- Opowiadanie: Mesembri - Kosmiczna strzelanka

Kosmiczna strzelanka

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

Kosmiczna strzelanka

 – Wasza kolejna misja polega na archa parcha, kuta lala…

 Lux przestał słuchać. Pewnie kolejna biedarobota, którą mogłaby wykonać korweta patrolowa, a nie kwalifikowany zespół marynarski. Diabli to, wszystko i tak mu powie Kapitan. Bywały przecież takie rozkazy, o których nie można było mówić wprost – a czasem nawet zupełnie wyartykułować w jakimkolwiek ludzkim języku.

 Dlatego te przychodziły w paździerskim. Nie znał go, dlatego rzadko wiedział, czego się od niego oczekuje. 

 

***

 – Kapitanie… – Zziajany Felipe ledwo go dogonił. Ledwo też oddychał. – Kiedy dostaniemy coś ciekawego?

 Kapitan prychnął, nie zwolniwszy kroku. 

 – A zasłużyliśmy?

 Dobre pytanie. Skrewili wtedy big time, a teraz ponoszą tego konsekwencje.

 – Ale ile można nas karać? Nie lepiej nas wyrzucić?

 Kapitan raptownie stanął i odwróciwszy się, pomachał mu palcem przed twarzą.

 – My się nie poddajemy. Jeśli Admirał każe nam czyścić kible, to będziemy czyścić kible. Jeśli będziemy mieli nauczyć Furasów, jak robić mydło, to nauczymy ich robić mydło. Zrozumiano?

 Lux kiwnął głową.

 – Tak jest, sir.

 Kapitan się uśmiechnął.

 – Choć też mam tego dosyć. – Podrapał się po głowie, choć go nie swędziała. – Coś wymyślimy. 

 Mrugnął do niego i ruszył korytarzem jeszcze żwawiej. Lux przestał go gonić. Nie było po co.

 

***

 Odprawa była krótka i zwięzła. Jak zawsze z Kapitanem. I w ludzkim języku. Mieli polecieć na niewielką planetę i pertraktować w konflikcie między dwiema zwaśnionymi stronami. Żadne wyzwanie dla jego zespołu, choć nadal uważał to za marnotrawienie środków. Do tego nadają się nawet dyplomaci, albo lepiej – handlarze. Ci najlepiej potrafili przekonać do zawieszenia sporów, łapiąc planety w misternie utkane handlarskie siatki, skuwając systemy łańcuchami dostaw, całkowicie uzależniając dobrobyt od pokoju. No, ale tę misję dostali oni. I wykonają ją najlepiej jak potrafią.

 – Lux nam teraz streści cel, ograniczenia i zagrożenia misji.

 No i masz ci los, nic nie dało wpatrywanie się w buty. Jak w szkole.

 Kapitan mierzył go wzrokiem, stukając w pulpit. Lux miał jednak podzielną uwagę. To niezbędna umiejętność każdego członka marynarki. Problem w tym, że podzielona uwaga była o połowę mniejsza. Odchrząknął i podjął:

 – Mamy nie dopuścić do rozlewu krwi na trzeciej planecie w układzie GY4242. Warunki nietoksyczne, żyje tam humanoidalna rasa podzielona na dwa zwaśnione obozy zorganizowane wokół struktur przypominających prymitywne państwa. Oba bloki dysponują bronią jądrową i znajdują na skraju wojny, mogącej doprowadzić do zagłady.

 – Dlaczego to takie ważne, by zapobiec wojnie?

 – Zgodnie z oficjalną polityką mamy obowiązek zapobiegać wojnom tam, gdzie się da, ze szczególnym uwzględnieniem systemów, które wynalazły sposoby podróży międzygwiezdnych, by zapobiec rozlaniu konfliktów i utracie zysków. Sir, za pozwoleniem, nie jesteśmy kosmiczną policją, ale nawet brak celu lub jego niezrozumienie nie powstrzymałyby mnie od wykonania jakiegokolwiek rozkazu.

