięła Adrienne za rękę. Pieszczotliwie pogładziła delikatną skórę biolożki. – Przepraszam, po prostu ostatnio źle sypiam. Mam taki sen… Zresztą, nieważne.

– Może wyspałaś się w komorze i zwyczajnie nie jesteś zmęczona? – zażartowała Adrienne. – Drzemałaś przez ponad sześćdziesiąt lat z przerwami. – Zachichotała. – W sumie jedenaście krzyżyków na karku. Nie wyglądasz na swój wiek.

– Ty też. Zdecydowanie nie.

Spojrzały sobie w oczy. Można było odnieść wrażenie, że kobiety stanowią swoje przeciwieństwo. Adrienne była szczupła i drobna, a od czirokeskiej prababki otrzymała w spadku czarne włosy, ciemne tęczówki oraz wyraziste, przyjemne dla oka rysy. Z kolei Rebecca była wyższa, o nieco męskiej urodzie, oczy miała niebieskie, a blond włosy ścinała krótko.

– Tobie też coś nie daje spokoju, Adie – dodała, bardziej stwierdzając fakt, niż pytając.

– Właśnie coś odkryłam.

– Wyduś to z siebie – powiedziała Rebecca.

– Pamiętasz, jaka byłam podekscytowana, kiedy drony przysłały pierwszą partię danych o strukturze i składzie roślin?

– Czegoś takiego się nie zapomina.

– Wstępna analiza heurystyczna wykazała, że rośliny nie powinny być toksyczne, a ja nie chciałam czekać na dalsze testy… więc puściłam symulację metaboliczną, bardzo szczegółową. Czterdzieści wirtualnych białych myszek jadło przez miesiąc mieszankę lokalnych roślin. Owoce, nasiona, bulwy.

– I co?

– Myszy pozdychały.

W pierwszej chwili Rebecca omal nie parsknęła śmiechem.

– Dobrze, że nie eksperymentowałaś na żywych organizmach. – Spoważniała. – Ale co to oznacza dla nas? Jakieś toksyny? Drobnoustroje? Możemy się czymś zarazić na powierzchni? – zapytała z niepokojem.

– Nie, chodzi o coś innego – powiedziała biolożka. – O chiralność. Przeprowadziłam dodatkowe testy i odkryłam spore niezgodności na poziomie biochemii. Na przykład w ekosystemie Eridu białka są zbudowane z aminokwasów w konfiguracji D, a nie L jak u nas. Różnice obejmują też inne związki…

Urwała, widząc tępe spojrzenie przyjaciółki.

– Wytłumacz, ale wyobraź sobie, że mam pięć lat.

Adrienne westchnęła z poirytowaniem.

– Hm, jak by ci tu…? – Rozejrzała się, szukając odpowiedniego porównania. – Cząsteczki są jak dłonie. Prawa jest lustrzanym odbiciem lewej. Różnią się wyglądem i działają trochę inaczej. Spróbuj lewą ręką użyć nożyczek dla praworęcznych, to sama zobaczysz.

– I komórki myszy są jak te niepasujące nożyczki?

– Nie tylko myszy, Becca. Całe ziemskie życie tak ma.

Inżynier zatrzasnęła pokrywę na grzbiecie żuka i przez chwilę wbijała wzrok w matową obudowę.

– I co z tym zrobimy? Tutejsze rośliny i zwierzęta są dla nas zabójcze, tak?

– W najlepszym razie okażą się mniej więcej tak pożywne jak tektura. W najgorszym… faktycznie mogą być trujące, bo niektóre „lustrzane cząsteczki” mają zupełnie inne działanie niż ich zwykłe odpowiedniki. A odpowiadając na twoje pierwsze pytanie, nic nie zrobimy. Posadzimy własne rośliny, bo minerały i związki azotu w glebie są normalne. Musimy po prostu liczyć na własne plony.

– Mhm. Będziemy wysepką L-nożyczek w oceanie D-nożyczek.

Adrienne wybuchła śmiechem.

– Jestem pewna, że nikt nigdy w całej historii języka nie wypowiedział takiego zdania!

 

***

 

Osiemdziesiąt siedem lat podróży, w tym osiemnaście długich lat na jawie, nudnego czuwania w ciasnocie i samotności. Sami siebie skazaliśmy na ten los. Odsiadywaliśmy wyroki wydane przez młodych, pełnych entuzjazmu ochotników, którymi kiedyś byliśmy.

Chyba bym oszalała, gdyby nasze warty się nie zazębiały.

Tak było dziesiątki razy: po czterech miesiącach czuwania Cole kładł się do komory, a ja budziłam ciebie. Z początku wydawałaś się zagubiona. Jak gdyby pogrążona w gęstej mgle, której ja nie mogłam zobaczyć. Byłaś, ale cię nie było. Patrzyłaś przeze mnie, pojmując znaczenie kolorów i kształtów w podobnym stopniu co kilkudniowy noworodek. I byłaś równie bezradna. Czekałam cierpliwie sześć albo i osiem godzin, aż zaczniesz kontaktować i wreszcie mnie rozpoznasz.

Ja miałam mniej szczęścia, bo mnie budził Cole. Był miły i taktowny, ale mimo wszystko czułam się nieswojo. Nie lubię być bezbronna w obecności obcych ludzi. A wszyscy tak naprawdę byli mi obcy, mimo że w każdym cyklu spędzałam cztery miesiące z nim, a potem cztery miesiące z tobą. Bo przecież nie wystarczy zamknąć ludzi w metalowej puszce, żeby zapałali do siebie przyjaźnią. Albo miłością.

Obie potrzebowałyśmy bliskości, intymności, dotyku drugiej osoby. Sama rozumiesz… Przez osiemnaście lat każdego z nas osaczał kosmos. Samotność narastała, gotowa w każdej chwili zmiażdżyć człowieka tak, jak ciśnienie w głębinach potrafi zmiażdżyć nurka. Jaki miałyśmy wybór?

Mam nadzieję, że nie robiłaś sobie złudzeń, że to coś więcej.

 

***

 

Eridu był rajem – wiedzieli o tym już wcześniej, ale teraz przekonali się na własnej skórze. We trójkę, bo Cole i Adrienne na wszelki wypadek – zgodnie z Procedurami – zostali na Eneaszu.

– Witaj, przyszłości! Witaj, nowy świecie! Obyśmy uniknęli starych błędów – powiedział uroczyście Erik, który zgodnie z wynikiem losowania jako pierwszy wysiadł z lądownika i zrobił kilka kroków w wysokiej, bladozielonej trawie. Cieszył się jak dziecko. Rebecca wywróciła oczami, ale i ona wyglądała na wzruszoną. Detlev wyszedł jako ostatni i zaraz położył się na ziemi.

– Tego mi było trzeba – powiedział i wziął głęboki wdech przez nos. – Zwłaszcza po tylu latach wąchania powietrza, które ciągle psułeś – dodał i zarechotał.

Erik posłał mu na wpół smutne, na wpół urażone spojrzenie.

– Przypominam, że to się nagrywa – mruknęła Rebecca, stukając palcem w maleńki rejestrator na swoim ramieniu. – Historyczny moment i w ogóle.

– Skoro zostawiamy przeszłość w tyle, to może zadęcie też sobie odpuścimy? – zaoponował Detlev. – A skoro…

– Słyszycie? – przerwał mu Erik. – To anomalia tak gra?

Wsłuchali się w niesioną wiatrem niby-muzykę rozpisaną na setki głosów. Śpiewne, przeciągłe nuty, nasycone alikwotami wiolonczeli i szamańskiego bębna, przenikały się i nakładały na siebie, tworząc pozbawioną melodii, ale bogatą harmonicznie ścianę dźwięku.

– „Grające lasy” – powiedziała Rebecca. – Pamiętacie tamte zygzakowate drzewa? Adrienne wspominała, że kiedy wieje wiatr, gałęzie ocierają się o siebie. Mają w środku puste przestrzenie, więc działają jak pudła rezonansowe, a załamania są rozmieszczone w taki sposób, żeby wywołać wibracje o określonych częstotliwościach.

– Po co im to? – zapytał Detlev.

– Adie ma teorię, że w ten sposób wabią zwierzęta zapylające.

Milczeli jeszcze przez chwilę.

– Nie uważacie, że to piękne? – odezwał się wreszcie Erik.

– Jeśli ktoś lubi muzykę eksperymentalną. – Detlev wzruszył ramionami. – Lecimy?

Wyprowadzili skutery z wnęk lądownika, obserwowani przez stado pasiastych, sześcionogich niby-gazel o gadziej skórze. Zaciekawione zwierzęta podeszły na mniej niż sto metrów, czerwieniejąc i niebieszcząc się jak kameleony, a spłoszył je dopiero dźwięk silników.

