- Opowiadanie: NaN - O różnych takich, co ukradli... księżyce?

O różnych takich, co ukradli... księżyce?

Po pierwsze, to nie jestem nawet pewien, czy to opowiadanie spełnia kryteria konkursu. Niewątpliwie jest o złodziejstwie i to o złodziejstwie złodziejstw, nie byle jakim, bo nawiązującym do dokonań naszych najsłynniejszych rodaków złodziei — tych co ukradli Księżyc. Niestety, nie znajdziecie tu misternych planów a la “Ocean’s 11” czy  “Incepcja”. Złodziejstwo jest tu prawie tak toporne jak weselna bijatyka w Smutkowicach Dolnych, a i honoru niewiele.

 

Gravel – przepraszam za wrzutkę za pieć dwunasta ;-)


No i  miłej lektury!

 

 

SPOILER – Aha, nie będe ukrywał, że pewną inspiracją było to: https://www.youtube.com/watch?v=Q1_HfhtB5eo i druga część.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

O różnych takich, co ukradli... księżyce?

1. Jaskinia, czyli pierwszy Księżyc

 

Ogień płonął przed wejściem do groty. Za obrzeżem oświetlonego półokręgu błyskały pary zielonych punkcików. Coś szeleściło w mroku. Coś dużego przedzierało się przez zarośla. Rozległo się chrapliwe warknięcie, a po nim krótki, zdławiony kwik. Coś zaszamotało się w krzakach i ucichło. Ludzie przyczajeni we wnętrzu zbili się w jeszcze ciaśniejszą gromadkę. Czekali. Szmery ucichły. Czas mijał. Najodważniejszy z gromady powoli podniósł się z miejsca. Ostrożnie, rozglądając się na boki, próbując przebić wzrokiem ciemności, zbliżył się do ognia. Rzucił w płomienie naręcze wyschniętych patyków i natychmiast czmychnął do swoich. Snop iskier wzbił się pod niebo, płomienie strzeliły w ślad za nim, oświetlając na mgnienie oka bure kształty, które zakotłowały się i przepadły w ciemnościach. Zaległa cisza. Czas mijał. Ognisko zaczęło mocniej dymić i przygasać, a zielone ślepia znów rozbłysły w ciemnościach – jedna para, druga, trzecia.

 

On powiedział:

– Dobrze mieć ogień. Chroni przed tygrysami, wilkami i hienami.

Ona powiedziała:

– Trudno go podtrzymać, potrzebuje dużo jedzenia, o które trudno na stepie.

– Można nim zmiękczyć mięso antylopy.

– Trudno go przenosić i trudno rozpalić.

– Czy jest coś lepszego od ognia? – zapytał.

– Światło – odpowiedziała.

 

***

 

Jak co noc przed wejściem do groty płonęło ognisko. Krzątali się przy nim członkowie plemienia. Księżyc w pełni zalewał trawiastą równinę łagodnym, srebrnym blaskiem.

– Ani tygrys, ani wilk, ani hiena nie podejdą blisko w tak jasną noc – powiedział Ten Który Karmi Ogień – w noc Księżyca.

– Szkoda, że nie zawsze są na niebie – powiedziała kobieta karmiąca niemowlę.

– Nie ma ich, gdy pada deszcz. – Chciał zabłysnąć wiedzą jakiś wyrostek.

– Głupiś! – ofuknął go Ten Który Karmi Ogień. – Są nad deszczem. Nigdy nie widziałeś jak małe chmury zasłaniają go i odsłaniają? Jak drzewa w lesie, między myśliwym, a jeleniem.

Zgromadzeni zdumieli się, słysząc tak prawdziwy, przenikliwy i jednocześnie zrozumiały dla wszystkich wywód. Tylko zawstydzony wyrostek opuścił głowę. Temu Który Karmi Ogień zrobiło się go żal, więc zawołał szybko:

– Słuchajcie! Słuchajcie! Czy wiecie dlaczego księżyc jest ważniejszy od Słońca?

Odpowiedziały mu pomruki zaciekawienia i zachęty. Tylko kilku staruszków w rozbawieniu trącało się łokciami i wyszczerzało nagie dziąsła.

– Słońce daje nam światło, gdy jest jasno, ale księżyce świecą w nocy, gdy jest ciemno!

Zapanowała cisza. A po chwili wybuchł powszechny i gromki rechot. Ludzie klepali się po udach, tarzali w piasku, ocierali łzy i smarkali w palce, nie przestając się śmiać.

Gdy tłumek nieco się uspokoił i wrzawa ustała, ona powiedziała do niego:

– Świeci w nocy, gdy jest ciemno.

– Jak ogień – powiedział.

– Można go mieć, można go karmić?

– Nie wiem – powiedział i zwiesił głowę.

– Chciałabym wiedzieć – wyszeptała.

 

***

 

– Chodź ze mną szybko – powiedziała.

Jej determinacja nie pozostawiała miejsca na wahanie, więc poszedł za nią. Słońce zachodziło, a oni wspinali się po kamienistym zboczu. W końcu dotarli na szczyt wzniesienia. Dolina już pogrążała się w mroku, a ostatni czerwony poblask zanikał na wierzchołkach gór.

– Niebezpiecznie będzie wracać w ciemności – powiedział.

– Nie będziemy – odrzekła.

Wskazała wschodni horyzont. Zza poszczerbionej krawędzi płaskowyżu wyłaniał się srebrny dysk.

– Dziś będzie w pełni – powiedziała.

Otworzył usta, ale gestem nakazała mu milczenie.

– Patrz!

Księżyc wznosił się powoli. Już prawie cała tarcza była widoczna. Na jej tle wyraźnie odcinały się miniaturowe sylwetki drzew. Z tej odległości wydawały się mniejsze niż paznokieć małego palca na wyciągniętej dłoni. Dolinę, góry i płaskowyż zalewał srebrny blask.

– Skoro już tu jesteśmy sami… – powiedział cicho i dotknął jej uda.

Odsunęła się i spytała:

– Ile widzisz drzew blisko księżyca?

– Dwa – odpowiedział.

Czas mijał, czekali bez ruchu. Tarcza oderwała się od zbocza i popłynęła w górę nieboskłonu.

– Ile teraz widzisz drzew na płaskowyżu? – spytała ponownie.

– Trzy. Co to znaczy?

– Że to środkowe, które pokazało się dopiero teraz, było za Księżycem, gdy wschodził.

– Co teraz robimy?

– Wracamy do gromady, ale mam plan.

– Jaki plan?

– Na Ducha Bizona, sprytny plan! Idziemy, opowiem ci po drodze.

 

***

 

Świat pogrążony był w ciemności. Na bezchmurnym niebie brakowało Księżyca i nikt nie potrafił wyjaśnić, co mogło się z nim stać. Ale nie był to jedyny powód do zmartwień dla gromady:

– Powiedzieli, że idą nazbierać bulw. Powiedzieli, że wrócą o zmierzchu! – lamentowała kobieta z dzieckiem na ręku.

– To było dzień, noc i dzień temu. Już nie wrócą – rzuciła inna.

– Zdarzało się, że ludzie wracali po wielu dniach. Zdarzało się też, że po jednej nocy myśliwi znajdowali tylko obgryzione kosteczki – sucho stwierdził Ten Który Karmi Ogień.

– Zwykle nawet kosteczek nie znajdowali – dokończył starzec grzejący się przy ogniu. – Pamiętam, wiele zim temu, gdy jeszcze nie było was na świecie, zdarzyło się tak…

– Na wszystkie duchy! A co to za nowe diabelstwo? – przerwał mu Ten Który Karmi Ogień, wpatrując się w równinę rozpostartą u stóp wzgórza.

Ludzie zgromadzili się wokół niego, wpatrując się w noc.

– Wilk z jednym wielkim gorejącym ślepiem? – zaryzykował starzec przy ogniu.

– Wilki mają ślepia zielone, a nie srebrne. No i porusza się inaczej…

Po chwili stało się jasne, że to co widzą, nie może być dzikim stworzeniem, co nie wykluczało ducha lub jakiegoś nieznanego niebezpieczeństwa. Światło to przygasało, to rozjaśniało się, przyśpieszało i zwalniało, czasami całkiem znikało, aby po chwili znów się ukazać.

– Niedługo się dowiemy. Zbliża się – wymamrotał drugi starzec.