 Kapitan przyglądał mu się chwilę, po czym skinął głową. Dobra odpowiedź.

 

***

 – Melduję się na stanowisku, sir!

 Załogę zaskoczył jego zielony uniform.

 – Mamy nowego astrogatora?

 – Nie jest taki nowy. Patrz, ma już brodę.

 – Ty masz dwie…

 – To choroba.

 – No, już. Przywitajmy kolegę. Jestem Kapitan Kink, już się znamy, a tam jest reszta załogi, która wraz z rozwojem akcji będzie coraz mniej tajemnicza, poznamy ich przeszłość, plany, troski i całe garści innych, bezcennych informacji. A ty?

 – Melduje się astrogator Felipe Condias, absolwent Akademii Astrogacyjnej imienia…

 – Stop. Nie interesuje mnie to. Miałeś się przedstawić, a nie opowiadać historię życia. Lubisz latać?

 – Jeszcze nigdy…

 – Za sterami czy ogólnie?

 – Ogólnie to tak, sir. Za sterami tylko na treningowych.

 – Siadaj przy konsoli.

 Z emocji rozszerzyły mu się oczy. Zajęły mu pół głowy i wyglądał jak astronauta. 

 – Wiesz, jak działa hipernapęd?

 Co za pytanie. Najłatwiejsze dziś. Felipe był przecież astrogatorem, więc odpowiedź była oczywista.

 – Nie mam pojęcia, sir. – Umościł się w fotelu i wskazał na najbliższą wajchę, pod którą migotał napis HIPERNAPĘD. – Ale jak pociągnę za tę dźwignię, to gwiazdy się rozmyją i wylądujemy gdzieś indziej.

 – Doskonale. To lecimy. 

 Mel i Barry wymienili spojrzenia; to mógł być najlepszy astrogator, jakiego mieli od dawna.

 

***

 Wraz z wyjściem z nadprzestrzeni rozległ się alarm, wstrząs podrzucił im tyłki na fotelach, a Kapitan uderzył głową w panel. Nikt się nie zaśmiał, bo nie ma w tym nic śmiesznego. Kapitan był zbyt ogarnięty, by przytrafiające mu się nieszczęścia kogoś śmieszyły.

 – Haha, wyobraźcie sobie, że to Glen by tak zarył łbem.

 Mostek wybuchnął śmiechem, bo to już faktycznie było śmiesznie. Głównie dlatego, że Glen był dość głupi. 

 – Raport o uszkodzeniach! – Załoga spoważniała, gdy znowu zatrzęsło. Wyglądało na to, że trafili w sam środek kosmicznej bitwy.

 Jedne maszyny rozpaczliwie pipały, z innych krzesały się iskry, zewsząd błyskało czerwienią. Nikt tego nie lubił, bo choć wiedzieli, co to z grubsza oznacza, to nie wiedzieli, co konkretnie.

 – Dostaliśmy z lewa i z prawa, trochę też od góry i od dołu. Straciliśmy nieco powietrza, statek pierdzi i teraz nas znosi z punktu Lagrange’a.

 – Pierdzi?

 – No, takim powietrzem, sir. – Zaciekawieni zwrócili się ku anonimowemu inżynierowi, który nie pojawi się więcej w historii, chyba żeby zginąć. – Jak na filmach, leci powietrze i nas znosi. 

 Felipe przypomniał sobie fragment szkolenia. Większość skoków odbywała się z i do punktów Lagrange’a, bo tam, gdzie siły grawitacyjne się równoważyły, była najgęstsza próżnia. Pamiętał też, że manewrowanie w nich nie było łatwe. Dziury w poszyciu, manewry, odrzuty po rakietach, wszystko to mogło wywrócić okręt do góry nogami. Wtedy powrót do poprzedniego miejsca mógł być niemożliwy – z uwagi na uszkodzenia lub wciąż toczącą się bitwę. Okręt mógł też spaść na planetę, skąd powrót byłby jeszcze trudniejszy. Szczególnie, jeśli nie przeżyło się uderzenia.

