- Opowiadanie: Żongler - Przyjdź, Królestwo Plagi

Przyjdź, Królestwo Plagi

Po paroletniej prze­rwie od pi­sa­nia, po­peł­ni­łam pro­sty i przy­jem­ny tekst dark fan­ta­sy. Nie ma za dużo magii, jest al­che­mia. I jest je­dy­ną praw­dą.

 

Dzię­ku­ję Tey­ami, wil­ko­wi-zi­mo­we­mu i Wik­to­ro­wi Or­łow­skie­mu.

 

MAPA (kredek i akwareli dostarczył Cień)

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Przyjdź, Królestwo Plagi

To była zła noc na po­dróż. Pod­czas pierw­szej doby roku sztorm na oce­anie przy­bie­rał na sile, a bu­rzo­we chmu­ry za­zdro­śnie strze­gły gwiazd. „Jaka po­go­da po zmro­ku, taka resz­ta roku”, tak mó­wi­li pro­ści lu­dzie. Mimo to kró­lew­ski po­sła­niec nie prze­sta­wał wio­sło­wać. Słowo, które niósł, stało ponad ludź­mi i bo­ga­mi. Do­ty­czy­ło losu krain, które mogły oca­leć przed wojną.

Maszt prze­chy­lił się na wie­trze, zmu­sił do tego sa­me­go łódź. Je­dy­na plama ja­sno­ści po­szła w strzę­py, kiedy bez­rad­ny ża­giel prze­pu­ścił na­pie­ra­ją­cą falę. Rumor był ogłu­sza­ją­cy: czar­na woda ude­rza­ła bez­li­to­śnie, wicher sma­ga­ł pej­czem sza­lu­pę; drew­no ule­ga­ło miaż­dżą­cym dło­niom wład­cy oce­anu, który dął, ry­czał, kopał i try­skał spie­nio­ną śliną. Łódka wy­strze­li­ła ku niebu, za­wi­sła na mo­ment na skra­ju czar­nej fali. Sa­mot­ny wio­ślarz uj­rzał księ­życ w pełni wy­glą­da­ją­cy zza spi­ra­li pie­rza­stych chmur. Ośle­pio­ny na­głym bla­skiem, uniósł ręce w obro­nie przed bo­skim spoj­rze­niem. Gdy zo­rien­to­wał się, że pu­ścił wio­sło, było już za późno. Kiedy po­now­nie je zła­pał, pękło mu w dło­niach. Łódź znik­nę­ła spod nóg.

Ostat­ni krzyk roz­sąd­ku na­ka­zał mu ze­rwać płaszcz, by oswo­bo­dzić ciało i wy­pły­nąć na po­wierzch­nię, lecz woda na zmia­nę wyrzucała go w górę i wcią­ga­ła głę­biej w pie­ni­ste od­mę­ty. W świe­tle księ­ży­ca do­strzegł strze­li­sty kształt zamku na ho­ry­zon­cie. Czuł, jak ocean zrywa z niego ko­szu­lę, buty, skórę twa­rzy. Uj­rzał sakwę, cały swój do­by­tek – czar­na wod­ni­sta łapa wrzu­ciła ją łapczywie w ot­chłań spienionej pasz­czy. Wierz­ga­jąc bez­rad­nie w wo­dzie, po­sła­niec kró­lew­skie­go słowa zdał sobie spra­wę, że jego ręka jest zła­ma­na; nie to było jed­nak naj­gor­sze. Pier­ścień zsu­nął się z dłoni i prze­padł.

 

***

Pod zie­mią nie było sły­chać burzy, jed­nak póki rwało go w ko­ściach, wie­dział, że ulewa nadal trwa. Dud­ni­ła woda pły­ną­ca ru­ra­mi. W mie­dzia­nych pie­cach hulał wiatr – je­dy­nie trzy z dwu­dzie­stu roz­pa­lo­no, a cho­ciaż w łaź­niach było względ­nie cie­pło, sta­rzec opa­tu­lił się szczel­niej fu­trem z gro­no­sta­jów. Pal­ca­mi w rę­ka­wicz­kach za­bęb­nił w skó­rza­ną okład­kę księ­gi, którą trzy­mał na ko­la­nach – nudnej, acz wy­ma­ga­nej lek­tu­ry pod­czas pierw­szej doby no­we­go roku. Mu­siał wstrzy­mać się z wpi­sa­niem ko­lej­ne­go ustę­pu, aż bę­dzie cał­ko­wi­cie pewny słów. Nie spie­szył się: jesz­cze nie świ­ta­ło; ani atra­ment nie był od­po­wied­nio płyn­ny, ani pióra nie zo­sta­ły na­ostrzo­ne. Sta­rzec cze­kał, na­słu­chu­jąc kro­ków. Nio­sły się ru­ra­mi, kiedy ktoś scho­dził do łaźni.

Bie­gną­cy czło­wiek ha­ła­so­wał zbro­ją. Gdy otwo­rzył szczel­ne drew­nia­ne wrota, wpu­ścił do środ­ka zimno, czym za­słu­żył sobie na ba­to­że­nie. Kary wy­da­wał jed­nak do­wód­ca zam­ko­wej stra­ży, a gdy we wła­snej oso­bie prze­kro­czył próg ogrze­wa­nych parą kom­nat, nie wy­da­wał się skrę­po­wa­ny wy­rzu­ta­mi su­mie­nia.

– Po­sła­niec do cie­bie, mi­strzu. Jest ranny.

– Nikt nie może wie­dzieć, że przy­był.

– Po­wi­nie­neś zbu­dzić pana.

– Nie śmiał­bym kraść cen­nych go­dzin jego snu. Musi oszczę­dzać siły.

Wy­so­ki zbroj­ny ski­nął głową. Choć spra­wa brzmia­ła na pilną, nie wy­da­wał się prze­ję­ty. Wspo­mniał o księ­ciu wy­łącz­nie dla­te­go, by stwo­rzyć po­zo­ry. W pierw­szą noc roku na­le­ża­ło za­cho­wać uprzej­mość. Bo­go­wie pa­trzy­li.

Księ­ży­co­we świa­tło wle­wa­ło się po scho­dach z trój­kąt­ne­go okna. Rzu­ca­ło długi cień pod nogi gwar­dzi­sty – za jego ple­ca­mi, na szczy­cie mar­mu­ro­wych scho­dów, stał czło­wiek.

– Po­dejdź! – za­wo­łał do niego sta­rzec.

Czło­wiek speł­nił po­le­ce­nie, po­włó­cząc no­ga­mi. Przy­ci­skał do pier­si prawą rękę, lewą wsparł się o fra­mu­gę, zer­ka­jąc w stra­chu do wnę­trza sze­ro­kiej łaźni.

– Sto­isz przed Mi­strzem Dur­sta­nem, chłop­cze. – Dud­nią­cy głos gwar­dzi­sty wy­brzmiał pod zdo­bio­ną ko­pu­łą. – Bę­dziesz z nim szcze­ry, albo czeka cię zły los.

Przy­bysz oka­zał się bar­dzo młody, a jego mina wska­zy­wa­ła, że nie do końca zdaje sobie spra­wę z tego, gdzie jest i co się dzie­je: oczy błą­dzi­ły bez zro­zu­mie­nia po wnę­trzu łaźni; kulił się na dźwięk do­no­śne­go głosu diona Orin­da – jakby sły­szał tylko dud­nie­nie, nie ro­zu­mie­jąc ję­zy­ka, w któ­rym mówił gwar­dzi­sta.

I Dur­sta­no­wi zda­rza­ło się łapać nie­kie­dy na za­du­mie, w jaką wpro­wa­dza­ła go łaź­nia. Nie­zwy­kłość me­cha­ni­zmu re­gu­lu­ją­ce­go pływy wody Zam­ku-Na-Kli­fie zdu­mie­wa­ła każ­de­go. Lecz po­ra­nio­ny przy­bysz nie zachwycał się dzia­ła­niem łaźni, a umie­ra­ł w jej pro­gach.

– Zo­staw nas, dio­nie. Co­kol­wiek ten czło­wiek ma do po­wie­dze­nia, musi teraz po­cze­kać. Wpierw zajmie się nim zam­ko­wy al­che­mik. Na tym polega jego służba.

Bar­czy­sty i bro­da­ty dion la­ta­mi wła­snej służ­by za­pra­co­wał na przy­do­mek – Zam­ko­wa Stal – ale Dur­stan zdą­żył prze­ko­nać się, że w ro­zu­mie­niu al­che­mii twar­dzi jak stal lu­dzie nie ist­nie­ją. Było to czy­sto pod­ręcz­ni­ko­we za­ło­że­nie. Lecz Dur­stan miał także na­ocz­ne do­wo­dy. Do­wód­ca stra­ży każ­dym ka­wał­kiem ciała zdra­dzał przed nim, że nie chce tutaj być. Było to zro­zu­mia­łe – al­che­mia by­wa­ła prze­ra­ża­ją­ca. Kiedy gwar­dzi­sta po­spiesz­nie opu­ścił kom­na­tę, para osia­dła na po­sadz­ce i za­czę­ła gęst­nieć. Po­kry­ła war­stwą bia­łych ob­ło­ków sze­ro­ki ka­mien­ny basen, zdolny po­mie­ścić stu ludzi.

– Twoja ręka jest zła­ma­na – szep­nął Dur­stan nie­ru­cho­me­mu ze zdu­mie­nia mło­dzień­co­wi. – Roz­bierz się i wejdź do wody. Nie oba­wiaj się, jest cie­pła. Obej­rzę twoje rany.

Po chwi­li zwło­ki czło­wiek zdjął strzę­py prze­mo­czo­ne­go stro­ju.

A więc ro­zu­mie mój językDo­brze. Pierw­szy krok ku wspól­ne­mu po­ro­zu­mie­niu był za nimi.

Po­sła­niec miał kę­dzie­rza­we czar­ne włosy i wą­skie oczy tego sa­me­go ko­lo­ru, był także niski, a jego zie­mi­sta skóra krwa­wi­ła dzi­wacz­nie – pla­mi­ła na mie­dzia­ny, skrzą­cy się kolor.

Bez zna­cze­nia, skąd po­cho­dził czło­wiek, ulga, którą przy­no­si­ła wy­chło­dzo­ne­mu ciału go­rą­ca woda, była uni­wer­sal­na. Mło­dzie­niec za­mknął oczy, za­nu­rza­jąc się po pas. Dur­stan ru­chem dłoni na­ka­zał mu usiąść; gdy woda przy­by­sza się­gnę­ła pod­bród­ka, wą­skie noz­drza roz­sze­rzy­ły się od słod­kiej woni ziół pły­wa­ją­cych po po­wierzch­ni ba­se­nu.

Dur­stan przy­cup­nął na skra­ju.

– Ro­zu­miesz moją mowę, choć nie po­cho­dzisz stąd. Je­steś po­słań­cem zza oce­anu, który w dzień no­we­go roku przy­by­wa do Księ­cia Ma­la­chie­go z Ma­la­chiz, Zam­ku-Na-Kli­fie?

Czar­no­oki czło­wiek mru­gnął.

– Nowy rok, nowe prawo – pod­jął Dur­stan, po­rzu­ciw­szy wszel­ką ostroż­ność. – Nie­siesz wieść od Ksią­żąt Pół­no­cy, w spra­wie wojny?

Głowa, wystająca z parującej wody, uniosła się i opadła w wyrazie potwierdzenia.

– Nie no­sisz sakwy ani żad­ne­go listu. Gdzie jest wia­do­mość? Prze­każ ją mi, a po­wtó­rzę mo­je­mu panu.

Po­sła­niec wpa­try­wał się w niego w mil­cze­niu. Dur­stan po­znał dość zwy­cza­jów da­le­kiej Pół­no­cy, by do­my­ślić się, że była to od­mo­wa.

– Nie ufasz mi? – spy­tał z wy­rzu­tem, wciąż ła­god­nym gło­sem. – Zaj­mu­ję się twoim zdro­wiem. Naj­pew­niej nie uwie­rzysz, lecz woda, do któ­rej wsze­dłeś, jest lecz­ni­cza. Po­cho­dzi z go­rą­cych źró­deł na­szej do­brej ziemi. Jej wła­ści­wo­ści spra­wia­ją, że zra­sta­ją się kości, znika śle­po­ta, a zdar­ty głos wraca we wła­da­nie prze­ma­wia­ją­ce­go. Ule­czy samą plagę. Spró­buj po­ru­szyć zła­ma­ną ręką, a sam się prze­ko­nasz.

Czar­ne oczy zmru­ży­ły się po­dejrz­li­wie. Woda gęst­nia­ła coraz bar­dziej; była biała ni­czym mleko. Czar­ne włosy chło­pa­ka krę­ci­ły się w jej opa­rach, usta si­nia­ły.

Ku zdu­mie­niu mi­strza, chło­pak je otwo­rzył. Dur­stan był pe­wien, że po­sła­niec nie ma ję­zy­ka. Po chwi­li zdał sobie spra­wę, że ten skła­nia go, by się na­chy­lił.

Mó­wiąc, dy­go­tał. Strasz­li­wa praw­da, którą wy­znał, kosz­to­wa­ła go wszel­kie siły. Tak przy­naj­mniej wy­da­wa­ło się Dur­sta­no­wi, gdy ranny drgnął pod wodą, jakby jego ciało zła­pał nagły skurcz. Coś łup­nę­ło, cię­żar opadł głu­cho na dno ka­mien­ne­go ba­se­nu. Po­sła­niec za­głę­bił się w od­mę­ty: woda się­gnę­ła jego czoła, a potem czub­ka czar­nej kę­dzie­rza­wej czu­pry­ny. Sy­cza­ła, gdy włosy kur­czy­ły się, nik­nąc w ob­ło­kach skwier­czą­cej pary. Gdy woda się uspo­ko­iła, Dur­stan zdjął rę­ka­wicz­kę. Nagą dło­nią bez pa­znok­ci za­mie­szał breję. Prze­szu­ki­wał dno. Zdy­szał się, nim w końcu na­tra­fił na dwa wgłę­bie­nia: dwoma pal­ca­mi ujął nagą czasz­kę za oczo­do­ły i wy­do­był z mlecz­no­bia­łej wody. Strzep­nął kro­pel­ki i reszt­ki mięsa, po czym wy­tarł ją pie­czo­ło­wi­cie o gro­no­sta­jo­wy płaszcz. Nie po­zo­sta­ło nic wię­cej, jak za­brać po­słań­ca do sa­mot­ni, by w spo­ko­ju do­koń­czyć wpis w ro­do­wej księ­dze pana na zamku.

Był ab­so­lut­nie pe­wien, że słowa, które usły­szał, nie mogą do niej tra­fić.

 

*

Cen­dri brnął pod wiatr skra­jem czar­nej plaży, próbując igno­ro­wać na­rze­ka­nie po­zo­sta­łych. Wlo­kąc się w tyle, nie­ustan­nie gadali o tym, co zro­bią, kiedy już będą bo­ga­ci.

– …buty z ga­dziej skóry, takie, jakie nosi ksią­żę – plótł Duch, zgar­bio­ny w mar­szu, by le­piej wi­dzieć pia­sek pod no­ga­mi. – Nie mar­z­ły­by mi stopy, gdy­bym ran­kiem cho­dził brze­giem morza.

– Gdy­byś miał całe złoto świa­ta, nie mu­siał­byś ran­kiem cho­dzić brze­giem morza. – Gaw­ron był zdu­mio­ny bra­kiem zło­dziej­skie­go po­my­ślun­ku. Z wsu­nię­ty­mi pod pachy dłoń­mi szedł ostat­ni, trzę­sąc się z zimna. – Wcale nie mu­siał­byś cho­dzić, głupi. Miał­byś konie i powóz, mógł­byś po­je­chać, dokąd tylko chcesz. Może miał­byś zamek. Zamek, który ma sto kom­nat. Wszyst­kie cie­płe, a łoże pełne skór.

– Nie ma mowy, Gaw­ron. Nie będę wsta­wał co rano, żeby rąbać tyle drew­na. Do ogrza­nia stu kom­nat po­trzeb­ne jest mnó­stwo drew­na. Sam je­steś głupi. Wolę po­rząd­ne buty niż twój zamek.

Cen­drie­mu także przy­da­ły­by się buty – te, które miał, zdą­ży­ły już prze­mok­nąć lo­do­wa­tą słoną wodą. Pół­mrok przed­świ­tu nie wska­zy­wał, by wkrót­ce miało zro­bić się cie­plej. Chmu­ry po­zo­sta­wa­ły gęste i po­nu­re; zwia­sto­wa­ły ko­lej­ny desz­czo­wy dzień. Wczo­raj­szy sztorm był dziki i nie­ustę­pli­wy; Cen­dri dawno nie wi­dział ta­kie­go. Fale się­ga­ły czub­ka la­tar­ni na kli­fie, ude­rza­jąc w nią ze wszyst­kich stron. „Im gor­szy sztorm, tym więk­sze bursz­ty­ny” – po­wie­dział ze­szłej nocy stary Duch, za­cie­ra­jąc ręce na myśl o zdo­by­czy. “Jak wtedy, gdy umarł stary książę. Ocean wypluł mrowie bursztynu, a potem młody książę zaczął zdrowieć. To dobry omen”.

Cen­dri kop­nął parę ka­mie­ni, ale pod żad­nym nie było bursz­ty­nu. Zna­lazł je­dy­nie zde­chłą żabę. Przy­glą­da­jąc się, zna­lazł drugą. Wdep­nął w trze­cią i od­sko­czył z obrzy­dze­niem w bok. Na mie­liź­nie le­ża­ła ster­ta gni­ją­cych ża­bich tru­cheł. Po­czer­nia­łe, z si­ny­mi trze­wia­mi i wy­łu­pia­sty­mi śle­pia­mi, kłę­bi­ły się po­śród wzdę­tych ma­łych ryb i ob­śli­zgłych wo­do­ro­stów. Po­kry­wa­ła je cuch­ną­ca czar­na piana. Kiedy na­de­szła ko­lej­na fala, woda ob­my­ła żabie cmen­ta­rzy­sko, a wśród dry­fu­ją­cych ciał Cen­dri do­strzegł błysk.

Serce za­bi­ło mu szyb­ciej. Jed­nak błysk nie był zło­ci­sty, jak opo­wia­dał Duch. Czar­ne okrą­głe oczko za­świe­ci­ło się, kiedy słoń­ce wy­szło zza ho­ry­zon­tu. Cen­dri przy­klęk­nął, rąb­kiem płasz­cza za­sło­nił nos. Wstrzy­mu­jąc od­dech, wsu­nął dłoń w śli­ską breję. Wizja przy­szłe­go bo­gac­twa przy­ćmi­ła obrzy­dze­nie, kiedy Cen­dri wy­ło­wił, wraz z gar­ścią mo­kre­go czar­ne­go pia­chu, mały pier­ścień.

Ro­zej­rzał się ukrad­kiem, czy Duch i Gaw­ron także go do­strze­gli, lecz obaj klę­cze­li nad ru­ina­mi roz­bi­tej łodzi. Cen­dri scho­wał pier­ścień do kie­sze­ni. Pod­cho­dząc pod wiatr, sły­szał strzęp­ki ich pod­nie­co­nej roz­mo­wy.

– …a jeśli nie ma trupa, zna­czy, że leży na dnie, jak i złoto.

– Zna­czy tyle, że nie upo­mni się o pa­pier. Może być warty więcej niż złoto. Co to za sym­bol, Duchu? Ty się szwen­dasz po wsiach jak pies. Możeś wi­dział nad któ­rymś roz­dro­żem taki ry­su­nek? Jakby szpi­cza­ste góry…

– Na moje oko to karcz­mar­ski znak. Albo ku­piec­ki…

– Gdzie po­lazł ten chło­pak? Może on bę­dzie wie­dział…

– A co on tam wie…

– Skoro okra­da zam­ko­wych ludzi, może wi­dział gdzieś taki kształt? Hej, Cen­dri!

– Je­stem. Nie wi­dzia­łem. – Cen­dri zaj­rzał przez ramię na ka­wa­łek pa­pie­ru, roz­ście­lo­ne­go po­kracz­nie na ko­la­nie klę­czą­ce­go Gaw­ro­na, który trzy­mał per­ga­min nie­pew­nie za prze­ciw­le­głe rogi. Wiatr tar­gał spi­sa­ny­mi sło­wa­mi. Na samym dole, wpra­wio­ny w wiel­ki czar­ny okrąg, stał trój­kąt­ny sym­bol; przy­po­mi­nał herb, a co za tym szło, po­twier­dzo­ne nim słowa były cenne. Gdy wy­cią­gnął po nie rękę, Gaw­ron na­tych­miast cof­nął wła­sną. Cen­dri wzru­szył ra­mio­na­mi na widok ro­ze­źlo­ne­go wzro­ku star­sze­go męż­czy­zny. – Na co ci to, Gaw­ron? Nie umiesz czy­tać. Nie wiesz, co tam na­pi­sa­no.

– A ty wiesz? – prych­nął bro­da­ty męż­czy­zna. Wiel­ki­mi pa­lu­cha­mi po­gniótł per­ga­min, zło­żył krzy­wo i po­spiesz­nie, po czym wsu­nął za pa­zu­chę. – Słowa są moje. Sprze­dam na targu.

– A na co komu słowa? – za­py­tał Duch ze szcze­rą cie­ka­wo­ścią. – Może to i jest pie­częć ja­kie­goś pa­ni­czy­ka, którą zła­ma­łeś, Gaw­ron, ale prę­dzej cię za to po­wie­szą, niż sprze­dasz ją wie­śnia­kom. Obie­ca­łeś im połów bursz­ty­nu.

– Nie ma bursz­ty­nu – burk­nął Gaw­ron. – Niech biorą słowa, albo sprze­dam je zam­ko­wym lu­dziom.

To roz­ba­wi­ło Ducha tak bar­dzo, że za­czął kasz­leć. Splu­nął, po czym osło­nił dło­nią oczy. Świt był ko­lo­ru bursz­ty­nu, pło­ną­co­żół­ty, z mie­dzia­ny­mi pro­my­ka­mi słoń­ca wple­cio­ny­mi w bure bu­rzo­we chmu­ry.

– Stara bę­dzie wie­dzieć – oświad­czył. – Zie­lar­ka na skra­ju lasu, co wróży z żab. Ona umie czy­tać, pisać też. Chodź­my do niej. Do­wie­my się, co stoi na pa­pie­rze, i bę­dzie­my wie­dzieć, komu i za co go sprze­dać.

– Może to skarb – dodał zja­dli­wie Cen­dri. – Może ku­pisz sobie za niego zamek i ocean, ksią­żę Gaw­ro­nie.

Ten spoj­rzał na niego z po­tę­pie­niem. Cen­dri do­strzegł kątem oka, że Gawronowi drgnę­ła ręka, którą zwykł go bić.

– Pierw­sze, co zro­bię, to od­rą­bię łapę ta­kie­mu par­szy­we­mu zło­dzie­jo­wi jak ty. My­ślisz, że nie wi­dzia­łem, jak za­bie­rasz coś dla sie­bie? Czym tak się ba­wisz w kie­sze­ni?

Gdy Cen­dri wy­su­nął dłoń, zdzi­wił się, że pier­ścień jest na jego palcu. Nie pa­mię­tał, żeby go wkła­dał. Kiedy wy­pro­sto­wał palce, ob­ręcz, za duża na jego rękę, na­tych­miast zsu­nę­ła mu się z kciu­ka. Ści­snął mocno prze­mar­z­nię­tą dłoń.

– Bły­skot­ka. Le­ża­ła w wo­dzie.

Duch zła­pał go za rękę i przyj­rzał się pier­ście­nio­wi, po czym ujął ple­cio­ną ob­ręcz mię­dzy dwa oca­la­łe zęby.

– Mie­dzia­ny – za­wy­ro­ko­wał. Splu­nął pod nogi. – Kowal zrobi ci taki sam z ka­wał­ka drutu.

Cen­dri scho­wał go po­spiesz­nie.

– Ma czer­nio­ne oczko. Może być coś warty.

– Albo po pro­stu jest brud­ny. Bę­dziesz go nosił na palcu, jak przy­głu­pia ko­wal­ska córka? Na co ci on?