Rzeczywiście, czymkolwiek było tajemnicze zjawisko, znajdowało się już na wąskiej, wydeptanej ścieżce prowadzącej na szczyt wzniesienia.

– To ludzie, dwójka ludzi! – zawołała kobieta z dzieckiem.

– Albo dwa głodne duchy – wymamrotał jeden ze starców i mocniej schwycił sękaty kij, którym się podpierał.

Ludzie wycofali się w stronę wejścia do groty. Nad krawędzią wzniesienia pojawiły się dwie ludzkie sylwetki złączone jakimś niewyraźnym, świetlistym kształtem. Jeszcze chwila i zatrzymały się kilka kroków od ogniska.

– Nasi! – zawołał Ten Który Karmi Ogień.

 

– Ano tak. Wróciliśmy! – wysapała.

I ona i jej towarzysz dyszeli ciężko, ciała mieli zroszone potem. Ostrożnie zdjęli z ramion długą i prostą gałąź, do której przywiązana była plecionka ze skóry antylopy. Spomiędzy postronków wylewało się srebrnozłote światło. Ładunek spoczął na ziemi. Rzemienie zsunęły się i zgromadzeni westchnęli chóralnie, a po chwili zaczęli się przekrzykiwać:

– Światło!

– Święcący kamień!

– Skąd? Jak?

– Szliście z tym nocą przez równinę?

– To ogień? Nie grzeje…

Część ludzi trzymała się jednak na dystans. Jakaś matka zgarnęła dzieci, które próbowały przepchnąć się między nogami ciekawskich. Starzec z kosturem narzekał, że znalezisko to z pewnością zły omen.

 

Pora była najwyższa uspokoić współplemieńców i wyjaśnić kilka spraw. Gwizdnęła przeciągle na palcach i zawołała:

– Ludzie, nie bójcie się. Podejdźcie, podejdźcie tu wszyscy!

Wyprostowała się, oparła dłonie na biodrach, obrzuciła wzrokiem gromadę i oświadczyła hardo:

– To Księżyc dzisiejszej nocy. Ukradliśmy go, gdy podnosił się nad równinę. Znalazłam miejsce na płaskowyżu, gdzie dotykał wysokiego drzewa. Poszliśmy tam i czekaliśmy. Gdy się pojawił złowiliśmy go w sieć. Teraz będzie nam służyć!

– Zabrakło jednak jednego z księżyców na niebie – zauważył Ten Który Karmi Ogień – mam nadzieję, że nie będzie z tego jakiejś biedy.

– Co z tego? Mamy jeszcze trzy inne – zauważyła.

 

***

 

Skradziony Księżyc jako źródło stałego, ciepłego, ale nieparzącego światła był niezastąpiony. Ludzie dość szybko odkryli, że mogą używać go do rozświetlanie wnętrza jaskiń – nie kopcił i nie przygasał w wąskich zakamarkach, jak żywiczne gałęzie, których do tej pory używali w tym celu.

– Daj mi tykwę. Nie, nie tę, tę większą!

Pomocnik wdrapał się na rusztowanie zbudowane z powiązanych łykiem gałęzi i podał Artyście naczynie wypełnione pigmentem. Zgromadzony niżej tłum z zapartym tchem podziwiał powstający na sklepieniu groty malunek – antylopy, bizony, włochate nosorożce i długorogie jelenie gnały przez step, ścigane przez gromadę ludzi uzbrojonych w oszczepy. Łowcy nie byli oddani zbyt wiernie, za to zwierzęta, wyczarowane na gładkim sklepieniu kilkoma kreskami sadzy i ochry zmieszanych z łojem, zdawały się nieomal żywe. Rozległą grotę rozświetlała spoczywająca po jej środku srebrnozłota kula. Artysta zwykł co prawda narzekać, że: “pochodnie lepiej pokazywały kolory, no i tworzyły nastrój tajemnicy”. Lecz, w skrytości ducha, musiał przyznać, że bez księżycowego światła nie stworzyłby tak szczegółowych i pięknych obrazów.

 

 

2. Świątynia, czyli drugi Księżyc

 

– W ten właśnie sposób córka Boga Słońca skradła z nieboskłonu najmniejszy z czterech księżyców i ofiarowała go ludziom. Dlatego też w dzień przyświeca nam Słońce, zaś nocą trzy księżyce.

Chłopiec i jego ojciec przysiedli na schodach prowadzących do odeonu. Z tego miejsca mieli dobry widok na procesję wolno zmierzającą do świątyni Boga Słońca. Chłopiec znał opowieść o księżycach nieomal na pamięć, jednak co zaszkodziło posłuchać jej jeszcze raz?

– I dzięki temu ludzie zyskali ogień, prawda?

– Zgadza się, synu. To był wielki dar bogini dla całej ludzkości!

– A co się stało z tym skradzionym księżycem?

– Nie rozumiem, przecież właśnie ci powiedziałem, ogień…

– Bogowie nie oddali księżyca Niebu, prawda tato? – Chłopiec przewał mu zniecierpliwiony. – Więc co z nim potem zrobili?

– Oczywiście, że nie oddali. Cóż, sądzę, że… Bogini chyba musiała go zniszczyć, aby wydobyć z niego ogień, a może zrobili to obdarowani ludzie? Pieśń o córce Saulego nie mówi nic na ten temat.

– A ona została ukarana, prawda?

– Córka? O tak!

– A co się nią stało?

– Hmm, cóż. – Ojciec wydawał się być nieco zakłopotany tym pytaniem. – Więc, kazano jej wyjść za mąż… Tak, właśnie, za mąż, za całe stado morskich potworów żyjących w głębinach, w które została strącona i tam przebywa do tej pory i jest, eee… musi wydawać na świat kolejne potwory.

– To baaardzo niesprawiedliwe! – Chłopiec wzdrygnął się na myśl o lodowatej wodzie i żyjących w niej oślizgłych stworach. – W końcu chciała tylko pomóc ludziom!

– Niby tak, jednak bogowie widzieli to inaczej. Kto zrozumie zamiary i myśli bogów? Ale, ale! Przeniesiemy się wyżej? Będzie lepszy widok i chyba kręci się tam sprzedawca suszonych owoców!

Chłopiec poderwał się z miejsca i uradowany klasnął w dłonie.

 

Tu, na górze, na której stoku zbudowano wielki odeon, jest chłodniej niż w mieście. Wiatr niesie zapach wiosennych kwiatów i żywicy. Zbocze, w którym wykuto schody o tej porze dnia jest zacienione, skwar jeszcze nie dokucza. A oto chłopiec – Ixion – najwyżej dziesięcioletni. Podnosząc wysoko patykowate nogi, wspina się po stromych, kamiennych schodach. Stopnie sięgają mu prawie do kolan, pokonuje je jednak zwinnie i bez wysiłku. Jego ojciec z roztargnieniem patrzy na gwarne miasto rozpostarte w dole: kolumnady, portyki, bramy i łuki tryumfalne. Promienie słońca odbijają się od białych i bladoróżowych marmurów niezliczonych świątyń, pałaców i willi. Dziś dzień wiosennej równonocy – dzień świętowania i dziękczynienia bogom. Procesja kapłanów, akolitów i miejskich notabli z tej odległości wygląda jak kolorowa gąsienica. Gąsienica, która powoli pełznie szerokim traktem w kierunku świątyni Boga Słońca. Ojciec odwraca wzrok i przez chwilę z czułością przygląda się chłopcu – “Bardzo dociekliwy jak na swój wiek. Może nawet, za bardzo” – myśli. “Mam nadzieję, że z czasem z tego wyrośnie”.

 

***

 

Młodszy akolita podejrzliwie spogląda na rzemieślnika. Kazano mu przekazać wiadomość, więc to czyni. Przy okazji nie zaszkodzi jednak zerknąć na przybytek dziwaka, o którym tyle opowieści krąży w świątyni. Wszyscy oczywiście wiedzą, dlaczego arcykapłan toleruje Ixiona. Wiedza to jedno, a niechęć to drugie.

– Ixionie, arcykapłan Mihir oczekuje cię w swoich komnatach – akolita cedzi przez zęby i jednocześnie zerka ponad głową swojego rozmówcy na dziwne, przypominające gigantyczne kraby konstrukcje stłoczone pod ścianami. – Natychmiast! – stara się nadać swojemu głosowi ton wyniosłej stanowczości.