 – Dobra, za bardzo nas już zniosło. Barry, dasz radę tym wylądować, by większość z nas przeżyła? Albo chociaż mostek?

 Felipowi fragmenty szkolenia przelatywały przez mózg, jak życie przed śmiercią. Mostek był oddzielną, betonową konstrukcją na żyroskopowych stelażach. Był to rodzaj wewnętrznej kapsuły ratunkowej, zaprojektowanej, by przetrwać uderzenie w planetę – przy założeniu, że nie dojdzie do jej całkowitego spalenia przed wejściem w atmosferę. Felipe nie denerwował się, ale powtarzanie suchej wiedzy pomagało mu nie denerwować się bardziej. Miał teraz pełno wiedzy między uszami.

 – Mogę spróbować.

 – Dobra, próbuj.

 Nie wiedzieli kto z kim walczył, a zanim uderzyli w powierzchnię, bitwa już się skończyła. Ale tego też nie wiedzieli, bo już dawno ich tam nie było.

 

***

 Uderzenie nie było tak mocne, jak brzmiało to z opisu sytuacji, a uszkodzenia okazały się mniejsze, niż się spodziewali. Zachowywali zimną krew. Przez chwilę była gorąca, ale włączyli klimatyzację i cierpliwość im wróciła. Gdy tylko osiedli na równinie, ucichły alarmy, więc pozwolili sobie na chwilę wytchnienia. 

 Co się u licha stało? – pomyśleli, ale tylko Ana zapytała:

 – Co się u licha stało? 

 – Felipe, czy dobrze pociągnąłeś dźwignię?

Dotknął czule drążka, przejechał po jego chropowatej powierzchni palcem i przymknął oczy. Bardzo intensywnie myślał, aż wyszły mu żyły na czole. Szybko je poklepał, żeby nie wypadły.

 – Tak, sir. Dźwignia pociągnięta prawidłowo, z góry na dół. Tak, tak właśnie było.

 – To czemu wyskoczyliśmy, cholera wie, gdzie?

 Dociekania przerwało im łomotanie w drzwi mostka. Ochrona podeszła do drzwi; wojsko też jej potrzebowało. Była to odpowiedź floty na odwieczne pytanie: quis custodiet ipsos custodes. Drzwi świeciły się na zielono, mogli więc spojrzeć przez wizjer, w którym bez światła byłoby ciemno.

 – To jest niepojęte. Niepojęte! – Do środka wtoczył się otyły jegomość o kręconych wąsach. Biały fartuch, ni to kucharza, ni to lekarza, ciasno opinał jego próbujący się wydostać bebech, pośniedziałe guziki zdradzały niedbalstwo, a szwy skrzypiały w rytm jego ruchów. Na głowie miał czapkę, a w ręku trąbę. 

 – Który z was, młokosy, się tu nudził?

 Kapitan podbiegł i zatarasował mu dalszą drogę.

 – Hola, hola. Kim pan jesteś? I czemu go tu wpuściliście?

 – Ma pierwszy poziom dostępu…

 – Mój najłaskawszy panie, grałem przecież koncert. – Wszedł im w słowo. – Chorąży sztabowy Pierre John, dyrygent orkiestry wojskowej dziewiątego pułku. Graliśmy koncert życzeń i jakiś gamoń tutaj pomyślał sobie, że życzy sobie przygody!

 Kapitan znów podrapał się po głowie, łupież prószył mu na ramiona. To znaczyło, że swędziała naprawdę.

 – Nie bardzo widzę związek…

 – Ha! – Intruz dźgnął go opuchniętym paluchem w pierś. Jak one mieściły się na trąbie? – Dokładnie! Nie ma żadnego. I ktoś z was jest za to odpowiedzialny.

 Felipe siedział przygarbiony, mając nadzieję, że tym razem nikt nie zwróci na niego uwagi, a nie, jak z Luzem. Uśmiechał się, bo jego plan się powiódł – ale tylko w części, bo ktoś zwrócił na niego uwagę.