– Damy go sta­rej, żeby prze­czy­ta­ła słowa. Potem ją dźgnę. – Gaw­ron pu­ścił oko do Cen­drie­go. – Jeśli chcesz iść z nami, mu­sisz jakoś się przy­dać.

Fale przy­bra­ły na sile, do­cie­ra­ły głę­biej w za­to­kę. Wie­lo­pal­cza­ste czar­ne łap­ska się­ga­ły coraz dalej, za­gar­nia­ły łap­czy­wie piach. Zło­dzie­je po­sta­wi­li kap­tu­ry i za­czę­li iść ku czar­nym wy­dmom, za któ­ry­mi za­czy­nał się las. Cen­dri kop­nął reszt­ki roz­trza­ska­nej łodzi i po­szedł za nimi.

 

*

Dur­stan przyj­rzał się pi­jaw­ce, a na­stęp­nie roz­kro­ił ją, by przyj­rzeć się krwi.

Oczy księ­cia uważ­nie śle­dzi­ły ruchy skal­pe­la, choć Dur­stan miał wra­że­nie, że bar­dziej od pi­jaw­ki bada on mi­mi­kę jego twa­rzy, by od­gad­nąć wer­dykt. Wład­ca był za­cie­ka­wio­ny. Mistrz tru­cizn mu­siał zwy­kle po­le­gać wy­łącz­nie na ruchu źre­nic, by od­gad­nąć na­strój swego pana. Dolna część twa­rzy, od ką­ci­ków oczu po szczyt pod­bród­ka, była za­sło­nię­ta kształt­ną maską z rzeź­bio­ne­go tu­li­pa­no­we­go drew­na. Wy­obra­żo­ne na nim spi­ra­le ota­cza­ły uśmiech­nię­te lico mło­de­go męż­czy­zny, za któ­rym skry­wał się ksią­żę. Ten sam mor­ski motyw – zęby wie­lo­ry­ba i pa­proć od­ci­śnię­tą w ka­mie­niu – wład­ca nosił w po­sta­ci rhiwu, by ta­tu­ażem za­kry­wać bli­zny na czole, tuż pod za­cze­sa­ny­mi czar­ny­mi wło­sa­mi: je­dy­nym ele­men­tem ciała nie­ska­żo­nym cho­ro­bą.

– Nowy rok, stare dzie­je – za­dźwię­czał roz­cza­ro­wa­ny głos, stłu­mio­ny maską. Drew­nia­ne usta uśmie­cha­ły się, choć Księ­ciu nie było do śmie­chu. – Twoje zioła nie dają po­pra­wy, mi­strzu. Krew wciąż nie gęst­nie­je.

– Prze­ży­łeś ko­lej­ny rok, panie, a to jest powód do wiel­kiej ra­do­ści. – Dur­stan wy­tarł dło­nie i na­ło­żył opa­tru­nek. Ksią­żę na­tych­miast przy­sło­nił go szatą. – Póki ciało się nie po­gar­sza, wciąż jest na­dzie­ja.

Gdy za­czy­nał po­gar­szać się umysł, wtedy na­le­ża­ło ją po­rzu­cić. Jed­nak Dur­stan był do­brej myśli. Wraz z ubie­głą nocą Ksią­żę Ma­la­chiz za­czął dwu­dzie­sty piąty rok życia – na prze­kór temu, co prze­wi­dział w swo­ich ob­li­cze­niach po­przed­ni mistrz tru­cizn. Regularne za­bie­gi w parze łaźni, za­or­dy­no­wa­ne przez Dur­sta­na, wzmoc­ni­ły mię­śnie wiot­kie­go mło­dzień­ca, który dzie­ciń­stwo spę­dził w pie­rzy­nach, a po­grzeb ojca oglą­dał z okna. Teraz Ma­la­chi cho­dził o lasce, ubie­rał się o wła­snych si­łach, a jego pismo prze­sta­ło przy­po­mi­nać po­kracz­ne szlacz­ki dzie­wię­cio­lat­ka, w któ­re­go jaźni za­mknię­to go przed laty – ni­czym w wię­zien­nej kom­na­cie, gdzie czło­wiek za­glą­da raz na dwu­sen czasu. Dur­stan nie po­pie­rał zasad swego po­przed­ni­ka. Sam bywał u księ­cia codziennie, choć za każ­dym razem gar­dził w my­ślach zamkowymi budowniczymi, któ­rzy umie­ści­li ksią­żę­cą sa­mot­nię na szczy­cie wieży. Szcze­gól­nie jeśli zam­ko­wy dzie­dzic był ka­le­ką.

Przy­pusz­czał, że Ma­la­chi po­ru­szy temat śnia­da­nia lub cze­goś rów­nie bła­he­go, co zwy­kle za­przą­ta­ło myśli cho­re­go po ba­da­niu, lecz po­my­lił się.

– Żad­nych wie­ści zza oce­anu? Wi­dzia­łem świa­tła na wo­dzie, ze­szłej nocy.

A więc po­pra­wił mu się wzrok? Dur­stan za­pi­sał w pa­mię­ci, że musi uzu­peł­nić za­pa­sy su­szo­nej mrocz­ni­cy.

– Świa­tła, które wi­dzia­łeś, panie, to la­tar­nia wy­zna­cza­ją­ca gra­ni­cę twych ziem. Gasła i roz­bły­ska­ła pod­czas sztor­mu, który na­wie­dził nas nocą. Dzię­kuj­my bogom, że nikt nie prze­pra­wiał się przez ocean przy ta­kiej po­go­dzie. Żadna łódź ani żaden pły­wak nie utrzy­ma­li­by się na fa­lach.

– Mimo tego, wie­ści z Pół­no­cy nie po­win­ny cze­kać. – Chra­pli­wy głos Księ­cia zdra­dził jego nie­za­do­wo­le­nie, pod­szy­te nutą dzie­cię­cej nie­cier­pli­wo­ści. – Bo­go­wie nie przyj­mą na­szych po­dzię­ko­wań, jeśli ura­zi­li­śmy ich, nie prze­strze­ga­jąc zwy­cza­jów.

– Bo­go­wie wie­dzą, któ­rych ludzi karać, a któ­rym da­ro­wać winy. – Dur­stan schował na­rzę­dzia­. – Za twoim po­zwo­le­niem, panie, czas na ką­piel. Idę przy­go­to­wać zioła.

– Nie życzę sobie ziół. Są gorz­kie i pachną odrażająco, jak kmin. Wy­pa­da­ją mi od nich włosy. Kiedy ostat­nio się cze­sa­łem, na grze­bie­niu zo­sta­ły mi całe kępki.

Gdy­byś tylko nie wy­ry­wał ich sobie z głowy ręką nie­wpraw­ną jak świń­ska ra­ci­ca, panie. Dur­stan ski­nął wy­ro­zu­mia­le głową.

– A zatem przy­ślę służ­kę do cze­sa­nia. Być może po­win­na przyjść już teraz, by pomóc zejść po schodach?

Ksią­żę po­krę­cił głową; fakt, że się nie ode­zwał, świad­czył, iż uwaga go za­wsty­dzi­ła. Wy­cho­dząc, Dur­stan po­sta­wił ksią­żę­cą laskę da­le­ko przy drzwiach, by po­głę­bić to uczu­cie. Po­ko­naw­szy sto czter­dzie­ści dwa stop­nie prze­klę­tej wieży, ża­ło­wał, że nie miał wła­snej. Na dole spo­tkał straż­ni­ka w bar­wach zamku – czer­ni i zło­cie. Bez­czel­ny czło­wiek nie zdjął przed nim hełmu; prze­ma­wiał bez na­le­ży­tej uprzej­mo­ści, a tylko treść nie­sio­nej przez niego wia­do­mo­ści skło­ni­ła Dur­sta­na do prze­ocze­nia tej znie­wa­gi.

– Po­sła­niec czeka przy głów­nych wro­tach.

– Po­sła­niec? To nie­moż­li­we.

Jego czasz­ka stała mię­dzy wy­pcha­ną dwu­gło­wą żabą a Wiel­ką Księ­gą Ki­ku­tów El­swi­na Ty­ma­re­za.

– To ko­bie­ta, panie. Dyr­jan­ka.

Na bogów. Gdyby ist­nie­li, Dur­stan mógł­by po­my­śleć, że go nie­na­wi­dzą.

– Wyjdę po nią. Gdzie jest dion Orind?

– We wsi, panie. Wedle twego roz­ka­zu.

Ten jeden je­dy­ny raz, gdy do­wód­ca stra­ży przy­dał­by się w zamku, wy­peł­niał aku­rat wolę Dur­sta­na. Bo­go­wie mu­sie­li za­śmie­wać się do łez.

Na ze­wnątrz dął nad­mor­ski wi­cher. Dur­stan wzdry­gnął się od zimna, które wpa­da­ło przez uchy­lo­ne skrzy­dło oku­tej że­la­zem bramy. Po­słań­czy­ni była po­nad­prze­cięt­nie wysoka, ręką pod­trzy­my­wa­ła fur­ko­czą­cy płaszcz, spię­ty pod szyją bia­łym lisim fu­trem. Lu­dzie z Dyr­jan, kra­iny je­zior, byli wy­so­cy i smu­kli, a ich zbro­je przy­po­mi­na­ły rybie łuski. Dur­stan od czasu do czasu wi­dy­wał Dyr­jań­czy­ków, kiedy ko­ro­wo­dem zbroj­nych przy­by­wa­li na ro­do­we uro­czy­sto­ści są­sied­niej kra­iny. Nie przy­po­mi­nał sobie jed­nak, żeby wi­dział z bli­ska jedną z ich ko­biet. Stała w stro­ju do kon­nej jazdy. W pół­mro­ku ogrom­nej hali, z racji zi­mo­wych oszczęd­no­ści oświe­tlo­nej je­dy­nie po­ło­wą pod­wie­sza­ne­go świecz­ni­ka, skóra Dyr­jan­ki wy­da­wa­ła się ciem­na.

Ko­bie­ta zdję­ła spi­cza­sty kap­tur, by od­sło­nić wąską twarz. Krót­ko ostrzy­żo­ne włosy nada­wa­ły jej chło­pię­cej urody. Ku zdu­mie­niu Dur­sta­na, po­zdro­wi­ła go jak po­spo­li­te­go czło­wie­ka, jakby był han­dla­rzem rzepy na roz­sta­jach dróg: lewą dło­nią do­tknę­ła czoła, ust, a potem serca.

– Pro­wadź do Pa­na-Na-Zam­ku, Księ­cia Ma­la­chie­go.

To ode­bra­ło mu dech w pier­si.

– Twoja wia­do­mość. Daj mi ją.

– Prze­mó­wię wy­łącz­nie w jego obec­no­ści.

– Trzy­masz dłoń na nożu. Czy takie są zwy­cza­je w two­jej kra­inie?

– By strzec da­ne­go słowa i nie wy­da­wać go obcym. Masz rację, star­cze. Twoim jest podać mi na­pi­tek po prze­by­tej po­dró­ży.

Za jej każde wy­po­wie­dzia­ne słowo, Dur­stan w my­ślach od­mie­rzał kro­ple ple­śnie­ją­cej czer­ni, które umie­ści w kie­li­chu tej bez­wstyd­nej ko­bie­ty, gdy ofe­ru­je jej na­pi­tek. Za „star­ca” za­słu­ży­ła na ocet za­miast wody.

– Je­stem Dur­stan z Ko­ro­gwiz, Mistrz Ziół i Tru­cizn na Dwo­rze Ma­la­chiz, Zam­ku-Na-Kli­fie, Sto­li­cy Eska­ru, któ­rym rzą­dzi mój Ksią­żę… pod któ­re­go wła­da­niem je­steś teraz, sto­jąc i od­dy­cha­jąc na jego ziemi.

– My­lisz się, Mi­strzu Dur­sta­nie, je­stem bo­wiem pod wła­da­niem mojej pani, któ­rej ostat­nim roz­ka­zem było po­sła­nie na­dziei na dwór swego syna. Przy­by­wam od Kró­lo­wej My­ria­dy, Pa­ni-Wśród-Je­zior, by prze­dłu­żyć przy­się­gę o po­ko­ju mię­dzy na­szy­mi kra­ina­mi, na nowy dobry rok. – Spoj­rza­ła w głąb sali, nie prze­sta­jąc mówić. – Panie, moje imię brzmi Malia. My­ria­da, nasza matka, nie żyje. Jej kra­ina stoi bez dzie­dzi­ca.

Nasza matka? Z pew­no­ścią nie zwra­ca­ła się do niego. Matka Dur­sta­na dawno już ob­ró­ci­ła się w proch.

Ło­skot upa­da­ją­cej laski po­prze­dził rumor ciała uderzającego bez zmy­słów o po­sadz­kę.

„Wy­łącz­nie w obec­no­ści księ­cia”, po­wie­dzia­ła ko­bie­ta. Przy­glą­da­ła się w zdu­mie­niu wi­ją­ce­mu się ciału, nie wie­rząc w to, co widzi. Nim gwar­dzi­ści ocu­ci­li Ma­la­chie­go, jego ksią­żę­ca mość zdo­łał roz­bić sobie nos i prze­lać krew, którą Dur­stan tak pie­czo­ło­wi­cie od­mie­rzał każ­de­go dnia. Mar­no­traw­stwo do­pro­wa­dza­ło Mi­strza Tru­cizn do szału. Kiedy dwóch zbroj­nych pod­nio­sło bez­wład­ne ciało księ­cia, by za­nieść je z po­wro­tem do wieży, Dur­stan tłu­mił w sobie drgaw­ki. Po­dob­ne trzę­sły jego panem, lecz nie współ­czuł mu. Mimo prób wy­kształ­ce­nia księ­cia na dy­plo­ma­tę i god­ne­go re­pre­zen­tan­ta rodu, re­no­mę Ma­la­chie­go z Ma­la­chiz psuło bycie ka­le­ką. Po raz ko­lej­ny od­po­wie­dzial­ność spa­da­ła na Dur­sta­na.

Po­zo­sta­ło za­pro­po­no­wać ob­mier­z­łej ko­bie­cie wi­zy­tę w łaźni. Go­rą­ca woda nie mogła się zmar­no­wać.

 

*

Wieś li­czy­ła nie wię­cej chat niż tyle, do ilu po­tra­fił po­li­czyć Cen­dri, a więc wszyst­kich pal­ców na dło­niach. Idąc jej skra­jem, bawił się pier­ście­niem z czar­nym oczkiem. Prze­su­wał bły­skot­kę po knyk­ciach, jak zni­ka­ją­cą mo­ne­tę w sta­rej sztucz­ce prze­myt­ni­ków. Kiedy wsu­wał ją i zsu­wał z kciu­ka, ob­ręcz sta­wa­ła się na zmia­nę szer­sza i węż­sza. Gdy zło­dzie­je za­trzy­ma­li się, żeby na­zbie­rać czar­ne­go bzu – wedle zwy­cza­ju, po radę do zie­lar­ki trze­ba było przyjść z zie­lem – Cen­dri urwał zę­ba­mi ka­wa­łek rze­my­ka ze sta­re­go buta, prze­wlókł przez ob­ręcz pier­ście­nia i prze­wią­zał sobie wokół nad­garst­ka. Nie miał za­mia­ru go zgu­bić. Nie wie­rzył sło­wom Ducha, choć zwy­kle cenił jego rady; pier­ścień mu­siał być coś warty. Wy­star­czy­ło go wy­czy­ścić i wy­po­le­ro­wać. A potem sprze­dać komuś, kto nie pozna się na mie­dzi. Nie pla­no­wał oddać go ba­gien­nej babie za roz­szy­fro­wa­nie zga­dy­wan­ki o tym, do któ­re­go pa­ni­czy­ka na­le­ża­ła pie­częć na mo­krym ka­wał­ku pa­pie­ru.

Ob­ser­wo­wa­ła ich zza okien­ni­cy na długo przed tym, nim po­de­szli do nory w wy­drą­żo­nym wzgó­rzu. Czar­ne oczy utkwi­ła w oknie, ni­czym szkla­ne kule okrą­głych la­tar­ni – te same, któ­ry­mi lu­dzie w mia­stach oświe­tla­li ulice; które, gdy z gór scho­dzi­ła mgła, wi­sia­ły mię­dzy zią­bem a ciszą ni­czym śle­pia zjawy, przy­la­złej jej tro­pem. Kiedy zbli­ży­li się, baba trza­snę­ła okien­ni­ca­mi. Ze środ­ka za­be­cza­ła koza.

Gaw­ron wy­tarł buty o scho­dek, po czym za­ło­mo­tał we wklę­śnię­te drzwi.

– Babo! Idzie­my z plaży! Mamy dla cie­bie za­ro­bek!

– Bursz­tyn? – Roz­legł się star­czy głos.

– Le­piej! – Gaw­ron wej­rzał do środ­ka przez szcze­li­nę w drzwiach. – Słowa na pa­pie­rze. Prze­czy­taj je dla nas, a za­pła­ci­my ci czar­nym bzem.

Ze środ­ka do­biegł re­chot, a potem od­głos sko­bla. Baba cuch­nę­ła wnę­trzem swo­jej chaty. Domek był tak niski, że Duch mu­siał się po­chy­lić. Prze­gni­łe bele pod­pie­ra­ły ob­wie­szo­ną ry­bac­ki­mi sie­cia­mi po­wa­łę, a za sple­cio­ną z wi­kli­ny prze­gro­dą uwią­za­no czar­ną kozę o prze­raź­li­wie ja­snych oczach, która dzwo­ni­ła bla­sza­nym dzwon­kiem, kiedy tylko po­ru­szy­ła szyją. Ko­bie­cie bra­ko­wa­ło pal­ców, plecy miała zgra­bio­ne, a zęby tylko z przo­du. Przy­sia­dła nad pło­ną­cym pa­le­ni­skiem. Pod oknem pach­nia­ło la­wen­dą i roz­ło­żo­ną do su­sze­nia aro­nią. Nic, na co spoj­rzał Cen­dri, nie było warte uwagi, lecz ko­bie­ta i tak ob­ser­wo­wa­ła go czuj­nie, ły­piąc na pa­pier z prze­ła­ma­ną pie­czę­cią: jej ze­zo­wa­te oczy spo­glą­da­ły w dwa różne miej­sca rów­no­cze­śnie.

Gaw­ron podał jej pa­pier, a ona za­czę­ła czy­tać. Ro­biąc to, wciąż ob­ser­wo­wa­ła Cen­drie­go. Cen­dri za­sta­na­wiał się, czy na tym wła­śnie po­le­ga­ło czy­ta­nie. Gdy skoń­czy­ła, jej oczy wró­ci­ły na swoje miej­sce. Po­rwa­ła pa­pier i ci­snę­ła go w ogień. Gaw­ron i Duch za­mar­li.

– Par­szyw­ce – po­wie­dzia­ła. – Przy­ła­zi­cie tutaj, ścią­ga­jąc na mnie klą­twę. Dmidz­ba­ny. Gnusy. Gra­bież­cy. – Nie koń­czy­ły jej się wy­zwi­ska. – A teraz słu­chaj­cie, zło­dzie­je. Prze­czy­ta­łam. Le­piej, by­ście nie wie­dzie­li, co­ście ukra­dli. Le­piej nie mówić gło­śno.

Gaw­ron się­gnął po nóż, lecz po­wstrzy­mał go Duch.

– Ruto. Mów.

– Na szali jest los – wy­ce­dzi­ła ko­bie­ta. Dło­nią o dwóch pal­cach wska­za­ła ponad ogniem Cen­drie­go. Pa­trzy­ła na niego czar­ny­mi ocza­mi, jakby cze­ka­ła je­dy­nie, by wydać roz­kaz pło­mie­niom.

– Mój los?

– Twój i nas wszyst­kich – wark­nę­ła – przez cie­bie zgu­bio­ny. Przyj­dą po nas, z two­jej winy. Słu­żeb­ni­cy plagi. Skoń­czysz jak oni. Bę­dziesz krzy­czał, aż za­brak­nie ci śliny, a głos za­milk­nie na za­wsze. Pożre twoje ciało i wy­pru­je je­li­ta. Bez krwi, bez kości, bez mięsa. Kiedy morze wy­plu­je plagę, wtedy jest już za późno. Bo­go­wie za­de­cy­do­wa­li. Rok, który nad­szedł, bę­dzie na­le­żał do plagi. Zły rok. Co mam wię­cej rzec?

Cie­nie mil­czą­cych zło­dziei roz­cho­dzi­ły się po ścia­nach chaty, kiedy na pa­le­ni­sku po­ru­szał się ogień. Gro­ma­dzi­ły się za ple­ca­mi sta­rusz­ki, ły­piąc na Cen­drie­go.

– Nie przy­sze­dłem do cie­bie po wróż­bę na nowy rok, babo. – Gdy Gaw­ron się ode­zwał, jego głos drżał. Drża­ła także dłoń, w któ­rej ści­skał nóż. – Prze­stań stra­szyć. Jaki znak tam stoi? Do kogo na­le­ży? Mów, co do­kład­nie na­pi­sa­no.

Roz­wa­ża­ła to krót­ko.

– Czym pła­ci­cie? Nie chcę bzu.

– Pier­ście­niem. – Gaw­ron zła­pał Cen­drie­go za rękę i przy­cią­gnął go szarp­nię­ciem w świa­tło ogni­ska. Ostrzem wska­zał na pier­ścień, szty­chem puk­nął w oczko. – Łyp­nij na sre­bro. Jest warte wię­cej niż twoje za­gad­ki.

Roz­war­ła sze­ro­kie żabie wargi i za­sy­cza­ła. Choć nie wy­da­ła z sie­bie głosu, Cen­dri usły­szał syk z głębi trze­wi, we wła­snej gło­wie, a potem w pier­si… jakby wlano mu w gar­dło ogień, który spły­nął wzdłuż kości, by spo­pie­lić ciało od środ­ka. Opadł na ko­la­na, zdu­mie­wa­jąc Gaw­ro­na, który pu­ścił go z prze­kleń­stwem na ustach.

– Co z tobą, chłop­cze?!

– Pusz­czaj! – Cen­dri ude­rzył go pię­ścią w szczę­kę. Gaw­ron po­le­ciał mię­dzy roz­ża­rzo­ne wę­giel­ki; runął, jakby wpadł na niego roz­pę­dzo­ny dzik. Dym buch­nął pod po­wa­łę. – Nie oddam!

Duch za­stą­pił mu drogę; Cen­dri zo­ba­czył jego wiel­kie prze­ra­żo­ne oczy, kiedy prze­pchnął wy­so­kie­go męż­czy­znę przez drzwi. Wy­pa­dli na mroź­ną noc.

Nim się opa­mię­tał, biegł już przez las. Gnały za nim szczu­ry z roz­ognio­ny­mi ocza­mi, pod no­ga­mi ska­ka­ły wy­dę­te po­si­nia­łe żaby, ptaki za­wo­dzi­ły ochry­ple, prze­la­tu­jąc mię­dzy sple­cio­ny­mi ga­łę­zia­mi igla­stych drzew. Roz­mo­kłe błoto chwy­ta­ło go za nogi. Pusz­cza była roz­świe­tlo­na czer­wie­nią­cą łuną okrą­głe­go księ­ży­ca, który za­wisł nad za­to­ką. Od­bi­jał się w czar­nym oczku pier­ście­nia na spuch­nię­tej dłoni – jakby na nie­bie stał nie jeden, a dwa księ­ży­ce.

 

*

Cze­kał nie­cier­pli­wie, ude­rza­jąc pal­ca­mi o gli­nia­ny dzban śluzu z pa­pro­cich ję­zy­ków. Nie był do końca pe­wien, ile wy­star­czy, by skło­nić ko­bie­tę do po­ru­sze­nia te­ma­tu sche­dy, z którą tu przy­by­ła – nie wy­łącz­nie jako re­pre­zen­tant spra­wy, a także uczest­ni­czą­ca w niej stro­na. Malia z Dyr­jan była bez wąt­pie­nia gra­czem na plan­szy swej pani matki, bez zna­cze­nia czy mar­twej, czy też żywej. Umie­ra­jąc, kró­lo­wa wy­ko­na­ła ostat­ni ruch, lecz roz­gryw­ka wciąż trwa­ła. Dur­stan sta­rał się opa­no­wać drgaw­ki. Nie miał za­mia­ru zdra­dzić, że in­for­ma­cja o ro­do­wym dzie­dzic­twie cał­ko­wi­cie go zdru­zgo­ta­ła. Pla­no­wał okraść ko­bie­tę ze wszyst­kie­go, co wie­dzia­ła: za po­mo­cą po­łą­cze­nia ziół, siły su­ge­stii i wsty­du.