Nie jest jednak pewien, czy młodzieniec go usłyszał. Co prawda, gdy tylko akolita zaczął mówić, obdarzył go przelotnym spojrzeniem, teraz jednak wydaje się zupełnie nie zwracać na niego uwagi.

– Ixionie, czy słyszałeś…

Ten ucisza go jednak znierciepliwionym gestem.

– Mógłbyś wyświadczyć mi przysługę, akolito? – Młodzieniec chyba nie zauważył wahania sługi świątyni i kontynuuje spokojnym głosem. – Stań proszę na tej oznaczonej kredą płycie.

Akolita wzrusza ramionami i robi kilka kroków. Tymczasem Ixion naciska metalowy pręt wystający ze ściany, rozlega się trzask i cichy szum, jak gdyby płynącej gdzieś za ścianą wody.

– Zostań tam gdzie jesteś, proszę.

Kamienna płyta pod stopami akolity lekko drży i zagłębia się nieco w posadzkę, nie więcej jednak niż na pół grubości palca. Nagle twarz mężczyzny blednie, kolana uginają się pod nim, a z ust dobiega stłumiony pisk przerażenia. Nadnaturalnej wielkości posąg bóstwa, stojący w rogu sali obraca się unosząc ręce. Jednocześnie głowa figury skłania się tak, że przenikliwe i zimne oczy zdają się uważnie lustrować przerażonego intruza. Z półotwartych i nieruchomych ust posągu dobiega metaliczny głos:

– Możesz odejść sługo świątyni.

Akolita wydaje drugi piskliwy okrzyk i wybiega z sali.

– Dwa zbiorniki z wodą, kilkadziesiąt łokci ołowianych rur, kilka trybów i koło z łopatkami. Kto by pomyślał, że takie proste urządzenie wywoła tyle zamieszania – mruczy do siebie z satysfakcją Ixion. – No dobrze, pora dowiedzieć się, czego oczekuje ode mnie czcigodny Mihir.

 

Antipolis jest największym miastem świata. No, w każdym razie na pewno największym miastem tej części świata, w której o Antipolis słyszano. Największą świątynią w mieście jest świątynia Boga Słońca – Saulego. Zaś najwyższym kapłanem w tej świątyni jest Mihir. Jest to człowiek poważny i rzeczowy. W obejściu i sposobie bycia bardziej przypomina nadzorcę wielkiego majątku ziemskiego niż kogoś, kto poświęcił swoje życie na obcowanie z bogami. Ixion nieraz słyszał, jak młodzi akolici, podochociwszy sobie nieco nierozwodnionym winem, dowcipkowali zastanawiając się, czy Mihir w ogóle wierzy w bogów. W tej sprawie młody rzemieślnik miał własne zdanie, był jednak na tyle rozsądny, że nigdy nie podzielił się nim z towarzyszami. Otóż uważał on, być może całkiem słusznie, że pytanie o to, czy Mihir wierzy w bogów jest pozbawione wszelkiego sensu. Mihir miał o wiele ważniejsze sprawy na głowie, niż roztrząsanie kwestii istnienia bogów.

 

Komnaty arcykapłana znajdowały się w okazałym budynku przyklejonym do Najświętszego Miejsca świątyni. Mówiono, że istnieje tajne przejście, łączące wewnętrzny przybytek i prywatne pokoje Mihira. O czym jednak nie plotkowano wśród świątynnej służby? Ixion wszedł do wnętrza nie niepokojony przez strażników i zastał Mihira pochylonego nad stołem zasłanym zapisanymi zwojami.

– Witaj Ixionie. Jak idą prace nad ruchomą figurą bóstwa?

Rzemieślnik po raz kolejny nie mógł uwierzyć, że ten pospolitego wyglądu człowiek rzeczywiście jest jedną z najważniejszych, jeśli nie najważniejszą, osobistością w mieście. Mihir był niski, lekko otyły i łysy. Nie odznaczał się niczym szczególnym, nie miał przenikliwego wzroku, głębokiego głosu, groźnego albo ujmującego sposobu bycia. Z powodzeniem można by go przenieść na uliczkę sandalarzy lub na stoisko targu rybnego. Ixion jednak dobrze znał starą prawdę, że pozory mylą. Skłonił się i powiedział:

– Czcigodny arcykapłanie, dobre wieści! Ukończyłem prace nad mechanizmem. Tuż przed przybyciem tutaj, miałem okazję sprawdzić jego działanie na akolicie, którego raczyłeś do mnie posłać.

Brwi arcykapłana nieznacznie uniosły się w znaku zachęty i być może lekkiego rozbawienia.

– Oczywiście, to głównie zasługa naszych mistrzów rzeźbiarzy, tego jak oddano rysy twarzy bóstwa, a zwłaszcza oczy. Gdy zaś głowa się porusza… Wszystko razem robi piorunujące wrażenie.

– Mam nadzieję, że nie wystraszyłeś za bardzo mojego sługi?

– Panie, po tym jak posąg przemówił do niego, akolita pisnął niezrozumiale i wybiegł z mojej pracowni, ale wydaje mi się, że pozostał w dobrym zdrowiu.

– Biedny głupiec. Niech Saule zachowa go w swojej opiece! Takich jak on nasza świątynia najbardziej potrzebuje, oni są krwią z krwi i solą naszej ziemi – powiedział kapłan cichym głosem.

Po chwili wyprostował się energicznie, odłożył zwój i spojrzał bystro na Ixiona:

– Wezwałem cię w innym celu. Jak wiesz, zbliża się sto czterdziesta czwarta rocznica budowy naszej świątyni. Tak się też składa, że będzie to też dwunasta rocznica objęcia przeze mnie godności arcykapłana. Chwała i dzięki Saulemu!

– Dzięki i chwała – odpowiedział automatycznie Ixion, gdyż była to zwykła formułka religijna.

– Przyznasz, że numerologia jest tu znamienna. Chciałbym zatem uczcić obydwie rocznice wyjątkowymi obchodami. Chciałbym zaskoczyć, zadziwić obywateli naszego Antipolis widowiskiem, które przejdzie do legendy. Rzecz jasna, poczyniliśmy już różnego rodzaju przygotowania. Jednak od ciebie, Ixionie, oczekiwałbym czegoś naprawdę wyjątkowego.

– Mógłbym udoskonalić moje ruchome figury…

– Nie, nie! – kapłan przerwał mu niecierpliwie. – Nie chodzi mi o tanie sztuczki dla maluczkich. Tym razem muszę wprawić w osłupienie ich wszystkich, nie tylko pospólstwo, ale też i tych dumnych arystokratów…

– Ośmielam się przypomnieć waszej przewielebności, że w nagrodę za skonstruowanie ruchomych figur, obiecałeś mi zwolnienie ze służby w świątyni!

– Ixionie, Ixionie! Co by na to powiedział twój biedny ojciec? A twoja rodzina, siostry i matka? Świątynia hojnie łoży na ich utrzymanie…

– To tylko niezbyt wygórowana zapłata za moją pracę.

– Przerwałeś mi dwukrotnie Ixionie! Ale ja się nie gniewam. Co więcej, przyznaję ci rację. Jesteś utalentowany rzemieślnikiem, dlatego od jutra podwyższę należne ci wynagrodzenie o ćwierć srebrnej drachmy.

Ton głosu Mihira był spokojny i zrównoważony, wręcz uwodzicielski. Ciągnął dalej:

– Zdajesz sobie sprawę, że zgodnie z prawami Antipolis, twoja matka, jako wdowa pozbawiona żyjących braci oraz innych krewnych płci męskiej, nie posiada praw obywatelskich? Strach pomyśleć, co mogłoby ją spotkać… Ją albo twoje siostry. Niektórzy możni są doprawdy okrutni. Potępiam ich bezbożne praktyki, ale cóż mogę począć? Jestem tylko skromnym sługą Saulego. Z drugiej strony, małe słówko szepnięte temu czy owemu, przez jednego z kapłanów mogłoby trochę pomóc sprawie twojej rodziny.

Ixion poczuł, że wzbiera w nim bezsilny gniew:

– Moja matka i siostry mają jeszcze mnie!

Twarz arcykapłana przyjęła wyraz smutny i zatroskany. Ixion był jednak pewien, że uczucia te nie sięgały głębiej.