 – Z czego się śmiejesz, młody, pośmiejemy się wszyscy.

 Wcale nie był młody, ale był tu nowy, więc dopóki nie pojawi się ktoś nowszy, to właśnie on zawsze będzie tym młodym.

 – Bo mieliśmy użerać się z plemienną wojenką, a odkrywamy nowe planety. I nowych wrogów. 

 To ostatnie cieszyło też Kapitana. Starzy wrogowie byli zbyt znani. Walka z nieznanym – to go podniecało! Problem w tym, że wywiad floty działał za dobrze, więc zawsze byli przygotowani. Poza takimi przypadkami, jak dzisiaj – zatem i on z trudem skrywał ekscytację. 

 – Dobrze się pan czuje, Kapitanie? 

 – Tak. We flocie ci się nie podoba? – Szybko zmienił temat, bo nie lubił gdy o nim rozmawiano.  

 – No właśnie podoba się, sir. – Nie dał się zbić z tropu. Czujność, zawziętość, bezradność. Tego uczyli w Akademii. Wszystko wykuł na blachę. – Jestem tu już parę godzin i jeszcze nic złego mnie nie spotkało.

 To prawda, dla osób pochodzących z Czwartego Kwadrantu dzień, taki jak ten, mógł uchodzić za szczęśliwy. Jak mu się udało wyrwać z tego zadupia, pomyślał Kapitan.

 – Jak ci się udało wyrwać z tego zadupia? – Zapytał jednak Glen, ku zaskoczeniu ogółu. Nikt się po nim nie spodziewał takich kapitańskich myśli.

 – No. Wsiadłem na prom i wyleciałem. – Pewnie nie było to łatwe, bo musiał najpierw na to wpaść. Glenowi opadła szczęka. Szybko ją złapał. – Ale jak już miałem pomysł, to realizacja nie sprawiła problemów.

 Dobry plan i się powiódł. Potrzebowali takich ludzi na pokładzie. Mających dobre plany i potrafiących je zrealizować. Kapitan poklepał się po kolanach i zarządził:

 – Dobra, idź pan stąd, a wy, dość pogaduszek, schodzimy na dół.

 W kosmosie nie było góry ani dołu. Wszyscy wiedzieli jednak, że chodzi o planetę.

 – Już wylądowaliśmy, Kapitanie. 

 – Tak, ale mi chodzi tam. – Pokazał na wyświetlaczu dolinę. Ściślej mówiąc, pokazał jedynie na wyświetlacz, ale to właśnie dolina przykuwała na nim uwagę, bo była na samym jego środku, a poza środkiem wyświetlacza, nie było niczego. 

 – Kombinezony, broń, tak jak ćwiczyliśmy, ruchy, ruchy!

 Felipe pomyślał, że no, akurat tego, to on nigdy nie ćwiczył. Naśladował więc towarzyszy i trzymał się nadziei, że niczego nie pokręcił.

 Głupio byłoby umrzeć przez źle założone skarpetki.

 

***

 – Chłodno tu.

 – Masz kombinezon, Glen. Termometr pokazuje 35 stopni. W kombinezonie zawsze jest mniej. – Odparł nieznany Felipowi technik.  

 – Mniej czego?

 Przewrócił oczami i wysunął przed siebie przyrząd. Jaki, tego Felipe nie wiedział, był przecież tylko wajchowym. Zapewne sprawdzał stan atmosfery, obecność drobnoustrojów, stan bezpieczeństwa. Więcej informacji mogliby udzielić technicy. Taki jak ten, który to sprawdzał i o którym mowa. W końcu od tego byli. I gdy komputer nie działał.

 – I jak wygląda sytuacja, Jackson?

 Tak się więc nazywał.

 – Maszyna robi bip bip, Kapitanie.

 – I co to znaczy?

 – Że działa.

 – Ale co to znaczy dla nas?

 – Że możemy z niej korzystać.