Bo­go­wie, głup­cy!

Miał po­czu­cie, że z niego kpią. Mu­siał użyć ca­łe­go za­pa­su, jaki zdo­łał oszczę­dzić przez lata, prze­cho­wu­jąc su­cho­lub­ną pa­proć w wil­got­nym zamku. Resz­tę naj­cen­niej­sze­go zioła, jakie po­sia­dał jego po­przed­nik.

Ko­bie­ta przy­by­ła bez za­po­wie­dzi i bez to­wa­rzy­stwa.

Jest od­waż­na, przy­znał Dur­stan w my­ślach. Był także pe­wien, że Dyr­jan­ka przy­cho­dzi tutaj w swoim celu. Ubra­ła się zgod­nie ze zwy­cza­jem, który jej przed­sta­wił, w białą weł­nia­ną szatę: blada, bosa i błysz­czą­ca w pół­mro­ku prze­szła po roz­grza­nej go­rą­cą parą po­sadz­ce.

Gdy jej oczy za­lśni­ły w bla­sku roz­pa­lo­nych świec, Dur­stan za­uwa­żył, że róż­nią się od sie­bie ko­lo­rem. Pa­trzy­ły na niego wrogo.

– Ko­bie­ce ciała, acz­kol­wiek nad­zwy­czaj pięk­ne, nie spra­wia­ją mi przy­jem­no­ści pa­trze­nia – oświad­czył. – Pro­szę, nie wstydź się, pani. Po­trak­tuj to miej­sce jako kom­na­tę uzdro­wi­cie­la, a mnie jako twego el­swi­na.

– Nie po­trze­bu­ję el­swi­na. Nic mi nie do­le­ga.

Już nie­dłu­go. Dur­stan uśmiech­nął się.

– Twój ród obar­czo­no wy­nisz­cza­ją­cą cho­ro­bą. Być może gdyby twoja matka miała u swego boku uta­len­to­wa­ne­go uzdro­wi­cie­la, ten rok za­czął­by się ina­czej. Pro­szę, po­zwól sta­re­mu czło­wie­ko­wi na odro­bi­nę prze­zor­no­ści… oraz na zło­że­nie kon­do­len­cji. Przyj­mij moje współ­czu­cie w imie­niu Księ­cia Ma­la­chie­go i ludu Eska­ru.

Malia ob­ser­wo­wa­ła każdy jego ruch. Zbli­ży­ła się ku schod­kom pro­wa­dzą­cym w głąb wody.

– Jej ży­cze­niem było uj­rzeć Dyr­jan w do­bro­by­cie. Moja pani matka miała na­dzie­ję na pokój, od­no­wio­ny w ob­li­czu nad­cią­ga­ją­cej z Pół­no­cy wojny. Od dawna po­dzi­wia­li­śmy wy­trwa­łość i po­my­sło­wość Eskarcz…

Urwa­ła, gdy Dur­stan wylał na jej stopy odro­bi­nę cie­płej wody i prze­rwał patos. Od­sta­wił misę na bok, na­stęp­nie podał dziew­czy­nie dłoń, by za­głę­bi­ła się w ba­se­nie.

– Przy­mie­rze jest wska­za­ne. Lecz za­wie­ra się je, by przy­nio­sło obu­stron­ne ko­rzy­ści.

Po­stą­pi­ła krok, a chwi­lę póź­niej znik­nę­ła w parze. Prze­ma­wia­ła zza jej ob­ło­ków.

– Ro­zu­miem twoją ostroż­ność, mi­strzu. Je­stem przy­by­szem z da­le­ka. Jed­nak nie chcę po­chop­nie po­dej­mo­wać de­cy­zji, jako i ty. Za­le­ży mi na zdro­wiu księ­cia. Wieść o śmier­ci matki bar­dzo go prze­ję­ła.

Lub wieść o ist­nie­niu ro­dzeń­stwa, z któ­rym miał­by dzie­lić kraj.

Dur­stan cho­chlą na­brał pa­pro­cie­go wy­wa­ru z dna dzba­na; płyn, przy­po­mi­na­ją­cy cie­pły wosk, roz­pu­ścił się w pod­grza­nej wo­dzie. Do­tknął skóry twa­rzy, by upew­nić się, czy po­zo­sta­je gład­ka, po czym wkro­czył do wody. Nie zdjął szat – pod nimi nie było na co pa­trzeć. Malia zda­wa­ła się do­ce­niać ten gest. Sta­rał się zer­kać na nią wy­łącz­nie wtedy, kiedy od­wra­ca­ła głowę, by po­dzi­wiać mo­zai­ki; nie do­strzegł jed­nak żad­nej skazy na jej smu­kłym ciele: ani bli­zny, ani krzy­wi­zny, ani bro­daw­ki.

Nagi czło­wiek nie krył se­kre­tów. Szkie­let czło­wie­ka nie krył żad­nych. Jed­nak Dur­stan miał dzi­siaj inne plany. Usiadł na tyle bli­sko, by nie nad­wy­rę­żać gar­dła – aku­sty­ka łaźni umoż­li­wia­ła za­spo­ka­ja­nie naj­bar­dziej kra­so­mów­czych za­pę­dów. Jego głos niósł się wśród roz­stę­pu­ją­cej pary.

– Czy Dyr­jan szuka także in­nych so­jusz­ni­ków? Jeśli nie zgor­szy cię moje py­ta­nie, kim był twój oj­ciec?

– Nie je­stem pra­wo­wi­tą dzie­dzicz­ką mojej matki, jeśli tego do­ty­czy twoje py­ta­nie, mi­strzu. Jed­nak dzia­łam w jej imie­niu. Pra­gnę­ła szu­kać so­jusz­ni­ków tu, w Eska­rze. Jej przy­do­mek brzmiał „Mi­ło­sier­na”.

Dur­stan pa­mię­tał, kiedy My­ria­da wstą­pi­ła na tron. Był wtedy mło­dym męż­czy­zną, a ona pię­cio­let­nią dziew­czyn­ką. To było bar­dzo dawno temu.

– Po śmier­ci My­ria­dy Mi­ło­sier­nej, mi­ło­sier­dzie także jest za­gro­żo­ne – za­uwa­żył. Uwaga za­brzmia­ła cel­nie. Za­pa­mię­tał, by wpi­sać ten ustęp do ro­do­wej księ­gi. – W okre­sie bez­kró­le­wia wro­go­wie wy­ła­żą na wierzch. Nie­kie­dy i naj­do­rod­niej­sze je­sien­ne jabł­ka kryją w sobie ro­bac­two. Jeśli prze­kro­ić je nożem, intryga wychodzi na wierzch. Można mieć je­dy­nie na­dzie­ję, że prze­tnie się także ro­ba­czy łeb.

– Mi­strzu, jeśli pra­gniesz mnie po­uczać na temat nie­bez­pie­czeństw cze­ka­ją­cych na dzie­dzic­two mojej matki… Odkąd skoń­czy­łam czter­na­ście lat, wdra­ża­no mnie w spra­wę na­ra­sta­ją­ce­go kon­flik­tu z Pół­no­cą, choć je­stem je­dy­nie po­ło­wicz­nie spo­krew­nio­na z rodem, któ­re­go on do­ty­czy. Uwierz mi, gdy mówię, że przy­go­to­wa­nia są do­kład­ne. Je­stem świa­do­ma za­gro­że­nia.

A więc jest bę­kar­tem wy­cho­wa­nym na dwo­rze.

– Czy tego ukry­te­go także? – Dur­stan nie był tego pe­wien. – Moja pani, Malio, czy sły­sza­łaś kie­dyś o Dwu­gło­wej Ko­ro­nie? Przy­po­wieść ma roz­bież­ne po­cząt­ki. Zy­sku­je po­słuch za­rów­no w wiej­skich karcz­mach, jak i na pań­skich dwo­rach, mówi bo­wiem o zło­dziej­stwie… pla­dze do­ty­ka­ją­cej każ­de­go. O kra­dzie­ży tak śmia­łej i drwią­cej, że za­pi­sa­ła się w ludz­kiej hi­sto­rii jako osob­ny ustęp. Zbu­do­wa­no na niej kró­le­stwo. Czy wiesz, czym jest?

Dur­stan od­szu­kał w gło­wie od­po­wied­ni frag­ment z Przy­po­wie­ści Po­gra­ni­cza, pióra el­swi­na Ma­ha­ra. Miał po­zła­ca­ną kopię w ksią­żę­cym księ­go­zbio­rze.

– Żył ongiś wład­ca wy­jąt­ko­wo szczo­dry lub też par­szy­wie zły. Nie roz­sta­wał się z ko­ro­ną, która prze­dłu­ża­ła życie. By po­ło­żyć kres rzą­dom, jego wróg wy­na­jął zbi­rów. Zło­dziei, któ­rych dusze były naj­mniej warte. Mieli ukraść ko­ro­nę i ci­snąć w morze, lecz za­ro­bek był dla nich waż­niej­szy. Dłu­tem roz­ku­li złoto na dwie czę­ści, by po­dzie­lić mię­dzy sobą. Jeden z nich sprze­dał swoją część kup­com z po­łu­dnia, któ­rzy nigdy nie brzy­dzą się ska­la­ne­go to­wa­ru. Drugi za­cho­wał swoją dla sie­bie, aż wrogi pa­nicz od­szu­kał go i zabił. Po­ło­wa nie wy­star­czy­ła. Moc, która tkwi­ła w ko­ro­nie, nie ob­ja­wia­ła się w oka­le­czo­nej reszt­ce. Po­to­mek króla szu­kał dru­giej czę­ści resz­tę życia, a gdy zna­lazł i prze­kuł ko­ro­nę na nowo, odzie­dzi­czył tylko zły los. Kró­le­stwo przy­mie­ra­ło gło­dem, roz­szar­py­wa­ne woj­na­mi i nę­ka­ne nie­uro­dza­jem. Czy do­my­ślasz się, dla­cze­go? Druga po­ło­wa nie była praw­dzi­wa. Prze­to­pio­no ją dawno temu na mo­ne­ty. Wy­ku­to za­mien­nik z ta­nie­go me­ta­lu. Prze­ku­ta ko­ro­na była kłam­stwem. Żadne kró­le­stwo zbu­do­wa­ne na kłam­stwie nigdy nie prze­trwa­ło. – To były słowa Dur­sta­na, nie el­swi­na Ma­ha­ra. – Po­zła­ca­ny dzie­dzic był głu­chy i pusty w środ­ku. Jego rządy krót­kie i za­po­mnia­ne. Nie bo­go­wie de­cy­du­ją o lo­sach ludzi. Wszyst­ko, na czym zbu­do­wa­no kró­le­stwa, to tylko kru­che ludz­kie kości i krew, którą lu­dzie prze­le­wa­ją mię­dzy sobą. Czy je czu­jesz, pani? Kości w twoim ciele, skórę, któ­ry­mi są ob­cią­gnię­te? Zęby w ustach, pa­znok­cie na czub­kach pal­ców? Tym są kró­le­stwa, za­wod­nym ludz­kim cia­łem. Za­wsze na­le­ży o tym pa­mię­tać.

Wy­słu­cha­ła go z uwagą.

– Masz rację, mi­strzu. Ciało, które za­wo­dzi mo­je­go brata, za­wio­dło także moją matkę. Wiem, że nasze rody po­róż­ni­ła wiel­ka nie­zgo­da. Lecz teraz nie roz­cho­dzi się o ko­ro­nę. Wojna idzie od Pół­no­cy. Eskar trzy­ma z nią so­jusz. Wy­zna­je­cie wspól­nych bogów. Ze wzglę­du na nich, pa­nu­je mię­dzy wami przy­jaźń.

– Pół­noc jest znana ze swo­jej bo­go­boj­no­ści, a nie z prze­strze­ga­nia zwy­cza­jów. Nie wy­sła­ła po­słań­ca.

– Za­nie­dba­nie zwy­cza­ju nie­ko­niecz­nie jest ozna­ką wro­go­ści. Pół­noc i Eskar dzie­li ocean, a ocean dzie­lą mię­dzy sobą prze­myt­ni­cy. Coś mogło wy­da­rzyć się bez winy Ksią­żąt Pół­no­cy. Na­le­ży za­cho­wać ostroż­ność wobec po­dob­nych oskar­żeń.

Dur­stan się nie zga­dzał.

– Rze­czy­wi­ście, po­win­ni­śmy być ostroż­ni, pani. Lu­dzie zza morza są znani ze swo­jej prze­bie­gło­ści. – Od­giął głowę do tyłu i za­czął wdy­chać opary. Sta­rał się skło­nić dziew­czy­nę, by zro­bi­ła to samo. – Czu­jesz la­wen­dę? Sam przy­rzą­dzam maść. Twój brat wy­jąt­ko­wo lubi ten za­pach.

– Przy­kro mi, mi­strzu. Ni­cze­go nie czuję. Stra­ci­łam ten zmysł, gdy byłam małą dziew­czyn­ką. Moja matka mawiała, że Malachi także cierpi na tę przypadłość. Jak i ona sama. Jeszcze na dworze w Dyrjan bawił się pośród trujących kwiatów mrocznicy, nieświadomy jej wpływu. Niemal przypłacił to życiem. Czy z tego wyrósł?

Pod wodą, Dur­stan za­ci­snął dło­nie w pię­ści. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Książę stracił zmysł powonienia.

Mil­czał. A więc wszyst­ko, co po­wie­dzia­ła Malia, mó­wi­ła z czy­sto­ści serca i swo­ich wła­snych in­ten­cji?

Wie­rzy­ła, że wy­peł­nia misję w imie­niu swo­je­go rodu, będąc wy­star­cza­ją­co ważną, by chro­nił ją ro­do­wy obo­wią­zek. Była pewna sie­bie i cał­ko­wi­cie nie­świa­do­ma nie­bez­pie­czeń­stwa. Naj­pew­niej ce­lo­wo tak ją wy­cho­wa­no. Dwo­rza­nie lu­bi­li swoją wy­go­dę.

Gdy tylko dowie się, że zo­sta­ła oszu­ka­na, z pew­no­ścią bę­dzie wście­kła. Dur­stan był, kiedy po raz pierw­szy go wy­ko­rzy­sta­no. Na­le­ża­ło za­ofe­ro­wać jej miej­sce po swo­jej stro­nie plan­szy. Nowy rok za­po­wia­dał się wspa­nia­le.

 

*

Obu­dził go rybak, który zło­rze­czył na zło­dzie­jów i nowy rok, w któ­rym bie­da­ków okra­da­ją nawet ze sztachet w pło­cie. Ku­le­jąc z bólu, Cen­dri nie do­tarł da­le­ko. Na skraju lasu usiłował jeszcze raz zdjąć pierścień ze spuchniętej, poczerniałej ręki, czego próbował dokonać już wcze­śniej, w świe­tle la­tar­ni nad ry­bac­ką chatą. Na prze­mian klnąc i za­ciskając zęby, wyjął w końcu nóż, ale gdy drżą­cą dło­nią przy­ło­żył ostrze do kciu­ka, nie mógł zmu­sić się, żeby ode­rżnąć palec. Jako ka­le­ka nie prze­trwa zimy. Nie zwią­że sznu­ra ani nie strze­li z procy. Nie pod­wa­ży wieka skrzy­ni ani rygla psiar­ni, przez którą za­kra­dał się do zamku.

Mu­siał iść po zioła i radę.

Nie prze­szedł choć­by po­ło­wy drogi do chaty zie­lar­ki, kiedy do­strzegł cho­rą­gwie zam­ko­wych ludzi.

Ich spo­co­ne konie ma­ja­czy­ły w mgli­stym po­ran­ku. Idąc przez zro­szo­ne pole prze­kwi­tłe­go wrzo­su, Cen­dri li­czył zgro­ma­dzo­nych na placu ludzi w zbro­jach. Dwóch, czte­rech, sze­ściu… Czar­no-zło­te na­pier­śni­ki nie po­trze­bo­wa­ły świa­tła, by błysz­czeć w tłu­mie nędz­ni­ków, któ­rych siłą wy­cią­ga­no z cha­łup, by usta­wić rzę­dem przed wrzesz­czą­cym bro­da­czem z her­bem księ­cia na płasz­czu.

– …nie będę cze­kał na świt ani słu­chał wa­szych kłamstw! Gdzie jest, co­ście ukra­dli?!

– Łaski, panie!

Prze­py­cha­no się i wrzesz­cza­no, ktoś ude­rzał rze­mie­niem, choć konie nie par­ska­ły; dud­nią­ce głosy gwar­dzi­stów do­bie­ga­ły z chat: wy­rzu­ca­no roz­pru­te worki z jęcz­mie­niem i kop­nia­ka­mi otwie­ra­no skrzy­nie. W ru­inie sto­do­ły, na po­czer­nia­łych od po­ża­ru kro­kwiach, wie­sza­no grubo sple­cio­ne sznu­ry. Z zam­ko­wych wież na da­le­kim kli­fie dzwo­ny biły na świ­ta­nie.

– Wie­szać zło­dziei! – war­cze­li lu­dzie. – Ich weź­cie, panie!

– Nie ukra­dli­śmy… Łaski… – Cen­dri roz­po­znał chra­pli­wy głos Gaw­ro­na.

Choć czło­wiek w pły­to­wej zbroi mu­siał być gwar­dzi­stą, zdzie­lił go w twarz osę­kiem, bro­nią prze­myt­ni­ków.

– Wi­dzia­no was! – wrzesz­czał. – Ksią­żę­ce złoto wzię­li­ście dla sie­bie, co stara ko­bie­ta po­rę­czy­ła. Gdzie jest ksią­żę­cy pier­ścień?! Gdzie złoty pier­ścień z czar­nym oczkiem, wła­sność wa­sze­go pana?! Gadaj, a zgi­niesz szyb­ko.

– Nie był złoty! – krzy­czał Duch, zdu­mio­ny, wiel­ki­mi ocza­mi błą­dząc ponad ludź­mi. – Mie­dzia­ny, z brud­nym oczkiem!

– Chło­pak ma… – ję­czał Gaw­ron. Cen­dri zo­ba­czył jego spuch­nię­tą od razów twarz. – Chło­pak…

– Ro­zejść się! Szu­kać chło­pa­ka!

Wple­cio­ne w wie­lo­ry­bie żebra czar­ne cho­rą­giew­ki ło­po­ta­ły nad głową Cen­drie­go, kiedy prze­mknął przez wieś. Chciał wbiec w las, lecz po­wstrzy­ma­li go lu­dzie przy­kur­cze­ni mię­dzy biało-czar­ny­mi brzóz­ka­mi. Nadzy, o ko­ści­stych cia­łach, mieli u stóp strzę­py brud­nych szmat. Kiedy za­mknę­li oczy, ich twa­rze zwi­nę­ły się ni­czym świe­że drew­no na ostrzu sto­lar­skie­go dłuta. Ru­lo­ny od­pa­dły, uka­zu­jąc spa­lo­ne czar­ne kości. Roz­sy­pa­ły się, kiedy dmący znad oce­anu wi­cher zmierz­wił ga­łę­zie. Sadza po nich ude­rzy­ła Cen­drie­go w twarz; nie zdą­żył w porę unieść rąk, by się osło­nić.

Zo­rien­to­wał się, że sły­szy wycie i płacz dzie­ci. Za­bra­kło mu tchu w pier­si, kiedy usły­szał swoje imię. Duch wył wnie­bo­gło­sy, jakby żyw­cem roz­pru­wa­no mu brzuch; wie­śnia­cy wrzesz­cze­li, sto­do­ła chwia­ła się i trzesz­cza­ła. Cen­dri nie wi­dział wiele przez łzy. Gdy do­tarł do chaty, był prze­mo­czo­ny od rosy i błota.

– Dusza się błąka jak owca w noc ciem­ną. – Usły­szał głos sta­rej baby. – Chodź, owiecz­ko. Po­czer­nia­łaś.

Cen­dri, za­ci­ska­jąc zęby i rękę, po­wlókł się do środ­ka. Ko­bie­ta za­trza­snę­ła za nim drzwi, po czym przy­sia­dła przy ple­cion­ce z wi­kli­ny, gdzie zo­sta­wi­ła nóż. Za prze­gro­dą koza za­ry­ła ko­py­ta­mi o si­to­wie. Było ciem­no, a pa­le­ni­sko cuch­nę­ło gno­jem; je­dy­nie wy­krę­co­ne świe­ce wy­sta­wa­ły z dziur w ścia­nie i ko­ły­sa­ły się na wie­trze.

– Wy­da­łaś ich – syk­nął. – Wy­da­łaś zam­ko­wym lu­dziom.

Okry­ła ra­mio­na chustą i wzru­szy­ła nimi.

– A co, mi­ło­wa­łeś ich? A może się my­li­łam i nie byli zło­dzie­ja­mi?

– Nie byli. – Cen­dri prze­łknął ból. – Zna­leź­li­śmy to. Nie ukra­dli­śmy. Ni­ko­go nie…

– Nie? – Baba kłap­nę­ła zę­ba­mi. – Ile razy po lesie ła­zi­łeś, żeby ksią­żę­cą zwie­rzy­nę kraść? Z pu­ła­pek za­ją­ce wy­bie­rać? Bursz­tyn…

Cen­dri robił gor­sze rze­czy.

– Za bursz­tyn nie wie­sza się ludzi.

– Gor­sze są kary niźli stry­czek. – Wska­za­ła jego rękę. – Żyły peł­zną, szu­ka­jąc serca. Tru­ci­zna nie wy­pusz­cza ze swo­ich szpo­nów. Wiesz już, co cię czeka?

Chciał po­chwy­cić ją za gar­dło, jak żabę, nim usko­czy w chasz­cze, ści­snąć mocno i roz­gnieść mię­dzy pal­ca­mi. Gdy jed­nak wy­cią­gnął rękę, ból rzu­cił nim na ko­la­na. Cen­dri prze­wró­cił gar pełny po­marsz­czo­nej aro­nii; roz­sy­pa­ła się mię­dzy krzy­we dechy pod­ło­gi, jak ziar­no rzu­co­ne kurom wpa­dła w sko­pa­ną zie­mię. Baba za­klę­ła. Za­krzy­wio­ny­mi pa­lu­cha­mi za­czę­ła wy­dłu­by­wać aro­nię ze szcze­lin, prze­kli­na­jąc duszę Cen­drie­go. Lecz jemu było już wszyst­ko jedno.

– Do­sta­łaś list i spa­li­łaś go – przy­po­mniał jej. – Do­sta­łaś za­pła­tę z ziół, a nie rze­kłaś ni­cze­go w za­mian. Gadaj, co było w li­ście! Skoro i tak umrę, chcę wie­dzieć, za czyją winę!

– Za swoją winę, bez­oka sroko – syk­nę­ła. – Kto wam kazał brać list i łamać pie­częć? To, co­ście znisz­czy­li, to księ­życ w pełni i okrą­głe srebr­ne je­zio­ro, razem na jed­nym polu. Pie­częć Dyr­jan… a list tyczy się ich ziemi, ich dzie­dzic­twa. Na pa­pie­rze stoi, iż bę­dzie rzą­dzić pra­wo­wi­ta córa My­ria­dy-Na-Nie­bie. Je­dy­na córa… Pa­ni-Wśród-Je­zior, Pani na Dyr­jan, Pani na Duhan Wen… Nim woda wy­płu­cze ci oczy spod po­wiek… po­wiedz, chłop­cze, „Malia”. I patrz, jak dzie­je się chaos. – Rzu­ci­ła w niego gar­ścią twar­dych owo­ców, jakby prze­sta­ły mieć dla niej zna­cze­nie. – Za­sta­nów się, zło­dzie­ju, nad jed­nym… dla­cze­go pa­pier, co mówi o kra­inie stąd, przy­pły­wa zza morza, by de­cy­do­wać, jak dzie­je się lu­dziom tutaj? Pier­ścień miał tra­fić do księ­cia, lecz tra­fił do cie­bie. Pier­ścień Plagi. Czar­ny pier­ścień. Z czar­nej ko­ro­ny wy­ku­ty, który przy­cho­dzi rzą­dzić.