– Niestety! Zgodnie z prawem, jako pozostający na usługach świątyni, nie jesteś obywatelem miasta. Z całą pewnością pamiętasz o tym? Ale nie rozmawiajmy o sprawach, na które nie mamy wpływu. Co zatem powiesz na moją… propozycję?

Ixion pojął, że nic nie wskóra. Stłumił gniew i starał się nadać głosowi obojętny ton:

– Dobrze, wasza świętobliwość, przygotuję na obchody to, czego sobie życzysz. Jakie są twoje rozkazy?

– Jakże się cieszę, że zmądrzałeś mój drogi Ixionie! Przejdźmy do rzeczy. Doszły mnie słuchy, że projektujesz bardzo ciekawe mechanizmy. Powiedz mi, czy to możliwe, aby istniały machiny latające?

– Ale… Skąd wasza wielebność wie o tych machinach? Nikomu nie pokazywałem moich rysunków.

– Drogi chłopcze! – Arcykapłan uśmiechnął się pobłażliwie. – Wiedzieć co dzieje się w tej świątyni, w naszym mieście, a nawet w całym cywilizowanym świecie, to mój główny obowiązek. Można powiedzieć, że jest to mój zawód, tak jak twoim zawodem jest budowa owych wspaniałych i zadziwiających aparatów.

– Jak powiedziałem, to tylko rysunki.

– Tylko rysunki? Budowałeś przecież małe modele, zgadza się? Nie, nie zaprzeczaj. Ale powiedz, czy dałbyś radę stworzyć taką latającą machinę w ciągu pół roku?

Ixion opuścił głowę, Mihir wydawał się być nie tylko wszechpotężny, ale i wszechwiedzący.

– Jeśli otrzymam niezbędne środki, to sądzę, że tak. Pół roku wystarczy.

– Świetnie! To będzie wspaniała chwila, widzę to tak: wielka procesja dziękczynna zbliża się do bramy świątyni. Ja oczywiście na jej czele, za mną kapłani i akolici, dalej miejscy notable z rodzinami, na końcu plebs. Nagle nad naszymi głowami pojawia się twoja latająca machina, której jesteś… powietrznym woźnicą, albo może… jeźdźcem. Machina przelatuje od wzgórz w kierunku świątyni i gdy jest dokładnie nad procesją, sypiesz na nas z powietrza wonne kwiecie. Dzięki temu niedowiarkowie przekonają się, że to nie żadna sztuczka czy złudzenie. Można by cię przebrać w biało-złote szaty, wyglądałbyś jak jeden z pomniejszych bogów wiatru.

Arcykapłan przerwał, a na jego twarzy pojawił się wyraz błogiego rozmarzenia. Ixion odchrząknął:

– Jeśli taka jest twoja wola, dostojny Mihirze.

– Tak, taka jest moja wola! Możesz już odejść, wydam sługom świątyni stosowne rozkazy, co do udzielenia ci wszelkiej niezbędnej pomocy.

“Ten człowiek może nie wierzy w bogów, ale chyba uwierzył, że sam jest bogiem”, przyszło na myśl Ixionowi, gdy wracał do swojej pracowni.

 

***

 

Szpiedzy, którzy donosili Mihirowi o poczynaniach młodego rzemieślnika nie mylili się. Ixion rzeczywiście od dłuższego czasu pracował nad maszyną latającą. Badając ptaki i nietoperze, dość szybko zrozumiał, że nie zdoła zbudować skrzydeł napędzanych siłą ludzkich mięśni. Albo on sam musiałby ważyć dziesięćkroć mniej, albo skrzydła musiałyby być tak wielkie, że nie mógłby ani ich udźwignąć, ani tym bardziej nimi poruszać. Ale szybowanie… “Szybowanie to coś zupełnie innego, coś co może się udać” – rozmyślał Ixion, obserwując mewy i myszołowy utrzymujące się nieruchomo w powietrzu. Szalony pomysł arcykapłana sprawił, że fantazje i marzenia o locie, nagle stały się realne. Machina powstawała w tajemnicy w przeciągu zaledwie kilku miesięcy. Uzyskał też od Mihira pozwolenie na sprawdzenie jej działania na bezludnych wzgórzach oddalonych o niecały dzień drogi od miasta. Tam, specjalnie dla Ixiona, zbudowano sporą szopę, a słudzy świątyni dwukółkami zaprzężonymi w osły dowieźli wszystkie niezbędne materiały i narzędzia. Ixion nie miał wątpliwości, że jest śledzony. Nieraz widywał sylwetki czające się na grani, cienie przemykające między głazami. Nie to jednak zaprzątało mu głowę, gdy nocami obrabiał cienkie listewki z lekkiego jak piórko drewna, które sprowadzonego zza morza specjalnie na zamówienie świątyni. Gdy oblekał sztuczne skrzydło w najcieńszy jedwab Ixion nieustannie dręczył się, że arcykapłan odkryje w jakiś sposób jego prawdziwy plan. Dlatego też uprzedził go, że musi sprawdzić działanie swojej latającej machiny. Poprosił też Mihira, aby straż świątyni zadbała o to, by nikt nie zbliżał się do wzgórz.

 

W noc poprzedzającą święto Ixion po raz kolejny wyprowadził swoją machinę z szopy i wciągnął, z niemałym trudem, na najbliższe wzniesienie. Jakiś czas manipulował przy rzemiennych paskach i uchwytach, aby w końcu wznieść nad głową dziwaczny, obciągnięty płótnem kształt. Choć widzieli to już wcześniej, czający się w mroku szpiedzy arcykapłana i tym razem oniemieli patrząc, jak nieruchome skrzydło, z zawieszoną u dołu sylwetką człowieka, wzbija się w powietrze. Szpiedzy nie zauważyli, że u pasa rzemieślnika dynda lekka i sprężysta sieć z obciążnikami. Zresztą, dlaczego miałoby to wzbudzić ich podejrzenia? Ixion poszybował w stronę odległego grzbietu górskiego, gdzie srebrno-złota łuna zwiastowała wschód Księżyca. Lekki wiaterek szeleścił w suchych trawach na zboczach wzgórz. Szpiedzy jeden po drugim zasnęli. Łuna na horyzoncie mignęła i zgasła. Czas mijał, cienie nietoperze śmigały na tle gwiazd. Nagle jakiś dużo większy cień przesunął się na tle nieba, rozległ się cichy szum, stukot i tupot stóp – jak gdyby ktoś zbiegał ze wzgórza i miał trudność z zatrzymaniem się. Skrzypnęły drzwi szopy Ixiona. Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin.

 

***

 

W dzień uroczystości przed świątynią zebrała się ludzka ciżba. Nie był to jednak radosny tłum, którego tak bardzo chciałby się spodziewać Mihir. Na twarzach zebranych, malowało się przerażenie, niektórzy płakali, inni rozrywali szaty i złorzeczyli, jeszcze inni oczekiwali od kapłanów pocieszenia:

“Jakich nieszczęść zapowiedzią jest zniknięcie Księżyca?”, “Czy to zemsta bogini?”, “Czy wyprowadzi teraz z morza swoje bestie, aby zniszczyć nasze miasto i cały Świat?”, “Mihirze, co mówią bogowie?”, “Ratuj nas!”, “Czym obraziliśmy bogów?”, “Jak będzie kolejny znak?”.

Mihir stanął na schodach świątyni, miał zamiar przemówić do tłumów. Nad nim górował monumentalny posąg Saulego, wzniesiony specjalnie z okazji rocznicowych uroczystości.

Arcykapłan wzniósł ręce, chcąc uciszyć zgromadzonych, nim jednak wypowiedział pierwsze słowo, posąg za nim drgnął. Przystrojona złotym diademem głowa figury nachyliła się. Bóg zdawał się teraz spoglądać wprost na przerażonych ludzi. W ciszy, która zaległa rozbrzmiał potężny i nienaturalny głos, wydobywający się z jej nieruchomych ust: “Oto sprawca waszego nieszczęścia! Oto Mihir, który mienił się być moim sługą, a swoją zachłannością i żądzą władzy zbluźnił przeciwko mnie i wszystkim bogom. Jeszcze nie jest za późno. Pozbądźcie się fałszywych proroków!”