 Kapitan powoli tracił cierpliwość, choć nie wiedział czemu. Odpowiedzi były przecież poprawne, przynajmniej na tyle, na ile się znał na takim sprzęcie. Kolejny dziś raz zachował zimną, liderską krew i drążył dalej:

 – Czy widzisz tam cokolwiek niepokojącego? Czy powietrze nadaje się do oddychania? Wirusy, bakterie, drapieżniki, ślady cywilizacji?

 – Aa. – Przez twarz Jacksona przeszedł cień zrozumienia. – A, to nie wiem, Kapitanie. Mnie uczyli tylko obsługi, a nie interpretacji wyników.

 Kapitan zmełł w ustach przekleństwo. Kochał flotę, ale czasem przeginała. Przecież w takim razie powinien dostać dwóch techników, by drugi je interpretował. A dostał jednego!

 

 ***

 Lux polubił Felipe. Podziwiał go. Sam pochodził z dość biednego dystryktu, ale nigdy nie spotkał nikogo z Czwartego – choć bywał tam czasem, gdy trzeba było zaprowadzić porządek. Misja zawsze kończyła się niepowodzeniem, bo był tam jeden wielki burdel. Nie tyle z powodu biedy, ale dlatego, że Federacja nie pozwalała im z tej biedy wyjść.

 Był dumny, że mógł do tego przyłożyć rękę. Potrzebowali takich dystryktów. 

 – To prawda? Ta historia o ucieczce?

 – Tak.

 – Byłem tam kiedyś.

 – I jak było?

 Wzruszył ramionami.

 – Mi się podobało. Byłem po tej dobrej stronie. Celującej, a nie celowanej.

 Dobra, jak dla kogo, pomyślał. 

 – Która pacyfikacja?

 – Dwunasta, piętnasta i szesnasta Rouxbertoire’a. 

 – O, no popatrz pan. Ja też się tłukłem w piętnastej. Sporo ofiar.

 – No. Piękne czasy.

 Poczuli, jak nostalgia zacieśnia ich więzi. Nagle poczuli się bliżej. 

 – Padnij!

 Byli już tak blisko, jak mogli tylko być, biorąc pod uwagę okoliczności. Niesamowity refleks, pomyślał Lux.

 Nic się jednak nie stało.

 – Zdawało mi się…

 W tym momencie eksplozja zabrała im przytomność. Nie była chciwa, mogła przecież zabrać życie.

 

***

 – Pomocy, jesteśmy pod ostrzałem!

 Kapitan robił to, co do niego należało. Jako najważniejsza osoba w grupie, schował się za wielkim głazem, podczas gdy reszta też robiła swoje.

 O, kwiatek. 

 – Kapitanie, nie utrzymamy tych pozycji!

 – Kapitanie, co robimy?!

 Kapitan niczego nie słyszał, bo było tak głośno, że nie słyszał własnych myśli, a co dopiero cudzych.

 Zerwał kwiatek, powąchał go i schował do kieszeni. Zerknąwszy na zegarek, skulił się bardziej i czekał.

 

***

 – Czy nikomu nic się nie stało?

 Rzucił okiem – wszyscy żyli, a przynajmniej się ruszali.

 – Kapitanie, trafiliśmy w sam środek jakiejś bitwy. Znowu! – Ana była dość zaskoczona.

 Kapitan podszedł do niej, wyjął z kieszeni kwiatek, który już tylko z rozpędu przypominał siebie samego i zatknął go Anie za uchem.

 – Ale przecież to… – zaczął Barry.

 – … ułudka wiosenna. Występuje tylko na Ziemi. Nigdy jej nie opuściliśmy, a mostek pokierował nas do najbliższej bazy. Ściślej, na poligon i właśnie trwa przerwa w ćwiczeniach.

 Odetchnęli. Uratowani!

 – Kapitanie… – Ośmielony Felipe się podniósł. Otrzepawszy się z gleby i popiołu, coś sobie przypomniał. – Bo ja sobie właśnie przypomniałem, że tę wajchę to chyba jednak z dołu do góry pociągnąłem.