Cen­drie­go opu­ści­ła cała od­wa­ga.

– Pomóż mi. – Z każ­dym ko­lej­nym sło­wem ob­ręcz pier­ście­nia za­cie­śnia­ła się na kciu­ku. Mu­siał być zła­ma­ny, lecz pier­ścień nie chciał się z niego zsu­nąć. – Chcia­łaś za­pła­ty. Weź go. Pro­szę…

– Idź na klif. Weź­mie cię morze, a twój ból razem z tobą. Tak mogę ci pomóc.

– Je­steś zie­lar­ką, a to jest tru­ci­zna! Jak mo­żesz nie wie­dzieć, jak temu za­ra­dzić? Mó­wi­li, że je­steś z mia­sta, z Klucz­por­tu… Od lat przy­cho­dzą do cie­bie lu­dzie… z ko­ść­mi zła­ma­ny­mi… z cie­la­kiem stru­tym… Kto ma wie­dzieć, jeśli nie ty? Pani…

Za­re­cho­ta­ła na ostat­nie słowo.

– Jest pe­wien czło­wiek. Mistrz tru­cizn na zamku. A to się do­brze skła­da, bo jego lu­dzie już po cie­bie przy­szli.

Zza prze­gro­dy, gdzie na po­stron­ku stała wcze­śniej koza, wy­szedł zbroj­ny.

Cięż­kie okute buty za­dźwię­cza­ły na ganku, kiedy do środ­ka wszedł ko­lej­ny.

Ręka Cen­drie­go wy­strze­li­ła spod kurty, roz­ca­pie­rzo­na i wzdę­ta od płyn­nej czer­ni. Żyły opla­ta­ły mu palce jak rze­mie­nie, a pier­ścień lśnił jasno na sinym kciu­ku.

– Nie ty­kaj­cie go, chło­py! – za­skrze­cza­ła stara. – Skazi was tru­ci­zną!

– Pętać za szyję! – Bro­da­ty gwar­dzi­sta wy­su­nął spod płasz­cza kij za­koń­czo­ny ha­kiem. Osę­kiem chwy­cił Cen­drie­go za nogę i jak snop siana ci­snął na ze­wnątrz. Do­sko­czy­li do niego zbroj­ni, za­rzu­ci­li liny. Gdy jej ko­niec przy­wią­za­li do wiel­kie­go bia­łe­go konia, Cen­dri zdo­łał chwy­cić się jego nogi. Zo­ba­czył plamę czer­ni na ja­snej sier­ści, nim cios kijem w głowę po­zba­wił go przy­tom­no­ści.

 

*

Dur­stan czu­wał przy ko­ta­rze. Ob­ser­wo­wa­ły go ro­do­we maski za­wie­szo­ne w owal­nej sa­mot­ni. Blada dłoń wy­su­nię­ta zza czar­nej kur­ty­ny ksią­żę­ce­go łoża wi­sia­ła bez życia w po­wie­trzu.

Serce Dur­sta­na rzad­ko było czymś tak po­bu­dzo­ne. Po­wi­nien uwa­rzyć dla sie­bie od­po­wied­nie zioło, lecz nie mógł przy­po­mnieć sobie jego nazwy. Od­dech za­ma­rzał w gar­dle, wraz ze wszyst­ki­mi sło­wa­mi, jakie na­le­ża­ło wy­gło­sić.

Ksią­żę Ma­la­chi z Ma­la­chiz był mar­twy.

Ulga nie nad­cho­dzi­ła. Po­czu­cie na­ra­sta­ją­ce­go za­gro­że­nia wy­pie­ra­ło spo­kój z umy­słu mi­strza tru­cizn. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że wina spad­nie na niego. Mu­siał do­my­ślić się przy­czy­ny śmier­ci lub wy­na­leźć jakąś na po­cze­ka­niu. Ze sło­icz­ka w we­wnętrz­nej kie­sze­ni płasz­cza wy­do­był pi­jaw­kę, po czym przy­ło­żył ją do prze­gu­bu księ­cia, li­cząc, że kolor i gę­stość krwi da się po­rów­nać z czymś, o czym mó­wi­ły księ­gi do­wol­ne­go el­swi­na, które miał w po­sia­da­niu. Wahał się przed roz­su­nię­ciem ko­ta­ry. Za­duch w kom­na­cie wska­zy­wał, że ksią­żę zmarł w nocy. Choć ciało na­le­ża­ło zba­dać tak do­kład­nie, na ile po­zwa­la­ły świa­tło i skal­pel, dło­nie Dur­sta­na nie nada­wa­ły się do kro­je­nia. Drża­ły, za­ci­śnię­te na czar­nej za­sło­nie, za którą leżał mar­twy dzie­dzic.

– Mi­strzu Dur­sta­nie! – Dud­nią­cy na spi­ral­nych scho­dach głos po­wta­rzał te same słowa, lub też nio­sło je echo. – Mi­strzu Dur­sta­nie! Wy­pa­dek!

Dur­stan nie po­trze­bo­wał ko­lej­nych nie­spo­dzie­wa­nych wy­da­rzeń, lecz za­mknął ciało księ­cia w jego kom­na­cie, po czym sku­pił się na zej­ściu z wieży. Nim do­wie­dział się od roz­trzę­sio­ne­go straż­ni­ka, co się stało, uj­rzał ludzi le­żą­cych bez życia w głów­nej kom­na­cie. Część zbroj­nych sła­nia­ła się na no­gach. W sali leżał także mar­twy koń. Choć Dur­stan roz­po­znał bia­łe­go ogie­ra do­wód­cy, chra­py i boki spie­nio­ne­go pyska miał po­czer­nia­łe, a czar­ne na­brzmia­łe żyły po­kry­wa­ły jego szyję, bar­wiąc na ten sam kolor grzy­wę. Wokół mar­twe­go ciel­ska lśni­ła ciemna ka­łu­ża. Błysz­cza­ły w niej po­chod­nie i świe­ce bie­ga­ją­cych bez zro­zu­mie­nia słu­żą­cych. Smród był mdlą­cy.

– Nie do­ty­kać czer­ni! – za­grzmiał Dur­stan, sta­jąc w progu sali. – Ran­nych tylko przez tka­ni­nę, mar­twych zo­sta­wić! Gdzie jest dion Orind?!

– Leży na dzie­dziń­cu, z psami. – Wy­so­ka ko­bie­ta wy­szła spo­mię­dzy słu­żą­cych. – Gdy spadł z sio­dła, był już mar­twy. Jego koń wpadł tutaj i zdechł.

Na chwi­lę Dur­stan opa­no­wał gniew. Choć Malia krzą­ta­ła się po­śród cho­rych, trzy­ma­ła ręce przy sobie. Jej biała kurta była czy­sta. Dur­stan ob­ser­wo­wał, jak po­da­je czy­ste szma­ty, a prze­krwa­wio­nym po­zwa­la paść na po­sadz­kę.

Nie kła­ma­ła, że jest szlach­cian­ką, zro­zu­miał Dur­stan. Do tego mo­men­tu nie przy­szło mu do głowy, by Malia mogła mieć coś wspól­ne­go ze śmier­cią Ma­la­chie­go. Gdy jed­nak o tym po­my­ślał, wy­da­ło się to oczy­wi­ste.

– Pani, nie po­win­naś tutaj być. Stało się ogrom­ne nie­szczę­ście.

– Widzę, mi­strzu. Spro­wa­dził je na nas twój roz­kaz.

– Słu­cham? – Na­tych­miast za­po­mniał o wy­pad­ku, który miał na myśli. Prze­szła mu także chęć na uprzej­mo­ści. – Je­stem mi­strzem tru­cizn, lecz to nie zna­czy, iż spro­wa­dzam je na ludzi. Na­le­ży odłą­czyć ska­żo­nych od zdro­wych i zna­leźć przy­czy­nę tego plu­ga­stwa. Być może coś w wo­dzie…

– Lub na dłoni. – Malia wska­za­ła w bok.

Sku­lo­ny w naj­ciem­niej­szym kącie ka­mien­nej sali sie­dział sta­rzec… tylko przez chwi­lę, gdy bo­wiem pod­niósł głowę, oka­zał się być dużo młod­szy niż su­ge­ro­wa­ły jego gar­ba­te, wy­gię­te w pałąk ciało i wy­krzy­wio­ne cier­pie­niem lico. Spuch­nię­ta dłoń peł­za­ła po pętli sznu­ra za­ci­śnię­te­go na gar­dle, usi­łu­jąc zna­leźć supeł. Od­dy­chał cięż­ko, po­wie­ki miał przy­mru­żo­ne, a na kciu­ku strasz­li­wie po­ra­nio­nej dłoni…

Pier­ścień.

Dur­stan nie mógł uwie­rzyć wła­snym oczom. Szyb­ko oce­nił, czy chło­pak prze­ży­je na­stęp­ne parę chwil. Gdy usta­lił, że bę­dzie w sta­nie iść o wła­snych si­łach, wyjął nóż z pasa jed­ne­go z pół­le­żą­cych straż­ni­ków, po czym pod­szedł do spę­ta­ne­go chłop­ca.

– Je­steś ranny. Uwol­nię cię, a ty pój­dziesz ze mną. Opa­trzę cię.

– Nie zbli­żaj się – wy­char­czał. – Prze­klnę i cie­bie!

Wy­ce­lo­wał w Dur­sta­na roz­ca­pie­rzo­ną dłoń. Czar­ne żyły po­ru­sza­ły się pod skórą. Kie­ro­wa­ły pal­ca­mi. Czar­ne oczko pul­so­wa­ło – pier­ścień uniósł całą rękę, ni­czym zbu­dzo­ny ba­gien­ny wąż o jed­nym wro­gim śle­piu. Przy każ­dym jego drgnię­ciu przez ciało chło­pa­ka prze­bie­gał spazm. Młoda twarz wy­chu­dła i po­si­nia­ła, choć chło­piec był uro­kli­wy: pie­go­wa­ty, o krę­co­nych ja­sno­ru­dych wło­sach i ja­snych zie­lo­no­nie­bie­skich oczach. Mógł mieć czter­na­ście lat.

– Nie zdo­łasz. – Mistrz tru­cizn nie oba­wiał się otru­cia. Całe swe życie udo­sko­na­lał ludz­kie ciało, by słu­ży­ło jak naj­le­piej. Wy­cią­gnął po­zba­wio­ną pa­znok­ci dłoń, by chwy­cić wy­krzy­wio­ną rękę z pier­ście­niem. – Nie oba­wiaj się. Zdro­wot­na woda cię ule­czy.

Usta chło­pa­ka drża­ły, kiedy szep­nął:

– Pier­ścień… jest za­tru­ty… Za­bi­ja mnie…

– W pier­ście­niu jest siła zdol­na bu­rzyć trony. – Dur­stan wie­rzył w jego moc długo przed tym, nim usły­szał o niej od po­słań­ca. – Za­bio­rę go od cie­bie. Wiem jak. Chodź ze mną.

Prze­ciął pęta na jego szyi, szarp­nię­ciem pod­niósł go na nogi. Gdy pro­wa­dził chłop­ca w głąb czar­ne­go serca za­mczy­ska, w ko­ry­ta­rzach roz­brzmie­wa­ło echo ran­nych i umie­ra­ją­cych. Wie­dział, że nie po­wstrzy­ma za­ra­zy. To był Czar­ny Pier­ścień, wy­ku­ty ze ska­żo­ne­go złota i sczer­nia­łej krwi. Księ­ga Plagi, ano­nim.

 

O przyjdź, kró­le­stwo plagi

O przy­bądź, falo zło­ści

Czas ko­ro­no­wać króli

Siać mór i zbie­rać kości.

 

Wra­stał w czło­wie­ka, złą­czo­ny ze śmier­tel­nym cia­łem, póki nie zmie­ni go w szkie­let. I choć trwa­ło to nie­dłu­go, Dur­stan miał szyb­sze spo­so­by. Uru­cho­mił piece; woda z plu­śnię­ciem wpły­nę­ła do mar­mu­ro­we­go ba­se­nu. Chło­pak stał, przy­ci­ska­jąc prawą rękę do pier­si, lewą wspie­ra­jąc się o po­kry­tą mo­zai­ką ścia­nę. Para bu­cha­ła z gar­dzie­li plwa­czy przy­cup­nię­tych jak żaby w ro­gach sa­dzaw­ki.

– Nie ufam ci – po­wie­dział chło­piec sil­niej­szym gło­sem. – Chcesz pier­ście­nia. On wie.

– Kto, pier­ścień? To nie pora na żarty, mój chłop­cze. Pier­ścień, jak­kol­wiek mo­car­ny, to wy­łącz­nie al­che­mia.

– Twój ksią­żę. Cze­kał na list.

– Ksią­żę nie żyje.

– Mi­strzu. – Obcy głos wdarł się do łaźni, pod skórę Dur­sta­na; wzdry­gnął się, kiedy go roz­po­znał.

– Malio…

– Wy­tłu­macz się – prze­rwa­ła mu. – Dion Orind był nie­obec­ny na twój roz­kaz. Gdy wró­cił, przy­pro­wa­dził śmierć. Spro­wa­dzasz do nas za­ra­zę, mó­wisz o mo­cach i tro­nach. Wy­ja­śnij, zanim stra­cę cier­pli­wość.

Do nas? Dur­stan nie stra­cił re­zo­nu – po­dej­rze­nie, któ­re­go na­brał w ksią­żę­cej kom­na­cie, pa­so­wa­ło do słów, któ­rych użyła… nie­świa­do­mie lub cał­ko­wi­cie ce­lo­wo, by za­go­nić go w pu­łap­kę i tam za­gryźć. Jej oczy w pół­mro­ku pod­ziem­nych łaźni mi­go­ta­ły na dwo­ja­ki spo­sób. Dur­stan był pe­wien, że po­dob­ne śle­pia do­strze­ga­ła nocą sarna, nim z chasz­czy wy­padł na nią wil­czur. Jed­nak wilki miały wstęp do zam­ko­wej łaźni wy­łącz­nie pod po­sta­cią futer, które, po­zszy­wa­ne na kształt koła, two­rzy­ły dywan dla na­gich stóp ludzi wy­cho­dzą­cych z ką­pie­li.

Chło­pak usiadł cięż­ko na fu­trach. Twarz miał bladą, mimo ukro­pu na­ra­sta­ją­ce­go w łaź­niach. Piece pra­co­wa­ły bez ustan­ku. Pod­grze­wa­ły wodę za­to­ki: ży­wi­ły zamek i strze­gły go przez ty­sią­ce lat. Dur­stan czuł na sobie cię­żar ca­łe­go me­cha­ni­zmu twier­dzy. Wy­da­wa­ło mu się, że jego serce bije do rytmu ma­szy­no­we­go szumu.

– Znam to imię. – Chło­pak wpa­try­wał się w ko­bie­tę. – Było w li­ście.

– Nie było żad­ne­go listu! – wark­nął Dur­stan. – Ksią­żę żad­ne­go nie otrzy­mał.

– Bo wzię­li­śmy go z plaży, stary tru­ci­cie­lu. – Niski głos chło­pa­ka z nie­spo­dzie­wa­ną siłą roz­bił się o trój­kąt­ne płyt­ki ła­zien­nej ko­pu­ły. – Ja i lu­dzie, któ­rych za­bi­łem.

– Za­bi­łeś ukra­dzio­ną mocą. – Malia stała nie­wzru­szo­na. – Pier­ście­niem, który spro­wa­dza plagę.

Skąd wie? Serce Dur­sta­na na mo­ment prze­sta­ło bić.

– Pier­ścień jest ska­żo­ny wy­jąt­ko­wo silną tru­ci­zną, prze­ka­zy­wa­ną po­przez dotyk. – Po­sta­no­wił być kon­kret­ny. – Czło­wiek, który niósł go, by zabić Księ­cia, nigdy do niego nie do­tarł. To dzię­ki tobie, chłop­cze. Oca­li­łeś życie wład­cy Ma­la­chiz i za to ci dzię­ku­ję. Lecz twoje po­świę­ce­nie zdało się na nic. Ma­la­chi z Ma­la­chiz nie żyje.

Po­wie­dze­nie tego po raz drugi było prost­sze. Przy­nio­sło Dur­sta­no­wi ulgę.

– Malia z Dyr­jan włada kra­iną. – Uśmiech chło­pa­ka skła­dał się z za­ci­śnię­tych mi­mo­wol­nie po­sza­rza­łych zębów. – Tak gło­sił list. Za­pie­czę­to­wa­ny księ­ży­cem w pełni i okrą­głym srebr­nym je­zio­rem razem na jed­nym polu, z woli My­ria­dy-Na-Nie­bie.

– To imię mojej matki. – Ko­bie­ta drgnę­ła. Para, zgro­ma­dzo­na wokół niej, roz­wia­ła się. – My­ria­da-Na-Nie­bie i W-Cze­lu­ści-Je­zior. Pani na Duhan Wen. Matka Noc­ne­go Nieba. Któ­rej ty­tu­ły przy­pa­da­ją naj­star­sze­mu w ro­dzie, Ma­la­chie­mu…

– …któ­re­go śmierć na­le­ży wpi­sać do ro­do­wej kro­ni­ki. – Dur­stan pod­szedł do niej. – Któ­re­go na­le­ży po­cho­wać i po­zwo­lić mu spo­cząć, po dłu­gim bo­le­snym życiu. A na­stęp­nie na­tych­miast prze­jąć jego obo­wiąz­ki. Plaga wy­nisz­czy­ła kra­inę, za­bie­ra­jąc także jej księ­cia. Lecz wszyst­ko usta­ło, gdy na­sta­ły nowe rządy.

– Czyje rządy, twoje, panie? – Jej dwu­ko­lo­ro­we oczy róż­ni­ły się zna­czą­co od sie­bie, lecz w żad­nym nie było ani śladu stra­chu. – Chcesz ogło­sić się zbaw­cą ludu, mi­strzu tru­cizn? Po­skro­mi­cie­lu plagi?

– Ja? Nie śmiał­bym. – Ski­nął prze­pra­sza­ją­co obłą głową. – Nie w twoim imie­niu, moja pani. Jed­nak słu­żył­bym ci, jak do końca słu­ży­łem twemu bratu, a wcze­śniej jego ojcu i ojcu ojca. Nie kwe­stio­nuj, kim je­stem, a ja od­wdzię­czę się tym samym. Mógł­bym ci do­ra­dzać, do­brym sło­wem.

– Zgni­łym sło­wem. Sło­wem na­giej czasz­ki dry­fu­ją­cej na fali, kle­ko­czą­cej szczę­ką. Nie ufaj mu. Jego słowa to tru­ci­zna.

Dur­stan nie do­strzegł, kiedy chło­pak wstał, ani kiedy wszedł do ba­se­nu. Wy­glą­dał jak kleks. Zmo­czo­ny w atra­men­cie czu­bek pióra we­tknię­ty do wody, który roz­pusz­cza tusz z każ­dym jej drgnię­ciem. Chu­der­la­wy czło­wiek stał bez ruchu w parze. Z no­ga­wek wy­cie­ka­ła czerń. Z ust ciur­kiem pły­nę­ła czar­na woda. Żyły peł­za­ły po kra­wę­dzi wy­pu­kłej szczę­ki. Choć woda wy­le­wa­ła mu się z gar­dła, jego głos brzmiał czy­sto i dźwięcz­nie.

Dur­stan sły­szał echo, nawet gdy chło­pak za­nu­rzył się głę­biej w ba­se­nie i znik­nął. Gul­go­ta­nie na­ra­sta­ło. Do­bie­ga­ło z jego wła­sne­go gar­dła. Krót­kie ści­śnię­cie w sercu przy­po­mi­na­ło ból uką­sze­nia węża. Dur­stan zna­lazł się nagle na ka­mien­nej po­sadz­ce.

– Nie mo­żesz wstać, star­cze? – za­dud­nił od­le­gły głos. – Czy po­trze­bu­jesz może laski do cho­dze­nia?

Wrogi i kar­cą­cy ton obe­lgi, którą go ob­ra­ził, kon­tra­sto­wał z czu­ło­ścią py­ta­nia, któ­rym ofe­ro­wał swoją pomoc. Jed­nak gor­sze od nie­lo­gicz­no­ści było to, że mistrz tru­cizn roz­po­znał mó­wią­ce­go.

– Mój panie! Ty… nie ży­jesz.

Jego wła­sny głos brzmiał nie­do­rzecz­nie. Był słaby. Ból po­stę­po­wał w pier­si Dur­sta­na, lał się po przed­ra­mio­nach i dło­niach. Skóra po­marsz­czy­ła się i ob­wi­sła na ko­ściach, jakby nagle skur­czył się w jej wnę­trzu. Gdy roz­chy­lił usta, by żądać od­po­wie­dzi, po­zszy­wa­na na kształt maski skóra po­lu­zo­wa­ła się na jego twa­rzy, zsu­nę­ła ni­czym pod­ko­wa z nie­umie­jęt­nie pod­ku­te­go konia. Zła­pał ją sztyw­ny­mi dłoń­mi, usi­ło­wał za­trzy­mać na swoim miej­scu. Mu­siał wy­glą­dać szka­rad­nie; ko­bie­ta za­sła­nia­ła oczy.

Męż­czy­zna klę­czał przy skó­rze mi­strza tru­cizn z Ma­la­chiz.

– Sły­sza­łem o czymś takim. – Głos Księ­cia niósł się echem. – Wy­spiar­skie klany noszą ludz­kie skóry jak odzież. Są tak do­sko­na­łej ja­ko­ści, że służą im przez wiele lat. Lecz wy­gar­bo­wa­na skóra nie jest od­por­na na plagę. Mimo ca­łych pie­czo­ło­wi­tych przy­go­to­wań, jakie pro­wa­dzi­łeś po­śród ziół i go­rą­cej wody mo­je­go zamku. Jak długo tutaj byłeś? Od cza­sów mo­je­go dziad­ka, tak mi się wy­da­je. Już w jego kro­ni­kach po­ja­wia się imię Dur­stan. Czy je też ukra­dłeś, wraz ze skórą?

Czło­wiek, który pod­niósł go za fałdy na brzu­chu, prze­ma­wiał gło­sem Ma­la­chie­go z Ma­la­chiz. Lecz on za­wsze do­bie­gał zza maski, a ten młody czar­no­wło­sy męż­czy­zna jej nie nosił. Miał wąską twarz o sze­ro­kich ustach, pełną krzy­wych zębów. Czar­ne oczy wy­da­wa­ły się zna­jo­me, lecz były obce. Ka­lec­two, wpi­sa­ne do ro­do­wej księ­gi rodu Ma­la­chiz w dzień jego uro­dzin, znik­nę­ło. Nie było zde­for­mo­wa­nej, po­zba­wio­nej nosa twa­rzy. Cho­dził sprę­ży­ście, zręcz­nie po­ru­szał dłoń­mi. Drze­ma­ła w nim siła, któ­rej nigdy nie było. Po­zo­sta­ły tylko czar­ne loki – one także to­wa­rzy­szy­ły mu, gdy przy­szedł na świat – takie, jakie znał u niego Dur­stan.

– Jak śmiesz… oskar­żać mnie? Kim ty je­steś?

Nie mógł być ska­żo­ny plagą. Ką­pie­le, które po­bie­rał w tru­ci­znach każ­de­go pierw­sze­go dnia mie­sią­ca, wy­klu­cza­ły moż­li­wość za­ra­że­nia. Tak gło­si­ła Wiel­ka Księ­ga Tru­cizn El­swi­na Dur­sta­na z Ko­ro­gwiz. Do­pra­co­wy­wał ją wła­sną dło­nią, la­ta­mi wła­snej pracy… a w sta­nie, w któ­rym się znaj­do­wał, wszyst­ko trwa­ło dłu­żej. Pół wieku prak­ty­ki. To była jego sche­da. Praw­da, którą stwo­rzył jeden czło­wiek… bez bogów, bez ksią­żąt… z al­che­mią, która stała ponad nimi wszyst­ki­mi. Nie­śmier­tel­ność uszy­ta z ludz­kiej skóry – ni­czym płaszcz, który można za­stą­pić nowym, kiedy stary zu­ży­je się i znisz­czy. Czym była plaga, jeśli nie al­che­mią? Nie mogła zdra­dzić Dur­sta­na. Był jej mi­strzem.