Posąg znieruchomiał. Tłum zafalował, zaszumiał jak wezbrane morze, ale nie było słychać krzyków. Ludzie szeptali do siebie. Nagle na schody świątyni wbiegł jakiś obdartus, był to żebrak, na wpół obłąkany starzec, znany w Antipolis ze swych ponurych proroctw. Staruch w drżącej ręce trzymał kamień. Odwrócił się do tłumu i zawołał:

– Na co jeszcze czekacie, grzesznicy? Nie słyszeliście jak bóg do was przemówił? Pora zniszczyć sługę ciemności!

Cisnął kamieniem w stronę Mihira. Pocisk chybił rozbijając się u stóp arcykapłana. Żebrak zamarł, jak gdyby zdziwiony własnym zuchwalstwem. Ktoś krzyknął niezrozumiale i schylił się po kamień, a po chwili ktoś następny i jeszcze kilka osób. Śmignęły pociski. Jeden trafił celu. Mihir ugodzony w ramię odwrócił się od ciżby i zaczął uciekać po świątynnych schodach. Tłum zawył i ruszył za nim.

 

 

3. Uniwersytet, czyli trzeci Księżyc

 

– Tak więc, dzięki moim badaniom, udowodniłem ponad wszelką wątpliwość, że nasz świat w przeszłości posiadał nie dwa, jak obecnie, a cztery księżyce. Mity i najdawniejsze podania nie kłamią, choć rzeczywistość przedstawiona jest w nich w sposób, który odpowiadał rozumieniu świata przez współczesnych.

W audytorium podniosła się wrzawa, okrzyki: “brednie”, “szarlatan” i inne, dużo gorsze, mieszały się z trzaskiem pulpitów, tupaniem i gwarem głośnych rozmów.

– Szanowni panowie, członkowie akademii! – Tubalny głos Dziekana wzniósł się nad ogólną wrzawę. – Zmuszony jestem przywołać was do porządku! Szanowny kolega… – Dziekan zamilkł i skierował wzrok w stronę najwyższych rzędów sali. – Profesorze Bezumov, może zechciałby pan podzielić się z całym gronem akademickim swoim poglądem na prezentowaną materię? Wydaje mi się, że będzie to z korzyścią zarówno dla nas, jak i dla surduta docenta Latona, który to za chwilę będzie wymagał kosztownych napraw krawieckich. Miałem na myśli oczywiście surdut, a nie docenta.

Profesor Bezumov, wyraźnie zawstydzony, puścił poły galowego stroju swojego adwersarza, przygładził je i skłonił się nerwowo, w pierwszej kolejności oszołomionemu docentowi Latonowi, a potem Dziekanowi.

– Szanowny kolega Sartorius – kontynuował ten ostatni – jako historyk i lingwista starożytny, sformułował tezy, które jak rozumiem, wydają się mocno kontrowersyjne naszym kolegom parających się tymi dziedzinami wiedzy, które wywodzą się z zegarmistrzostwa.

“Hańba!”, “Obraża nas!”, “Domorosły wierszokleta!” – wrzawa jaka wybuchła wśród przedstawicieli nauk ścisłych, świadczyła o tym, że Dziekan zamiast uspokoić nastroje, dolał oliwy do ognia. Tymczasem profesor Bezumov zdołał przedrzeć się na katedrę, pozdrowił oschle przedstawicieli kolegium zasiadającym na podwyższeniu i zabrał głos:

– Nie odmawiam szanownemu przedmówcy wiedzy w zakresie mitów, bajek, obyczajów wróżek i dawno wymarłych języków…

Okrzyki: “Skandal!”, “Zegarmistrz!” i “Sameś wróżka!”, rozlegające się z widowni, zagłuszyły wywód profesora, który przerwał, aby po krótkiej pauzie kontynuować tonem belfra, śmiertelnie znudzonego tłumaczeniem tych samych oczywistości gromadce wyjątkowo tępych uczniów.

– Chciałby moim prześwietnym adwersarzom zwrócić uwagę na pewne fakty naukowe. Po pierwsze, o ile natura i pochodzenie naszych dwóch księżyców nadal pozostaje zagadką, to ostatnie lata przyniosły wielkie postępy wiedzy w tym zakresie. Rzeczywiście, pomiary prowadzone różnymi metodami dają sprzeczne wyniki. Niektóre wskazują, że księżyce są ciałami niebieskimi, podobnie jak Słońce i gwiazdy. Z drugiej strony, najnowsze badania odległość księżyców od powierzchni naszej planety, prowadzone przy pomocy najpotężniejszych teleskopów, klasyfikują je raczej jako zjawiska meteorologiczne, a nie ciała astronomiczne.

 

Profesor Bezumov ciągnął swój wywód monotonnym i znudzonym głosem. Tymczasem wysoko nad głowami dostojnych akademików, na galerii otaczającej salę posiedzeń, dwóch studentów prowadziło ożywioną rozmowę:

– Niezły świrus z tego Sartoriusa, ale coś może być na rzeczy…

– Tym bardziej, że sam Bezumov, choć właśnie miesza Sartoriusa z błotem, jednocześnie pośrednio potwierdza, że stary wariat może mieć rację.

– …

– Nie mów, że pomyślałeś to samo co ja?!

– Że skoro dwa razy się komuś wcześniej udało to i nam…

– To byłby szpas stulecia, zapisalibyśmy się w historii uniwersytetu na wieki!

– Tylko… jak?

– Posłuchaj, w szkole Nowej Fizyki zbudowali właśnie taki aparat, zajmuje toto całe stare boisko do palanta. A drugie, sąsiednie boisko zastawili akumulatorami. Kwas do nich przywieźli ostatnio cysterną do nafty! Wyobrażasz sobie? W każdym razie, ta maszyna oddziałuje przyciągająco na oddalone obiekty. Tłumaczy to taka nowa teoria, mój współlokator przy tym pracował. Maszyna niby mogłaby służyć do transportowania przedmiotów, albo też jako broń, czy coś. No, nieważne…

– Więc myślisz, że można by… – student ściszył głos do szeptu, bo sala nieco się uspokoiła i gwar ucichł.

Tymczasem profesor Bezumov kontynuował swój wywód.

 

***

 

Encaenia jest szacowną i starożytną uroczystością uniwersytecką obchodzoną w dniu letniego przesilenia. Co prawda, obecnie nikt już nie zna jej genezy, a ze względu na wspomnianą szacowność dopytywać się o nią nie wypada. I choć pochodzenie ceremonii ginie w mrokach przeszłości, to sam jej przebieg jest ściśle określony i rygorystycznie przestrzegany. Obchody rozpoczyna nocna procesja akademików, prowadząca od bramy Szkoły Filozofii do Pałacu Dziekanów. Tam, w refektarzu, wygłasza się okolicznościowe mowy oraz przyznaje odznaczenia. Na zakończenie, po trwającym do wczesnych godzin porannych galowym bankiecie, przedstawiciele akademickiej śmietanki (to jest ci, których nie zmogły trudy obfitego posiłku) udają się na krużganki pałacowe, aby trzykrotnym wiwatem pozdrowić wschodzące Słońce.

 

Późnym popołudniem miasto wydawało się wymarłe. Profesorowie, docenci, adiunkci i proktorzy wydobywali z czeluści garderób odświętne stroje, rozpaczali nad gronostajami pożartymi przez mole i sprawdzali, czy ceremonialne insygnia i łańcuchy zostały przez służbę należycie wypolerowane. W zapadającym powoli zmroku nikt nie zwrócił uwagi na grupkę studentów, którzy przeskoczyli przez niski płot otaczający zamknięte od dawna boisko do gry w palanta. Nikt nie usłyszał cichego buczenia prądu, nagle wzbudzonego w kablach grubych jak przedramię dorosłego człowieka. Nikt nie spostrzegł, że przypominający olbrzymi garłacz tajemniczy przyrząd drgnął i z wolna skierował swój lejowaty wylot w stronę ciemniejącego nieba.

 

Pochód dostojnie przemieszczał się wąskimi uliczkami. Migocące światło gazowych latarni pełgało na atłasowych biretach i jedwabnych togach. Indyjski róż historii naturalnej mieszał się z sukkubiczną czernią teologii, łagodnym fioletem jurysprudencji i mięsistą czerwienią nauk wyzwolonych. Akademicy wkroczyli na dziedziniec przed Pałacem Dziekanów i natychmiast spostrzegli, że coś jest nie tak. Zgromadzona na placu ciżba całkowicie zignorowała nadejście dostojników. Oczy wszystkich bez wyjątku skierowane były w górę, w stronę iglicy wieży zegarowej. Jeden po drugim akademicy podnosili głowy, podążając za wzrokiem gapiów. Tam na srebrnym, wznoszącym się nad miastem szpicu, jak kostka sera na wykałaczce tkwiła srebrno-złota kula światła.