– Odważne – zauważył Detlev. – Dziwne, że nie mają naturalnych wrogów.

Rebecca obróciła w rękach kask podobny do motocyklowego.

– To zaskakująco spokojna planeta – mruknęła, z zamyśleniem przyglądając się własnemu odbiciu w szybce. Po chwili uniosła wzrok i spojrzała na Detleva. – Ale na tych równinach żyją też padlinożercy o podobnych rozmiarach. Podejrzewam, że nie pogardziliby żywą ofiarą, gdyby była słaba i bezbronna.

Włożyła kask, wskoczyła na skuter i nie czekając na pozostałych, ostro ruszyła. Mężczyźni dogonili ją dopiero po chwili. Na razie lecieli nisko, tnąc niby-sawannę trzema liniami wygniecionej trawy.

Po niecałym kwadransie dotarli do podnóża płaskowyżu. Przed nimi wyrastała stroma, niemal pionowa ściana ostrych, poszarpanych skał. Rebecca posadziła skuter niebezpiecznie blisko rozstawionej przez drony aparatury pomiarowej, uniosła szybkę, po czym zadarła głowę.

– Gotowi?

– Nie mogę się doczekać! – zawołał Erik.

– Więc zobaczmy to cudo na własne oczy – odpowiedziała i zatrzasnęła wizjer.

Przełączyli skutery na tryb pionowego startu i wzbili się w powietrze, ślizgając się nad krzywizną zbocza – Rebecca na szpicy, a mężczyźni nieco z tyłu, po bokach.

Nagle, w dwóch trzecich drogi, w słuchawkach rozległ się spanikowany głos Detleva.

– Coś się dzieje z silnikami, strasznie szarpie! Spada moc w…! O kurwa!

Zawołał coś jeszcze, ale zagłuszył go przeszywający wrzask Erika i metaliczny zgrzyt.

Rebecca zawróciła w samą porę, żeby zobaczyć, jak sczepione pojazdy uderzają o skałę, a potem spadają bezwładnie. Jak najszybciej zniżyła lot, bezwiednie mamrocząc litanię przekleństw. Posadziła maszynę na trawie, drżącymi rękami zerwała kask i rzuciła go na ziemię.

Skuterem Detleva musiało szarpnąć na tyle mocno, że uderzył w drugi pojazd, a potem pociągnął go ze sobą w dół. Rebecca z sykiem wciągnęła powietrze. Krwawa miazga, która kiedyś była Erikiem, leżała przygnieciona ciężarem obu maszyn. Tego nie dało się przeżyć. Rebecca otarła łzy i wolno podeszła do drugiej ofiary.

Detlev leżał kilka metrów dalej. Siła uderzenia musiała wyrwać go z zaczepów. Z dziwacznie wykrzywionej ręki sterczała pęknięta kość. Mężczyzna próbował coś powiedzieć, ale zamiast słów spomiędzy jego warg wydobywały się tylko krwawe bańki.

Rebecca przyklęknęła i pochyliła się nad nim.

 

***

 

Ciała zostawiłam u stóp skalnej ściany. Nie było czym wykopać grobów, nie znalazłam też wystarczająco wielu kamieni, żeby przysypać zwłoki. Pozostawało mieć nadzieję, że padlinożerne niby-kraby i niby-hieny nie zainteresują się nimi zbyt szybko. Może odstraszy je nieznajomy zapach wraków i ciał. To ironiczne, że nawet by się nie najadły, bo nie potrafiłyby strawić człowieka. Rozwlekłyby tylko strzępy mięsa po równinie; larwy, bakterie i pleśnie też by się z nimi nie uporały. Tutejsza gleba nie chciała nas wchłonąć, tak jakby planeta nie życzyła sobie, byśmy stali się jej częścią. W kwestii rozkładu mogliśmy liczyć tylko na własną florę bakteryjną.

Po co katowałam się takimi refleksjami? Sama nie wiem.

Powrót do transportera zdawał się trwać w nieskończoność. Kiedy wreszcie do niego dotarłam, siadłam na seledynowej trawie, oparłam plecy o gładki jak szkło kadłub i długo, długo rozmyślałam ze wzrokiem wbitym w horyzont. Dopiero po prawie godzinie wzięłam się w garść na tyle, żeby się z wami skontaktować.

Została nas trójka. Nie tak miało być, prawda?

Wszystko powinno być inaczej. Wszystko.

 

***

 

– Jesteś pewna, że wcześniej nic złego nie działo się z silnikami skutera? – drążył Cole.

Rebecca zerwała się z podłogi i wykonała taki ruch, jakby chciała rzucić tabletem o ścianę. Zaczęła nerwowo krążyć po klaustrofobicznym wnętrzu lądownika i wzięła kilka głębokich oddechów.

– W każdym razie Detlev o niczym nie wspomniał – powiedziała, uciekając wzrokiem od kamerki urządzenia. – Na moje ucho silnik działał sprawnie. Do momentu, aż przestał.

Widoczny na ekranie Cole z namysłem pokiwał głową.

– Osobiście powiedziałbym, że gwałtowne wahnięcia obrotów uszkodziły turbinę. Możesz to potwierdzić?

– Nie przyjrzałam się – wydusiła przez zaciśnięte gardło. – Widok wnętrzności trochę utrudnia koncentrację. Może sam się tu pofatygujesz i zrobisz oględziny, co?

Cole odchrząknął ze zmieszaniem.

– No cóż, jeśli rzeczywiście tak było – kontynuował – to musiała być awaria elektroniki. Wiem, że to dla ciebie trudne, ale spróbuj ochłonąć i przypomnieć sobie lądowanie. Żadnych problemów z autopilotem? Nie przyziemiliście trochę za ostro?

– Nie. Wszystko poszło idealnie – odpowiedziała Rebecca matowym głosem.

– Rozumiem. Albo raczej nie rozumiem – sprostował i westchnął ciężko. – Pozostaje jeszcze jedna kwestia… Nie wiem, czy wiesz, ale twój rejestrator przestał działać na chwilę po katastrofie.

– Wiem. To wyszło przed chwilą w diagnostyce. – Znów usiadła na podłodze i wsunęła kolana pod brodę. – Sam moment wypadku się nagrał, ale wszystko i tak stało się za moimi plecami.

– Chodzi mi raczej o ten zbieg okoliczności. Kamery Erika i Detleva uległy uszkodzeniu, ale twoja nie była nawet draśnięta. A mimo to przestała działać na prawie dwie minuty.

– Do czego zmierzasz?

– Do niczego. Po prostu wydaje mi się to dziwne, bo ten sprzęt powinien być praktycznie niezawodny.

Rebecca przez chwilę się zastanawiała.

– Myślisz, że to jakaś interferencja? – zapytała. – Że anomalia zakłóca pracę elektroniki?

– Hm, możliwe. Choć z drugiej strony, dronom i aparaturze pomiarowej nic się nie stało.

Cole podpłynął do okna i spojrzał na zewnątrz. Na ekranie tabletu, oprócz jego twarzy, znalazł się wycinek błękitnego globu.

– Co teraz zrobimy? – zapytała Rebecca.

– W tym momencie nic. Muszę się zastanowić i naradzić z Adrienne, a tymczasem Eneasz zaraz schowa się za krzywiznę planety i urwie się łączność. Czekaj przy lądowniku. Bez odbioru.

 

***

 

Czekały mnie co najmniej dwie godziny całkowitej samotności. Zapadał wieczór i robiło się chłodno, więc rozstawiłam namiot niedaleko transportera, w zasięgu sieci bezprzewodowej. Odległa kopuła, rozświetlona ostatnimi promieniami słońca, pomarańczowoczerwona jak roztopiony metal, górowała nad krajobrazem.

Byłam rozbita, wściekła na siebie i wszechświat. Kuliłam się pod przygniatającym ciężarem poczucia winy. Mogłam temu zapobiec!

Ale oczywiście takie myśli są bez sensu. W naszej wyprawie chodziło przecież o nowy początek, nie o rozpaczanie nad minionymi błędami. „Przeszłość jest niezmienna jak skała, ale dzięki temu stanowi fundament, na którym można zbudować przyszłość” – tak nas uczyli i w to wierzyliśmy.

A skoro mowa o skałach…

Trochę dla zabicia czasu, trochę w ramach jakiegoś dziwnego katharsis, a trochę z czystego masochizmu postanowiłam zajrzeć do plików Erika, które po śmierci właściciela komputer zaklasyfikował jako ogólnodostępne. Przeglądałam je ze łzami w oczach. Wśród wykresów, analiz, książek, prywatnych nagrań muzycznych i zaskakująco niewielu filmów pornograficznych natrafiłam na coś w rodzaju dziennika. Wpisów było kilkadziesiąt, ale moją uwagę przykuł tylko jeden, zapisany półtorej doby przed lądowaniem.

Jeszcze nikomu o tym nie mówiłem. Do niedawna zastanawialiśmy się, jak to możliwe, że na Tau Ceti f (jakoś nie mogę przywyknąć do nazwy Eridu) rozwinęło się życie, skoro planeta znalazła się w ekosferze swojej gwiazdy dość niedawno (w skali kosmicznej, oczywiście). Nowa analiza warstw skalnych (dzięki ci, Becca, za tę nową sondę!) nie wykazała obecności biomarkerów w geologicznej przeszłości naszego nowego domu. Nie było więc taucetiańskich odpowiedników ziemskiego permu, karbonu czy dewonu. Żadnych gwałtownych zmian w składzie oceanów i atmosfery, żadnych torfowisk czy węgla, żadnego masowego wymierania, bo i nie miało co wymierać.

Pojęcia nie miałam, co o tym myśleć, więc wybrałam niemyślenie – schowałam tę wiedzę gdzieś głęboko w pamięci. Postanowiłam zataić odkrycie Erika przed tobą i Colem. Nie na zawsze – zresztą kiedyś i tak byście się o tym dowiedzieli – ale przynajmniej przez jakiś czas. Może źle postąpiłam, a może wcale nie.

Bo koniec końców, co by to zmieniło?

 

***

 

Po kilku godzinach rozważania wszelkich za i przeciw Cole uznał, że wpływ anomalii na elektronikę to najbardziej przekonujące wyjaśnienie wypadku i że należy ten wpływ potwierdzić albo wykluczyć przed sprowadzeniem z orbity pięciu tysięcy bezbronnych kolonistów. Stwierdził też, że skoro nie można zaufać systemom elektronicznym, będzie musiał zdalnie, w trybie manualnym, sprowadzić Rebeccę na orbitę. Po dezaktywacji autopilota lądownik stawał się znacznie bardziej toporny niż skutery, swoją wręcz archaiczną konstrukcją przywodząc na myśl początki ery kosmicznej. Istniała więc uzasadniona nadzieja, że we wprawnych rękach pilota transporter nie podzieli losu skuterów.

Oczywiście według Procedur w momencie wejścia na orbitę załoga Eneasza stała się Tymczasowym Ciałem Decyzyjnym, które w założeniu miało głosować. Jednak Procedury przewidywały również sytuacje, gdy niektórzy członkowie załogi mieli więcej do powiedzenia z racji specjalistycznej wiedzy w danej dziedzinie. W tym przypadku algorytm przypisał głosowi Cole’a tak dużą wagę, że biolożka i inżynierka nijak nie mogły go przegłosować, więc de facto decyzja należała do pilota.

Podczas startu Rebecca mogła tylko siedzieć w rozdygotanym fotelu i śledzić suche meldunki w słuchawce.

– Przeciążenie: zakres żółty, zużycie paliwa w normie – mówił Cole. – Wykonam drobną korektę kursu…

Rebecca poczuła ostatnie szarpnięcie, a potem – znajomą nieważkość.

– Jesteś na kursie, osiemset metrów od nas – ciągnął Cole. – Prędkość względna: zakres żółty. Otwieram zewnętrzną osłonę śluzy. Pięćset metrów. Trochę wyhamuję, może zatrząść. Sto trzydzieści metrów. Siedemdziesiąt… Czterdzieści, podchodzę do dokowania. Dwadzieścia metrów. Dziesięć… pięć… I mamy kontakt, zatrzaski trzymają. Witaj z powrotem, Becca.

Rebecca odetchnęła z ulgą na widok zielonej kontrolki, która informowała o szczelności połączenia.

– Dzięki za sprowadzenie mnie w jednym kawałku, Cole – powiedziała, odpinając uprząż.

 

***

 

Nigdy nie dociekałam, czy łączyła cię z Erikiem głębsza więź, czy chodziło tylko o seks. Wydaje mi się, że on ciebie pokochał, ale czy odwzajemniłaś jego uczucie? To byłoby zabawne w pewien okrutny, ironiczny sposób, jeśli oboje kochaliście bez wzajemności osobę, która was budziła.

Z tymi przebudzeniami to zresztą dziwna sprawa. Są niemiłe same w sobie. Zastanawiałaś się więc, jak okropne muszą być wtedy, gdy budzi cię niewłaściwa osoba? Wtedy, przy mechanicznym chrząszczu, omal nie powiedziałam ci o swoim Śnie, Który Chyba Nie Był Snem. Pewnie powinnam. Może wtedy sprawy potoczyłyby się inaczej.

Wszystko się ze sobą zlewało – doznania rozmyte jak miraż. Mdłości, zgrzyt wieka, światło wciskające się pod powieki. Najlepiej pamiętam ten dotkliwy chłód, którego nie sposób przepędzić, bo na dobre zadomowił się w kościach. Człowiek nie dbał wtedy o nic i pragnął jedynie zwinąć się w kłębek, a potem przestać cokolwiek czuć. Ale tak się nie dało. Oprócz zimna czułam jakiś dotyk, słyszałam czyjś głos. Jak zawsze podczas przebudzenia. Prawie nie kontaktowałam i pewnie te doznania odpłynęłyby do miejsca, gdzie trafiają wszystkie zapomniane sny… gdybym nie poczuła czegoś jeszcze. Ten dotyk był inny.

Rozchyliłam ołowiane powieki, ale oczy mnie zawiodły, pokazały tylko rozmazany kształt.

– Spokojnie, zaraz zaśniesz, nic się nie dzieje – powiedział Zły Głos, ale chyba kłamał.

Nie pamiętam, co było potem. To tylko strzęp wspomnienia – może snu, może jawy – który niespodziewanie wypłynął na powierzchnię i od tamtej pory nie pozwalał o sobie zapomnieć.

I właśnie ten niewyraźny urywek kazał mi zamontować kamery.

 

***

 

Oddech Adrienne powoli się uspokajał. Drobne piersi unosiły się i opadały w łagodnym rytmie, a długie, rozpuszczone włosy falowały w nieważkości niczym obłok czarnego dymu.

Rebecca bardzo ostrożnie rozpięła zamek kokonu, który zrobiły z dwóch śpiworów połączonych suwakami. Wyśliznęła się z parnego wnętrza, wpuszczając przy tym chłodne powietrze. Skóra śpiącej kochanki, jeszcze przed kilkoma chwilami zroszona potem, teraz stygła. Becca pogładziła pokryte gęsią skórką ramię Adrienne, opuszkami palców musnęła jej policzek i z powrotem zapięła zamki.

– Obie tego potrzebowałyśmy – szepnęła.

Pofrunęła do wąskiego tunelu o ośmiokątnym przekroju, pełniącego rolę korytarza. Zawisła, trzymając się uchwytu na ścianie. Przez chwilę nasłuchiwała. Mechaniczne trzewia Eneasza bulgotały i posykiwały miarowo jak wnętrzności żywej istoty. Rytm psuło nieregularne stukanie. Klawiatura. Płynne serie wciśnięć przerywane długimi okresami namysłu, a od czasu do czasu szereg szybkich uderzeń w jeden klawisz, prawdopodobnie Backspace.

Rebecca wspięła się po uchwytach jak po drabinie w kierunku źródła dźwięku. Co oczywiste, w nieważkości nie słychać kroków, więc bez wielkich problemów zakradła się do warsztatu, gdzie jeszcze kilka dni temu montowała drony i reperowała podzespoły. Zza niedomkniętego włazu zobaczyła Cole’a, który wisiał przy stole naprawczym, trzymając stopy w specjalnych strzemionach. W całkowitym skupieniu, do jakiego zdolni są chyba tylko piloci, na przemian stukał w klawisze i majstrował przy niewielkim urządzeniu, które najpierw umieścił w imadle, a potem podłączył do komputera.

– Co ty kombinujesz…? – zapytała Rebecca samym ruchem warg.

I w tym momencie rozpoznała urządzenie. To był rejestrator, ten sam model, który nosili na ramionach podczas wizyty na powierzchni. A może nawet ten sam egzemplarz, który wrócił wraz z nią na orbitę?

Wymknęła się bezszelestnie, uważając, by nie stuknąć o jeden z metalowych szczebli na ścianie korytarza. Poleciała na przeciwny koniec modułu mieszkalnego, aż do przejścia do chłodni. Najciszej, jak się dało, przekręciła koło otwierające właz. Zamek zgrzytnął kilka razy, ale Cole najwyraźniej nie pozwalał, by rozproszyło go cokolwiek subtelniejszego niż nagła kolizja z asteroidą. Rebecca wśliznęła się do chłodni.

Pomieszczenie w kształcie walca przywodziło na myśl jaskinię wypełnioną chłodnym, zatęchłym powietrzem i echem chlupiącej wody. Z rzadka porozmieszczane diody nie tyle rozpraszały ciemność, co po prostu umożliwiały poruszanie się. Rebecca sięgnęła do ściany obok włazu i zapaliła dodatkowe światła. Sinoniebieska łuna wydobyła z mroku niezliczone rzędy sarkofagów.

Oczywiście żaden z załogantów nie musiał ich tak naprawdę liczyć. Znali liczby na pamięć. Pięć tysięcy sto dwanaście tych zwyczajnych, wypełnionych kolonistami, oraz pięć kapsuł specjalnych, by nie powiedzieć luksusowych, wyposażonych w systemy rewitalizacji komórkowej – dla załogi Eneasza, pasterzy prowadzących bezbronne owieczki przez niebezpieczny kosmos.

Rebecca przefrunęła nad głowami niczego nieświadomych kolonistów, upakowanych prostopadle do ścian jak larwy pszczół w woskowych komórkach. Jej celem był położony kilkanaście metrów od wejścia terminal diagnostyczny. Jako inżynier wiedziała, że z niego najłatwiej będzie uzyskać dostęp do informacji, których szukała.

Zalogowała się i sprawdziła stan komputera w warsztacie. Był sprawny, o czym przed chwilą przekonała się na własne oczy. Oczywiście nie o to chodziło. Aby z poziomu diagnostyki przejść do podglądu ekranu, wystarczyła jedna programistyczna sztuczka – bardzo prosta, bo na etapie planowania misji nikt nie przewidział, że załoga może mieć przed sobą sekrety i wzajemnie się szpiegować.

Cole właśnie pisał prosty skrypt scalający niekompletne pakiety danych w jeden dający się otworzyć plik. Zza krawędzi okienka widać było folder o nazwie, której Rebecca nie kojarzyła. Zajrzała do chmury statku i znalazła folder z kilkunastoma pozbawionymi rozszerzenia plikami. Szybko prześledziła ich pochodzenie. Kiwnęła głową. Tak jak podejrzewała, Cole skopiował je przed kilkoma minutami z urządzenia. Upewniła się – i rzeczywiście, to był jej własny rejestrator. Znów wykorzystała sztuczkę, żeby połączyć się bezpośrednio z urządzeniem i sprawdzić czas utworzenia pakietów danych. Wykonała kilka szybkich obliczeń w pamięci.

– O kurwa – jęknęła, po czym zakryła usta dłonią, ze złością, ale i z przerażeniem.

Bo Cole właśnie dokopał się do brakujących dwóch minut nagrania.

Kompletnie o tym zapomniała. Swój rejestrator dyskretnie wyłączyła, ale nie wzięła pod uwagę faktu, że urządzenia, nawet kiedy nie nagrywają, wymieniają się zarchiwizowanymi pakietami danych na wypadek nagłej awarii. A co gorsza – okazało się, że nawet zgnieciony rejestrator Erika albo Detleva był w stanie transmitować jeszcze przez kilka chwil. Jeśli nie obraz, to przynajmniej dźwięk.

Tymczasem Cole skończył pisać skrypt i odpalił kompilator.

Rebecca w panice rzuciła się w stronę modułu mieszkalnego. Niewiele brakowało, a nie wyhamowałaby i rozbiłaby sobie głowę o właz.

Mknąc korytarzem w kierunku warsztatu, modliła się o błąd składni, o jeden brakujący w kodzie średnik.

 

***

 

Wiesz, moja droga Adrienne, kiedy po kolejnym długim śnie zobaczyłam nagrania z kamer, które powciskałam w najciemniejsze zakątki chłodni, nie mogłam w to uwierzyć. Zrobiło mi się niedobrze i bardzo zimno, zastygłam niczym lodowa bryła, zakręciło mi się w głowie… Słowem, poczułam się tak, jakbym właśnie się wybudziła. Równie bezbronna co tamte kobiety.

Kamery aktywowały się, kiedy wykrywały ruch. Czyli często. Patrzyłam, jak Detlev niespiesznie dryfuje nad głowami kolonistek. Jak ogląda, wybrzydza niczym rozpieszczony klient, jak rozbiera wzrokiem te kobiety, których i tak prawie nie trzeba rozbierać, bo położyły się do snu w skąpych, prawie bibułowych tunikach. Ponad cztery tysiące sztuk żywego towaru do przejrzenia. Myślę, że to go najbardziej kręciło. Ta władza, ta możliwość wyboru.

A to, co następowało później: wysunięcie sarkofagu, rozmrożenie organizmu, łapczywe wykorzystanie nieprzytomnej, a potem ponowne zamrożenie i wsunięcie zabawki z powrotem do szuflady… To wszystko było chyba tylko dodatkiem.

Tak myślę.

 

***

 

Dolatując do warsztatu, nie miała gotowego planu działania. Nie miała nawet zalążka pomysłu, co mogłaby powiedzieć albo zrobić. Jak się wytłumaczyć. Wiedziała, że przyjdzie jej improwizować, reagować na rozwój sytuacji.

A sytuacja właśnie się rozwijała.

Chrapliwy oddech. Coraz głośniejsze kroki. Skrzypienie kombinezonu, kiedy klękała.

A więc jednak to był rejestrator umierającego Detleva. Rebecca wyhamowała przy włazie, a tymczasem Cole słuchał rekonstrukcji nagrania ze wzrokiem wbitym w ekran.

Jęk. Bulgot w gardle.

– Nie tak miało być. Wszystko przez ciebie.

Plik był częściowo uszkodzony, przerywany trzaskami i artefaktami kompresji, ale dało się rozróżnić słowa Rebeki:

– Chciałbyś myśleć, że to wypadek, prawda?

Niezrozumiałe monosylaby przerywane kaszlem.

– Łatwiej by ci się zdychało, gdybyś nie wiedział, że sam sobie ściągnąłeś na głowę taki koniec, draniu.

Rebecca bezszelestnie wśliznęła się do warsztatu. Myślała gorączkowo, po głowie krążyły jej setki pytań. Co powiedzieć, co zrobić? Tłumaczyć się? A co, jeśli Cole wiedział o zbrodni Detleva i miał to gdzieś? I jak zareaguje, kiedy się odwróci i ją zobaczy?

– Ile kobiet wykorzystałeś? Sto? Dwieście? I jeszcze zginął przez ciebie Erik. Nie chciałam tego. Naprawdę nie chciałam.

Zdławiony szloch, uderzenie pięścią o ziemię.

– Ale odkąd to wspomnienie wróciło…

Co z nią zrobi? Spróbuje obezwładnić? A potem aresztuje, zamknie w ładowni? Procedury nie przewidywały takiego biegu wydarzeń. Planiści skupili się na założeniu i funkcjonowaniu kolonii. Nie istniał kodeks karny obowiązujący przed lądowaniem Eneasza, a nawet gdyby istniał, to kto miałby go egzekwować? Śpiąca w kokonie Adrienne? Czy Cole z kluczem francuskim wiszącym pół metra od prawej dłoni?

– Ledwo to pamiętam, ale nie wierzę, że to był tylko sen. Przyznaj się, ty skurwielu. Mnie też dotykałeś, tak?

Ledwo słyszalny chrzęst fragmentów zdruzgotanej kości.

– Boli? To mów, muszę to usłyszeć! Dotykałeś mnie?!

Wzdrygnęli się jednocześnie. Pilot nachylił się do głośnika, żeby lepiej słyszeć. Chłonął każdy dźwięk w zupełnym skupieniu.

Ohydny, mokry kaszel. Splunięcie krwawą flegmą.

– My za płytko śpimy. Ja bym nigdy…

– Przecież czułam!

Jęk, sapnięcie.

– To nie ja…

Wtedy mu nie uwierzyła, ale jeśli Detlev w ostatnich chwilach życia mówił prawdę, to faktycznie wybierał wyłącznie bezpieczne cele: kolonistki uśpione zbyt głęboko, by cokolwiek zapamiętać ze Snów, Które Nie Były Snami. A to oznaczało…

– Kłamiesz. Najchętniej zostawiłabym cię na pastwę padlinożerców.

Skrzypienie kombinezonu. Kilka oddalających się kroków.

Kiedy patrzyła przez łzy na sylwetkę Cole’a, tknęło ją uderzające podobieństwo do rozmazanego właściciela Złego Głosu. Odwróciła wzrok.

Szuranie, stęknięcie. Powracające kroki. Jęk przypominający skamlenie.

Jej spojrzenie padło na niewielką, czerwoną szafeczkę na ścianie warsztatu. Drzwiczki otworzyły się gładko, bez skrzypienia.

– One, tak jak ty, lubią bezbronne ofiary. Zajęłyby się tobą.

Wyjęła zawartość i odbiła się delikatnie w kierunku Cole’a.

– Ale nie mogę ryzykować, że przeżyjesz.

Płynęła wolno w stronę odwróconego plecami pilota.

Głuche uderzenie ciężkiego kamienia o skroń.

Wreszcie miała go na wyciągnięcie ręki. Wcisnęła kciukiem przycisk aktywujący trzymany w dłoni plaster, a potem przyłożyła go Cole’owi do twarzy. Kwadratowa, elastyczna łata zakryła usta i nos kompletnie zaskoczonego mężczyzny. Pilot spróbował krzyknąć, ale oczywiście nie mógł. Szarpnął raz i drugi za nadgarstek napastniczki, ale do tego czasu Rebecca zdążyła opleść go nogami w pasie i oburącz, z całej siły docisnąć plaster do jego twarzy. Liczyła w myślach do pięciu.

Cole’owi zaczęło brakować tlenu. Usiłował nabrać tchu, ale w ten sposób tylko przypieczętował swój los, bo aktywna strona plastra przybrała już konsystencję gęstego, niesamowicie mocnego kleju. Zasysając powietrze, uszczelnił maskę, która go dusiła. Szamotał się coraz bardziej chaotycznie.

Rebecca czuła pod palcami, że łata przylgnęła do skóry i zaczyna tężeć. Inteligentnemu nanomateriałowi wbrew nazwie było wszystko jedno, czy zasklepia wyrwę w kadłubie podczas dehermetyzacji, czy też odcina człowiekowi dostęp do powietrza.

…cztery… i pięć. Skończyła odliczać, puściła i odbiła się lekko w tył. Cole walczył o życie, bezskutecznie drapiąc plaster, który jeszcze przed chwilą miękki niczym wosk, teraz zastygł niczym beton. Jedna stopa mężczyzny wysunęła się ze strzemienia, a on obracał się i wyginał na wszystkie strony jak szarpana przez wiatr flaga.

– Spokojnie, nic się nie dzieje – powiedziała cicho, kiedy zaczął słabnąć. – Zaraz zaśniesz.

Wybałuszone, przekrwione oczy Cole’a szybko zaszły mgłą.

Nie kłamała. Zasnął.

 

***

 

Zostałyśmy tylko my. Motyw jakby żywcem wyjęty z mitologii: dwie kochanki, pramatki cywilizacji, różne jak dzień i noc. Biolożka, dająca życie, i morderczyni, dająca śmierć. Za dwa tysiące lat potomkowie pierwszych kolonistów mogliby opowiadać sobie takie legendy.

Tylko najpierw należało uporać się z faktem, że w module mieszkalnym unosi się trup człowieka, którego zabiłam.

Oczywiście ciało jako takie stanowiło najmniejszy problem – pomysł, by wyrzucić je przez śluzę, nasuwał się sam – ale jak miałabym ci wytłumaczyć nieobecność Cole’a? A gdybym nawet zmyśliła historyjkę, to czy dałabym radę okłamywać cię do końca życia?

 

***

 

– Wstawaj, kochanie! – Rebecca delikatnie potrząsnęła Adrienne. Na tyle, na ile da się kimś potrząsnąć, samemu dryfując w nieważkości.

– Miło, gdy tak do mnie mówisz – zamruczała niewyraźnie kobieta, rozpinając suwak łączący śpiwory. – Chętnie słyszałabym to częściej. Co jest?

– Muszę ci coś pokazać. Chodzi o anomalię.

– O! Co się stało? – Zaspane powieki rozchyliły się szerzej, ale tylko na chwilę.

– Tego się nie da opisać. Chodźmy.

– Dokąd? – Adrienne opuściła kokon i zaczęła nieprzytomnie rozglądać się za bielizną. – Muszę to zobaczyć na dużym ekranie? Nie mogłaś pokazać na tablecie?

– Nie na ekranie, tylko na żywo – sprostowała Rebecca, podając roznegliżowanej kochance stanik. – Lecimy na powierzchnię.

Adrienne zamrugała ze zdziwieniem.

– Cole wie?

– A myślisz, że bez jego zgody komputer pozwoliłby skorzystać z lądownika?

– No fakt. Sprowadzi nas manualnie?

Rebecca zawahała się na moment.

– Nie, Adie, polecimy na autopilocie. Cole zapewnił mnie, że to bezpieczne.

Adrienne włożyła koszulkę i potarła oczy. Były zapuchnięte i lekko zaczerwienione – na pewno od snu, a może i od łez.

– Skutery też miały być bezpieczne – powiedziała cicho, opuszczając wzrok.

– Zaufaj mi.

Pofrunęły korytarzem w kierunku lądownika, mijając szczelnie zamknięty właz do warsztatu.

– Przecież ci ufam.

 

***

 

Podczas lotu miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję – i to nie z powodu przeciążeń. Niewidzialne pięści zaciskały się i rozluźniały, ugniatając moje wnętrzności, a głowa pękała mi od natłoku myśli. Układałam słowa w zdania, a zdania w narrację, która miała ci wszystko wyjaśnić, sprawić, że zrozumiesz moje decyzje i stwierdzisz: „Ach tak, na twoim miejscu postąpiłabym identycznie!”.

Tyle że jakkolwiek bym nie tkała tej opowieści, za każdym razem wypadała ona blado i nieprzekonująco. Siedziałam więc ze wzrokiem wbitym w tablet, walcząc z narastającym bólem w skroniach. A ty nie pomagałaś, domagając się odpowiedzi – skąd ten pośpiech, co się dzieje z anomalią i tak dalej.

Na szczęście uwierzyłaś, że muszę się skupić na analizie danych z czujników sondy.

 

***

 

Tym razem lądownik osiadł znacznie bliżej, bo niecały kilometr od płaskowyżu. Adrienne skomentowała to, ale nie drążyła tematu. Jej wzrok przemknął od rumowiska u podnóża, po ścianie poszarpanych skał, aż dotarł do szczytu masywu i zatrzymał się na lustrzanej półkuli, lśniącej w przedpołudniowym słońcu. Można było odnieść wrażenie, że kopuła obejmuje spojrzeniem krajobraz niczym gigantyczne oko.

Obecność ludzi nie zaciekawiła żadnych zwierząt. Dzień był wietrzny, trawiasta równina szumiała niczym morze. Obie kobiety otworzyły wnęki w lądowniku i wyprowadziły skutery. Rebecca znów zapewniła Adrienne, że to bezpieczne. Wzbiły się w powietrze.

Tym razem maszyny bez problemu pokonały stromiznę i po kilku minutach dotarły na szczyt. Kobiety zsiadły z pojazdów. Płaski jak stół masyw porastały tylko rzadkie kępki roślinności. Z odległości kilkunastu metrów przeszło półkilometrowej średnicy kopuła przytłaczała swoim rozmiarem. Adrienne zdjęła kask, zrobiła kilka ostrożnych kroków i się zatrzymała.

– Nie widzę nic szczególnego – powiedziała. – Co się dzieje? Co takiego miałam zobaczyć?

Rebecca westchnęła.

– Tak naprawdę nie dzieje się nic szczególnego – przyznała. – Odczyty się nie zmieniły, kopuła nie emituje promieniowania w żadnej postaci. Nikomu nie wadzi, po prostu… jest.

– Więc mnie okłamałaś, tak? – Biolożka ostro spojrzała na towarzyszkę. – Nie rozumiem. Po co mnie tu zabrałaś, skoro nie masz nic nowego do powiedzenia?

– W zasadzie to czegoś się dowiedziałam – odparła wymijająco Rebecca po chwili wahania. – Miałaś rację, Erik potwierdził to w swoich zapiskach. Życie pojawiło się tu stosunkowo niedawno. Wniosek nasuwa się sam… – Zawiesiła głos, przenosząc wzrok na kopułę. Kilkanaście metrów dalej, po drugiej stronie lustra, bliźniacza sylwetka w błękitnym kombinezonie odwzajemniła spojrzenie. – Ktokolwiek stworzył tę „anomalię”, stworzył też tutejsze życie. – Westchnęła i znów popatrzyła na kochankę. – Od początku czułam, że ten świat jest zbyt piękny. Zbyt spokojny. Zbyt idealny.

– Zaprojektowany ekosystem… To by wyjaśniało kilka zagwozdek biochemicznych – mruknęła Adrienne. – Ale nie mogłaś mi tego powiedzieć na orbicie?

Rebecca zrobiła gest, jakby próbowała chwycić niewidzialną nitkę babiego lata. Bezradnie uciekła spojrzeniem. Wiedziała, że nie może tego dłużej odwlekać – i że jeśli zacznie kłamać, zaplącze się w sieci własnych kłamstw, z której już się nie uwolni.

– Spanikowałam… – wydusiła przez zaciśnięte gardło, wpatrzona we własne stopy. – Musiałam cię stamtąd zabrać, Adie, bo tak blisko warsztatu… Ty byś… – Z trudem chwytała powietrze. – Myślałam, że tutaj obie nabierzemy dystansu… Bo Cole, Detlev i Erik to trzech ludzi, a kolonistów są tysiące i…

– Becca? – Zaniepokojona Adrienne wyciągnęła rękę i delikatnie uniosła podbródek kochanki tak, aby móc spojrzeć jej w oczy. – O co chodzi? Nic nie rozumiem. Powiedz, proszę.

Więc zaczęła mówić, szybko i chaotycznie, przeskakując z wątku na wątek. Mówiła o Śnie, Który Jednak Nie Był Snem, o kolonistkach, o nagraniach. O niepewności i poczuciu niesprawiedliwości, o niedoskonałych Procedurach i obawie, że Detlev uniknie surowej kary; że nawet jeśli stanie przed sądem, inni mężczyźni zaczną go usprawiedliwiać, znajdować wyjaśnienia i okoliczności łagodzące. O narastającej odrazie i nienawiści, która niszczyła ją od środka jak toksyna. Wreszcie opowiedziała o sabotażu skutera i o niefortunnym wypadku, w którym stracił życie Erik. O ostatnich słowach Detleva. I o Cole’u.

Adrienne z początku słuchała ze współczuciem, obejmując Rebekę, ale w miarę rozwoju opowieści wzrok biolożki coraz bardziej ziębł, a rysy tężały. Najpierw przestała przytulać roztrzęsioną kochankę, potem puściła jej dłoń, by na koniec cofnąć się o krok.

– Miałam nadzieję, że zrozumiesz – dokończyła cicho Rebecca.

Adrienne milczała.

– Kochanie…?

– Nie mów tak do mnie.

– Niech będzie. – Rebecca zacisnęła wargi w cienką kreskę. – Nie musisz mnie kochać. Nie musisz mnie rozumieć. Wystarczy, że będziemy współpracować. Mamy do wykonania misję. Liczą na nas tysiące…

– Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego! – przerwała Adrienne ze łzami oczach. – Mówię poważnie. Ostatni raz rozmawiamy na żywo! Wracam sama, a ty sobie zostań, skoro tak bardzo chciałaś przylecieć na powierzchnię.

– Kiedyś i tak trzeba będzie… – zaczęła, ale urwała. Popatrzyła w oczy byłej kochanki i zrozumiała, że logiką nic tu nie zdziała. Poczuła gniew. – A myślisz, że mnie jest łatwo?! Nie chciałam, żeby wszystko tak się skończyło!

Odwróciła wzrok. Ze szczytu płaskowyżu rozciągał się widok na rozległe równiny i sine góry w oddali. Tyle przestrzeni. Były tylko dwójką kruchych stworzeń otoczonych ogromnym, pięknym, ale i obcym światem. Nie pasowały tu – dwie nieidealne istoty na idealnej planecie. Nawet gleba nie chciała ich przyjąć.

– Mamy tylko siebie… – dodała cicho Rebecca.

Adrienne podążyła wzrokiem za jej spojrzeniem i westchnęła. Zgarbiła się i splotła ręce na brzuchu. Rebecca podeszła bliżej, wyczuwając u niej chwilę wahania. Chwilę słabości. Miała jeszcze odrobinę nadziei, że uda się przekonać Adie.

– Kiedy rozmrozimy pierwszych kolonistów, nie będziemy już same – odezwała się biolożka ze wzrokiem wbitym w horyzont. – Obiecujesz oddać się wtedy pod ich sąd?

– Oczywiście. – Rebecca podeszła i delikatnie objęła Adrienne. Kobieta spięła się, ale nie odtrąciła rąk byłej kochanki.

Nagle Adrienne spojrzała jej głęboko w oczy.

– Bo ja ci nigdy nie wybaczę – powiedziała z przerażającą, absolutną pewnością w głosie. W tym jednym zdaniu pobrzmiewał chłód lodowców, spokój bezchmurnego nieba i niewzruszoność masywów górskich. – Nigdy, wiesz?

– Wiem.

Rebecca przytuliła ją trochę mocniej, a ona się nie wyrwała.

I to był błąd.

Zrozumiała to, kiedy jej ciało przeszył ostry ból. Przyciśnięty pod lewą łopatką pneumatyczny perforator do płyt drukowanych wysunął stalowy trzpień, który przebił skórę, mięśnie, płuco i serce, po czym z powrotem skrył się w rękojeści – a wszystko w mniej niż jedną ósmą sekundy.

Oczywiście Adrienne nie miała czasu, by zachwycić się tym cudem inżynierii, ponieważ właśnie konała.

 

***

 

Zastanawiam się, czemu to wszystko piszę.

Może dlatego, że choć tak długo uciekałam przed samotnością, po stu bilionach kilometrów ona wreszcie mnie dopadła. Albo może ciągle szukam odpowiedzi na pytanie, czy umiałabym ci to wszystko lepiej wytłumaczyć. Bo może się dało – tak, żebyś zrozumiała moje decyzje – a ja zwyczajnie nie dałam rady, wyczerpana fizycznie i emocjonalnie.

Kiedy tuliłam twoje bezwładne ciało, we mnie też coś umierało. Wcześniej wspominałam, że w naszym związku chodziło tylko o wypełnienie czymś pustki, ale… w tamtej chwili zrozumiałam, że chyba jednak troszeczkę, tak tylko ociupinkę coś do ciebie czułam.

Położyłam cię łagodnie na ziemi, tak jakbyś po prostu zasnęła, a moje własne odbicie w lustrzanej tafli przyglądało się oskarżycielsko. Kopuła wszystko widziała. Może właśnie po to istniała, może była cichym obserwatorem tej planety, a ludzkość właśnie się jej pięknie przedstawiła.

Witaj, czymkolwiek jesteś. Oto my, ludzie. Tacy jesteśmy.

Nie mogłam już dłużej wytrzymać wzroku swojego odbicia, więc odwróciłam się w stronę przepaści. Byłam sama. I nadal jestem. To bolesne, ale z drugiej strony mam wolną rękę. Gdybyś żyła, pewnie rzucałabyś mi kłody pod nogi i kwestionowała każdy mój pomysł. Ale kiedy zostałam tylko ja, komputer aktywował protokoły kryzysowe, przyznając mi pełny dostęp do wszystkich systemów. Mam nieograniczoną kontrolę nad całym Eneaszem.

Stojąc nad urwiskiem, zaczęłam się zastanawiać, co dalej. Nie pozwolę, żeby koloniści po przebudzeniu dowiedzieli się wszystkiego, bo by mnie zlinczowali. Co należałoby usunąć z zapisów? Fragmenty? Czy całość? Zamiast nieporadnie wyjaśniać waszą śmierć, mogłabym stworzyć inną wersję wydarzeń, w której leciałam samotnie. Mogę wykasować cokolwiek i zmienić cokolwiek, nawet plik z Procedurami Kolonizacyjnymi. Nikt mi nie zabroni napisać prawa od nowa. Wymyślić nowego ustroju. Jednym kliknięciem usunąć na zawsze całego dziedzictwa kulturowego ostatnich tysięcy lat. Mogłabym nawet nikogo nie odmrażać, tylko zdeorbitować Eneasza i patrzeć, jak płonie w atmosferze, a potem dożyć samotnie swoich dni.

Oczywiście tego ostatniego nie zrobię.

Zastanowię się bardzo, bardzo dokładnie, może miesiąc, może rok. A potem stworzę nowy świat. Mam nadzieję, że odrobinę lepszy.

Wiem tylko jedno – że osiedlimy się w pobliżu anomalii. Niech kopuła spogląda na nas z góry jak czujne, niemrugające oko. A my będziemy przeglądać się w niej jak w lustrze i co jakiś czas zadawać sobie pytanie, czy nadal potrafimy znieść widok własnej twarzy na jej powierzchni.

Żeby nie popełniać dawnych błędów.

 

 

Koniec

Komentarze

Super debiut.

Opowieść poprowadzona nieśpiesznie daje możliwość poznania bohaterów i wzbudza zainteresowanie ich losem. Narracja pierwszoosobowa pozwala być na prawdę blisko. Podoba i się grzęźnięcie Rebecki w źle. Faktycznie – przynajmniej dla mnie – wszystko samo się dzieje. Czyli niejako bohaterka musi robić to, co robi.

Ładne plastyczne, choć nieco purpurowe opisy . Chętnie wybrałabym się na Twoją planetę, ale bez Rebecki;)

Lożanka bezprenumeratowa

Dzięki! Właśnie to było dla mnie istotne – żeby na koniec dało się zrozumieć punkt widzenia obu bohaterek, i Rebecki, i Adrienne. A opisy zahaczające o purple prose (jakich zwykle nie stosuję) jakoś tym razem pasowały mi do melancholijnej opowieści o wyobcowaniu :)

Dzięki ! To jest to czego tu szukam męcząc się z zalewem butnej miernoty.