Lecz byli także mi­strzo­wie in­ne­go fachu.

– Je­stem prze­myt­ni­kiem, synem prze­myt­ni­ka bursz­ty­nu. – Czło­wiek o twa­rzy, którą Dur­stan szki­co­wał re­gu­lar­nie w ro­do­wej kro­ni­ce, starł z sie­bie rhiwu. I ono oka­za­ło się kłam­stwem, za­le­d­wie ma­lun­kiem na skó­rze, które kro­pla­mi potu spły­nę­ło po szyi. – Je­stem zło­dzie­jem. Nie znasz mnie ani mo­je­go imie­nia, jak i ja nie znam two­je­go. Mia­łem ode­brać pier­ścień, kiedy przy­bę­dzie z Pół­no­cy. Przy­ja­ciel mo­je­go ojca, Orind, prze­my­cił mnie do zamku pod­czas po­grze­bu sta­re­go księ­cia. Został dionem, by mieć na mnie oko. Nie wiem, co zro­bi­li z praw­dzi­wym Ma­la­chim. Uto­pi­li w oce­anie albo zrzu­ci­li z la­tar­ni. Był ka­le­kim dziec­kiem. Ja mia­łem cze­kać na pier­ścień. No­si­łem maskę, byś nie na­brał po­dej­rzeń. Lecz ty także kogoś uda­wa­łeś. To nie­wia­ry­god­ne. Oszu­ka­li­śmy się na­wza­jem. Bo­go­wie muszą śmiać się w głos. – Lecz śmiał się tylko on. Śmiech wzbie­rał w gar­dle jak mor­ska piana. – Zno­si­łem lata two­ich za­bie­gów, pi­ja­wek i cuchnących ziół. Nic dziw­ne­go, że wy­łącz­nie mi się po­gor­szy­ło. Przez twoje za­chcian­ki, oszu­ście. Pa­mię­tasz, jak mia­łem dwa­na­ście lat i zła­ma­łem nogę? Gdy tro­chę się wy­go­iła, zła­ma­łem ją znowu. Chcia­łem dłu­żej móc uda­wać, że ku­le­ję.

– Byłeś bar­dzo wia­ry­god­ny – wy­chry­piał Dur­stan. – Przez dwa lata nie mo­głeś cho­dzić.

Zdru­zgo­ta­ny cię­ża­rem wła­snej po­raż­ki, nie był w sta­nie pytać o szcze­gó­ły. Czuł, że umie­ra i sku­pił się na tym całkowicie. Chciał za­cho­wać resz­tę god­no­ści; był mi­strzem tru­cizn zamku Ma­la­chiz. Para nio­sła ze sobą nikłą woń pa­pro­cich ję­zy­ków. Wszy­scy mó­wi­li praw­dę. Oczy za­szły Dur­sta­no­wi mgłą; przez trój­kąt­ne okno wpa­dał czer­wo­na­wy blask dwóch księ­ży­ców.

– Dzię­ku­ję – wy­ce­dził mło­dzie­niec.

– List… kto go na­pi­sał?

– Mój oj­ciec, praw­dzi­wy król prze­myt­ni­ków, a niby kto inny? Tylko oni po­tra­fią tak pięk­nie fał­szo­wać ro­do­we pie­czę­cie.

– A więc jest fał­szy­we. – Malia miała w dło­niach nóż, lecz opu­ści­ła go. – Moje dzie­dzic­two.

– Tak.

Dur­stan prze­stał wi­dzieć.

– Nie mu­sisz się mnie oba­wiać. Nie chcę pier­ście­nia. Niech roz­pu­ści się w wo­dzie łaźni, on i kości. Plaga odej­dzie wraz z nim. Pro­po­nu­ję ci so­jusz, by po­łą­czyć rody. Umoc­nię twoje dzie­dzic­two, a ty opie­czę­tu­jesz go mał­żeń­stwem. Nowy rok, nowe prawo. Nikt nie pod­wa­ży słusz­no­ści Eskar’Dyr­jan. Nasz po­łą­czo­ny ród uszedł pla­dze.

– Mia­ła­bym za cie­bie wyjść, bra­cie?

– Nie je­ste­śmy spo­krew­nie­ni. Być może dane nam są dzie­ci.

– Zatem muszę wła­dać sama. Peł­nią ty­tu­łów mojej matki. Chcę ko­ro­ny.

– Zgoda.

Dur­stan prze­stał sły­szeć. Gra była skoń­czo­na, i choć od po­cząt­ku była nie­uczci­wa, za­wiść za­wsze do­pa­da­ła prze­gra­ne­go. Ostat­ni ruch na plan­szy na­le­żał jed­nak do niego.

– Niech bo­go­wie prze­klną… wasz ród, kłam­cy i zło­dzie­je.

 

***

Śmiał się bez­gło­śnie.

Pod­rzu­ca­jąc pier­ścień, boso prze­szedł czar­ną plażą. Nie po­trze­bo­wał butów – nie czuł stóp. Czerń była wszę­dzie. Je­dy­nie dotyk pia­sku pod no­ga­mi mówił mu, dokąd iść. Ni­cze­go nie wi­dział – jego oczy wy­pły­nę­ły z wodą łaźni, kiedy tylko się do nich do­sta­ła. Uciekł z zamku wraz z ka­na­ło­wy­mi po­my­ja­mi. Gdy słona woda do­tknę­ła ran, za­czął śmiać się jesz­cze za­pal­czy­wiej. Nie miał zębów, ję­zy­ka, ani głosu: bul­got do­bie­ga­ją­cy z jego ust za­głu­szy­ły fale przy­pły­wu.

Miał jed­nak łódź. Była Gaw­ro­na i Ducha, ale oni nie żyli, więc teraz na­le­ża­ła do niego. Cen­dri znał tech­ni­kę supła, jakim przy­wią­zy­wa­li łódź na plaży. Pal­com bez pa­znok­ci za­ję­ło to chwi­lę. Zo­sta­wi­li ją wtedy, gdy po­sta­no­wi­li prze­cze­kać sztorm, a ran­kiem po­szu­kać bursz­ty­nów. Nie zna­leź­li ani jed­ne­go – ani Duch, ani Gaw­ron, ani Cen­dri.

Pchnął łódkę do wody. Szum fal przy­wo­dził na mo­ment bez­kre­sną, nie­prze­nik­nio­ną czerń nocy, pod­czas któ­rej za­pa­da­ła także cisza. Bez zna­cze­nia, czy czło­wiek miał otwar­te oczy, czy też nie miał ich wcale, uczu­cie po­zo­sta­wa­ło nie­zmie­nio­ne. Cen­dri po­czuł spo­kój, a wraz z nim cię­żar pier­ście­nia w dłoni. Gdy ze­szła z niej skóra, pier­ścień zsu­nął się wraz z pal­cem, lecz ręce Cen­drie­go zna­la­zły go same w brei roz­kła­da­ją­cych się ciał w za­to­ce za za­mczy­skiem. Woda łaźni po­tra­fi­ła po­ła­mać i po­żreć kości, lecz pier­ścień po­zo­stał taki, jaki był wcze­śniej: cięż­ki, zimny, o wy­pu­kłym oczku, po­ru­sza­ją­cym się jak oko pod po­wie­ką śpią­ce­go czło­wie­ka.

Kiedy Cendri po­czuł, że pod ło­dzią zmie­nił się prąd, ści­snął go mocno i za­ma­chem wrzu­cił mię­dzy fale. Po­trze­bo­wał wol­nych dłoni, by ująć wio­sła. Ocean gra­ni­czą­cy z Pół­no­cą czę­sto nę­ka­ły sztor­my. Lecz dzi­siaj plaga i woda były spo­koj­ne. Za­po­wia­da­ła się dobra noc na po­dróż.

 

***

Koniec

Komentarze

Hej 

Fajnie, że wróciłaś do pisania po tak długiej przerwie :). 

 

Przyjdź, Królestwo Plagi ma ciekawy zamysł. Mamy intrygę polityczną. Mamy “wiedźmę”. Mamy też zbieraczy bursztynu. Całość ma też fajny klimat utrzymujący opowiadanie w dark fantasy. Zdecydowana mistrz trucizn i zbieracze bursztynu (według mnie) są najciekawsi w opowiadania. Ci bohaterowie zainteresowali mnie i ich losy trzymały mnie przy lekturze – ale coś czułem, że marnie skończą, choć Cendri na koniec nie wydawał się przejęty tym jak wygląda i chyba czół się całkiem dobrze skoro wybrał się na morską wyprawę ;). 

 

To co mi się mniej podobało to duża ilość porównań, na początku jest ich tak dużo, że właściwe scena zatonięcia zrobiła się strasznie skomplikowana i niejasna. Mam też zastrzeżenia do fabuły.

 

Drobne – list przetrwał sztorm, żaby na plaży, czemu posłaniec nie miał spuchniętej dłoni skoro miał pierścień na palcu, miałem wrażenie, że wszyscy na zamku zachorowali gdy pojawił się Cendri, a przecież zaraza działała przez dotyk – wszyscy zaczęli się dotykać.  

 

I większe – całe zakończenie, syn władcy przemytników, czy złodziei wyskakuje jak filip z konopi i bum, brakuje tylko by powiedział “ Ha ha mam was” ;). No niestety nie kupuje tego, że tyle lat ukrywał się w ciele księcia, ani tego, że tak od razu dogadał się z “przyrodnią siostrą”. Samo zakończenie może i było by dobre ale pod warunkiem, że coś ,cokolwiek by czytelnika na takie “kwiatki” przygotowało.  

 

 

Jednak uważam, że tekst jest dość dobry jak na opowiadanie napisane po długiej przerwie i czytało się dość przyjemnie :) 

 

Pozdrawiam :) 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Hej, hej

Pierwszy rozdział trochę za bardzo ociera się o purpurę – za dużo o pogodzie, za mało o bohaterze. Nie wiem jeszcze, co się dzieje i kto jest na łodzi, więc dlaczego mam się nim przejmować?

Gdy otworzył szczelne drewniane wrota, wpuścił do środka zimno, czym zasłużył sobie na batożenie.

Posłaniec z wiadomościami ma dostać baty, bo przynosi wiadomości? Rozumiem, gdyby jakiś pijany żołnierz wychodził sobie ot tak, ale posłaniec?

– Zostaw nas, dionie. Cokolwiek ten człowiek ma do powiedzenia, musi to poczekać. Wpierw zamkowy alchemik zajmie się jego zdrowiem, zgodnie z powinnością swej zaprzysiężonej służby.

Kto tak mówi? Szczególnie to …”zgodnie z powinnością swej zaprzysiężonej służby”?

 

Bardzo obrazowo opisujesz, co jest jednocześnie zaletą, bo widać wprawne pióro i bywają naprawdę ładne zdania, jak i wadą, bo czasem sens gubi się w nadmiarze ozdobników. Osobiście lubię takie pisanie, z tymi detalami jak aronia w garnku, żaby, kozy i bursztyny, zwykłe przyziemne sprawy, które pokazują, że świat żyje, a o których często się zapomina.

Fabuła mnie, niestety, zgubiła – nie wiem, czy były foreshadowy, ale nie odnalazłem czegoś, co by mnie przygotowało na twist z przemytnikiem, czy zamianą ciał. W ogóle przez większość tekstu sprawa starego alchemika i księcia nie łączyła się ze sprawą złodziejów, prócz zagubionego listu (jakim cudem pergamin przetrwał kąpiel? Skórzana tuba? Musiałem przegapić albo jej nie ma). Potem pierścień w końcu łączy się z sukcesją tronu, ale no, dla mnie końcówka wypadła najsłabiej. Ja jednak jestem znany, że się gubię w tekstach, więc bierz to pod uwagę ;)

Plaga to w ogóle dziwny sposób załatwiania spraw politycznych. Za łatwo może przemienić się w broń obosieczną, a ostatni rozdział wskazuje, że to nie koniec.

Twoje dark fantasy nie jest tak odmienne od mojego. Też masz krwawe opisy, ale nie mogło być inaczej w przypadku zarazy. Twoi bohaterowie też mają tajemnice i własne plany, motyw z zamianą ciał, hm, podobny ;) Poszłaś bardziej w “bezpieczny” pseudośredniowieczny świat, za to wzbogaciłaś go o ponury klimat beznadziei. Bohaterowie źle kończą, jeden umiera, drugi zostaje (szalonym?) sługą plagi. Jest ponuro, jest mrocznie.

Dobre pisanie.

Witam, dziękuję za przeczytanie!

Spoilery w komentarzach.

 

Bardzie. Myślę, że na oba zarzuty fabularne można odpowiedzieć następująco: intryga była skonstruowana przez mistrza przemytników, zakulisowo sterującego nią zza oceanu. Posłaniec nie zdążył rozwinąć w sobie plagi, gdyż rozpuścił się w kąpieli. Podrabiany list nie był z nim w kąpieli, przekazał wiadomość ustnie. Sam list znaleźli złodzieje w skórzanej sakwie, przy ruinie zniszczonej łodzi. Jeśli stworzył go mistrz fałszerz, przygotował go także na podróż przez sztorm.

Czy książę miał powód ujawniać się wcześniej? Nie bardzo, więc tego nie zrobił – czekał na okazję i wyskoczył w chwili, gdy było to najbardziej intratne, jak Filip właśnie. Jeśli chodzi o wskazówki co do oszustwa, mistrz trucizn miał swoje podejrzenia, badając go: nagła poprawa wzroku, brak reakcji na leczenie. To nie był prawdziwy książę, ale to nie był także prawdziwy mistrz trucizn. Żaden nie miał jak potwierdzić tożsamości drugiego, obaj byli oszustami. Ciągnęli tę farsę w obawie, że zostaną wykryci.

Dlaczego nie dogadać się z „siostrą”, która chce się dogadać, skoro biznes jest obustronnie zyskowny? Szczególnie, że wszyscy świadkowie nie żyją? ;) Korona jest na dwie głowy kuta.

 

Zanaisie, wstęp miał za zadanie pokazać reakcję natury – gniew oceanu wobec plagi wstępującej na ląd. Coś, o czym mówiła baba w chacie – nadejście złego roku. Ale tak, przesadzanie z purpurą to mój styl. Jestem ogólnie dość purpurowa, wciąż z tym walczę.

Posłaniec nie miał listu przy sobie, zgubił go podczas sztormu.

Końcówka, jak najpewniej domyślają się wszyscy konkursowicze, nieco boli ze względu na limit. Jestem świadoma, że mogło być lepiej. Wyszło trochę na szekspirowską modłę: wszyscy umarli, ale przeżyli.

Zamysł ze Księciem-oszustem był skonstruowany na motywie „perfekcyjnej zbrodni” – tej, która nie zostawia ani śladów, ani świadków. Ale jak już wiemy, perfekcja nie istnieje ;)

 

Styl stylem, ale zauważ, że oboje wpadliśmy na pomysł wykorzystania ludzkiej skóry jako narzędzia/przebrania. Przypadek?

Jeszcze raz dzięki!

wstęp miał za zadanie pokazać reakcję natury – gniew oceanu wobec plagi wstępującej na ląd. Coś, o czym mówiła baba w chacie – nadejście złego roku. Ale tak, przesadzanie z purpurą to mój styl. Jestem ogólnie dość purpurowa, wciąż z tym walczę.

To zbyt skomplikowane dla takiego prostego czytelnika jak ja, abym domyślił się, że chodzi o sprzeciw natury wobec plagi, ale fajne wytłumaczenie i fajny motyw.

Posłaniec nie miał listu przy sobie, zgubił go podczas sztormu.

Chodziło mi o samo przeżycie listu w wodzie. Nie rozerwał się, nie zamókł?

Końcówka, jak najpewniej domyślają się wszyscy konkursowicze, nieco boli ze względu na limit. Jestem świadoma, że mogło być lepiej. Wyszło trochę na szekspirowską modłę: wszyscy umarli, ale przeżyli.

Heh, końcówki… Są straszne, fakt.

Zamysł ze Księciem-oszustem był skonstruowany na motywie „perfekcyjnej zbrodni” – tej, która nie zostawia ani śladów, ani świadków. Ale jak już wiemy, perfekcja nie istnieje ;)

Doskonale o tym wiem. Brakowało mi tylko jakiegoś foreshadowa, ale może jest, tylko ja nie dostrzegłem.

Styl stylem, ale zauważ, że oboje wpadliśmy na pomysł wykorzystania ludzkiej skóry jako narzędzia/przebrania. Przypadek?

Great minds think alike xD A tak poważnie, to dark fantasy – musi być ohydnie i mrooooczno ;)

Chodziło mi o samo przeżycie listu w wodzie. Nie rozerwał się, nie zamókł?

Był stworzony przez króla przemytników, a więc założyłam, że musiał być mistrzowsko wykonany (fałszerz podrobił też pieczęć, którą złamali złodzieje a zniszczyła baba, więc nikt znający się na rzeczy nie zdążył przekonać się o jakości). Dodatkowo list podróżował w skórzanej sakwie, którą posłaniec stracił podczas sztormu.

 

Brakowało mi tylko jakiegoś foreshadowa, ale może jest, tylko ja nie dostrzegłem.

Coś tam było, chociażby fakt, że Książę widział światła odległej latarni, chociaż miał słaby wzrok; to, że błyskawicznie zszedł po stu czterdziestu stopniach wieży, by spotkać posłańczynię – miał nadzieję, że przynosi pierścień, na który czekał, a tam tylko nudy o śmierci matki. Więcej wskazówek przysłoniły arogancja i cynizm Mistrza Trucizn (i limit).

 

dark fantasy – musi być ohydnie i mrooooczno ;)

Oczywiście, stąd też stosowny tag na górze strony: “Przyjaźń”. ;)

 

Żonglerze!

 

Limity dorywają nas wszystkich xD

 

Fajnie prowadzona intryga, chociaż imo zbyt gęsta jak na takie opko. To co zauważyli moi przedpiścy – ostateczne rozwiązanie wyskakuje jak przemytnik z wody… czej co… a tak, no i na sam koniec czytelnik zostaje zbombardowany masą informacji. Sam pomysł fajny i bardzo niezła wychodzi z tego wojna szpiegów, ale wg mnie nie wybrzmiała tak, jak powinna.

Ale hej, cała reszta. Czuć gęsty mrok, rozpacz, błoto i katorgę. Miało być dark fantasy, jest dark fantasy. :3

Cendri okazuje się przypadkowym czynnikiem na drodze większych sił, co interesująco wpływa na zagrywki zza kulis. Mamy starą babę, mamy bandę złodziei, która w większości ginie, a ostatni z jej członków szaleje i staje się personifikacją wrocławskiej starówki. Pełny obraz, który aż zachęca, by przeczytać jakąś powieść w takich klimatach.

No i inspiracja Baldwinem IV – prima sort. Jak tylko zobaczyłem rozpadającego się władcę z maską na twarzy, to serce mi szybciej zabiło. <3

Główny element złodziejstwa w tym opku rozgrywa się w tle, poza naszym spojrzeniem, ale w sumie nie jest to wada, bo sam element złodziejski jest (i nawet nie chodzi mi o Cendriego i Bandę, a główną intrygę) – szkoda tylko, że tak chaotycznie się zakończyła.

Ale i tak mi się podobało i klikam (HEHE PIERWSZY RAZ GUZICZKIEM).

 

Pozdrowionka i powodzonka!

 

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Witam serdecznie.

Mam nadzieję, że miło się klikało w guziczek.

staje się personifikacją wrocławskiej starówki

W sensie, że staje się cuchnącym gnojowiskiem pełnym chorób, otwartych ran i złodziei środków transportu? Zapraszamy do Wrocławia.

szkoda tylko, że tak chaotycznie się zakończyła.

Plaga jest chaosem. Chaos jest drabiną… Plaga jest drabiną, jakoś tak.

 

Myślę, że pozostaje mi wytłumaczyć się tak: w długodystansowej intrydze politycznej nagle wybuchający chaos jest naturalną konsekwencją tejże intrygi, z której postaci-pionki albo korzystają albo od której giną – ale to musi wyniknąć z fabuły, nie z nieporadności po stronie limitu autora.

 

Dziękuję za przeczytanie i widzimy się przy 1000k.

Khaire!

 

O tak, spodobało mi się, odrobinę perwersyjnie ;) Kąpiel w tak gęstym klimacie była jak odświeżająca kuracja w łaźni Durstana i możesz wstawić moją uśmiechniętą czaszkę między dwugłową żabę i Wielką Księgę Kikutów (świetne są światotwórcze smaczki w tym opowiadaniu, a ustęp z Księgi Plagi to wisienka na tym torcie).

Mrok odmalowany pieczołowicie, postaci mięsno-krwiste, fajne dialogi i interakcje między nimi. Sugestywne opisanie plagi ma swój ciężar gatunkowy, więc groźba wydaje się bardzo realna. Fajna “optymistyczna” końcówka :)

 

Mam parę uwag, z których część nie będzie oryginalna, więc być może tkwi tam diabeł. Już na samym początku znalazł się odrobinę przedobrzony opis. IMHO poetyckość porównań przechodzi gładko w dwóch, trzech zdaniach, ale w większym zagęszczeniu trzeba uważać, żeby nie otrzeć się o pretensjonalność. Wiem, bo sam lubię popłynąć w opisach, tylko potem kończy się to beto-batami i przekłuwaniem tych nadmuchanych olbrzymów ;)

Jedyna plama jasności poszła w strzępy, kiedy białe płótno napięło się i rozdarło, a bezradny żagiel przepuścił napierającą falę.

Gdyby rozłożyć to zdanie na trzy, trzy razy pisałabyś o rozdarciu tego samego żagla.

 

Miejscami robi się też dość chaotycznie, co na pewno cieszy mrocznych bogów, ale już niekoniecznie oko:

Niezwykłość mechanizmu regulującego pływy wody Zamku-Na-Klifie zdumiewała każdego, jednak on czuł także dumę, iż jest jego częścią. Lecz poraniony przybysz nie był zachwycony działaniem łaźni, a umierający w jej progach.

Już Durstan jako element mechanizmu wydaje mi się trochę przekombinowany, ale OK, za to konstrukcja drugiego zdania już mocno zgrzyta na imiesłowach. Może: Lecz poraniony przybysz nie zachwycał się działaniem łaźni, a umierał w jej progach?

Durstan wzdrygnął się od zimna, które wpadało przez uchylone skrzydło okutej żelazem bramy. Mimo jej ogromnych rozmiarów, posłańczyni wciąż była ponadprzeciętnego wzrostu.

W jakim sensie rozmiar bramy (nie) wpływał na ponadprzeciętność wzrostu posłańczyni (posłanki?).

 

Końcowy twist raczej niesygnalizowany (podobnie zresztą jak u mnie), co może potencjalnie psuć frajdę z domyślania się, o co chodziło. Dodatkowo monolog syna Króla Przemytników jest dość gęsty w tłumaczenia, co trąci odrobinę typowymi przemowami czarnych charakterów, szczegółowo omawiających swoje niecne plany.

 

I na koniec, z ciekawości – skąd żaby w oceanie? Żeby nie było, one mi tam bardzo pasują przez skojarzenie z jedną z egipskich plag i czarną magią w ogóle, jednak znak zapytania się zapalił ;)

 

PS: Zabieram do biblioteki, może tam zbadają tę pieczęć ;)

 

Pozdrawiam,

D_D

Twój głos jest miodem... dla uszu

Witam!

Czaszki zawsze chętnie przyjmę, Twoją nie pogardzę. Dziękuję. Nie oddam.

 

Coś spróbuję poradzić w kwestii dawkowania purpury. Postaram się również naoliwić tę nieszczęsną składnię – cieszę się, że nie było u mnie jeszcze Żyri. Dzięki za celne uwagi!

Dodatkowo monolog syna Króla Przemytników jest dość gęsty w tłumaczenia, co trąci odrobinę typowymi przemowami czarnych charakterów, szczegółowo omawiających swoje niecne plany.