– To księżyc! Ktoś ukradł z nieba księżyc! – zawołał przerażony Dziekan.

Profesor Sartorius przecisnął się przez szeregi akademików, biret przekrzywił mu się na łysej czaszce, wyciągniętą w kierunku wieży ręką dźgał raz po raz powietrze, a w jego oczach tlił się obłęd:

– Wiedziałem, wie-dzia-łem! – zawołał.

 

 

Epilog – Stwórca

 

Sala wypełniona była gablotami ustawionymi w równych odstępach. Szeregi przykrytych przeźroczystymi kopułkami, identycznych mebli ciągnęły się od ściany do ściany. Profesor wszedł przez niepozorne drzwi obite ciemną skórką i rozejrzał się z roztargnieniem po swoim przybytku.

“Co to ja miałem…?” – zastanawiał się przez chwilę. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kamizelki druciane okulary i wcisnął je na nos. Z drugiej kieszeni dobył sfatygowany notes i zaczął go w skupieniu kartkować – “A, no tak. Gablotka nr 21/2, zgadza się! To ta w rogu, dawno do niej nie zaglądałem”. Lekko powłócząc nogami ruszył przez salę. Monotonia identycznych kształtów była pozorna. Pod przeźroczystymi osłonami, działy się… różne rzeczy. W niektórych gablotach kłębiły się wiry różnokolorowych oparów. Inne wypełnione jaskrawozieloną masą czegoś wybujałego i strzępiastego przypominały te miniaturowe ogrody w butli, które z czasem zajmują całe dane im naczynie i są w stanie przetrwać latami bez podlewana. Były też takie, które zdawały się lekko wibrować, a powietrze nad nimi drżało, jak nad rozgrzaną płytą paleniska. Profesor zbliżył się do gabloty, na której przymocowano kartonik ze starannie wykaligrafowanym napisem: “21/2”. Przez chwilę kontemplował jej zawartość, po czym wdusił mosiężny przycisk. Pomieszczenie wypełnił miarowy terkot i po chwili z sufitu zjechał zawieszony na kilku stalowych linkach dziwaczny aparat, przypominający skrzyżowane olbrzymiej lupy ze staroświecką kasą sklepową. Po jego obydwu stronach znajdowały się uchwyty. Profesor wprawnie przesunął kilka gałek, zakręcił korbką sterczącą na spodzie maszyny, po czym ujął uchwyty w dłonie, a twarz zbliżył do wielkiej soczewki. Wyglądał teraz jak kapitan łodzi podwodnej, lustrujący przez peryskop powierzchnię oceanu w poszukiwaniu wrogich okrętów. Długo wpatrywał się w zawartość gabloty, powoli i systematycznie zmieniając pole widzenia. W końcu odsunął twarz od wizjera i puścił uchwyty. Urządzenie przy akompaniamencie turkotu uniosło się znad gabloty.

– Niewiarygodne! – wykrzyknął (gdyż jak każdy roztargniony naukowiec w stanie wzburzenia zwykł przemawiać do siebie). – Coś takiego chyba pierwszy raz mi się zdarza! Ale może jednak nie, sprawdźmy…

W bocznej ścianie gabloty znajdowało się kilka szuflad. Profesor pochylił się i wysunął najmniejszą z nich. Wydawała się pusta. Osłonił ją dłonią i zbliżył twarz do ciemnego wnętrza. Zobaczył je po chwili. Trzy złote ziarenka piasku, nie – mniejsze od najdrobniejszego ziarenka – na czarnym jak noc atłasie wyścielającym wnętrze szuflady spoczywały trzy mikroskopijne srebrno-złote pyłki, widoczne tylko dzięki wydobywającemu się z nich światłu.

– A więc jednak! Jak im się to udało? No nic, trzeba będzie…

Profesor podszedł do ściany i pociągnął czerwoną rączkę przypominającą uchwyt hamulca awaryjnego. Gdzieś w oddali rozległ się natrętny terkot dzwonka. Po chwili do sali wbiegł zdyszany asystent.

– Panie profesorze?

– O! Dobrze, że jesteś Adrianku. Trzeba szybko zrobić porządek z tym stanowiskiem – wskazał gablotę.

– Kasacja?

– Trochę szkoda środowiska, bardzo ładnie wyewoluowało, więc zrób może pełen restart.

– Epidemia, trzęsienie ziemi, wulkany?

– Adrianku, czy naprawdę zawsze muszę o wszystkim sam decydować? Nigdy nie zrobisz doktoratu, jeśli o wszystko będziesz się tak dopytywał. Nie wiem… wykombinuj coś sam.

– Jasne panie profesorze, robi się.

– A! Byłbym zapomniał, jak już tam posprzątasz, to wprowadź znów nocne oświetlenie. Wiesz, te małe “księżyce”. Nie uwierzysz, ale cwaniacy wykombinowali jakimś cudem, jak je ukraść!

Asystent rzeczywiście nie uwierzył. Musiał sam sprawdzić – i chyba właśnie wtedy wykluł się w jego głowie naprawdę dobry temat doktoratu.

 

 

Koniec

Komentarze

I ona i jej towarzysz dyszeli ciężko, ich ciała zrosił pot.

Brzmi to jakby w tej chwili zrosił, a pewnie były zroszone, bo zrosiły się podczas wędrówki.

 

– Nie ma ich, gdy pada deszcz – chciał zabłysnąć wiedzą jakiś wyrostek.

Chciał z pewnością nie jest gębowe. Czyli po deszcz kropka, a chciał z dużej.

 

Gdy tłumek nieco się uspokoił i wrzawa ustała, powiedziała do niego:

Kto?

 

Skradziony Księżyc jako źródło niezmiennego, ciepłego, ale nieparzącego światła był niezastąpiony.

Sporo nieniania…

 

– Biedny głupiec. Niech Saule zachowa go w swojej opiece! Takich jak on nasza świątynia najbardziej potrzebuje, oni są krwią z krwi i solą naszej ziemi – powiedział kapłan cichym głosem.

 

Potrzeba im głupców?

 

– Dzięki i chwała

Dzięki? Bardzo nowocześnie i mało religijnie.

 

Co by na to powiedział twój biedny ojciec? A twoja rodzina, twoje siostry i twoja matka?

 

 

Troszkę twojoza.

 

Przerażenie malowało się na twarzach zebranych, niektórzy płakali, inni rozrywali szaty i złorzeczyli, jeszcze inni oczekiwali od kapłanów pocieszenia:

Wolałabym: na twarzy zebranych malowało się…

 

Rozumiem zamysł (i twist;) ale rozbicie opowiadania na cztery historie, które łączy jedynie motyw kradzieży nieco ją rozmyło.

 

Każdy ze złodziei pojawia się bez dużego kontekstu i chwilę potem znika.

Natomiast twist zacny.

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

Cześć, NaN!

 

Czytało się w porządku. Dobry pomysł na rozłożenie fabuły na epoki historii świata, jednak nie jestem pewna, czy wyszło całkowicie równomiernie.

 

Co do wypowiedzi ludzi prehistorycznych, uważam, że bez szkody można podkręcić stylizację – może nie na totalne uga buga, ale pobawić się percepcją jaskiniowca: jego sposobem postrzegania świata złożonego ze zjawisk; wplatając w myśli i dialogi coś z pogranicza prostoty, nabożności/szamanizmu, zachwytu niezrozumiałym światem; być może z użyciem przesądów, boskości i przypowieści. Miałam wrażenie, że obserwuję próbę sztuki teatralnej: grupa aktorów wypowiada kwestie, używając rekwizytów, grzecznie po kawałku przedstawiając scenę. Wydaje mi się, że za krótko zatrzymaliśmy się w jaskini, klimat pierwotności przyciągnął mnie najmocniej.

 

Życie Ixiona rozłożone na sceny ciekawie pokazuje, jak na każdy etap jego życia ma wpływ księżyc. Wybrańcza natura protagonisty (jego geniusz, przymus do wykonania zadania, ponadprzeciętne umiejętności) mogłaby przeważyć opowiadanie na tę nieprawdopodobną stronę, gdzie trzeba zawiesić niewiarę i trochę spłycić sceptycyzm, jednak świat przedstawiony nadrobił i zbalansował opowieść, szczególnie perypetie Mihira.