Hej, hej,

 

historia jest interesująca. Klasyczny problem umierającej Ziemi i kolonistów migrujących na Ziemię 2. Ciekawe są kwestie anomalii, rozbitej kapsuły na powierzchni (znów klasyka gatunku) i “lustrzanych cząsteczek” – co stanowi pewną nowość dla mnie i chętnie bym przeczytał jakąś opinię kogoś kto bardziej się na tym zna, czy to jest w ogóle możliwe (bo mi się wydaje to ciekawe, ale jednak naciągane). Ta warstawa fabularna jest bardzo okej, mogłaby by pewnie być nieco dłuższa, ale jest porządnie napisana i podoba mi się.

Mały problem mam z rdzeniem tej opowieści, czyli z postacią głównej bohaterki. I jest to problem z gatunku tych, które oddzielają teksty świetne od bardzo dobrych. Wg mnie mogłaby być to świetna opowieść o żądzy zemsty, władzy oraz umiłowaniu przemocy. O “starych błędach”, które ściągają nas w dół już na samym początku naszej drogi. Ale czegoś mi tutaj brakuje, postać Rebecci wydaje mi się niespójna, ona reaguje na wydarzenia, przez większość opowieści działa raczej w małej skali, mszcząc się za przestępstwa, zamiast być czymś w rodzaju “niszczącej siły”. Dopiero na końcu możemy ją postrzegać, jako niezdolną do miłości, zapatrzoną w siebie i żądną władzy, ale wg mnie to za późno. Bohaterka jawi mi się po prostu jako zły charaker, ale jest to zło uproszczone, bez ideologicznej podbudowy, która w zasadzie skupia się na “wymierzeniu sprawiedliwości”. Oczekiwałbym czegoś w większej skali – np. zniszczenia połowy męskich kolonistów, budowy obozów koncetracyjnych dla odmrożeńców. Jednostki, która wie, jak przywrócić szczęści rodzajowi ludzkiemu, gotując mu właśnie w ten sposób katastrofę.

 

Ale – jak rzekłem tekst mi się podoba i plusa do biblioteki daję.

 

Pozdrawiam!

 

 

 

 

Che mi sento di morir

PS – czy Ty autorze nie masz przypadkiem takiego samego loginu na Steamie, z tym samym zdjęciem? Bo chyba mignąłeś mi ostatnio z jakąs recenzją Final Fantasy ;)

Che mi sento di morir

Dzięki za opinię! Rzeczywiście, na Steamie mam tę samą nazwę użytkownika i ten sam awatar, chociaż akurat nigdy nie recenzowałem żadnego Final Fantasy (za to ostatnio Baldura, a wcześniej IXION).

Jeśli chodzi o “lustrzane cząsteczki”, rzecz jest skonsultowana z ludźmi ogarniającymi biochemię , a ich zarzuty były jeśli już, to raczej w drugą stronę – że Rebecca jako członkini załogi powinna wiedzieć, czym jest chiralność i że Adrienne tłumaczy to bardziej czytelnikowi niż współzałogantce :) 

Jeśli chcesz wiedzieć więcej, mogę zaproponować tylko wikipedię, bo więcej materiałów nie posiadam :)

https://pl.wikipedia.org/wiki/Chiralno%C5%9B%C4%87_cz%C4%85steczek

“Z tego powodu organizmy, które spożywają związek chiralny, zazwyczaj mogą metabolizować tylko jeden z jego enancjomerów. Z tego samego powodu dwa enancjomery środka farmaceutycznego mają zwykle różną siłę bądź sposób działania na organizm[6].”

To pewnie mi się coś pomyliło co do samej gry… No to przybijam piątkę, bo sam coś tam pogrywam.

 

Co do tej chiralności, nie przeczę samej ideai, czy konkretnym przypadkom, moje wątliwości bardziej dotyczą całego ekosystemu, chiralności przejawiającej się w całym nowym świecie. Chyba trzeba by tutaj zaangażować jakiś model matematyczny do przeprowadzenia symulacji powstania środowiska tego rodzaju. Ale tak jak pisałem nie znam się, tak sobie na chłopski rozum zakładam. I posługując się tymże chłopskim rozumem, pewnie o tym chciałbym poczytać – jak to się stało. Być może jest to fajny trop powieściowy – gdybyś chciał rozwinąć opowieść, bo ten motyw jest dla mnie bardzo ciekawy.

 

 

Che mi sento di morir

interesujące. Smutne. Denerwujące. Dobrze mi się czytało, ale bez przyjemności z lektury. Cóż, taki temat.

Cześć, m-o-o.

(:D)

 

Czytało się w porządku. Dość klasyczna historia naukowców ignorujących triggery. Jest zły pyskaty typ, męska silna niezależna kobieta i romantyczna naiwna kobieta, a także nożyce między nimi. Typowo dla tej koncepcji, naukowcy przypominają bandę dzieci wpuszczoną do sali zabaw z dmuchańcami i plastikowymi piłeczkami.

 

Piątka ludzi czuwa nad czteroma tysiącami? Ryzykowne, jeśli na pokładzie nie ma do dyspozycji androida/ai ;) Już sam ten fundament fabuły sugeruje zdradę, spisek lub sabotaż wewnątrz grupy. Narracja pierwszoosobowa trochę podpowiada, gdzie szukać winnego. Drażniąca w swej przesadzonej melancholii monologująca bohaterka („Tak piękny świat nie potrzebował człowieka, za to człowiek bardzo potrzebował świata” ;_;) mnie osobiście doprowadziła do lekkiej irytacji. Nie jest to oczywiście minus.

 

W kwestiach sci-fi nie jestem ekspertką, ale zastanawia mnie: jeśli rzeczywiście flora obcej planety zawiera cząsteczki o odwróconej chiralności, to dowolne interakcje z nią mogą prowadzić do efektów toksycznych lub zaburzeń metabolicznych u organizmów ziemskich – jest to raczej automatyczne założenie każdego biologa. Pomysł z sadzeniem czegokolwiek w natywnej glebie wydaje mi się nieco romantyczne, a zarazem całkowicie nielogiczne. Odwrócona chiralność miałaby ogromny wpływ na biologię i ekologię planety, co mogłoby przełożyć się na różnorodność i wygląd jej flory i fauny – czy nie od razu byłoby widać, że rośliny nie są ziemskie i nie powinno się ryzykować „jazdy przez trawę” albo „wspinaczki po płaskowyżu”? Czy właściwości fizyczne, takie jak przyczepność czy opór, mogłyby być inne ze względu na potencjalnie różne składniki chemiczne? Ot takie moje amatorskie gdybanie.

 

Prawda o zgniłym człowieczeństwie skojarzyła mi się nieco z twistem „Powrotu z gwiazd”. Głównie ze względu na dramatyczne (czasami przesadnie podniosłe) strumienie świadomości bohaterki czułam klimat lemowego sci-fi – nie wiem, czy to stwierdzenie Cię ziębi, czy grzeje, tak mi się skojarzyło.

Fajna ludzka (fizyczna i psychiczna) zależność między budzącymi a budzonymi. IMO to najmocniejsza część opowiadania. Nazywanie głosów i emocji to dobra psychologiczna zagrywka; w sytuacji odosobnienia i ogólnego braku bodźców, człowiek gada „do siebie”, a rejony mózgu aktywnie debatujące ze sobą i przypisujące sens wydarzeniom mają dużo sensu. Pozytywnie kojarzy mi się to z np. Disco Elysium.

 

Fajne zabójstwo plastrem do ran.

 

Co do końcówki (spoilery!) – zastanawiam się, dlaczego Rebecca zabiła Adrienne; zakładając oczywiście, że nie była całkowicie niepoczytalna, a wykonywała swój misternie skonstruowany plan, wcześniej wywabiając Adrienne ze statku. Szczególnie jeśli bała się samotności i łaknęła drugiego człowieka. Z perspektyw naukowej i społecznej, czy nie lepiej jednak zostać we dwie? Tymczasem gdy Adrianne jej przebaczyła, zginęła. Moim zdaniem tragiczny związek zbudowany na zdradzie i kłamstwie symbolizowałby lepiej istotę ludzkości – gdyby obie żyły, a nowa cywilizacja powstała zrodzona ze zmowy milczenia i obrzydliwości czynu ojców kobiet założycielek.

 

Czuć pierwotną naturę planety, szkoda jednak, że nie pojawia się więcej szczegółów anomalii i jej właściwości – jest tylko elementem tła, w ogólnym rozrachunku wypadającym nieco płytko. Wydaje mi się, że skupiłeś się w dużej mierze na socio sci-fi, a bez szkody można by podkręcić sci-fi, nie tracąc socjo. Bardzo klimatyczna i „ładna” planeta.

 

Z drobnych zgrzytów:

– „przyjemne dla oka rysy” – w sensie, jakie?

– „Rytm psuło nieregularne stukanie. Klawiatura.” – klasyczna hałasująca klawiatura szczytu technologii lat 90’ zawsze bawi. Nie jestem pewna, czy celowo ;)

– Czy chwilowe rozmrażanie ciała (wybudzenie z „kriosnu”) i ponowne zamrażanie nie miałoby szkodliwego wpływu na stan zdrowia człowieka, ryzykując nawet śmiercią? Czy żadne odczyty/regulacja nie dały do myślenia załodze?

– „Procedury nie przewidywały takiego biegu wydarzeń.” – Procedury nie przewidziały jednej z najpowszechniejszych sytuacji powstających w gronie zamkniętych na małej powierzchni ludzi: napierdalanki? ;)

 

Pozdrawiam!

Wielkie dzięki, Żongler, za tak obszerny komentarz. Nie spodziewałem się skojarzeń z Lemem i Disco Elysium, ale skoro tak Ci się skojarzyło, to tym lepiej :D

Jeśli chodzi o chiralność i jej bezpieczeństwo dla lustrzanych odbić, nie mam pojęcia, czy samo dotykanie trawy byłoby dla nas toksyczne. Myślę, że to ruletka. Możliwe, że jedyne osoby, które byłyby w stanie rzetelnie odpowiedzieć na pytanie, są zbyt zajęte pracą w laboratorium, żeby się nad tym zastanawiać ;) Mogę powiedzieć tylko tyle, że biologia i biochemia tego ekosystemu zostały sztucznie zaprojektowane, więc być może tajemniczy twórcy specjalnie stworzyli “ogród”, który ich nie zabije, gdy tylko dotkną przypadkowego badyla. W każdym razie, jak się pewnie domyślasz, odwrotna konfiguracja była mi potrzebna do podkreślenia obcości człowieka w tym pięknym miejscu i dla pokazania, że tu nie pasujemy.

 

Co do zgrzytów…

“klasyczna hałasująca klawiatura szczytu technologii lat 90’ zawsze bawi.”

Wyższość klawiatur mechanicznych nad membranowymi to wzgórze, na którym jestem gotowy zginąć :D

“Czy chwilowe rozmrażanie ciała (wybudzenie z „kriosnu”) i ponowne zamrażanie nie miałoby szkodliwego wpływu na stan zdrowia człowieka”

Pewnie trochę tak, ale cóż, gwałciciel rzadko myśli o dobrostanie ofiary. Zakładałem, że konsekwencje nie są na tyle poważne, żeby włączyły się jakieś alarmy.

 

Ciekawe, że według Twojego odczucia Adrienne na końcu przebaczyła. Moje zamierzenie było takie, że po prostu miała chwilę słabości, odruch z dawnych lat kazał jej się nie wyrwać z uścisku, a Rebecca zabiła ją, bo wiedziała, że nie może liczyć na przebaczenie i że jeżeli Adrienne dożyje odmrożenia kolonistów, Becca faktycznie zostanie ukarana za swoje zbrodnie.

Zresztą ogólnie, jak widzę, ludzie na najróżniejsze sposoby odczytują relacje i zachowania bohaterów. Minęło trochę czasu, od kiedy dostałem tak rozbieżne informacje zwrotne. Ciekawi mnie, co to oznacza i skąd się bierze.

 

A jeśli chodzi ogólnie o to, jak to wszystko jest ustawione tzn. tylko piątka ludzi czuwa nad tysiącami, a Procedury nie przewidziały konfliktów między członkami załogi itd… Na wszystko dałoby się znaleźć jakieś wymówki, ale no właśnie, to byłyby wymówki. Prawda jest taka, że bez tych warunków nie ma historii, którą chciałem opowiedzieć. Czasem bohaterowie po prostu muszą znaleźć się w odciętym od świata zamczysku w Rumunii, podczas nocnej burzy z piorunami, w rocznicę śmierci właściciela ;)

 

 

Prawda jest taka, że bez tych warunków nie ma historii, którą chciałem opowiedzieć.

Myślę, że takie warunki mogą powstać naturalnie, jeśli tylko są wkomponowane we większą całość – wtedy da się wymanewrować z toru wymówek, klisz, a także uniknąć wrażenia pastiszu, lub też zamaskować ją na tyle oryginalnym światotwórstwem/fabułą, że wcale nie rzuca się w oczy. 

 

Ciekawe, że według Twojego odczucia Adrienne na końcu przebaczyła.

Bazuję wyłącznie na tym, co powiedziała – co naprawdę czuła, wie tylko autor ;) Zastanawiam się tylko, czy jedna ze stron nie była zbyt naiwna (i Adrienne względem Rebecci, i Rebecca względem przyszłego życia w nowym świecie).

 

W każdym razie, jak się pewnie domyślasz, odwrotna konfiguracja była mi potrzebna do podkreślenia obcości człowieka w tym pięknym miejscu i dla pokazania, że tu nie pasujemy.

Tak, tylko obcość tego świata jest w głównej mierze danymi na ekranie: przygoda bohaterów nie wynika z samych właściwości fizycznych nowego świata, lecz ich wewnętrznych perypetii i powstałego z tego powodu spisku. Co będzie dalej, być może głębiej przedstawi obcość planety ;)

Nawet nie wiem kiedy i pyk przeleciało 50k znaków ;) Świetnie się czytało, fajna, wciągająca historia. Oczywiście, zawsze w takich historiach pojawiają się wątpliwości co do niektórych zachowań. Dla mnie największa wątpliwość dotyczy tego dlaczego Rebecca nie powiedziała Adrienne o tym co widziała na nagraniach? Albo ogólnie, dlaczego nie zrobiła konfrontacji przy całej załodze? To mi się wydaje trudno wytłumaczalne.

No i jeszcze jedno, szkoda, że nie dowiedziałem się, co kryło się pod kopułą ;)

 

Oczywiście klikam :)

Opowiedziałeś tę historię w tak sugestywny sposób, że miałam wrażenie osobistego w niej uczestniczenia i dotyczy to zarówno opisów planety, jak i wydarzeń, które miały tam miejsce.

Rebecca nie będzie moją ulubioną bohaterką, bo choć staram się rozumieć motywy jej postępowania, to zrozumienie dla jej czynów przychodzi mi z dużym trudem.

W przedmowie napisałeś, że opowiadanie przeszło korektę, więc mam poważne obawy, czy poniższa łapanka nie jest przypadkiem wyrazem nadgorliwości. ;)

 

– Jak wi­dzi­cie – po­wie­dzia­ła Re­bec­ca, wska­zu­jąc na wy­kres… -> – Jak wi­dzi­cie – po­wie­dzia­ła Re­becca, wska­zu­jąc wy­kres

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

Ad­rien­ne wy­bu­chła śmie­chem. → Raczej: Ad­rien­ne wy­bu­chnęła śmie­chem.

http://okiem-filolozki.blogspot.com/2013/06/zniko-czy-znikneo-wybucho-czy-wybuchneo.html

 

Rów­nie bez­bron­na co tamte ko­bie­ty.Rów­nie bez­bron­na jak tamte ko­bie­ty.

 

Jej spoj­rze­nie padło na nie­wiel­ką, czer­wo­ną sza­fecz­kę… → Zbędne dookreślenie – szafeczka jest niewielka z definicji.

 

pół­ki­lo­me­tro­wej śred­ni­cy ko­pu­ła przy­tła­cza­ła swoim roz­mia­rem. → Czy zaimek jest konieczny?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć :)

mając w pamięci Twój “Szept pielgrzymów” natychmiast się skusiłam na sf Twojego autorstwa :) Wciągnęło i czytało się naprawdę dobrze, umiejętnie dawkowałeś napięcie. Trochę pozostało niedosytu, gdy fabuła skręciła w relacje międzyludzkie zamiast ekspolrację planety ;) ale rozumiem zamysł.

Przyczepić się muszę tylko do tej chiralności – na Ziemi również występują enancjomery D czy racematy i niekoniecznie są toksyczne. Zdecydowana większość wręcz nie jest toksyczna, co najwyżej trudno przyswajalna. Biolożka powinna to wiedzieć.

Dzięki za komentarz, Bellatrix – i miło mi, że wciąż pamiętasz “Szept…” :) Rzeczywiście, chodziło mi głównie o relacje międzyludzkie, a planeta miała być bardziej jak odwracający uwagę “red herring” oraz podkreślenie emocjonalnego wydźwięku tekstu (kontrast piękny, idealny świat kontra nieidealni ludzie). No i cóż, liczyłem się z tym, że niektórzy czytelnicy mogą poczuć lekki niedosyt…

Nowa Fantastyka