 Wszystko pięknie, tylko jednemu Glenowi pewna rzecz nie dawała spokoju.

 Kto walczył w kosmosie?

 

Koniec

Komentarze

Cześć Mesembri! Środowy dyżurny melduje się na pokładzie!

 

Generalnie opowiadanie to taka kosmiczna komedia pomyłek w oparach absurdu. Coś w stylu “Kosmicznych jaj”. W sumie fabuła jest dość szczątkowa. Ot, źle użyta wajcha i zamiast prawdziwej walki, ćwiczenia na poligonie.

 

Graliśmy koncert życzeń i jakiś gamoń tutaj pomyślał sobie, że życzy sobie przygody!

 Kapitan znów podrapał się po głowie, łupież oprószył mu na ramiona. To znaczyło, że swędziała naprawdę.

 – Nie bardzo widzę związek…

 – Ha! – Intruz dźgnął go opuchniętym paluchem w pierś. Jak one mieściły się na trąbie? – Dokładnie! Nie ma żadnego. I ktoś z was jest za to odpowiedzialny.

Ten fragment był tak słodko absurdalny, że aż się zaśmiałem :)

 

Muszę jednak też trochę ponarzekać. Większość dialogów jest złożona z krótkich zdań i dodatkowo pomijasz didaskalia. W efekcie wielokrotnie nie miałem pojęcia kto z kim w ogóle rozmawia. Często też nie do końca rozumiałem o czym właściwie jest rozmowa, ale to chyba bardziej kwestia przyjętej przez Ciebie konwencji.

 

Bohaterowie opowiadania są dość pobieżnie nakreśleni. Bez zerkania w tekst kojarzę, że pojawiał się wielokrotnie Kapitan, chociaż nie umiałbym go scharakteryzować. Inne postaci zupełnie się zlały.

 

W ogólnym rozrachunku tekst do mnie nie trafił, chociaż nie mogę napisać, że była to uciążliwa lektura.

 

Powodzenia w konkursie i dalszej pracy twórczej!

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Potwierdzam, to nie tyle ,,opowieść”, co raczej ciąg gagów bez głębszego celu i przyczyny. Nie mój klimat.

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Przeczytałem, uśmiechając się. I o to chodziło. Żeby nie było za słodko, dodam, że zabrakło mi pytania na końcu: “Dlaczego strzelali?”. To daje znać moja naukowa dociekliwość. Pozdrawiam Autora.

Nie podoba mi się ordynarne, obskuranckie wręcz przedstawienie, obrazu kosmicznej floty wraz z jej hierarchią i sposobem dowodzenia. Łeż, dyskryminacja i brak iwektyw. Z całą mocą chciałbym wyraźić stanowczy sprzeciw!

Ą i Ę - wyroby rzemieślnicze

Mieszałam się chwilami przy postaciach oraz dialogach i trochę rozczarowało mnie zakończenie, ale teksty załogi i dopiski do nich to czyste złoto. Ubawiłam się :)

Dzięki za komentarze, jeśli te bzdurki wywołały czyjś uśmiech, to o to chodzi, ja się do Was odśmiechuję i życzę miłego dzionka, smacznej kawusi!

Witam.

Opowiadanie bardzo dobre, zabawne, wojsko to pewnie polskie było. A może uciekli na poligon, bo żołnierz pomylił wajchy? Szkoda, że po zerwaniu kwiatka w trakcie walki bohater się nie oświadczył, było by jeszcze zabawniej:)

Pozdrawiam.

Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

@feniks103 – dzięki! A przełożonemu tak nie przystoi, tylko kto to jest przełożony? Wyższy stopniem, wymieniony w rozkazie!

Pewnie miało być zabawnie, ale nic nie poradzę, że Kosmiczna strzelanka bardziej niż opowiadanie, przypomina mi dość rozwleczoną i chaotyczną scenkę kabaretową.