W toku historii świata są ludzie nadzwyczaj pomysłowi, którzy tę właśnie historię pchają do przodu. Ciekawe, czy Ixion ze swoją smykałką do kreowania nadzwyczajnych pomysłów i budowania wynalazków wyprzedzających epokę mógłby przejść na złą stronę mocy – szczególnie, jeśli w Twoim świecie można z powodzeniem ukraść faktyczny księżyc. Ixion psioczy na Mihira, a sam mógłby być bogiem ;)

 

Ciekawi też, jak zmieniałby się świat wraz z konsekwentną anihilacją kolejnych ciał niebieskich, pod względem wyglądu planety (grawitacja, epoki lodowcowe, ekosystem; ale także religia, filozofia, etyka, itd) – czy ludzkość nie byłaby zagrożona? Moim zdaniem można było poeksperymentować także na tej płaszczyźnie. Jednak jeśli wszystko było tylko zabawą Stwórcy, to tłumaczy kontrolowane warunki testowanej symulacji.

 

Ze zgrzytów, było parę brakujących przecinków (szczególnie w ostatnim fragmencie rzuciły się w oczy: przed imionami, tytułami naukowymi).

Czy ogień zmiękcza mięso (surowe mięso jest miękkie), czy raczej sprawia, że jest twardsze (upieczone mięso na skwarki)?

 

Pozdrawiam!

Witam.

Ciekawy pomysł na kradzieże księżyców, których jest kilka. Jednak rozbicie opowiadania na kilka scen dziejących się w różnych epokach w krótkim tekście nie wyszło rewelacyjnie, w pamięci zostaje tylko fragment prehistoryczny. Piszę komentarz po kilku dniach, może dlatego.

Pozdrawiam.

Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

Czyli ci nasi złodzieje nie byli pierwsi? Ech, nawet pomysł na kradzież ukradli… ;-)

Fajny motyw, chociaż od początku mniej więcej wiadomo, jak to się skończy.

Rozwój ludzkości jako ewolucja motywów kradzieży? Też temat na doktorat. ;-)

Ciekawe, że każda kolejna kradzież jest trudniejsza, wymaga bardziej zaawansowanej techniki. Można na historię patrzeć i tak.

Babska logika rządzi!

Wbrew przedmowie, złodziejstwa tu całkiem sporo i wcale nie takiego topornego, może plany bohaterów nie były skomplikowane, ale sam praceder za każdym razem dość malowniczy. Pomysł na kompozycję tekstu przypadł mi do gustu, tworzenie świata za każdym razem od nowa przy jednoczesnym nawiązywaniu do poprzedniego – to ma w sobie pewien rozmach. Poszczególne historie również dobre, a zakończenie intrygujące.

Dziękuje wszystkim (Ambush, Żongler, Fenisk103, Finkla, Zygfryd89) za wnikliwe uwagi i/lub pozytywne opinie, no i Ambush za (jak zwykle) wspaniałą korektę. Za chwilę wrzucę poprawioną wersję. A niżej moje drobne uwagi do uwag:

 

Ambush – “Dzięki? Bardzo nowocześnie i mało religijnie.”

 

Jak byłem jeszcze małą dziewczynką i chodziłem do kościółka, to śpiewaliśmy czasami taką pieśń: “Dzięki, o Panie, składamy dzięki, o wszechmogący nasz Królu w niebie”. Więc chyba “dzięki” wróciły niedawno i to w wielkim stylu! ;-)

Biedny głupiec. Niech Saule zachowa go w swojej opiece! Takich jak on nasza świątynia najbardziej potrzebuje, oni są krwią z krwi i solą naszej ziemi – powiedział kapłan cichym głosem.

Potrzeba im głupców?

 

Taka jest intencja, choć wypowiedź kapłana jest wybitnie ironiczna.

 

Żongler – co do “wypowiedzi ludzi prehistorycznych”: myślałem o tym chwilę pisząc tę część i oczywiście rozumiem twoją koncepcję, ale wykombinowałem to tak: o ile możemy stylizować na wiek XVII albo i XI w Polsce, możemy stylizować na starożytny Rzym, to stylizowanie na środkowy neolit trochę jest ćwiczeniem dla ćwiczenia. Chciałem podkreślić w op., że ludzie neolitu, już o mentalności współczesnej, mogą wyrażać się równie abstrakcyjne jak my, minus oczywiście pewno kwestie pojęciowe i swiatopoglądowe. Nie wiem czy znasz serię J.M. Auel o klanie niedźwiedzia jaskiniowego (polecam BTW).

 

Tak mądrze napisałaś o “Światyni”, że aż nie wiem co odpisać. :-)

 

A co do mięsa, to faktycznie ciekawa kwestia: “Czy ogień zmiękcza mięso (surowe mięso jest miękkie), czy raczej sprawia, że jest twardsze (upieczone mięso na skwarki)?” . Myślę, że dziczyzna może być miękka (nie wiem jednak, czy stary mamut też), tzn. elastyczna, ale bardzo spoista. Denaturacja włókien białkowych spowodowana wysoką temperaturą powoduje, że staje się łatwiejsza do pogryzienia, o ile nie przesadzimy i nie skarbonizujemy posiłku…

 

W komentarzach robię literówki.

z lekkiego jak piórko drewna, które sprowadzonego zza morza specjalnie na zamówienie świątyni.

Przeczytałem. Powodzenia. :)

 

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Koala – Dzięki za wyłapania baboła, zaraz zatłukę kapciem!

 

Verus – o jakie ładne, to AI? (bo nie wygląda)

 

W komentarzach robię literówki.

Znalazłam na pintereście :D Obrazek jest linkiem, jak klikniesz to zobaczysz źródło. Nie AI.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Nie wiem czy znasz serię J.M. Auel o klanie niedźwiedzia jaskiniowego (polecam BTW).

 

Nie znam, dzięki za polecajkę ;)

Rozumiem, co masz na myśli, mówiąc o stylizacji. Wydaje mi się, że jest ona jedną z trudniejszych odmian intertekstualności do wypracowania i uwiarygodnienia. Łatwo ją przedobrzyć, a wtedy wypada jeszcze gorzej. Zdecydowanie lepiej oscylować w granicach bezpieczeństwa.

NaN

Bardzo fajne opowiadanie. Czytało się gładko, trzymało przy tekście, nawet mimo faktu, że mamy tu de facto trzy oddzielne historie i trzy zestawy bohaterów. Ale na tym właśnie polega urok tego tekstu, bo na końcu wszystko zostało świetnie spięte w klamrę. Urzekł mnie również filozoficzny upór bohaterów, który wynika z niecierpliwości ludzi i ich pragnienia wiedzy.

Jedyny “minus” to fakt, że po drugim rozdziale łatwo się domyślić, że w trzeci skończy się tym samym. Być może nieźle by zadziałała jakaś wolta w postaci nieudanej kradzieży, którą potem 100 lat później ktoś doprowadziłby do końca. Ale to tylko taka luźna uwaga, która nie wpływa na moją ocenę tekstu.

Podobała mi się też pewna zbieżność inscenizacji w każdej z 3ch części – w każdej z nich mamy coś w rodzaju pochodu, który prowadzi ludzi do czegoś wzniosłego, nieomal świętego. A potem następuje zaskoczenie, złamanie rytuału i można się tylko domyślać, jak te złamanie mogło odmienić rzeczywistość każdego z okresów historycznych.

A co do spójności z tematem konkursu – ok, może nie ma tu pogoni, akcji, złodziei skaczących po dachach i gangsterskich bossów, ale nadal są kradzieże, zaplanowane i przeprowadzone zgodnie z możliwościami i wiedzą bohaterów. Nie widzę tu problemu. Wręcz przeciwnie. Ujęcie tematu, moim zdaniem, jest odkrywcze. Ludzie – w pewnym sensie – kradną historię i naukę. Super!

Dzięki za świetną lekturę!

XXI century is a fucking failure!

Bardzo lekko i wdzięcznie napisany tekst. Bardzo udanym zabiegiem wydaje mi się wpisanie kradzieży w koncepcję kosmologiczną, czy to zrazu religijną, czy wreszcie naukową. Poza tym kradną księżyce, więc mamy kradzież chyba najwyższego kalibru w ramach konkursu.