Ze swojej strony podkreślę, że nie znoszę monologowania, a monologowania antagonistów nienawidzę. Ledwo przeżyłam, pisząc to (nie z powodu plagi). Pozostaje mi bronić się tym, że Książę nie jest antagonistą ;)

I na koniec, z ciekawości – skąd żaby w oceanie?

Słonowodne żaby mogą być jedynym magicznym elementem tego opowiadania.

Podczas pisania, widziałam to na dwa sposoby: a) żaby są obślizgłe, dziwaczne i pasują klimatem do bycia martwymi w tej historii (przepraszam wszystkie żaby, osobiście bardzo je lubię); b) z perspektywy fabuły są manifestacją plagi, przejawem jej masochistycznej samoświadomości, która opętuje jaźń niewinnych zwierząt i zmusza je do samobójstwa w oceanie (jak Cendriopodobny stwór na końcu, który z radością i otwartymi ranami wkroczył w sól), mimo że wcale tu nie pasują i niczym nie zawiniły.

 

PS: Zabieram do biblioteki, może tam zbadają tę pieczęć ;)

Bardzo mi miło. Byle tylko nie dotykać czerni gołą skórą.

 

Dzięki za przeczytanie!

Gdzieś mi mignęło, że nie lubisz słodzenia, więc komentarz będzie bardziej krytyczny niż moje odczucia po przeczytaniu.

 

Lektura dość „ciężka”, wymagająca dużego skupienia, żeby ogarnąć tę twoją poezjo-prozę i żeby po drodze nie umknęły żadne klocki, z których budujesz świat i historię.

Szkoda, że częściej nie przerywałaś tego ciężkiego klimatu połączonego z zawiłościami świata i relacji, tak jak to zrobiłaś we fragmencie ze złodziejami trafiającymi na roztrzaskaną łódź albo podczas dorwania złodziei i ucieczki Cendriego zakończonej rozmową z babą. Tego typu przyspieszenie tempa pozwala czytelnikowi na chwilę odetchnąć.

 

Odnośnie języka – pewnie masz świadomość, że ma swoje plusy i minusy. Jestem pod dużym wrażeniem, że do zdecydowanej większości „purpurowych” opisów nie sposób się przyczepić i naprawdę ładnie trafiasz z porównaniami, budując tym klimat. Ale obrazy nie pojawiają się przed oczami tak jak w przypadku czytania prostszych, ale bardziej dokładnych opisów. Coś kosztem czegoś.

 

Podoba mi się za to cała intryga –  zarówno pomysł, jak i realizacja (stopniowe odkrywanie kart, w zasadzie pozbawione infodumpów, surowych opisów i sztucznych dialogów). Fragment, w którym poznajemy prawdę o Durstanie i księciu, to coś w stylu mema „Spider-Man pointing at Spider-Man” ;) Fajne.

Sam klimat i świat też pierwsza klasa. Nie będę wchodził w szczegóły, bo nie chcę pisać banałów. Widać, że jesteś świadomą autorką.

Z bohaterów najbardziej przypadli mi do gustu Cendri i mistrz trucizn, więc chyba tak, jak planowałaś.

Ogólnie – lektura niezbyt prosta, ale satysfakcjonująca.

 

Wstęp miał za zadanie pokazać reakcję natury – gniew oceanu wobec plagi wstępującej na ląd

 

Książę widział światła odległej latarni, chociaż miał słaby wzrok; to, że błyskawicznie zszedł po stu czterdziestu stopniach wieży, by spotkać posłańczynię.

Chyba masz za dużą wiarę w czytelnika :D W trakcie czytania naprawdę trudno wyłapywać takie rzeczy.

 

Z bardziej technicznych tematów:

Nie wiem, czy nie przesadziłaś z ilością „czarnego” w tekście. W większości jest uzasadniony, ale może warto byłoby ograniczyć, bo tak częste napotykanie tego słowa może stać się w pewnym momencie monotonne. Np. „czarne włosy”, „czarnooki”, „czarne oczy”, „czarne włosy”, „czarnej czupryny”, „czarny okrąg”, „czarnym wydmom”, „czarnymi włosami”, „czarny bez”, „czarno-złote napierśniki”, „czarna kurtyna”, „czarnej zasłonie”, „czarnymi brzózkami” itd. Przez to – kiedy już używasz motywu czerni (np. w odniesieniu do plaży, wody, pierścienia, żył) – według mnie wybrzmiewa mniej niż by mógł.

 

Gawron spojrzał na niego z potępieniem. Cedri dostrzegł kątem oka, że drgnęła mu ręka, którą zwykł go bić.

Coś tu chyba jest nie tak z podmiotem (czyja ręka, kogo bić).

 

Durstan przyjrzał się pijawce, a następnie rozkroił ją, by przyjrzeć się krwi.

Powtórzenie.

 

Sam bywał u księcia regularnie, choć za każdym razem gardził w myślach zamysłem zamkowych budowniczych

“Myślach zamysłem” nie brzmi najlepiej.

 

By położyć kres jego rządom, jego wróg wynajął zbirów.

Wrastał w ciało człowieka, złączony ze śmiertelnym ciałem

niepewnie ściągnął resztki koszuli.

zdjął strzępy przemoczonego stroju

 

Gość się dwa razy rozebrał;)

 

Czarne włosy chłopaka kręciły się w jej oparach, jego usta siniały.

Darowałabym sobie jego.

 

– Gdybyś miał całe złoto świata, nie musiałbyś rankiem chodzić brzegiem morza. – Gawron był zdumiony brakiem złodziejskiego pomyślunku. Z wsuniętymi pod pachy dłońmi szedł ostatni, trzęsąc się z zimna. – Wcale nie musiałbyś chodzić, głupi. Miałbyś konie i powóz, mógłbyś pojechać, dokąd tylko chcesz. Może miałbyś zamek. Zamek, który ma sto komnat. Wszystkie miałbyś ciepłe, a łoże pełne skór.

Miałoza.

 

Pokrywała je cuchnąca czarna piana.

Dałabym przecinek po cuchnącej, ale jestem słaba w przecinki.

 

Durstan przyjrzał się pijawce, a następnie rozkroił ją, by przyjrzeć się krwi.

Łoskot upadającej laski poprzedził rumor ciała padającego bez zmysłów na posadzkę.

Baba cuchnęła wnętrzem swojej chaty.

Znakomite ;)

 

Padły tu zarzuty, że opowiadanie jest purpurowe… no jest!

Tyle, e mnie taka purpura niesie.

Wymaga skupienia? Wymaga. Dużo faktów, szczegółów, smaczków, które łatwo przegapić.

 

Mało tego, to opowiadanie potrzebowałoby bety!

Mnóstwo w nim powtórzeń i małych niezręczności.

 

Niemniej jednak purpura wprowadza klimat. Czepia się czytelnika.

Czytając czułam się jakby brnęła przez kadź malinowej konfitury.

Ok, kleję się, ale mam doskonały nastój;)

Podobają mi się liczne drobiazgi, klimat i wartka akcja.

Podoba mi się świat.

jestem zadowolona z lektury;)

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

Perruxie!

Miło mi, że wpadłeś. Tak – jeśli można uniknąć słodzenia, należy to zrobić, także cieszy mnie gorycz ;)

Ogólnie uznałam tekst jako interpretację mrocznej baśni o historii powstania kraju (stworzonego na koniec tej przygody), opowiadanej w dalekiej przyszłości: bardziej celem przestraszenia i przestrzeżenia, niźli lekkości historii. Ta do najłatwiejszych nie należy. Wiem, że purpura tego nie ułatwia, a limit ją pogrąża – jednak nie chciałam pisać heistu rodem z awanturniczego kina albo perypetii archetypów dowcipkujących o swoich umiejętnościach. Osobiście wolę mroczne: jeśli mam wybierać między purpurą a prostotą, wolę nie wybierać wcale raczej wybiorę purpurę.

 

„Spider-Man pointing at Spider-Man”

Dokładnie tak ;)

 

Co do czerni – czerń jako plaga powoli opętująca krainę to celowe działanie; akurat tak się złożyło, że świat przedstawiony także był czarny: piasek wulkaniczny, gorące źródła we wnętrzu góry, czarne żaby i no, Czarny Pierścień. Czarnowłosi i czarnoocy ludzie pochodzą z Północy, mają bardzo charakterystyczną urodę – podstawiany Książę także stamtąd pochodził.

Wszystko jest pokłosiem większego świata, który obecnie tworzę D: Ciężko mi było się od tego odgrodzić.

 

Chyba masz za dużą wiarę w czytelnika :D W trakcie czytania naprawdę trudno wyłapywać takie rzeczy.

To raczej tropy dla tego Detektywa-Czytelnika, który musi odszukać wszystkie poszlaki, by móc spokojnie spać. Zwykły Czytelnik celowo miał przegapić intrygę Księcia, zostać oszukanym jak Mistrz Trucizn. Podstawiany książę był w końcu częścią profesjonalnej intrygi, nie jakiejś tam amatorki.

 

Powtórzenie z pijawką zamierzone, za wszystkie cenne uwagi dziękuję, może nawet zdążę je wprowadzić przed przyjściem Jury. Balansuję na krawędzi limitu (oraz wolnego czasu), więc nie będzie łatwo :D

Dziękuję za (całkiem słodki) komentarz i przeczytanie!

 

 

Ambush, witaj! Opko było betowane, przez trójkę bystrookich ludzi :D Jednakże nieocenione są oczy portalowiczów.

 

Czy miałoza nie może zostać, jako część wypowiedzi prostego człowieka bez wykształcenia, który gada głupoty do swojego kolegi?

 

Postaram się rozstrzelać wszystkie zbędne powtórzenia, może nawet zwiększy mi się dostępna liczba znaków. Dziękuję!

 

Cieszę się, że jesteś zwolenniczką purpury! Najpewniej sama dobrze wiesz, że łatwo ją przedawkować – mam tylko nadzieję, że niczym się nie zaraziłaś podczas lektury (ani purpurą, ani czernią), a kadź malinowej konfitury wypuściła Cię całą i zdrową. Paradoksalnie w tym opowiadaniu, to kąpiel w wodzie zabija, także jesteś bezpieczna ;)

Bardzo dziękuję za lekturę i opinię, widzimy się pod Twoim tekstem :D

 

 

PS do wszystkich: uwagi wprowadzone, tekst przycięty.

Cześć!

 

Świetny, mroczny pomysł i naprawdę nieźle, choć też miejscami nierówno, napisany tekst. Atmosfera strachu, wątłości ludzkiego życia oraz brutalnej gry o władzę wyszły przepięknie. Początek miejscami zgrzytał:

Była zła noc na podróż.

To pierwsze zdanie… Może: To była zła noc na podróż.

Czarna woda uderzała bezlitośnie, raz za razem smagała szalupę pejczem, zdzierała klepki i ciskała wióry pod zacinający wiatr.

Brzmi trochę osobliwie.

 

Ale od sceny na plaży zrobiło się znacznie lepiej, a druga wizyta w chatce czarownicy to już jest istny miód dla wyobraźni. Krótko, a jakże treściwie i złowrogo. Jeden z bardziej wyrazistych obrazów wieźmy, jaki czytałem. Tak jakbyś potrzebowała nieco miejsca, by się rozpisać.

Bohaterowie bardzo ludzcy, zmagający się z losem, wiarygodni. Jest ich sporo, ale pokazałaś ich stopniowo, jednocześnie różnicując na tyle, że kupuję z marszu. Długo nie mogłem odgadnąć mistrza trucizn (prawie udało ci się uśpić czujność, punkt dla ciebie), ale – jak się okazało w finale – wyszedł ciekawie. Przyznam, że nie widzę człowieka, a po zdaniu o zrzuceniu skóry byłem naprawdę zaskoczony i nieco zagubiony, ale do klimatu pasuje jak ulał. Pokazałaś ich tak akurat: dostaliśmy ledwie kilka scen, ale na tyle konkretnych, że głowa zrobiła swoje i obraz jest wyraźny (choć pewnie u każdego nieco inny).

Świat przedstawiony kipi mrokiem i grozą. Pod koniec jakoś rzucało mi się w oczy słowo żaba, ale umiejętnie prowadziło ono wyobraźnię. Wszystko wydaje się toczyć własnym biegiem, a pokazana historia naturalnie pasuje do realiów, wszystko się klei (na swój mroczny, fantastyczny sposób).

Bardzo dobry tekst. Tyle póki co.

 

3P dla Ciebie: Pozdrawiam, Polecam do biblioteki i Powodzenia w konkursie!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cieszy ;)

 

Dziękuję, krarze, za lekturę i komentarz. Chyba Ty ostatecznie wprowadziłeś plagę do biblioteki, za co należą się pokłony. W królestwie zapanowała radość.

 

Ludzka drama tylko trochę skręca w obyczajówkę, ale starałam się wodzić Czytelnika za nos i nie paplać za dużo o codzienności – raczej budować polityczną intrygę, przeplatając ją z perypetiami “ludzkich” ludzi. Cieszę się, że wyszło wiarygodnie. Łatwo w darku pójść uklepaną ścieżką i przerysować tę ciemność w przewidywalny teatrzyk archetypów: mimo że typy są (książę, czarownica), to usiłowałam nie przedobrzyć.

 

Sam dobrze wiesz, że limit boli D: Oryginał opka – ten w mojej głowie – był tak z 5k dłuższy. Żal i smutek, chociaż Wasze komentarze sugerują, że ostateczna wersja zachowała swój pierwotny zamysł i klimat – a to było wszystko, co chciałam osiągnąć. Znając mnie (gdyby pozwolono mi się rozpisać) byłoby dużo więcej purpury, a co za tym idzie, czytałoby się ciężej. Niektórzy lubią (ja), ale większość nie lubi.

 

Żaby są super. Żaby musiały być ;)

Z początkowym zdaniem – masz słuszne przeczucie, że coś tu zgrzyta. Jest to jedna z rzeczy, na które zwrócono mi uwagę podczas bety, ale ostatecznie zostawiłam w pierwotnej formie. “To” otwierające opowiadanie wydawało mi się nieco dziwne. Jednak skoro problem powrócił, powinien zostać rozwiązany. Dzięki, podziałam.

 

Pozdrawiam!

Hej! 

Oto jestem. Cieszę się, że dotarłam, już wcześniej widziałam tytuł i mnie kusił. :) 

 

Na początku bardzo dobrze połączyłaś akcję z opisami. Piszę o tym, bo dość rzadko się zdarza, że mamy tak plastyczne opisy, w których obserwujemy wydarzenia. Najczęściej po prostu dostajemy opisy (i choćby były naprawdę ładne, ja wolę zaczynać czytanie od konkretnej akcji). Tutaj królewski posłaniec próbuje ocalić krainy, lecz sztorm to uniemożliwia. 

Jasne, może trochę popłynęłaś z purpurą (na fali z posłańcem :)), ale mi to nie przeszkadza. Czytało się przyjemnie. Inni mogą Cię za to zjeść, ja akurat (nie?)stety jestem bardziej po purpurowej stronie.

 

koszulę, buty, skórę twarzy

Hm, czy woda może zerwać skórę twarzy? Pytam, bo nie wiem, kojarzę po prostu wiele filmów, w których tonęli bohaterowie i nie widziałam, żeby sama woda mogła coś takiego spowodować, a zagadnienie jest ciekawe.

 

zabębnił w skórzaną okładkę księgi, którą trzymał na kolanach – nudną, acz wymaganą lekturą podczas pierwszej doby nowego roku.

A nie lekturę? 

 

Zamku-Na-Klifie

A czemu taki zapis? 

 

umierał w jej progach.

Chyba zbyt przesadzone porównanie. :p

 

Barczysty i brodaty dion latami własnej służby zapracował na swój przydomek – Zamkowa Stal – ale Durstan zdążył przekonać się, że w rozumieniu alchemii twardzi jak stal ludzie nie istnieją. Było to czysto podręcznikowe założenie. Lecz Durstan miał także naoczne dowody. Dowódca straży każdym kawałkiem ciała zdradzał przed nim, że nie chce tutaj być. Było to zrozumiałe – alchemia bywała przerażająca. 

Dość chaotyczny fragment. Trochę streszcza, coś tam tłumaczy, a jednocześnie stoimy razem z ciężko rannym posłańcem, więc spowalnia akcję. 

 

A więc rozumie mój język. Dobrze. Pierwszy krok ku wspólnemu porozumieniu był za nimi.

Trzecie zdanie zbędne. 

 

skóra krwawiła dziwacznie – plamiła na miedziany

W sumie dość bliskie powtórzenie, że skóra krwawi/plami, może to jakoś połączyć? 

 

O, nieźle. Posłaniec w leczniczej wodzie zamordowany. Nie spodziewałam się, dobrze to wybrzmiało. 

 

starając się ignorować narzekanie pozostałych. Wlokąc się w

Może próbując. ;)

 

narzekanie pozostałych. Wlokąc się w tyle, nieustannie gderali o tym, co zrobią, kiedy już będą bogaci

Hm, no to narzekanie czy gadanie o przyszłym bogactwie? Ciężko mi wyobrazić sobie, że można narzekać na to, co zrobimy jako bogaci ludzie. 

 

Gawron był zdumiony brakiem złodziejskiego pomyślunku

Nie ma co tłumaczyć. 

 

Na plus to, jak splotłaś wątki – mieliśmy posłańca, który zgubił pierścień, a teraz mamy grupę znajdującą zguby. :) 

 

tak bardzo, że zaczął kaszleć.

Mógł zacząć kaszleć, żeby zamaskować śmiech/przez nadmiar śmiechu, ale chyba nikt nie kaszle z powodu dużego rozbawienia. ;) 

 

przyjrzał się pijawce, a następnie rozkroił ją, by przyjrzeć się krwi.

Zamierzone powtórzenie? 

 

barwach zamku, czerni i złocie

Może:

barwach zamku – czerni i złocie

 

Ciekawie opisany książę: tajemnicza choroba, trzymany z dala od wszystkiego. Trochę jednak brakuje mi tutaj akcji, bo mnogość, dokładność opisów oszukuje mój umysł i nastawia go na powieść, nie na opowiadanie. 

 

Pana-Na-Zamku

Nie rozumiem tych zapisów, wyglądają bardzo dziwnie. 

 

Hm, czyli książę podsłuchiwał? Jeśli tak – dlaczego nie było nikogo przed jego drzwiami? Nie lepiej straż w obu miejscach? Mógł przecież upaść w połowie drogi.

 

Nie planował oddać go bagiennej babie za rozszyfrowanie zgadywanki o tym, do którego paniczyka należała pieczęć na mokrym kawałku papieru.

Takie tłumaczenie przed konkretną akcją psuje zabawę. :)

 

Masz perspektywę złodziei/Cendriego, a nagle przeskakujesz na dosłownie sekundę, żeby opisać, że bagienna baba obserwowała ich chwilę wcześniej.

Czarne oczy utkwiła w oknie, niczym szklane kule okrągłych latarni – te same, którymi ludzie w miastach oświetlali ulice; które, gdy z gór schodziła mgła, wisiały między ziąbem a ciszą niczym ślepia zjawy, przylazłej jej tropem.

Masz ładny styl i dobrze się czyta porównania, ale to już jest zbyt przekombinowane. XD

Poza tym – przylazłej? Jest takie słowo? :O

 

wklęśnięte drzwi

Jak wyglądają wklęśnięte drzwi?

 

Ze środka dobiegł rechot, a potem odgłos skobla. (…) jej zezowate oczy spoglądały w dwa różne miejsca równocześnie.

Wycięłam środek, żeby nie wklejać dużego tekstu, ale cały ten akapit jest świetny. Czułam się tak, jakbym tam była. Opisy masz tak realistyczne, dokładne, wręcz ciekawe (a ja serio jestem trochę antyopisowa ;p), że robią wrażenie. Ten zrobił na mnie największe.

 

– Nie kończyły jej się wyzwiska.

No wiemy, bo ciągle ich używa. Zbędne. Można dać coś innego albo sam dialog. ;)

 

się po ścianach chaty, kiedy na palenisku poruszał się ogień. Gromadziły się

 

Scena w chacie – bardzo dobra, ciekawa jestem, czy Cendri pognał z powodu pierścienia? A może przez pierścień, przez pewne moce?

 

Nie miał zamiaru zdradzić, że informacja o rodowym dziedzictwie całkowicie go zdruzgotała. Planował okraść kobietę ze wszystkiego, co wiedziała: za pomocą połączenia ziół, siły sugestii i wstydu.

Trochę sporo tłumaczysz.

 

Scena z Malią i Durstanem – wspólna kąpiel i rozmowy, mam trochę wrażenie, że sporo tu się dzieje poza kadrem, a my dostajemy tylko wycinek, jak w jednym z rozdziałów większej historii. Przypowieść za to interesująca, podoba mi się takie wplecenie historii o złodziejach w złodziejskim opowiadaniu. :)

 

Pod wodą, Durstan zacisnął dłonie w pięści.

Bez przecinka.

 

na poczerniałych od pożaru krokwiach, wieszano grubo splecione sznury

A ten przecinek? Hm…

 

garścią twardych owoców

Wcześniej było, że pomarszczonej aronii, więc chyba bardziej rozmiękłej, a nie twardej.

 

się na kciuku. Musiał być złamany, lecz pierścień nie chciał się

 

Wyjaśnienia bagiennej baby za wiele nie dały, bo my wiemy już o tym ze wcześniejszych scen. Ale sama rozmowa złodzieja z zielarką przyjemnie napisana.

Co do trucizny – ciekawe, czy noszenie pierścienia w kieszeni też miałoby efekt uboczny.

 

poczerniałe, a czarne nabrzmiałe żyły pokrywały jego szyję, barwiąc na ten sam kolor grzywę. Wokół martwego cielska lśniła czarna kałuża. Błyszczały w niej pochodnie i świece biegających bez zrozumienia służących. Smród był mdlący.

– Nie dotykać czerni!

Może gdzieś tam zmienić, może “ciemna kałuża”? ;)

 

Akcja przyspiesza, Cendri mocno sponiewierany mocą pierścienia, choć trochę zabrakło mi tego bohatera, kiedy tak patrzę na całość. Miał czternaście lat, taki młody… W sumie przy takiej mnogości wątków – szkoda, że nie widzieliśmy go samego, żeby to z nim się zapoznać, z nim wędrować, bo jego kompani okazali się tylko dodatkiem.

 

się i obwisła na kościach, jakby nagle skurczył się w jej wnętrzu. Gdy rozchylił usta, by domagać się odpowiedzi, pozszywana na kształt maski skóra poluzowała się

 

– Jestem przemytnikiem, synem przemytnika bursztynu.

O, no to się porobiło. :D

 

Pamiętasz, jak miałem dwanaście lat i złamałem nogę?

Ale że aż tyle trwała ta intryga?

 

– Niech bogowie przeklną… wasz ród, kłamcy i złodzieje.

A kto w polityce nie kłamie i nie kradnie? :)

 

pozostał taki, jaki był wcześniej: ciężki, zimny, o wypukłym oczku, poruszającym się jak oko pod powieką śpiącego człowieka.

Kiedy poczuł, że pod łodzią zmienił się prąd

Podmiot uciekł.

 

Co do końcówki – trochę przedobrzyłaś. Tego twistu niczego nie zapowiadało. Może gdybyśmy mieli rozmowę księcia z trucicielem, w którym coś sygnalizuje, że obaj są oszustami… albo scenę, gdzie możemy uznać “coś tu jest nie tak z tym księciem…”, ale tego brakuje. Po prostu brakuje i ta podmianka w dziecięcym wieku jest mocno naciągana. Jak kontaktowałby się ze swoimi na wieży? I jakim cudem by tyle poświęcił, nie zwariował, jako ktoś zupełnie inny? Był dzieckiem posłanym na misję, która w żaden sposób go nie przerosła i na koniec wciąż jest pewny siebie, jakby wcale go tu nie było, jakby dopiero co się pojawił.

Doceniam pomysł, ale trudno mi go zaakceptować.

 

Za to na plus Cendri, który ucieka i w sumie to scena z nim jest taka mroczna i brudna, ociekająca dziwnym szaleństwem.

Zresztą opisy to masz takie, że naprawdę tylko podziwiać. Czytałam z wielką przyjemnością, bo lubię brud, plagi, gnijące żaby, stare bagienne baby, rozpuszczanie ludzi w magicznej wodzie. Stworzyłaś mroczno-baśniowy klimat, który trzymał mnie za ramiona przez całe opowiadanie i nie puszczał. To jak dla mnie największy plus historii. :)

Jutro zerknę na komentarze, może coś jeszcze mi przyjdzie do głowy po zapoznaniu się z przemyśleniami innych.

Pozdrawiam,

Ananke

 

P.S. Kliknąć już nie zdołałam, ale tak jest ze spóźnialskimi czytelnikami. ;p

Dzięki Ci, Ananke, za przeczytanie i uwagi, wszystkie cenne! Ustosunkuję się, jak tylko wrócę z pracy ;)

Tak wciągnęłam się w “Expanse”, że zapomniałam o tych komentarzach. Ale pamiętam, nadrobię. :)

Jestem!

 

Cieszę się, że dotarłam, już wcześniej widziałam tytuł i mnie kusił. :)

Cieszę się zarówno z tego, że dotarłaś, oraz że skusił Cię tytuł – powstał jako pierwszy element tekstu i jest w sumie skróconym opisem treści. Ogólnie wymyślanie tytułów zawsze sprawia mi przyjemność. Podobno są ludzie, których doprowadza do obłędu dopasowanie odpowiedniego tytułu . ;)

ja akurat (nie?)stety jestem bardziej po purpurowej stronie.

+1

Formujemy mocną opozycję. Wiwat purpurowy reżim!

 

Hm, czy woda może zerwać skórę twarzy?

W dosłownym sensie raczej nie, ale silny strumień wody może wywoływać taki ból. Szczególnie, kiedy woda jest tak zimna, że wydaje się parzyć skórę.

 

Hm, no to narzekanie czy gadanie o przyszłym bogactwie? Ciężko mi wyobrazić sobie, że można narzekać na to, co zrobimy jako bogaci ludzie.

Narzekali na pogodę i na to, jakie trudności życiowe czekają na bogatych ludzi (np. ogrzewanie stu komnat, na co nikt nie ma czasu), ale masz oczywiście słuszność, że „gderanie” można zastąpić czymś bardziej neutralnym. Pomyślę.

 

 Mógł zacząć kaszleć, żeby zamaskować śmiech/przez nadmiar śmiechu, ale chyba nikt nie kaszle z powodu dużego rozbawienia. ;)

Mniej więcej o to chodziło, taki ochrypły śmiech gruźlika.

 

dokładność opisów oszukuje mój umysł i nastawia go na powieść, nie na opowiadanie.

Mój także, ta intryga pasowała mi jednak na krótszą formę legendy/baśni. Być może kiedyś odwiedzę ten świat na dłużej – nie wiem jednak, czy ktoś pokusi się o lekturę czegoś obszerniejszego niż 60k.

 

Hm, czyli książę podsłuchiwał? Jeśli tak – dlaczego nie było nikogo przed jego drzwiami? Nie lepiej straż w obu miejscach? Mógł przecież upaść w połowie drogi.

Nie mógł upaść, bo był kłamliwą szują, która tylko udawała swoje kalectwo. Nikt go nie pilnował, bo wszyscy byli przekonani, że nie mógł ot tak wyjść z wieży.

 

Poza tym – przylazłej? Jest takie słowo? :O

Trochę grafomańskie słowotwórstwo pochodzące od “przyleźć”, “przyłazić”; z perspektywy prostego umysłu Cendriego pasowało mi tutaj użycie gwary i lekkiej naleciałości gawędziarskiej narracji. Być może masz rację, że jest dziwne i przekombinowane :>

 

Jak wyglądają wklęśnięte drzwi?

Wgłębione, wypaczone, zbutwiałe w centralnej części – takie sobie przynajmniej wyobraziłam ;)

 

Opisy masz tak realistyczne, dokładne, wręcz ciekawe (a ja serio jestem trochę antyopisowa ;p), że robią wrażenie. Ten zrobił na mnie największe.

Bardzo mi miło. Opisy łatwo przekombinować lub rozwłóczyć, coś o tym wiem. Akurat limit okazał się tutaj pożyteczny – cały czas miałam na uwadze, żeby zagryźć zęby i nie popłynąć na falach purpury ku oceanowi opisów na kilka akapitów (nie mówię, że nie miałam ochoty).

 

Miał czternaście lat, taki młody… W sumie przy takiej mnogości wątków – szkoda, że nie widzieliśmy go samego, żeby to z nim się zapoznać, z nim wędrować, bo jego kompani okazali się tylko dodatkiem.

Plaga nie ma litości dla nikogo :< Ale jeśli Cendriemu udało się przeżyć (?) lub też zachować choć kawałek swojej jaźni, to może kiedyś powróci ;)

 

Tego twistu niczego nie zapowiadało.

Cóż, o to chodziło. Celem był mistrzowski heist, kradzież tożsamości na miarę doskonałej intrygi, bez śladów, bez świadków, bez podejrzeń. Czytelnik miał poczuć się tak oszukany, jak mistrz trucizn na końcu – sfrustrowany, zagubiony i po prostu, zły, że dał się podejść zwyczajnemu ziomkowi (nic tego nie zapowiadało, taki miły człowiek, zawsze mówił „dzień dobry” na klatce); oczywiście Czytelnik nie kończy jak Durstan, ale niesmak do krainy i ich władców pozostaje.

 

Podstawiany książę miał do swojej dyspozycji podstawianego dowódcę straży – diona Orinda. “Gwardzista” sam był przemytnikiem: pozakulisowo dbał o sekret i bezpieczeństwo „księcia”. Dopóki nie umarł, oczywiście. Przynajmniej pozostał wierny sprawie – do końca szukał pierścienia.

 

Syn króla przemytników z pewnością był znudzony odgrywaniem kaleki i nabuzowany swoją niemocą – częściowo dał upust emocjom w końcowym monologu, a także ujawniając się w ogóle (mimo braku pierścienia, nie mógł już wytrzymać). Myślę, że propozycja przedłużenia rodu również jest pewną wskazówką, czego naprawdę chce jego książęca mość :D I jakie będą jego rządy, jeśli jest chutliwy, gniewny i porywczy. Lecz to, że z królestwa nic nie będzie, zwiastuje już sama legenda o dwugłowej koronie.

 

Stworzyłaś mroczno-baśniowy klimat, który trzymał mnie za ramiona przez całe opowiadanie i nie puszczał. To jak dla mnie największy plus historii. :)

heart Moje uwielbienie dla mrocznych baśni już znasz, tym bardziej cieszę się, że udało mi się popełnić klimatyczną, acz posępną historię.

 

Zapisy Zamek-Na-Klifie; Pan-Na-Zamku; Pani-Wśród-Jezior, itd. – wyłącznie w celach estetycznych. Zależało mi, żeby trochę wyróżniały się na tle powszechnie przyjętej rutyny.

 

Zaraz zabiorę się za poprawę siękozy, przecinków i odmian, dziękuję!

 

 

Sama niedawno zaczęłam The Expanse D: Pomysł na świat niezmiernie ciekawy, szczególnie Belt i pozyskiwanie lodu/wody, ale jakoś zatrzymałam się na czwartym odcinku i póki co czekam, aż mnie ponownie natchnie.

______________________________________________________________________________

 

EDIT:

Dodałam jeden krótki fragment z podpowiedzią na temat fejkowej tożsamości księcia.

 

– Przykro mi, mistrzu. Niczego nie czuję. Straciłam ten zmysł, gdy byłam małą dziewczynką. Moja matka mawiała, że Malachi także cierpi na tę przypadłość. Jak i ona sama. Jeszcze na dworze w Dyrjan bawił się pośród trujących kwiatów mrocznicy, nieświadomy jej wpływu. Niemal przypłacił to życiem. Czy z tego wyrósł?

Pod wodą, Durstan zacisnął dłonie w pięści. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Książę stracił zmysł powonienia.

Ogólnie wymyślanie tytułów zawsze sprawia mi przyjemność. Podobno są ludzie, których doprowadza do obłędu dopasowanie odpowiedniego tytułu . ;)

Też lubię wymyślać tytuły, choć zazwyczaj robię to już na końcu, ale to dlatego, że często nie wiem, o czym napiszę. :)

 

Formujemy mocną opozycję. Wiwat purpurowy reżim!

Jesteśmy w mniejszości, ale co tam – nie damy się stłamsić. :D

 

W dosłownym sensie raczej nie, ale silny strumień wody może wywoływać taki ból. Szczególnie, kiedy woda jest tak zimna, że wydaje się parzyć skórę.

O, no właśnie, tego trochę zabrakło, bo tak wygląda, jakby skórę mu zdarło. XD

 

Mniej więcej o to chodziło, taki ochrypły śmiech gruźlika.

To warto doprecyzować. :)

 

nie wiem jednak, czy ktoś pokusi się o lekturę czegoś obszerniejszego niż 60k.

Ja się pokuszę. ;) Za innych nie odpowiadam. ;)

 

Nie mógł upaść, bo był kłamliwą szują, która tylko udawała swoje kalectwo. Nikt go nie pilnował, bo wszyscy byli przekonani, że nie mógł ot tak wyjść z wieży.

No ja to wiem, ale postawienie straży miałoby sens, gdyby książę postanowił wyjść i jakimś cudem spadł ze schodów. Chodzi o patrzenie z perspektywy trzymających go tam ludzi. Przekonanie a pewność to coś innego. Więźniowie też nie mogą wyjść z celi, a jednak mamy strażników na wszelki wypadek. Ale to tylko takie przemyślenia po fakcie, bo fabularnie trudno byłoby coś tu zmienić. ;)

 

Wgłębione, wypaczone, zbutwiałe w centralnej części – takie sobie przynajmniej wyobraziłam ;)

I tak mogłyby być opisane. :D

 

Plaga nie ma litości dla nikogo :< Ale jeśli Cendriemu udało się przeżyć (?) lub też zachować choć kawałek swojej jaźni, to może kiedyś powróci ;)

Oo, byłoby ciekawie. :)

 

Cóż, o to chodziło. Celem był mistrzowski heist, kradzież tożsamości na miarę doskonałej intrygi, bez śladów, bez świadków, bez podejrzeń. Czytelnik miał poczuć się tak oszukany

Fajnie jest poczuć się oszukanym, ale jeśli to z niczego nie wynika, tzn. nie mamy żadnej poszlaki, żadnego momentu, żeby krzyknąć: “Aha! No tak!” – oszustwo nie robi aż takiego wrażenia. ;)

 

Zależało mi, żeby trochę wyróżniały się na tle powszechnie przyjętej rutyny.

Może się wyróżniają, ale… wyglądają dziwnie, kojarzą mi się bardziej z określeniami typu Sam-Wiesz-Kto, a nie nazwami jako takimi.

 

Sama niedawno zaczęłam The Expanse D: Pomysł na świat niezmiernie ciekawy, szczególnie Belt i pozyskiwanie lodu/wody, ale jakoś zatrzymałam się na czwartym odcinku i póki co czekam, aż mnie ponownie natchnie.

Ja zaczynam czwarty sezon. Końcówka pierwszego i później drugi, trzeci… Jakie to jest dobre. :D Jak na scenę wkroczy protomolekuła – będzie się działo. :D Kocham ten serial, serio. :) Mało jest sf, w których mamy tyle kosmosu i jeszcze ta dobrze poprowadzona polityka. ;)

 

Dodałam jeden krótki fragment z podpowiedzią na temat fejkowej tożsamości księcia.

I takie podpowiedzi zawsze dobrze działają. :)

Ja się pokuszę. ;) Za innych nie odpowiadam. ;)

 

Cieszy ;)

Hej, Rząglerko!

 

Przyznam szczerze, że nie do końca podeszło mi to opko, na co – jak sądzę – złożyły się dwie rzeczy.

Po pierwsze historia. Jak na opowiadanie długości złodziejsko-konkursowej brakuje mi trochę tej treści w środku. Niby jest kilka przeplatających się intryg, jest historia Cendriego z jego znaleziskiem i niby to znajduje w końcu finał, ale podczas lektury, szczególnie w pierwszej połowie, miałem wrażenie, że rozkręca się to bardzo wolno.

Aby dobrze to zilustrować, prześledziłem kolejne POVy:

Poseł gubi pierścień → Poseł dociera do pałacu i Durstana i umiera → Cendri znajduje pierścień → pałac odwiedza Malia → Cendri idzie do wiejskiej baby i ucieka → Durstan gada sb z Malią o polityce → …

Tu dochodzimy mniej więcej do momentu, gdy rzeczywiście zaczyna się coś dziać (wchodzimy w drugi akt) i historia zaczyna nabierać życia. Ale problem jest taki, że jesteśmy już za połową tekstu! Kończy się to tak, że musisz już narzucić szybki kurs na punkt kulminacyjny i finał:P Nie ma czasu na lepsze rozwinięcie głównej intrygi (a przydałoby się moim zdaniem) i… no właśnie.

I tu pojawia się punkt drugi, czyli język. Napisane jest to dobrze i poprawnie, ale po pierwsze wolno – co zasadniczo jest fajne, generalnie wolę wolniejsze teksty, ale tu brakuje Ci już znaków ze spacjami:P. Po drugie zaś – za mało plastycznie. I dlatego, jak dochodzę już do tej połowy tekstu, z wolną narracją i nie-aż-tak-jakbym-chciał plastycznymi opisami, to jestem lekko wymęczony.

Nie jest tak, że się męczyłem przy tym, bo czytało się nieźle (bardzo doceniam i słownictwo, i jednak rzeczywiście umiejętność opisu otoczenia), ale po wszystkim za dużo zostało niedosytu. Generalnie więc powiedziałbym, że dobre opowiadanie, ale lepiej sprawdziłoby się albo w innych proporcjach, albo w dłuuuższej formie (pod 100k mogłabyś się rozpisać spokojnie).

Слава Україні!

Witam serdecznie, dziękuję za przeczytanie.

 

Właściwie swoją odpowiedź mogę oprzeć w całości na końcowym zdaniu Twojego komentarza.

pod 100k mogłabyś się rozpisać spokojnie

Tak.

<pieseu>

 

Jednakże pojawia się pytanie, czy warto? Heist odbywa się tu właściwie całkowicie pozakulisowo – koniec końców chodzi wyłącznie o kradzież tożsamości (w obu przypadkach: mistrza i księcia). Pierścień to ta mniejsza, druga kradzież (trochę red herring, bo odwraca uwagę), a perypetie bohaterów to raczej teatrzyk próżności, naiwności, arogancji i innych ludzkich cech, które przegrywają z boskością (lub demonicznością) plagi. Plaga kradnie scenę i ciało Cendriego, by iść zarażać dalej, dowidzenia.

Język i stylizacja mogły trochę oszukać, że chodzi tutaj o jakąś ludową przypowieść o życiu wiejskiego chłopca – co jest trochę prawdą, bo nie samą polityką człowiek żyje – jednak celowałam bardziej w moralizatorską czarną bajkę o kruchości ludzkiego życia i skazanym na porażkę królestwie, zbudowanym na oszustwie. Jeśli chociaż trochę wyszło, to jest ok ;)

Jednakże pojawia się pytanie, czy warto? Heist odbywa się tu właściwie całkowicie pozakulisowo – koniec końców chodzi wyłącznie o kradzież tożsamości (w obu przypadkach: mistrza i księcia). Pierścień to ta mniejsza, druga kradzież (trochę red herring, bo odwraca uwagę), a perypetie bohaterów to raczej teatrzyk próżności, naiwności, arogancji i innych ludzkich cech, które przegrywają z boskością (lub demonicznością) plagi. Plaga kradnie scenę i ciało Cendriego, by iść zarażać dalej, dowidzenia.

Ale ja się zgadzam:P Dla mnie to wgl średnio jest heist, bardziej opowiadanie o intrydze politycznej z dołączoną historią Cendriego. Trochę jak Gra o Tron, tylko w dużo krótszej formie – więc może bardziej, jak Rycerz Siedmiu Królestw.

I w tym duchu widziałbym rozwinięcie tej historii. Myślę, że szczególnie brakuje mi tu jeszcze sceny/dwóch więcej z Durstanem i Malachizem, żeby podrzucić jeszcze dworskich reali i zarzucić więcej haczyków, że kryje się tam intryga. Może jeszcze ciut więcej w zakończeniu, no i Cendri mógłby trochę więcej pobiegać po lesie czy coś xD

jednak celowałam bardziej w moralizatorską czarną bajkę o kruchości ludzkiego życia i skazanym na porażkę królestwie, zbudowanym na oszustwie. Jeśli chociaż trochę wyszło, to jest ok ;)

No to jest ok:P Jeśli tekst przywodzi mi na myśl jakieś wnioski, to właśnie te xP

Слава Україні!

Trochę jak Gra o Tron, tylko w dużo krótszej formie – więc może bardziej, jak Rycerz Siedmiu Królestw.

 

Lubię Martina, więc potraktuję tę uwagę jako komplement ;)

 

może jeszcze ciut więcej w zakończeniu, no i Cendri mógłby trochę więcej pobiegać po lesie czy coś xD

 

Mam jeszcze do wykorzystania 18 znaków, pomyślę.

Przeczytałem. Powodzenia. :)

Mnóstwo tu osobliwych wydarzeń, knowań i podstępnych intryg, tajnych układów, trucizn i magii. Na każdym kroku czai się groza i następują nieoczekiwane zwroty akcji. Postaci też sporo, a każda jedyna w swoim rodzaju, że o kierujących nimi niecnych zamiarach nie wspomnę.

Nie ukrywam, że bardzo zaskoczył mnie finał i nieoczekiwane pojawienie się syna przemytnika, jak i to, że cała sprawa została zainicjowana przez osobnika, który pojawia się w ostatniej chwili. Nie uważam, aby to było dobre posunięcie, albowiem skutecznie zamąciło obraz całości i zupełnie do mnie nie przemówiło.

Wykonanie mogłoby być nieco lepsze.

 

a jego mina wska­zy­wa­ła na to, że nie do końca zdaje sobie spra­wę… → Wystarczy: …a jego mina wska­zy­wa­ła, że nie do końca zdaje sobie spra­wę

 

Bar­czy­sty i bro­da­ty dion la­ta­mi wła­snej służ­by za­pra­co­wał na swój przy­do­mek… → Czy oba zaimki są konieczne? Czy mógł na coś zapracować latami cudzej służby? Czy pracowałby na cudzy przydomek?

 

ka­mien­ny basen, wy­mia­ra­mi zdol­nym po­mie­ścić stu ludzi. → Czy basen na pewno mieści ludzi wymiarami?

Proponuję: …ka­mien­ny basen, zdol­ny po­mie­ścić stu ludzi.

 

Głowa, wy­sta­ją­ca z pa­ru­ją­cej wody, unio­sła się i opa­dła w po­twier­dza­ją­cym ge­ście.Głowa, wy­sta­ją­ca z pa­ru­ją­cej wody, unio­sła się i opa­dła w wyrazie potwierdzenia.

Gesty wykonuje się rękami, nie głową.

 

Coś łup­nę­ło, cię­żar opadł głu­cho o dno ka­mien­ne­go ba­se­nu. → Ciężar może opaść na dno, ale nie o dno.

 

Możeś wi­dział nad któ­rymś roz­dro­żu taki ry­su­nek? → Literówka.

 

od czasu do czasu wi­dy­wał dyr­jań­czy­ków… → Czy, skoro mówisz o mieszkańcach Dyrjanu, nie powinno być: …od czasu do czasu wi­dy­wał Dyr­jań­czy­ków

 

skóra dyr­jan­ki wy­da­wa­ła się ciem­na. → …skóra Dyr­jan­ki wy­da­wa­ła się ciem­na.

 

plecy miała zgra­bia­łe… → Czy plecy baby na pewno były zgrabiałe? A może miało być: …plecy miała zgarbione

 

Dło­nią o dwóch pal­cach wska­za­ła ponad ogniem na Cen­drie­go. → Dło­nią o dwóch pal­cach wska­za­ła ponad ogniem Cen­drie­go.

Wskazujemy kogoś/ coś, nie na kogoś/ na coś.

 

Był także pe­wien, że dyr­jan­ka przy­cho­dzi… → Był także pe­wien, że Dyr­jan­ka przy­cho­dzi

 

Od dawna po­dzi­wia­li­śmy wy­trwa­łość i po­my­sło­wość eskarcz → Chodzi zapewne o mieszkańców Eskaru, więc: Od dawna po­dzi­wia­li­śmy wy­trwa­łość i po­my­sło­wość Eskarcz

 

Nie­kie­dy i naj­do­rod­niej­sze je­sien­ne jabł­ka kryją w sobie ro­bac­two, jeśli prze­kro­ić je nożem. → Czy to znaczy, że nóż jest powodem robaczywienia jabłek? Czy gdyby jabłka nie zostały przekrojone, nie byłoby w nich robali?

 

bie­da­ków okra­da­ją nawet z kle­pek w pło­cie. → W płocie to raczej sztachety, nie klepki.

 

Na skra­ju lasu spró­bo­wał jesz­cze raz zdjąć pier­ścień ze spuch­nię­tej, po­czer­nia­łej ręki, czego pró­bo­wał do­ko­nać… → Czy to celowe powtórzenie?

Proponuję: Na skra­ju lasu usiłował jesz­cze raz zdjąć pier­ścień ze spuch­nię­tej, po­czer­nia­łej ręki, czego pró­bo­wał do­ko­nać

 

Na prze­mian klnąc i za­gry­za­jąc zęby… → Można zagryźć wargę, nie zęby.

Proponuję: Na prze­mian klnąc i zaciskając zęby…

 

mię­dzy biało czar­ny­mi brzóz­ka­mi. → …mię­dzy biało-czar­ny­mi brzóz­ka­mi.

 

Okry­ła ra­mio­na ple­dem i wzru­szy­ła nimi. → Obawiam się, że pled nie jest tu właściwym słowem.

Proponuję: Okry­ła ra­mio­na derką/ chustą i wzru­szy­ła nimi.

 

Wska­za­ła na jego rękę.Wska­za­ła jego rękę.

 

księ­gi do­wol­ne­go el­swi­na, jakie miał w swoim po­sia­da­niu. → …księ­gi do­wol­ne­go el­swi­na, które miał w po­sia­da­niu. Lub: …księ­gi do­wol­ne­go el­swi­na, które posiadał.

 

Czuł, że umie­ra i sku­pił się na tej czyn­no­ści. → Umieranie to ostatni okres życia – czy umieranie jest czynnością?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo sprawnie napisany tekst, z mrocznym klimatem. Dunstan jako szara eminencja okazuje się nie do końca pewny siebie, co dodaje głębi tej postaci. Bardzo mi się podoba wizja mrocznej fortecy, pełnej tajemnej wiedzy, z surowymi i brutalnymi zasadami, w której autorytet władzy w zasadzie okazuje się wisieć na włosku – bo książę chory, za morzem jakaś inwazja, alchemik ledwo włazi na schody. 

 

Los złodziei zostaje nieco szybko ucięty, aż zastanawiam się, czy nie chciałbym dowiedzieć się o ich losach czegoś więcej i czy to by nie otworzyło ciekawych możliwości fabularnych.

 

Niestety wejście plagi i odkrycie tożsamości księcia weszło zbyt nagle. Intryga, choć ciekawa, zdaje się być ściśnięta.

 

Także tego, chętnie bym przeczytał książkę :)

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Witam was!

Koalo, miło, że wpadłeś!

 

Dziękuję niezawodnej reg za łapankę, widzę, że na portalu wciąż można liczyć na najlepszych ;) Niezwłocznie udaję się poprawiać.

Twist w założeniu miał trochę rozgoryczyć, a trochę zdenerwować – tak właśnie poczuł się mistrz trucizn, kiedy sam odkrył prawdę. Planowałam, by doświadczając intrygi z perspektywy Durstana, czytelnik nie miał pełnego obrazu sytuacji – oraz by wykorzystali ją działający zakulisowo złodzieje-przemytnicy. Mam nadzieję, że mimo finałowej frustracji czytało się w porządku.

 

Greasy, dzięki za lekturę i (w większości) pozytywny komentarz! Ściśnięta intryga ucierpiała sam-wiesz-przez-co. Ale tak, tekst musi bronić się sam – i nawet jeśli robi to wyłącznie mrocznym klimatem, wciąż raduje mnie, że atmosfera nie ucierpiała. Jeśli to o książce to szczere słowa, a nie zwyczajna uprzejmość, to jest mi dodatkowo nadzwyczaj miło ;)

 

 

 

Bardzo proszę, Żonglerze. Dziękuję za wyjaśnienia i tak dobre o mnie mniemanie. :D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, Żonglerko!

 

Od razu zaznaczę, że intrygi dworskie i te między królestwami to nie moja bajka, więc pod tym względem się tu rozminęliśmy.

W większości tekstów konkursowych zabawa polega na odpowiednim dozowaniu informacji, żeby “wkręcić” czytelnika, a jednocześnie nie spowodować, że się pogubi. Dla mnie ten balans troszkę przechylił się na stronę pogubienia. Pierwsza połowa poszła bardzo sprawnie i choć przytłaczała mnie ilość bohaterów i ich konotacje, to jeszcze nadążałem. Natomiast w momencie, gdy akcja nabrała tempa zacząłem tracić grunt pod stopami.

To co najbardziej mi się podobało to język. Bardzo sprawnie operujesz słowem, choć w kilku miejscach przeszarżowałaś, bo zakręciłaś zdaniem tak, że musiałem czytać dwukrotnie. Natomiast całość wypada bardzo na plus.

Światotwórczo większość kręciło się wokół intryg, na których poległem. Dwór, jak dwór – ma swoje prawa, choć każdy jest względnie podobny. Natomiast mistrz trucizn, jak i sama plaga i pierścień (choć tu dość naturalnie nachodzi skojarzenie z LotR) bardzo fajnie zagrały.

 

Pozdrówka i powodzenia w krokusie!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Krokusie, cieszę się, że dostrzegłeś plusy w zawiłej dworskiej intrydze ;)

Dobrego skojarzenia z LotR nigdy nie odmówię, chociaż tutaj akurat inspirowałam się Pierścieniem Nibelungów oraz grami Bloodborne i The Plague Tale. Jeśli jesteś graczem i lubisz podobne motywy, mogę z czystym sercem polecić.

Dziękuję za przeczytanie!

W serialowej “Grze o tron” wciąż knuli w tym samym ogrodzie, a Twoim opowiadaniu intrygi dzieją się w łaźni :) Tekst dobry, choć mam kilka zastrzeżeń. Ładny, plastyczny język kupuję. Główna trójka postaci, szczególnie truciciel, odmalowani bardzo wyraziście, szkoda, że dalszy plan nie ma wiele do roboty i głównie umiera (Orind, pozostali złodzieje), trochę zawiodła mnie też mała rola Malii w finale. Gdy na samym końcu zaczął się kocioł z postaciami i ujawniasz finałowe zwroty akcji, lekko się pogubiłem, ale myślę, że ostatecznie w miarę to ogarnąłem. Z dużych plusów na pewno sam klimat tego świata i bardzo ładna mapka.

Cieszę się z Twoich odwiedzin, zygrfydzie, i dziękuję za przeczytanie. Porównanie do “Gry o Tron Łaźnię” zawsze raduje. Miło, że spodobała Ci się mapka ;)

Dalszy plan musiał ucierpieć na plagę (dosłowną i metaforyczną), gdyż to o niej jest to opowiadanie.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Piękno.

Ciekawa intryga, każdy przeciwko komuś knuje… Trochę mnie zaskoczyło, że jeden z uczestników tej zabawy robi to co najmniej od dwunastego roku życia. Nooo, bez przesady, żaden dzieciak nie powinien wytrzymać takiego udawania kogoś innego 24/7, bez urlopów. Nawet dla dorosłych szpiegów to chyba nie jest łatwe. I czy ta maska ze skóry rosła razem z nim, czy od czasu do czasu wymieniał na nową, ale bardzo podobną?

Postacie zróżnicowane, mają swoje plany, marzenia i ambicje. Na plus.

Purpura. No, może faktycznie na początku jest jej za dużo. Mam wrażenie, że zmarnowałaś na nią sporo znaków, których brakowało pod koniec.

Mapka ładna, ale… Mam wrażenie, że nadmiarowa, bo chyba nie wykorzystujesz w tekście wszystkich krain, które na niej są. Bardziej wygląda na mapkę do powieści.

Język w porządku, babole nie rzuciły mi się w oczy.

Jestem na TAK, czyli, chociaż po pewnym namyśle.

Babska logika rządzi!

Spośród pierwszej serii nominowanych tekstów ten wydaje mi się stanowczo najtrudniejszy do rzetelnego skomentowania i oceny. Na pewno stoi pięknem języka, bogactwem kreacji fantastycznego świata. Niektóre sceny bardzo zapadają w pamięć samą estetyką – zwłaszcza te dwa księżyce mocno podzwaniają mi Chagallem – a choćby spotkanie dyplomatyczne w łaźni (oparte przecież na realnej praktyce, wprawdzie chyba nie robiono tego “koedukacyjnie”). Najwięcej punktów zbiera jednak za umiejętność wczucia się w myśli i postrzeganie świata przez bohaterów, zwłaszcza sieroty z prymitywnej wioski rybackiej – umysłowość tak odległa od naszej, a wypadają zupełnie przekonująco, muszę kiedyś przyswoić taką technikę.

Jako słabszą stronę utworu wskazywałbym zwieńczenie fabuły, nagle pojawia się informacja, że dwie postaci zupełnie nie są tymi, za kogo się podają, a wcześniej jest bardzo mało wskazówek przemawiających za taką możliwością. Pokazujesz jednak w komentarzach pewne tropy i trudno mi wykluczyć możliwość, że bardzo wprawny czytelnik potrafiłby przewidzieć takie rozwiązanie. Nie jestem też fanem rozwiązań fabularnych pokroju tutejszej “Plagi”, które wydają się skonstruowane jako abstrakcyjnie złe zagrożenie raczej niż zjawisko oparte na spójnych zasadach biologicznych lub nawet magicznych.

Palcami w rękawiczkach zabębnił w skórzaną okładkę księgi, którą trzymał na kolanach – nudną, acz wymaganą lekturą podczas pierwszej doby nowego roku.

Coś się nie zgadza gramatycznie. “Lekturę” też nie najlepiej, bo nie okładka jest lekturą, może “była nudną…”, może “nudnej, acz wymaganej…”.

A więc poprawił mu się wzrok? Durstan zapisał w pamięci, że musi uzupełnić zapasy suszonej mrocznicy.

To w moim odbiorze wyraźna sugestia, że Durstan regularnie podtruwa księcia, a nie jestem pewien, czy miałaś taki zamysł.

pozdrowiła go jak pospolitego człowieka, jakby był handlarzem rzepy na rozstajach dróg

Piękne! Ja na pewno zadowoliłbym się pierwszym członem i nie przyszłoby mi do głowy takie obrazowe dopowiedzenie.

 

Po znacznych wahaniach daję TAK. Trochę w uznaniu dojrzałości literackiej opowiadania, trochę w przeczuciu, że może mieć dodatkowe walory, których nie umiałem się dopatrzyć. Naprawdę wolałbym, gdyby Loża składała się w całości z wielokrotnie publikowanych autorów i uznanych recenzentów, ale jak się nie ma, co się lubi, to trzeba sobie radzić z niepokojąco dużym Ślimakiem.

Pozdrawiam i życzę wiele weny!

No, kradzieży to ja tu wiele nie widzę, chyba że chodziło Ci o kradzież tożsamości, bo w sumie Cendri, Duch i Gawron są raczej zbieraczami niż złodziejami, a zrabowanie korony wydaje się nieco przedawniona. Ale to akurat nie mój problem, niech sobie jurki rozstrzygają ;)

Dla mnie jest to opowieść o politycznych intrygach i zwykłym szarym człowieku, który przypadkowo ląduje w środku takiej intrygii. Nic przyjemnego ;) Jeśli traktować fabułę dosłownie mamy opowieść o podzielonej koronie i królestwie opartym na fałszywych przesłankach. No i jest tajemnicza Północ, która zdrowo mąci w i tak skomplikowanej sytuacji i koniec za jej sprawą pojawia się plaga. Dość, by powstała fajna, mroczna fantastyka.

Pokomplikowałać motywy bohaterów, sprawiłaś, śe w sumie nikt nie jest tym, kim się zdaje. Zaskoczyłaś mnie woltą z księciem. Gdzieś tam czułam, że książątko nie do końca jest głupie i uległe, ale takiego zwrotu akcji się nie spodziewałam. Może tylko jego pojawienie się było ciut nagłe. Postacie wydają mi się realne, zarówno te ze szczytów władzy, jak i ekipa złodziejaszków i zielarka.

Z drugiej strony Durstan opowiada historię korony, ale jednocześnie ją neguje, mówiąc:

Nie bogowie decydują o losach ludzi. Wszystko, na czym zbudowano królestwa, to tylko kruche ludzkie kości i krew, którą ludzie przelewają między sobą.

Może chodzi mu o dynastię panujących, ale dla mnie to raczej stwierdzenie, że kraj to po prostu ludzie, a to już dość nowoczesne spojrzenie ;) Północ można interpretować jako kraj, który mocno wpływa na to, co dzieje się u sąsiadów, a to akurat znamy z autopsji ;) Plagę opisujesz jako coś fizycznego, zarazę, chorobę, ale jednocześnie może być metaforą wpływu obcego państwa zarówno na rządzących jak i lub. Mówiąc współczesnym językiem fake newsy, fałszywa narracja, wojna hybrydowa. I znowu mamy współczesność.

Generalnie lubię teksty, które można odczytywać na różne sposoby i to bez względu na to, czy autor pisał w ten sposób celowo, czy też mu po prostu wyszło ;) Dlatego zadowolonam z lektury.

Jeszcze na koniec kilka słów o języku… Bardzo o niego dbasz, używasz kunsztownych porównać, szczególnie było to widać na początku. Taki język wymaga (przynajmniej w moim wypadku) albo skupienia się… na języku, albo zignorowania jego kunsztu. W pierwszym wypadku istnieje ryzyko, że czytelnik zapamięta tylko tyle, że obcował z pięknym językiem, a umknie mu sama treść. W drugim – języka i tak nie doceni.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

D:

Witam szanownych czytających, nie spodziewałam się takiego hucznego przybycia, jednak niezmiernie mnie cieszy: szczególnie wasza polemika z tekstem i mnogość interpretacji.

 

Finklo, nie ukrywam, że jestem w lekkim szoku. Z tego co pamiętam (z zamierzchłych czasów mojej aktywności, a więc sprzed paru lat), częściej nie przemawiały do Ciebie moje wypociny, niż faktycznie znajdowałaś w nich plusy. Rozumiem, że tu było lepiej. To dla mnie duże wyróżnienie ;)

 

Z tym udawaniem na przestrzeni lat – młody miał dużą swobodę, bo absolutnie wszyscy wokół niego byli albo podstawiani, albo nie mieli pojęcia, kim jest, gdyż sami też udawali kogoś innego. Ta ignorancja/niewiedza/wygoda sytuacji sprawiła, że żadna ze stron nie mogła przejrzeć drugiej, bo wszyscy grali przeciwko sobie. Z tego impasu wyszła intryga, a na końcu wybiło szambo. Czyli typowa polityka.

Ja bym bardzo chciała więcej znaków. Ale chciałabym też więcej purpury. Nie wiem, jak ten problem rozwiązać.

Mapka to właściwie przedstawia wyspę; nie chciałam pokazywać wyłącznie okrojonego kawałka wielkiego kontynentu (który nie ukrywam, ma swój powieściowy potencjał), a bardziej to, że sąsiednie krainy – mimo bliskości geograficznej i wielu wspólnych cech – są poróżnione i powinny coś z tym zrobić. Dodatkowo jakoś tak przyjemnie mi się kolorowało.

Dziękuję ;)

 

 

Ślimaku,

Jestem wdzięczna za porównanie do Chagalla (niezamierzone) i przywołanie historycznego kontekstu łazienkowej polityki, a dodatkowo za pochwałę języka i kreacji… no, właściwie za wszystko Ci dziękuję.

 

Słabość tekstu jest (niewynikająca wyłącznie z limitu konkursowego) i broni się jak może, ale cieszę się, że uznałeś za słuszne trochę jej pomóc – wszystko, co napisałeś, to prawda.

Przyznaję, że plaga jest wygodnym narzędziem fabularnym, na tyle abstrakcyjnym, elastycznym i stosunkowo neutralnym, by pasowała i robiła robotę w każdym pierwszym lepszym świecie przedstawionym. Mimo tego, ze względu na jej „estetykę” (lub pewien rodzaj czarnego gotyckiego romantyzmu) niezwykle pasowało mi do dworskiej intrygi i manipulacji alchemią. Według mistrza trucizn i jego obsesji, plaga to wyłącznie bardzo potężna alchemia. Mam nadzieję, że udało się choć trochę nadać jej oryginalności.

 

To w moim odbiorze wyraźna sugestia, że Durstan regularnie podtruwa księcia, a nie jestem pewien, czy miałaś taki zamysł.

Wydaje mi się, że jesteś jedynym czytającym, który zwrócił na to uwagę (a przynajmniej napisał o tym w komentarzu). Bystre ślimacze oko nie zawodzi – taki dokładnie miałam zamysł. Podły mistrz trucizn nie tylko „leczył” Księcia, a znacznie mu szkodził – i dużo improwizował, bo był tylko podstawianym medykiem, a swoją wiedzę trzymał w księgach cudzych autorów (elswinów).

 

Niech Wasza Ślimacza Mość przyjmie moje szczere podziękowania za wyjątkową merytoryczną wartość komentarza i cudowną konstruktywną krytykę inspirującą do działania.

 

 

Irko, bardzo dziękuję za rzetelny i celny komentarz. Właściwie zgadzam się ze wszystkim, co napisałaś.

 

Cendri i szajka to takie złodziejaszki z przypadku – tak, to podwójna kradzież tożsamości miała być kradzieżą.

Cieszy mnie, że poświęciłaś uwagę kwestii legendy i jej wpływu na całość. ;) Tak było.

 

Co do wątku współczesności & kontrastów.

Durstan celowo był pełen sprzeczności: przyzywa bogów w chwili słabości ale regularnie neguje ich istnienie; błaga bogów, by przeklęli panującą rodzinę, jednocześnie lekceważąc boskość i jej wpływ na los człowieka, stawia alchemię wyżej. Ma się za wielkiego mistrza trucizn, a potrafi tylko cytować ustępy z ksiąg.

W związku z powyższym chyba tak, nie jest zwyczajnym człowiekiem swojej daty, ma dość odmienny światopogląd – musi mieć, jeśli dotarł do takiej pozycji, w taki sposób – choć może wydawać się barbarzyńcą (kostium ze skóry), patrzy na świat przede wszystkim pod kątem antropologicznym, a także docieka, jak wykorzystać alchemię w służbie człowiekowi. I tak, znowu śmiertelnego człowieka zgubiło dążenie do „nieśmiertelności”. Paradoksalnie, nic po Durstanie nie zostanie (nie znamy nawet jego prawdziwego imienia), czyli nawet metaforycznej wieczności nie będzie. Spuszczono jego resztki w kiblu ściekach i tyle.

 

Irko, luz z tym językiem; jakoś specjalnie nie rzeźbię, by przybrał taki kształt – zwyczajnie taki samoistnie wychodzi, kiedy piszę cokolwiek w klimacie fantasy. Płynie najczęściej w mrocznym kierunku, a ja rzadko widzę powód, by go okiełznać, bez szkody dla ogólnej estetyki baśni, która powstaje przeze mnie. Unormowanej, wyszlifowanej, poprzycinanej fantastyki jest dużo, więc dlaczego nie wyjść nieco poza schemat. A zatem, jeśli język był „piękny” (zakładam, że chodzi w tym epitecie o „barokowo-purpurowy”), to nie dlatego, że go do tego zmusiłam. Niczego nie żałuję.

 

 

Na koniec zadam ogólne pytanie całkiem nieproporcjonalne do mojego doświadczenia portalowego: skąd TAKi, czy ja coś przeoczyłam w wątku z nominacjami?

Czyli trend zmierza we właściwą stronę – teraz po namyśle, następnym razem może będzie bez wątpliwości.

A nie, z wątkiem to ja przegapiłam i nie zrobiłam ostatecznego podsumowania – Krar Cię nominował już na początku lutego. Przepraszam, nadrobię to w wolnej chwili.

Babska logika rządzi!

Jeśli Krar to czyta, to heart

Hej, miałem jeszcze wpaść z informacją, że pozwoliłem sobie nominować, ale życie nie sługa, czasem trzeba coś poza fantastyką robić ;-) A że nominacji było w styczniu sporo… Cieszy mnie bardzo, że tekst przekonał do siebie kilku pozostałych lożan/lożanek, bo m. in. dla takich tekstów lubię czytać fantastykę.

Zdecydowanie zapamiętam z tego opka klimat kreowany zarówno poprzez język narracji jak i samych bohaterów, którzy wypadają bardzo przekonująco. Najbardziej zaszła mi w pamięć zielarka, co wróży z żab, w zasadzie obraz i rola tej postaci w tekście mógłby robić za definicję słowa wiedźma. Same żaby/ropuchy tez zapamiętam, jeden z filarów ciężkiego, oleistego klimatu całości. Brrr!

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

dla takich tekstów lubię czytać fantastykę.

 

Dziękuję za te słowa, Krarze.

 

Odpozdrawiam ;)

Przede wszystkim gratuluję zasłużonego piórka :)

Po drugie – znakomita mapka.

 

A poza tym hm. Trochę nawiązując do tego, co pisała Irka_Luz, w pierwszym czytaniu wybrałem opcję drugą, tzn. przeskakiwałem nieco ponad urokiem słów, aby uchwycić sens. I wpadłem we własną pułapkę – ponieważ czasem przeskakiwałem ponad sensem, np. przy pierwszym podejściu myślałem, że ta skóra Durstana to tylko taka metafora. Rzeczywiście zabrakło mi (jak na moje potrzeby) odpowiedniej plastyczności, która pomogłaby wyobrazić sobie sytuację. Ale, jak wiadomo, nie wszystkim to potrzebne. Jednak kojarzy mi się to trochę z naszą rozmową pod moim tekstem i moimi przydługimi opisami. Wiem, jak to jest, że czasem chciałoby się pokazać, jak się świetnie umie operować słowem – i jak fajnie słuchać o tym od innych – ale z drugiej strony… może czasem lepiej odpuścić? Znaleźć balans. Wtedy ludzie nie chwalą już może słów, ale za to chwalą płynność :) Nie wiem, po której stronie stoi większość, więc to tylko tak pod rozwagę.

Potem przeczytałem drugi raz i choć zrozumiałem więcej, nadal cała intryga nie zazębia mi się tak, jak bym sobie tego życzył, ale nie chcę tego drążyć, bo niczego to nie zmienia, może innym razem przy innej okazji.

Bardzo podobał mi się ciężki, chorobliwy, brutalny klimat, często uderzający znienacka i wytrącający z równowagi. Równie niezłe światotwórstwo – szkoda tylko, że nic nie wiemy o owej Północy, ale pewnie nie było już miejsca. Niemniej – bardzo udany tekst. Daję 5.

Dzięki za wizytę i lekturę, vargu! Czy dotarłeś tutaj po tagach? ;)

 

Ogólnie zauważam po czasie, że napisanie intrygi politycznej (oraz uwikłanie w nią czytelnika) jest o tyle trudne, że ciężej stosować się do zasady show don’t tell. Jeżeli w tekście panuje chaos pośród agend bohaterów (tj. intryga), ostatnie czego potrzeba czytelnikowi, to niejasnych przekazów na temat wydarzeń fabularnych – powinny być konkretne i jednoznaczne. Raczej nie planowałam, żeby skóra Durstana wyszła aż tak onirycznie i została metaforą – jeśli tak zasugerowałam, to chyba niezamierzenie. Co nie znaczy, że nie widzę w tym pomyśle potencjału weird fiction :) Jednak nie celowałam w weird (to jeszcze nie ten konkurs), założyłam raczej, że piszę baśń o początkach złego królestwa. Ciężko nie skorzystać z obrazowych opisów w przyjętej konwencji bajki. Nie przesadzić z surrealizmem, tylko osadzić mocno w logicznym i chłodnym dark fantasy. Przyznaję, że połączenie mogło balansować momentami za bardzo na którejś granicy.

Chcę powiedzieć, że byłabym bardziej konsekwentna mając do dyspozycji większą liczbę znaków, ale nie powiem.

Powiem za to, że tak, postawiłam na mroczny klimat. Jak mogłabym postąpić inaczej. Cieszę się, że to wyszło ;) Fajnie, że podoba Ci się mapka :D Liczę na wygraną w plebiscycie kartograficznym z Barbarianem, chyba że takiego nie będzie.

 

Dziękuję za miły oraz merytoryczny komć i pozdrawiam mrocznie.

Oczywiście, że po tagach, jakaż inna ścieżka mogłaby mnie tu przywieść? ;)

 

Myślę, że masz rację, są sceny, w których powinno być konkretnie, dobitnie i czarno na białym, szczególnie, gdy tło jest złożone i posplatane w kłębki. I pal licho, że może to oznaczać infodumpy. A pomiędzy można sobie poszaleć ze słowem.

Nawet w jednym z tekstów bardzo się obawiałem tego infodumpowania, a potem wszyscy mówili, że nawet nie zwrócili uwagi. Jak dobrze poszatkować, wymieszać trochę, to najwyraźniej jest to do przełknięcia. Poza pewną granicą samo show nie wystarczy. Ponadto wydaje mi się, ale mogę się mylić, że więcej niż jeden plot twist na scenę to może być za dużo – po prostu reszta się marnuje, bo w ogólnym zamieszaniu nie robi wrażenia. Albo wręcz łatwo go przeoczyć.

Tak myślę :)

Liczę na wygraną w plebiscycie kartograficznym z Barbarianem, chyba że takiego nie będzie.

Rozumiem, że wspominasz tylko Barbariana, bo z moją mapką poddajesz się z założenia?;P

Слава Україні!

A pomiędzy można sobie poszaleć ze słowem.

Oraz licznikiem znaków. Ach, piękny koncept, nieprzejmowanie się limitem. Bardzo za nim tęsknię, muszę chyba przestać pisać tylko na konkursy albo pisać na te konkursy o górnej granicy 100k. Już słyszę w oddali płacz jury.

 

Ponadto wydaje mi się, ale mogę się mylić, że więcej niż jeden plot twist na scenę to może być za dużo – po prostu reszta się marnuje, bo w ogólnym zamieszaniu nie robi wrażenia. Albo wręcz łatwo go przeoczyć.

Zgadzam się, choć myślałam przez chwilę o skumulowaniu twistów w finale śledztwa detektywistycznego Poirota, gdzie widowni prezentuje się denouement. Przychodzi mi też do głowy szekspirowska tragedia, gdzie wszyscy monologują, po czym umierają. Ale mimo zbieżności to są całkiem inne gatunki literackie. Tutaj musiałabym dopisać z 5k do zakończenia, by zachować jeden twist na scenę. Swoją drogą to bardzo rozsądna metoda. ;) Raczej też jestem zwolenniczką zasady co za dużo, to niezdrowo (chyba że to limit znaków konkursu).

 

Rozumiem, że wspominasz tylko Barbariana, bo z moją mapką poddajesz się z założenia?;P

 

Słuchej, Twoja mapka zawiera spoiler i powinna zostać zdyskwalifikowana, a jeśli nie zostanie, to pewnie wygrasz na sztuczkę ze słodkim pieskiem…

 

Słuchej, Twoja mapka zawiera spoiler i powinna zostać zdyskwalifikowana, a jeśli nie zostanie, to pewnie wygrasz na sztuczkę ze słodkim pieskiem…

F A S H I O N O V E L Y on Instagram: "Aww❤️ via …

Слава Україні!

Szanse wyrównują się.

 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Witam serdecznie.

 

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Tego przymiotnika się nie spodziewałam ;)

Nowa Fantastyka