Wykonanie, a zwłaszcza zapis dialogów, pozostawia sporo do życzenia.

 

Dia­bli to, wszyst­ko i tak mu powie Ka­pi­tan. → Dlaczego wielka litera?

 

Jeśli Ad­mi­rał każe nam… → Jak wyżej?

 

Oba bloki dys­po­nu­ją bro­nią ją­dro­wą i znaj­du­ją na skra­ju wojny… → Co znajdują na skraju wojny?

A może miało być: Oba bloki dys­po­nu­ją bro­nią ją­dro­wą i znaj­du­ją się na skra­ju wojny

 

i wska­zał na naj­bliż­szą waj­chę… → …i wska­zał naj­bliż­szą waj­chę

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

– Raport o uszkodzeniach! – Załoga spoważniała, gdy znowu zatrzęsło. Wyglądało na to, że trafili w sam środek kosmicznej bitwy. → Narracji nie zapisujemy tak jak didaskaliów. Winno być:

– Raport o uszkodzeniach!  

Załoga spoważniała, gdy znowu zatrzęsło. Wyglądało na to, że trafili w sam środek kosmicznej bitwy.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

z in­nych krze­sa­ły się iskry… → Iskry nie krzeszą się same.

Proponuję: …z in­nych leciały iskry

 

prze­je­chał po jego chro­po­wa­tej po­wierzch­ni pal­cem… → Co to jest chropowata powierzchnia palcem?

A może miało być: …prze­je­chał palcem po jego chro­po­wa­tej po­wierzch­ni

 

– Jak ci się udało wy­rwać z tego za­du­pia? – Za­py­tał jed­nak Glen, ku za­sko­cze­niu ogółu.– Jak ci się udało wy­rwać z tego za­du­pia? – za­py­tał jed­nak Glen, ku za­sko­cze­niu ogółu.

 

– Masz kom­bi­ne­zon, Glen. Ter­mo­metr po­ka­zu­je 35 stop­ni.– Masz kom­bi­ne­zon, Glen. Ter­mo­metr po­ka­zu­je trzydzieści pięć stop­ni.

Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach.

 

– … ułud­ka wio­sen­na. → Zbędna spacja po wielokropku.

 

– Ośmie­lo­ny Fe­li­pe się pod­niósł. Otrze­paw­szy się z gleby i po­pio­łu… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: – Ośmie­lo­ny Fe­li­pe wstał. Otrze­paw­szy się z gleby i po­pio­łu

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć!

 

Tytuł dobrze odzwierciedla zawartość i przygotowuje czytelnika.

Jest sporo akcji i kabaretowego humoru, jest jakaś szczątkowa fabuła podporządkowana całkowicie chwili. Jeśli miała to być parodia space opery, to się całkiem udało. Trochę gorzej z bohaterami, bo jest ich sporo i kompletnie się w nich pogubiłem, gdzieś od połowy tekstu przestałem zwracać na to uwagę i płynąłem, ciekaw, gdzie mnie to zaprowadzi.

Jakaś antynaukowość tu imho jest, ale nie gra pierwszych skrzypiec i często tonie w gąszczu gagów i żarcików, przez co nie wybrzmiewa jak powinna. Przykładowo dźwignia/wajcha – przedni motyw, ale przydało by się nieco bardziej skierować nań uwagę czytelnika.

 

2P dla Ciebie: Pozdrawiam i Powodzenia w konkursie!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Uśmiechnąłem się kilka razy :) 

Witaj! Czytało się przyjemnie, chociaż czasem musiałam się upewnić kto jest kto. Ilość antynauki może nie jest największa. Największym plusem opowiadania jest zakończenie. Zabawnie wyszło. Powodzenia!

"Naucz ich żeby się nie bali. Strach przydaje się w niewielkich dawkach, ale kiedy towarzyszy ci stale, przytłacza, zaczyna podważać to kim jesteś i nie pozwala stwierdzić co jest służne a co nie."

Nowa Fantastyka