 

Każda z trzech epok jest oryginalna i ciekawie opisana. Co więcej, od szerokiego spojrzenia płynnie przechodzimy do zgrzytającej codzienności, niesnask plemiennych, sztywnej hierarchii (pół drachmy!) czy małostkowych naukowców. W krótkiej formie zawrzeć pokazać makroświat i mikroświat, życie podniosłe i oficjalne z jednej, i brudne i powszednie z drugiej (traktuję te wymiary jako rozłączne, nie jako synonimy), to zasługuje na pochwałę.  

 

Nie ma tu może wielkiego ładunku dramatycznego ani bohatera, którego przygody śledzimy z zapartym tchem. Nie jest to wada, raczej określenie specyfiki opowiadania. Mam wrażenie, że autor stworzył w ramach konkursu zupełnie odrębną niszę, z korzyścią dla czytelnika.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Historia szczególnych kradzieży księżyców przedstawiona w kolejnych odsłonach, które dzielą znaczne odstępy czasu, okazała się całkiem zajmująca, choć w pierwszej części język ludzi jaskiniowych wydał mi się zbyt bogaty, zbyt współczesny. Pomysł znajduję jako intersujący i wymagający od bohaterów sporo inwencji, by dokonać zamierzonego dzieła.

Czytało się nieźle, choć wykonanie mogłoby być lepsze.

 

– Chcia­ła­bym wie­dzieć – wy­szep­ta­ła → Kropka się zapodziała.

 

Chodź ze mną szyb­ko – po­wie­dzia­ła. → Brakuje półpauzy przed wypowiedzią.

 

wy­le­wa­ło się srebr­no-zło­te świa­tło. → …wy­le­wa­ło się srebrnozło­te świa­tło.

Zakładam, że księżyc dawał jedno światło, nie dwa o różnych barwach.

 

spo­czy­wa­ją­ca po jej środ­ku srebr­no-zło­ta kula. → Czy kula była dwubarwna?

 

– Bogowie nie oddali księżyca Niebu, prawda tato? – chłopiec przewał mu zniecierpliwiony – więc co z nim potem zrobili?– Bogowie nie oddali księżyca Niebu, prawda tato? – Chłopiec przerwał mu zniecierpliwiony.Więc co z nim potem zrobili?

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

– Hmm, cóż – oj­ciec wy­da­wał się być nieco za­kło­po­ta­ny tym py­ta­niem.– Hmm, cóż.Oj­ciec wy­da­wał się być nieco za­kło­po­ta­ny tym py­ta­niem.

Przyjrzyj się zapisowi dialogów w dalszej części opowiadania.

 

Stop­nie się­ga­ją mu do pra­wie kolan… → Co to są prawie kolana?

A może miało być: Stop­nie się­ga­ją mu pra­wie do kolan

 

“Bar­dzo do­cie­kli­wy jak na swój wiek. Może nawet, za bar­dzo” – myśli. “Mam na­dzie­ję, że z cza­sem z tego wy­ro­śnie”. → Półpauza przed drugim myśleniem jest zbędna. Przed myśleniem nie stawia się półpauzy.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli bohaterów.

 

Młod­szy ako­li­ta po­dejrz­li­wie spo­glą­da na mło­de­go rze­mieśl­ni­ka. → Nie brzmi to najlepiej.

 

Roz­mów­ca uci­sza go jed­nak ge­stem ręki. → Czy na pewno rozmówca, skoro nie odezwał się jeszcze ani słowem?

Zbędne dookreślenie – gesty wykonuje się rękami.

 

Ka­mien­na płyta pod sto­pa­mi ako­li­ty lekko drży i za­głę­bia nieco w po­sadz­kę… → Co płyta zagłębia w posadzkę? A może miało być: Ka­mien­na płyta pod sto­pa­mi ako­li­ty lekko drży i za­głę­bia się nieco w po­sadz­kę

 

An­ti­po­lis jest naj­więk­szym mia­stem świa­ta. No, w każ­dym razie na pewno naj­więk­szym mia­stem tej czę­ści świa­ta, w któ­rej o An­ti­po­lis sły­sza­no. Naj­więk­szą świą­ty­niąmie­ście jest świą­ty­nia Boga Słoń­ca – Sau­le­go. Zaś naj­wyż­szym ka­pła­nem w tej świą­ty­ni… → Czy to celowe powtórzenia?

 

Ixion nie raz sły­szał, jak mło­dzi ako­li­ci… → Ixion nieraz sły­szał, jak mło­dzi ako­li­ci

 

Jak idą prace na ru­cho­mą fi­gu­rą bó­stwa? → Literówka.

 

Albo on sam mu­siał­bym ważyć dzie­sięć­kroć mniej… → Literówka.

 

Nie raz wi­dy­wał syl­wet­ki cza­ją­ce się na grani… → Nieraz wi­dy­wał syl­wet­ki cza­ją­ce się na grani

 

Po­pro­sił też Mi­hi­ra o to, aby straż świą­ty­ni za­dba­ła o to… → Nie brzmi to najlepiej.

Może wystarczy: Po­pro­sił też Mi­hi­ra, aby straż świą­ty­ni za­dba­ła o to

 

aby w końcu pod­nieść dzi­wacz­ny, ob­cią­gnię­ty płót­nem kształt nad głową. → Co to jest kształt nad głową?

Proponuję: …aby w końcu pod­nieść nad głową dzi­wacz­ny, ob­cią­gnię­ty płót­nem kształt.

 

gdzie srebr­no– złota łuna zwia­sto­wa­ła… → …gdzie srebr­no-złota łuna zwia­sto­wa­ła

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy; bez spacji.

 

nim jed­nak wypo­wie­dział pierw­sze słowo, posag za nim drgnął. → Literówka.

 

Nie sły­sze­li­ście jak Bóg do was prze­mó­wił?Nie sły­sze­li­ście jak bóg do was prze­mó­wił?

 

Że­brak za­marł, jak gdyby zdzi­wio­ny wła­snych zu­chwal­stwem. → Literówka.

 

– Sza­now­ni Pa­no­wie, człon­ko­wie aka­de­mii!– Sza­now­ni pa­no­wie, człon­ko­wie aka­de­mii!

Formy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

może ze­chciał­by Pan po­dzie­lić się… – >…może ze­chciał­by pan po­dzie­lić się

 

sfor­mu­ło­wał tezy, które jak ro­zu­miem, wy­da­ją się mocno kon­tro­wer­syj­ne dla na­szych ko­le­gów pa­ra­ją­cych się… → …sfor­mu­ło­wał tezy, które, jak ro­zu­miem, wy­da­ją się mocno kon­tro­wer­syj­ne naszym kolegom parającym się

Coś wydaje się komuś, nie dla kogoś.

 

Inne wy­peł­nio­ne ja­skra­wo-zie­lo­ną masą… → Inne wy­peł­nio­ne ja­skra­wozie­lo­ną masą

 

pod­szedł do ścia­ny i po­cią­gnął za czer­wo­ną rącz­kę… → …pod­szedł do ścia­ny i po­cią­gnął czer­wo­ną rącz­kę

 

Trze­ba szyb­ko zro­bić po­rzą­dek z tym sta­no­wi­skiem – wska­zał na ga­blo­tę.Trze­ba szyb­ko zro­bić po­rzą­dek z tym sta­no­wi­skiem.Wska­zał ga­blo­tę.

Wskazujemy coś, nie na coś.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

GreasySmooth – dzięki za tak pozytywną opinię.

Regulatorzy – gdzie to się wcześniej ukryło? smiley Bardzo dziękuję za jak zawsze wnikliwą korektę, poprawię w przyszłym tygodniu (urlop…).

W komentarzach robię literówki.

GreasySmooth – dzięki za tak pozytywną opinię.

Regulatorzy – gdzie to się wcześniej ukryło? smiley Bardzo dziękuję za jak zawsze wnikliwą korektę, poprawię w przyszłym tygodniu (urlop…).

W komentarzach robię literówki.

NaN, nie miałam wrażenia, że to było wcześniej ukryte i powyłaziło, kiedy zaczęłam czytać, ale cieszę się, że mogłam się przydać. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Po uwagach Regulatorów potężna dawka poprawek została wdrożona (w końcu!). Jeszcze raz dziękuję!

W komentarzach robię literówki.

Bardzo proszę. Jeszcze raz miło mi wyznać, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka