- Opowiadanie: tomaszg - SCT C.D. (18+)

SCT C.D. (18+)

Stary kontynent umierał. Patriotów nazywano oszołomami, dewastację ekologią, a idiotów celebrytami, politykami albo mężami stanu. Janusze biznesu, zamiast realizować strategię rozwoju, bazowali na łatwym i szybkim szmalu, przy okazji niszcząc klientów, z których żyli. Przeróżne kasty forsowały korzystne dla siebie prawo. Nikt nie podejmował trudnych tematów, a poprawność i woke zbierały ponure żniwo, przyczyniając się do licznych ludzkich tragedii. Ludzie tkwili w coraz większym marazmie, głosując na PO i PIS, których członkowie nieustannie zmieniali barwy, zachowując się jak kameleon czy chorągiewka na wietrze. Szczytem ambicji i marzeń pozostawał zakup aut „definiujących prawdziwego mężczyznę, najlepiej golf trójka” czy gadżetów z Azji i Stanów, zaś wszelkie próby zrobienia czegoś własnego były obrzydzane, ignorowane czy niszczone w zarodku, czego dobrym przykładem jest historia nowej wersji tego portalu.

Strefy Czystego Transportu zapisały się w historii jako kamień milowy na drodze do upadku. Właściwie każdy bał się o nich mówić. Ludzie nie chcieli mieć blokad w banku i procesów o antysemityzm, nietolerancję i zniesławienie, tymczasem cała idea nie miała nic wspólnego z ekologią i zdrowym rozsądkiem i prowadziła do wykluczenia i marginalizacji dużej części społeczeństwa.

Czy Mateusz może odwrócić te zmiany? I jaka przyszłość czeka Polskę, od lat podzieloną na część A i B?

W dzisiejszym tekście kontynucja całej historii.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

SCT C.D. (18+)

Siedziałem na biurku i gapiłem się na maile na ogromnym ekranie, równocześnie zerkając na dawnego szefa, który zachowywał się, jakby był moim najlepszym kumplem. Facet siedział na obrotowym krzesełku i, o dziwo, uśmiechał się. Znajdowaliśmy się przy jego stanowisku, a jemu nie przeszkadzało, że widzę korporacyjne sekrety. Rozmawialiśmy na pełnym luzie i już po kilku minutach wiedziałem się, że mogę tam wrócić, o ile oczywiście będę miał taką wolę i chęć.

W sumie dostałem, co chciałem. Pożegnaliśmy się i przeszedłem do windy. Byłem w naprawdę wybornym humorze, a ten poprawił się jeszcze, gdy kabina przyjechała z dwiema przyjemnymi dla oka dziewuszkami. Stanąłem między nimi, dokładnie lustrując je w lustrze na ścianie. Patrzyłem zwłaszcza na blondynkę. Była niedostępna i zimna jak głaz, za to niespodziewanie zareagowała brunetka, która przesunęła się w moją stronę. Nie czekałem nawet sekundy, tylko odruchowo, niby to przypadkiem, ścisnąłem ją za tyłek. Zamarła, a na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Nie wiem jak, nie wiem skąd, ale już po chwili trzymała niebieski kawałek plastiku, wyglądający jak icepack z żelem, z nadrukowanym imieniem, nazwiskiem, numerem, wiekiem, rozmiarem, i tak dalej.

– Zadzwoń. Nie pożałujesz. Ni-cco-la – szepnęła mi do ucha, delikatnie je nagryzając, wcisnęła mi pakiet, a potem, cała dumna i blada, wymaszerowała na niebotycznie wysokich i głośnych obcasach.

Blondynka poczuła się samotna, a może zazdrosna, czy jedno i drugie, rozkosznie zagryzła wargę i zaczęła coś szybko skrobać na podkładce, który trzymała tuż przy sobie. Dziewczyna wyrwała kartkę papieru, zgięła ją w pół i podała mi bez słowa, patrząc się ze wstydem czy bardziej zażenowaniem, co było dla mnie niejasne, bo nigdy nie rozróżniałem zbyt dobrze kobiecych emocji.

– Top Gun style. – Pokazałem jej kciuka w górę, przypominając sobie Kelly McGillis.

Dokładnie w tej chwili świat zajaśniał oczyszczającym, atomowym blaskiem.

 

***

 

– Mateusz, kochanie, obudź się. To tylko zły sen.

Zobaczyłem nad sobą najprawdziwszego anioła. To była Wera, dziewczyna, którą poznałem kilka dni temu.

– Co jest?! Co tu się stało?! – Gwałtownie usiadłem i rozejrzałem się wokół. – Kto wygrał? I jak?

Znajdowałem się w jakimś pokoju na czystym, wygodnym łóżku, a ona siedziała tuż obok, i trzymała gazę, którą, jak Weronika, ocierała mi twarz. Oprócz łóżka stał tu słupek z Ikei, wypełniony czasopismami, segregatorami i książkami. Do tego dochodziło krzesło, stół i lampka, sądząc z jakości, wyglądu i stanu, wszystko z tej samej firmy. Sprzęty wyglądały na stare, za to ściany i sufit odmalowano niedawno, a ja nie rozpoznawałem tego miejsca i nie pamiętałem, żebym kiedykolwiek się tu znajdował.

– To tylko zły sen. A wcześniej uderzyłeś się w głowę i od razu zemdlałeś. – Próbowała coś wytłumaczyć, najwyraźniej zaskoczona moją reakcją.

Zadrżałem, a kobieta u bezgłowia łóżka zamarła, zaniepokojona i wystraszona.

– Lekarz mówił, że takie urazy są nieprzewidywalne – mówiła mniej pewnie, tonem dobrego, poczciwego lekarza domowego, który musi przekazać złe wieści, czyli bardzo długo będzie miły, a potem uderzy z grubej rury, obuchem, i to tak mocno, aż ludziom spadną czapki z głów, a nawet głowy, gdy będzie trzeba. – I możesz nic nie pamiętać. Albo wydarzenia będą się mieszać.

– Ale Hipolit… co z nim?

– Jaki Hipolit?

– Nasz nauczyciel.

– Czy ty się dobrze czujesz? – Zrobiła taką minę, aż sam zacząłem mieć mocne wątpliwości.

– Nieee. Chyba nie. I bardzo boli mnie głowa.

– To widać. Masz leżeć i dużo odpoczywać. I nie przemęczać się.

– Gdzie my właściwie jesteśmy? – Spojrzałem jej głęboko w oczy.

– Jak to gdzie? Dobrowolska pięć przez dziesięć.

– Pamiętam wybuchy, eksplozje i gaz.

– To pewnie z jakiegoś filmu. Co chcesz na obiad?

– A co jest?

– Zrobiłam twoją ulubioną zupę.

– Czyli?

– Schabowe.

– To ja poproszę schabowego, jednego dużego, a może dwa. Która godzina?

– Druga po południu. Wstaniesz?

– Chyba tak. – Spróbowałem przekręcić się na bok, i choć lekko kręciło mi się w głowie, spuściłem nogi na ziemię i podniosłem się do pionu.

– Możesz nie mieć sił. Nie powinieneś się forsować. – Złapała mnie pod ramię, tak na wszelki wypadek, co było niepotrzebne, bo jednak jakoś się trzymałem.

– Ile leżałem?

– Prawie tydzień.

Przeszedłem kilka kroków, a ona cały czas mnie podtrzymywała. Doszliśmy do okna, skąd rozpościerał się widok na zwykłe, normalne osiedle, z betonem, śmietnikiem, blokami, samochodami, obszczymurkami i całym dobrodziejstwem wielkomiejskiego inwentarza.

– Gdzie my jesteśmy?

– Na Mokotowie.

Zamarłem.

 

Wieczorem

– Wera, to mówisz, że sam uderzyłem się w głowę? Co robiłem? Gdzie pracowałem? I co tu się odwala? – Spojrzałem na nią, leżąc na boku w łóżku. – Pytam, bo ja naprawdę nic nie pamiętam.

– Poczekaj. I nigdzie nie uciekaj. – Zaśmiała się, trochę ironicznie, a trochę nerwowo, wstała, przeszła do drugiego pokoju i wróciła z niebieskim segregatorem.

– Nie masz tego elektronicznie? – Ziewnąłem.

– Nie. Ważne rzeczy muszą być na papierze. – Usiadła i otworzyła album, w którym były setki, jak nie tysiące fotografii. – To dzień naszego ślubu. Pięć lat temu.

– Ile?! – Widziałem nas, młodszych i szczęśliwych, ale nie mogłem przyjąć tego do wiadomości, bo cały czas czułem, że znam ją od bardzo niedawna.

– Było ciepłe lato. – Udała, że nic nie słyszała, za to ja jej od razu przerwałem:

– I trochę padało.

– Co? – Zawiesiła się, patrząc na mnie zbaraniałym wzrokiem.

– Trochę padało. Tak się mówi, co nie?

– Ale skąd to wziąłeś?

– A bo ja wiem? – Podrapałem się po głowie.

– Nie, nie, nie. Była piękna pogoda. Co najmniej trzydzieści w cieniu. Do kościoła zawiozła nas limuzyna, a na pierwszy taniec mieliśmy Queen. Coś wspaniałego. A kilka tygodni później miałeś ogromne szczęście i zostałeś przyjęty na Banacha.

– Co tam robiłem?

– Badania dla Instytutu Badań Jądrowych. Nudy. Pokazywałeś mi kilka razy, ale nic z tego nie zrozumiałam. – Coraz szybciej przekładała strony, a ja podziwiałem siebie w roli głównej przy elementach jakieś aparatury, która na oko wyglądała jak droga, skomplikowana linia do pędzenia bimbru. – Już lepiej było w Genewie. Przynajmniej miałam co robić.

Gdy to mówiła, coś faktycznie zaczęło mi świtać. Podróże, sympozja i badania nad efektami kwantowymi. W głowie widziałem ludzi, ale nie potrafiłem przypisać nazwisk do twarzy. Trwało to kilka minut. Próbowałem z całych sił, ale miałem pustkę, jeżeli chodzi o detale, i w końcu się tylko zniechęciłem.

– Za dużo wrażeń. – Podrapałem się po głowie. – Czas iść spać.

Położyliśmy się w pełnej harmonii, przytuleni do siebie. Przez chwilę naszła mnie myśl o podróżach w czasie, ale odrzuciłem to jako niedorzeczność do kwadratu. Prawie natychmiast zasnąłem.

 

***

 

– Hasło! – Ktoś krzyczał przez mikrofon, sprzęt generował trzaski i piski, a ja nie mogłem zasłonić uszu.

To był ewidentnie pokój przesłuchań. Siedziałem z metalowymi obręczami na szyi, rękach i nogach, przyśrubowany do zimnego, aluminiowego krzesła. Zmuszono mnie, żeby słuchał hałasów i patrzył na białe, oślepiające światło. Byłem emocjonalnie rozbity. Cały czas czułem ruch wokół, ale nie widziałem oprawców, to znaczy widziałem, ale same cienie, z których jeden wydawał się być znajomy. Ciężko było mi się skupić, bo oni, kimkolwiek byli, starali się wywołać ciągły niepokój, i jak dotąd kurewsko dobrze im wychodziło.

Nagle światło zgasło. Zostałem złapany przez ludzi w kombinezonach ze wspomaganiem, którzy w aparatach do oddychania i maskach z diodami wyglądali jak mechaniczne pająki na dwóch nogach, napakowane, odczłowieczone osiłki do odwalania brudnej roboty.

– Hasło!

Rzucili mnie na kozetkę, wyciągnęli ręce i nogi i przykręcili do ramy, z głową niżej niż reszta ciała. Ktoś zarzucił mi na twarz ohydną, śmierdzącą szmatę. Zaczęto polewać mnie zimną wodą. Krztusiłem się i topiłem, modląc się do wszystkich świętych, żeby to się zaraz skończyło.

– Hasło!

Dano mi chwilę spokoju, a potem wszystko rozpoczęło się od nowa.

– Hasło!

– Aaaaaa! – Próbowałem się wyrwać, ale bez powodzenia.

– Hasło, ty kurwo!

Nie wiem, ile to trwało. W końcu byłem gotów sprzedać własną matkę, byle tylko przestali, i naprawdę chciałem podać to cholerne hasło, sęk w tym, że go nie znałem.

– Buziaczek raz dwa trzy. – Głos brzmiał znajomo i obco, i mógł należeć do kogoś innego, ale nie byłem w stanie tego stwierdzić, bo nie czułem ust ani twarzy.

– Hasło!

– Pierdol się, bez myślnika i spacji.

– Hasło!

– Wpierdalator.

– To nie ma sensu. – Nowy głos był inny, znacznie bardziej przyjemny dla ucha. – Tak się możemy bawić bez końca.

Zdjęto mi szmatę i przyłożono małą, przezroczystą maskę. Jeden z żołnierzy cały czas ją mocno przyciskał, ja wstrzymywałem oddech i szarpałem się, w końcu jednak musiałem się poddać. Zasnąłem.

 

***

 

– Kochanie! Kochanie! Obudź się! Znów miałeś koszmary? – Wera leżała przy mnie, a ja ciężko oddychałem, cały mokry i śmierdzący.

– Tak. Śniło mi się, że ktoś mnie przesłuchuje.

– Krzyczałeś przez sen. Ale to tylko zły sen. – Otarła mi twarz i przytuliła mnie do piersi. – Ze mną jesteś bezpieczny.

– Która godzina?

– Już prawie piąta.

– Jak to dobrze, że nie muszę iść do pracy.

– Doktor dał ci cały miesiąc zwolnienia.

– To bardzo miłe z jego strony.

– Wiesz, ile nas to kosztowało? Ale nie przejmuj się. Dla ciebie wszystko, co najlepsze.

 

Kilka dni później

Byliśmy w centrum handlowym. Pojechaliśmy samochodem i odwiedziliśmy kilka sklepów, potem miałem serdecznie dosyć i chciałem wracać. W obie strony prowadziła Wera, a ja cały czas analizowałem ubrania i zachowania ludzi.

Niektórzy odwracali wzrok, zupełnie, jakby chcieli mi coś przekazać. Widziałem też sporo kobiet, w większości wyniosłych, w wyzywających ubraniach albo z luksusowymi torebkami dla plebsu, z toną glazury na twarzy i karykaturalnie sztywną i sztuczną postawą, mającą pokazać i udowodnić, w jakim żyją dobrobycie.

Niby wszystko było w porządku, ale każdy grał tam jakąś rolę, a ja nie czułem się zbyt dobrze, a mówiąc dokładniej miałem wrażenie, że jestem ubogim krewnym albo ostatnim okazem egzotycznego owada, dinozaurem, na którego wszyscy się gapią.

Po powrocie zamknąłem się w łazience. Patrzyłem, jak drżą mi ręce, i myślałem, że coś tu mocno nie gra. Przez ostatnie kilka dni byliśmy na spacerach, ale nigdy nie wychodziliśmy poza osiedle, do tego wszystko i wszyscy wydawali się obcy. Nie znałem najbliższych sąsiadów, to znaczy raz poszliśmy w odwiedziny, ale rozmowa była niesamowicie drętwa, i brakowało tematu dzieci, choć w mieszkaniu była masa ich zdjęć. To wyglądało na mocno wyreżyserowane, zupełnie jak w „Hibernatusie” z Louis de Fines, a świadczył o tym paniczny strach Wery, gdy chciałem zejść do spożywczaka na rogu czy wynieść śmieci.

No i byłem jeszcze wiecznie zmęczony. Czułem, że mało śpię, a moje ciało jest sztucznie podtrzymywane. Miałem regularnie koszmary, a w szczególność powtarzał się jeden, ten z torturami. Uznałem, że moja kochana żona musi dodawać coś do jedzenia, narkotyki, a może jakieś ziółka czy psychotropy, cholera wie. Przemawiało za tym to, że nie chciała, żebym gotował, wykręcając się tym, że mam się nie męczyć.

– Mateusz! Długo jeszcze!? Ja muszę!

– Już idę! – Spuściłem wodę, obiecując sobie, że muszę znaleźć jakiś sposób, żeby przeszukać szafki w kuchni.

 

Godzinę potem

– Kim pan jest? – Siedziałem przy stole w dużym pokoju i patrzyłem na mężczyznę o wschodnich rysach twarzy.

– Gienadij, pański zastępca.

– To znaczy?

– Pracujemy, to znaczy pracowaliśmy przy projekcie cewek wysokich energii. Szefie, nie wygląda pan zdrowo.

– Spać nie mogę – mruknąłem. – Co tam się stało?

– Wypadek. Pewnie pan wie, że w hali A spadł duży kawał metalu. Kask do wyrzucenia, ale i głowa ucierpiała, tak nam przynajmniej mówili. Była karetka i dochodzenie. No i cały zakład wstrzymano na dwa dni. Wypijmy za zdrowie. – Mężczyzna podniósł dwa kieliszki, do których nalał wódkę, i podał mi jeden.

– Za zdrowie. – Wzniosłem z nim toast, a potem sięgnąłem po butelkę. – I na drugą nóżkę.

– I to mi się podoba!

– Wera! Kochanie! – krzyknąłem do żony. – Chodź tu do nas! Napijesz się z nami!

Po chwili przyszła, niosąc chleb i słoik z ogórkami.

– Wiesz, że nie piję.

– Kochanie, a czy możesz przynieść wino, które zrobiłaś w tym roku?

– Wino? Jakie znowu wino?

– Na pewno jakieś robiłaś. A jak nie, skocz no po butelkę do sklepu.

– Nie ma mowy – burknęła, patrząc na nas, i pogroziła nam palcem. – I nie pijcie już więcej.

– Proszę. To tylko ten jeden raz. – Uśmiechnąłem się do niej i popatrzyłem błagalnym wzrokiem.

– No dobrze. – Wyszła, a my z Gienadijem dokończyliśmy litra, a kilkanaście minut później napoczęliśmy kolejnego.

Mężczyzna miał słabą głowę, niestety nie udało się z niego zbyt wiele wyciągnąć. Siedzieliśmy tak chyba z godzinę, a potem zaczął się zbierać.

– Wera! Wera, kochanie! Odprowadzisz gościa do autobusu?

– No nie wiem – burknęła z przedpokoju.

– Proszę.

– No dobrze.

Oni wyszli, a ja zacząłem przeszukiwać kuchnię, uważając, żeby nie zostawić jakichś śladów. Byłem pijany, ale nie na tyle, żeby sobie nie poradzić. Wiedziałem, że może wrócić w każdej chwili, i dlatego wpierw nastawiłem wodę na herbatę.

Przeszukiwania spełzły na niczym. Nie widziałem zbyt dużo ciekawych rzeczy, w ogóle nie było tam zbyt dużo zapasów, przypraw, sprzętów i innych rzeczy. Byłem w punkcie wyjścia, i musiałem na nowo przemyśleć całą strategię.

– Kochanie! Wróciłam! – Chyba przysnąłem, bo w jednej chwili przysiadłem przy stole, a w drugiej stała tuż przy mnie, serwując herbatę.

– Głowa mi pęka – jęknąłem.

– Nic dziwnego. Musisz poczuć, że każdy grzech ma konsekwencje.

– Jesteś, kurwa, aniołem.

– Wiem. I za to mnie kochasz.

 

Wieczorem

– Dziękuję ci bardzo. Pokazałaś, że liczy się to, jak patrzą na mnie w pracy.

– Bo ja ciebie kocham. – Uśmiechnęła się.

– Ja ciebie też. – Pocałowałem ją i przytuliłem do siebie.

– Przypomniałeś sobie coś?

– Nie wiem. Mam wrażenie, że cała ta bezczynność mnie rozwala. Powinienem jak najszybciej wracać do pracy.

– Nie czujesz się jeszcze zbyt dobrze.

– Idziemy spać?

– Oczywiście.

 

***

 

Leżałem związany na kozetce. Byłem nagi i nie mogłem ruszyć głową, zamkniętą jakby w imadle. Z tej pozycji widziałem każdą rysę na suficie. I drżałem.

Kap. Kap. Kap.

– Hasło!

Było tu zimno jak w psiarni, bo tamci obniżyli temperaturę, a w każdym razie tak mi się zdawało.

Kap. Kap. Kap.

– Hasło!

Chciałem coś powiedzieć, ale nawet to mi zabrali.

Uhmmmmm. Uh. Uhhhh – jęczałem przez ohydny, gumowy knebel w kształcie motylka, którego napompowano do granic możliwości.

Kap. Kap. Kap.

– Hasło!

Czas się zatrzymał, a na moim czole z przerażającą regularnością rozbijały się krople zimnej, lepkiej cieczy.

Y. Y. YYYYYY. – Myśli krążyły pod czaszką, bezlitośnie drążoną przez wodę, która spadała z hukiem i siłą wodospadu.

Kap. Kap. Kap.

– Hasło!

Bolało. I pokochałem ten ból i tych, którzy to zrobili.

Yyyyyyyyyyyyyy… – to było nawet przyjemne, a ja żałowałem, że nie zażywałem wcześniej takich rozkoszy.

Mogłem wskazać konkretne kości, ścięgna, mięśnie, a nawet inne miejsca, o których nie miałem pojęcia. Poczułem, że żyję.

 

Następnego dnia

Byłem ledwo żywy. Wyglądałem jak trup, co potwierdziłem w lustrze, czułem się jak gówno i równie kiepsko się zachowywałem. Wera próbowała mnie wspierać, ale to nie wystarczyło, i po kilku przykrych słowach w końcu ustaliliśmy, że razem udamy się do lekarza.

– Mam dla ciebie niespodziankę. – Moja żona zmieniła wtedy strategię i zrobiła się tak miła, aż mnie ciarki przeszły i pomyślałem, że zachowuje się jak pająk, który zaraz zje żywcem swoją ofiarę. – Chodź ze mną.

Przeszliśmy do piwnic, a ona otworzyła kluczami jedno z pomieszczeń.

– To twoje królestwo. – Zapaliła światło.

Zamurowało mnie. Pod ścianą stały dziesiątki starych komputerów i sprzętów, w których większość elementów można było wymienić, naprawić czy polutować. Zacząłem grzebać w pudełkach, ciesząc się jak mały chłopiec, i od razy znalazłem takie perełki jak pierwsza płyta do IBM PC, ta z szesnastoma kilobajtami pamięci, Amiga pięćset i C sześćdziesiąt cztery. Było tego znacznie więcej, nic jednak nie mogło przebić Spectrum plus ani najprawdziwszych monitorów CRT.

– To wszystko działa? – Pokazałem ręką.

– Chyba tak. – Wzruszyła ramionami. – To było twoje oczko w głowie.

– Dlaczego wcześniej mi tego nie pokazałaś?

– Lekarz mówił, że nie możesz mieć za dużo wzruszeń.

– I weź tu zrozum kobiety. Nie masz hobby, źle. A masz, to jeszcze gorzej.

 

Wieczorem

– Dziękuję. – Pocałowałem Werę w czoło. – Tego mi było trzeba.

– Teraz wiem. Widzę, jaki jesteś szczęśliwy.

– A wcześniej nie widziałaś? Pięć lat to szmat czasu.

– Nigdy nikogo do końca nie znamy. Uczymy się całe życie.

 

***

 

Obudziłem się, wpatrzony w ścianę z trójkątami, ale nie takimi wymalowanymi, tylko wystającymi ze ścian. Nie miałem władzy w członkach i nie dałem rady ruszyć nawet głową. Mogłem wodzić tylko oczami, zdając sobie sprawę, że nawet mój język jest nieruchomy. Nie wiem, jak się tu znalazłem, ale sparaliżowano mnie, do tego założono jakąś formę kagańca czy knebla, który nie pozwalał na żadne jęki.

Dotarło do mnie coś jeszcze. W uszach tkwiły zatyczki, wywołujące nie tylko poczucie dyskomfortu, ale przede wszystkim tłumiące odgłosy z zewnątrz.

To było najgorsze.

Siedziałem bez możliwości ruchu w pokoju, gdzie nie dochodziły żadne dźwięki. Zdałem sobie sprawę, że nie słyszę naprawdę nic, nawet żadnego szumu, który towarzyszy każdemu dwadzieścia cztery godziny na dobę. Poczułem prawdziwą panikę. Na czole pojawiły się krople potu. Serce biło szybko, i nie wiem, jak długo to trwało, ale zacząłem być przerażony, gdy jego odgłosy zaczęły mocno rezonować w mojej głowie.

Zrozumiałem, że jestem na dobrej drodze, żeby zwariować.

 

Dzień później

– Co to? – Siedziałem w łazience i usłyszałem głos Wery z przedpokoju.

– Nowy moduł do Leo – odpowiedział jej jakiś męski głos. – Pani podpisze, tu, tu i tu.

Gwałtownie otworzyłem drzwi i spojrzałem na technika, który uśmiechnął się i powiedział „dzień dobry”, a potem zaczął zrywać taśmy z pudła na wózku, robiąc przy tym bałagan.

Podobny element widziałem naprzeciw drzwi wejściowych. To był fragment chmury instalowanej w każdym mieszkaniu, dzięki któremu mieliśmy ciepło, miejsce na dane i nieskończoną moc obliczeniową.

Po nocy byłem tak zły i roztrzęsiony, że nie czekałem, aż skończy, tylko zacząłem przeciskać się do dużego pokoju. Zrobiłem duży krok przez taśmy i papiery, gdy usłyszałem podejrzane hałasy. W lustrze zobaczyłem, jak mężczyzna bije Wierę, a ta upada na ziemię. Chciałem interweniować, ale poczułem ukłucie. Momentalnie zrobiło mi się słabo. Zacząłem słaniać się na nogach, i prawie upadłem, resztką świadomości rejestrując, że skrzynia otworzyła się i wypełzł z niej diabeł.

– Od-dy-chaj. – Słowa słyszałem jakby za mgłą, i choć wszystko falowało, byłem pewien, że ktoś mnie podtrzymał i założył gogle i maskę, zupełnie taką jak w samolotach, ze śmiesznymi gumkami i małym zbiornikiem na tlen.

Wepchnięto mnie do środka pudła. Otoczyła mnie lepka, gęsta substancja, prawdopodobnie żel. Napastnicy zamknęli pokrywę, a ja poczułem się jak w trumnie. Chciałem protestować, ale byłem coraz słabszy. Coś krępowało moje ruchy. W końcu zapadła błogosławiona ciemność.

 

Jakiś czas później

– Obudziłeś się w końcu.

To zdecydowanie nie było mieszkanie na Dobrowolskiej. Panował tu półmrok. Leżałem na łóżku, na skraju którego siedziała Wera. Pachniało tu kobietą, perfumami, kosmetykami, wypraną pościelą, lekami i czymś jeszcze, a mnie zrobiło się niedobrze.

Bły… y… – przekręciłem się na bok, niemal spadając na dół, a ona nic nie pytała, tylko przytrzymała mnie i natychmiast podsunęła mi plastikową miskę.

To nie było zbyt przyjemne, powiem więcej, to nie było w ogóle przyjemne, tylko kurewsko niefajne. Mój organizm zaczął żyć własnym życiem, o niczym mnie nie informując. Leciało ze mnie brązowe gówno, wyglądające trochę jak jabłko na tarce, jakie robiła moja matka. Treść żołądka płynęła, nie bacząc na nic. Cholerstwo śmierdziało i było żrące, do tego pchało się każdym możliwym otworem, czyli ustami i nosem, i wywierało nacisk na oczy, które piekły i mocno łzawiły, chcąc wyskoczyć z orbit.

Ciałem wstrząsały torsje, w głowie miałem dyskotekę, a w paszczy fontannę, który radośnie tryskała we własnym tempie, jakby chciała, a nie mogła, niczym penis w wiadomym momencie, co stwierdziłem z niejakim zdziwieniem, że widzę i kojarzę takie rzeczy.

Trwało to kilka minut, potem była chwila przerwy i wszystko się powtórzyło, i jeszcze raz, i znowu. Nie miałem już czym, ale mimo to nadal chciałem rzygać, czując podbijanie w żołądku, i modląc się, żeby to się zaraz skończyło, a po wszystkim nie miałem już sił, i zwinąłem się w kłębek, cały drżąc.

– Jezu, co oni z tobą zrobili, biedaku. – Jej głos był daleko, a ja chciałem, żeby każdy się ode mnie odczepił.

 

***

 

– To rosół. Z prawdziwej kury. Sama woda.

Przy łóżku stał stół z talerzem i niewielka lampka z przyciemnionym światłem. Obudziłem się i patrzyłem, jak Wera siedzi na krześle i czeka, co zrobię.

– Spałeś cały dzień. Powinieneś coś zjeść.

Nie bolała mnie głowa, ale i tak ciężko mi się myślało. Jej słowa dudniły w mojej czaszce, a ja próbowałem się skupić.

Am am.

Dobre.

Chyba.

– Gdzie? – wychrypiałem, czując zgagę i niesmak w ustach. – I jak?

– Odpowiem. Jak Boga kocham, obiecuję, że na wszystko odpowiem. Ale teraz coś zjedz, na litość boską. Podniosę cię.

– Tak. – Wyciągnąłem ręce, a ona posadziła mnie na łóżku i zaczęła karmić łyżką.

– Już. – W pewnym momencie odepchnąłem ją i przyłożyłem rękę do ust, walcząc z samym sobą.

Podstawiła miskę. Niewiele mi brakowało, ale na szczęście po dłuższej chwili wszystko samo się uspokoiło.

– Chcesz jeszcze?

– Spać. – Ciężko oddychałem, wciąż czując problemy w żołądku.

– Jasne. – Odstawiła miskę, odwróciła przepocone poduszki i kołdrę, poczekała, aż się ułożę, otuliła mnie i pocałowała w czółko, zgasiła światło i wyszła.

 

***

 

– Widziałem, jak cię uderzyli. Dobrze się czujesz? – Tym razem byłem znacznie silniejszy.

Siedziałem na łóżku, a Wera była znów obok mnie.

– O nie. Nie mnie widziałeś, tylko moją siostrę, czarną owcę rodziny, bliźniaczkę Maszę.

– Siostrę? To jakaś sztuczka? – Cofnąłem się gwałtownie, jakby instynktownie przed nią uciekając.

– To ja, Wera, ta prawdziwa. Pamiętasz, jak przyszłam do ciebie pierwszego dnia? I powiedziałam, że pomagam postrzelonemu naukowcowi, który tam mieszka? Mieliśmy całkiem udany seks, i na koniec wszystko przyjęłam.

– Taaa. Powiedzmy, że to ty – mruknąłem.

– A kto inny, głuptasie mój?

– To co z nią? Z tą całą Maszą, Kaszą, czy jak jej tam?

– Nikt jej nie zabił, jeżeli o to pytasz.

– Gdzie jestem?

– U mnie.

– U ciebie?

– Tak. Mieszkanie Hipolita już nie istnieje, więc jesteś u mnie.

– A on?

– Leży w drugim pokoju. Nie obudził się jeszcze ze śpiączki.

– Gdzie jest to u mnie?

– W bezpiecznym miejscu. Pod ziemią. I mam coś dla ciebie.

Wyjęła telefon z kieszonki i odtworzyła film z drona.

– Oni doskonale wiedzieli, po co przyszli. To była dywersja. Pierwsza grupa została zaskoczona wybuchem bomby pułapki. Cały blok złożył się jak po wybuchu gazu. – Pokazała na ruiny dziesięciopiętrowego bloku. – Potem weszli z koktajlami, miotaczami ognia i bronią krótką. Rozpoczęła się regularna bitwa. Przegraliśmy, bo było ich dużo. Szacujemy, że w całej bitwie uczestniczyło około tysiąca osób.

– Skoro chcieli mnie żywego, to chyba powinni wysłać komandosów.

– I wysłali. Do tego mieli inteligentne drony i gaz. Niestety nie przewidzieliśmy, że w naszych szeregach jest aż tylu zdrajców. Wszystkie plany zawiodły.

– Wera, a ty? Skąd ty właściwie jesteś? Dobrze mówisz po polsku, ale chyba się tu nie urodziłaś.

– Z Ukrainy. Przyjechałam, gdy nadszedł wielki głód.

– To znaczy?

– Korporacje tak nam zaczęły pomagać, że nie można było zboża wysiać.

– Nic nie rozumiem.

– Przyszli po wojnie z Putlerem i dali wszystko, z maszynami i nasionami, a rok później pilnowali, żebyśmy nic z tego nie mieli.

– Żartujesz chyba.

– Chodziło o patenty. Każdy podpisał, że każde ziarenko można wysiać tylko raz. Przyprowadzali milicję, ta brała łapówki, a i tak robiła naloty, szukając zapasów.

– I co było potem?

– Protesty na niewiele się zdały. A później zaczęli zabierać dzieci. Chodziła fama, że do burdeli. – Otarła twarz ręką. – I dobił nas upadek kryptowalut.

– To znaczy?

– Po latach wyszło, że wiele z nich było przekrętem, piramidą finansową, która nabijała kieszenie tylko niektórym. Twórcy pieniędzy na starcie generowali za bezcen dużo środków, a gdy waluty były popularne, rzucali wszystko na rynek, grając na osłabienie i wykupując towary. U was było tak z kredytami we frankach.

– Bardziej z portfelem Sakoshiego w dwudziestym czwartym – mruknąłem i zmieniłem temat, widząc, że się rozkleja. – A gdzie my właściwie jesteśmy? W jakiej dzielnicy?

– Na Bemowie. – Otarła oczy ręką.

– Czy możemy wyjść na powierzchnię? Chcę pooddychać prawdziwym, świeżym powietrzem. Zebrać myśli.

– Odradzam. Zdecydowanie odradzam.

– Przez ostatnie dwa tygodnie żyłem z twoim sobowtórem. Na razie jestem skołowany. Jeżeli to ma dobrze działać, to musi mieć równowagę. – Pokazałem palcem na głowę.

– Rozumiem.

– Ale wpierw pokaż nauczyciela.

– Jasne. Chodźmy.

Wstałem i założyłem podany przez nią szlafrok i klapki kuboty. Przeszliśmy do drugiego pokoju, gdzie przy łóżku Hipolita siedział znany mi mężczyzna.

– Mikołaj. Przepraszam za zastrzyk, ale nie mieliśmy wyboru. – Podniósł się i wyprostował jak struna, podając mi rękę. – Torturowali ciebie w nocy, a w dzień byłeś pod stałą obserwacją. Traciłeś zmysły. Trzeba było szybko działać, bo nagle zacząłeś się rozklejać.

– To wtedy podrzucili mi te wszystkie komputery – mruknąłem, próbując skojarzyć fakty.

– Tak. Kij i marchewka. – Mężczyzna kiwnął głową.

– Czyli te koszmary to nie był sen.

– Niestety.

– O jakie hasło im chodziło?

– Wasze wyniki zostały zaszyfrowane. Mam nadzieję, że ich nie straciliśmy.

– Ale ja naprawdę nic nie pamiętam – jęknąłem i podrapałem się po głowie. – Jakie wyniki?

– No i dupa blada – skomentował i poklepał mnie po ramieniu. – Ale nic się nie martw. Tu sami swoi. Świat się na tym nie kończy.

– Kim pan właściwie jest? I dlaczego nie było was wcześniej?

– Ochroniarzem. Pełnię przy nim dyżury. – Pokazał na Hipolita. – A co do terminu, to trzeba było wszystko przygotować.

– Czy coś mu grozi?

– To standardowa procedura.

– Aha. – Moja mina nie była najmądrzejsza, ale nie rozwijał tematu. – Jaki jest jego stan?

– Raczej stabilny. – Wera wzięła Hipolita za rękę. – I to jest dobra informacja. Jest też ta zła. Lekarz podejrzewa gaz paraliżujący. Nie mamy antidotum i sami musimy go karmić dożylnie i walczyć z odleżynami. Dobrze, że chociaż oddycha.

– I co mam teraz robić?

– Na razie odpoczywać. Na pracę przyjdzie jeszcze czas.

– Mogę wyjść na świeże powietrze?

– Tutaj tak. Mamy kilka miejsc z lustrzanymi szybami. Chodź.

Przeszliśmy schodami dwa piętra wyżej i znaleźliśmy się w niewielkim, choć dobrze wyposażonym, nowoczesnym mieszkaniu.

– Jest tu elektryczność?

– Jest, ale wyłączona. Nie możemy się wyróżniać.

– Możesz mi dać coś do czytania?

– Masz. – Podała mi tablet ze stolika. – I odpoczywaj.

I tak właśnie znalazłem się w pokoju na pierwszym piętrze i patrzyłem przez okno na piękny, boży świat. Byłem rozparty w wygodnym fotelu, z kocem na nogach i kawą z boku, moje szczęście nie trwało jednak zbyt długo. Po mniej więcej godzinie obraz na tablecie zmienił się sam, i zobaczyłem znajomą twarz.

– Musimy się spotkać. Tylko bez nazwisk proszę.

– Dlaczego miałbym panu wierzyć?

– Czterdzieści dwa sześćdziesiąt dwa czterdzieści dwa.

– Co to niby jest?

– Sam pan dał mi ten kod. Proszę się zastanowić. Przesyłam wytyczne.

Po chwili tablet zapiszczał, a ja zobaczyłem dosyć szczegółową listę kolejnych punktów mojej ucieczki. Przejrzałem je, a potem wykasowałem. Przy okazji dowiedziałem się o kamerach w tym apartamencie, chwilowo wyłączonych, ale jednak. Dodatkowo przeczytałem materiały o reaktorze. Zrozumiałem, że Wera też mogła być czyjąś agentką. Postanowiłem ją obserwować i dopiero wtedy uciec, do tego chciałem mieć pewność, że cały ten plan nie wygląda jak jedna, wielka improwizacja. Normalnie nie miałem nic do prowizorek, ale tym razem chodziło o moje życie i zdrowie.

 

Kilka dni później

– Hasło. – Nieznany mężczyzna był śmiertelnie poważny i celował do mnie z pistoletu.

– Tylko świnie siedzą w kinie. – Ja również trzymałem go na muszce, co nie było takie trudne i sugerowało, że to nie był mój pierwszy kontakt z bronią. – Odzew.

– Pan się nie wygłupia.

– Odzew.

– A karasie na kutasie. Zadowolony?

– I?

– Ja brzoza, ja brzoza, ty grab. Długo na pana czekaliśmy. – Człowiek wysłany przez Hipolita uśmiechnął się.

– Musiałem zostawić porządek. – Opuściłem broń, gdy on zrobił to samo. – Utulić dzieciaki do snu.

– Domyślam się. Już chodźmy.

Przeszliśmy jednym z wielu kanałów. Dotarliśmy do niewielkiego laboratorium, gdzie zobaczyłem znajomą twarz.

– Dzień dobry, panie Mensztej. – Podałem mu rękę. – I znów się spotykamy.

– Tak.

– I co teraz?

– A co ma być? Będziemy pracować nad reaktorem. Jak za starych, dobrych czasów. – Zatarł ręce. – Tym razem w znacznie większej tajemnicy. Muszę panu powiedzieć, że nie wierzę już Hipolitowi.

– To on nas zdradził?

– Niedobra o tym mówić, niedobra.

– Muszę się jeszcze raz zapytać. Dlaczego miałbym panu wierzyć?

Mężczyzna bez słowa zaczął rozpinać koszulkę. Zobaczyłem w jego ciele, centralnie w klatce piersiowej, mój reaktor, a właściwie coś, co było podobne do modelu koncepcyjnego, ale różniło się wieloma drobiazgami. Cofnąłem się przerażony tym, co to może znaczyć.

– Pańskie wynalazki dużo znaczą dla całej ludzkości. Wysłał mnie pan z przyszłości, żebym pomógł naprawić kilka rzeczy. Dostałem misję dopilnowania wydarzeń w tym czasie. Miałem… mam wytyczne, żeby udostępnić reaktor tylko Polakom.

– Przyszłości? Nie przeszłości?

– Nie. A dlaczego pan pyta?

– Bo dobrze zapamiętałem pana nazwisko. Żył pan dwadzieścia lat temu.

– A to ciekawe. To musiał być ktoś inny. Albo ja, ale z innej rzeczywistości.

– I tak tego nie kupuję. Dlaczego nie ma pan ze sobą planów? Może nie chciałem ich dać? Albo pan mnie zabił i sam się cofnął?

– Tak. To trochę nielogiczne – przyznał. – Sam tego nie rozumiem. Wiem tylko, że moje najwcześniejsze wspomnienia są sprzed dwóch lat i dotyczą chwili, gdy obudziłem się w jakiejś piwnicy.

– To skąd wiadomo, że reaktor mają dostać tylko Polacy?

– Dane z pendriva, które były przy mnie.

– No i co? Nie potrafił pan odtworzyć projektu? Dwa lata to kupa czasu.

– Nie. Moje oprogramowanie ma dużo elementów humanistycznych i sporo technicznych, ale tu nie wystarcza.

– Oprogramowanie?

– Neuralink. Mam chip. Taki ładny, amerykańskij. – Popukał się w głowę.

– Aha. Skoro to cudo i pendrive nie mają danych, to chyba najlepiej świadczy o tym, że nie chciałem, żeby się udało.

– Podałem hasło. Zrozumiał je pan?

– Hasło zgasło – prychnąłem. – Każdy mógł je wymyślić.

– Ale nie każdy by podał dobrej osobie we właściwym momencie. Nie znam odpowiedzi na wszystkie pytania. – W końcu i on się zirytował. – Wiem tylko, że można było pana przenieść, bo ciało zostało napromieniowane pracą przy cyklotronie.

– Dobra, ale ja nadal czegoś nie rozumiem. Przychodzi pan z przyszłości, gdzie podobno jestem taki znany. A gdyby ktoś mnie zabił? Wtedy by mnie nie było przyszłości, i pan by się nie zjawił.

– Nie jestem fizykiem, ale to mi wygląda na paradoks dziadka. – Uśmiechnął się, drapiąc się po głowie. – To już chyba wielu pisarzy wyjaśniało. Gdy ktoś się cofa, to wszechświat się rozszczepia. A jak jesteśmy w innym wszechświecie, to nie można wymazać tego pierwszego, pierwotnego.

– Podsumowując, mamy scenariusz rodem z kiepskiego SF i nikt nic nie wie. Cudownie. Jak w czeskim filmie.

– No nie do końca. – Podał mi tablet, na którym zobaczyłem znajomą twarz.

– Jam jest pan Bóg twój – usłyszałem z głośników.

Nie wiem, jak to możliwe, ale dokładnie w tym momencie zrozumiałem, że powód upadku cywilizacji zachodu był inny niż się wszystkim zdawało. W równaniach była jeszcze jedna zmienna.

Koniec

Komentarze

Hej 

Jest informacja o kontynuacji, ale liczyłem, że treść będzie bardziej zrozumiała. Zostałem po lekturze z kilkoma niewidomymi. Kim jest bohater? Szpiegiem? Naukowcem? Czemu zachód upadł? Ale to właściwie detale bo główna cześć tekstu jest zrozumiała. Podobały mi się relacje z Werą i jej sprytne zagrywki doprowadzające do nocnych przesłuchań. Same przesłuchania też były sprytne, bo choć towarzyszyły im tortury, to na tyle bez cielesne by bohater na kolejny dzień nie mógł się zorientować, że do nich dochodziło. 

 

Całość przypomina mi słuchowisko Teatrzyk Zielone Oczko ( chyba tak to się nazywało) gdzie były odgrywane niesamowite historie, ale podane w bardzo luźny i przystępny sposób. Twój tekst trochę mi to przypomina – czyta się szybko, przyjemnie i jest na swój sposób dowcipnie. Generalnie forma jest przyjemna w odbiorze i ciekawa, brakuje mi tylko elementów, które by wyjaśniły to co pewnie już opisałeś w poprzednich częściach. 

 

Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Tomaszug, skoro to kontynuacja wcześniejszej opowieści, chyba powinieneś zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć Bardjaskier, dziękuję

 

Cześć regulatorzy, w tytule oznaczam, z którego uniwersum pochodzi tekst, natomiast staram się, żeby każdy z nich (z jednej strony jest to w jakimś stopniu kontynuacja czy uzupełnienie) mógł być traktowany jako oddzielna całość (oczywiście Czytelnik może wtedy nie widzieć lub nie zrozumieć wszystkich wydarzeń i wątków, ale poniekąd coś za coś), a mówiąc inaczej mamy tu sytuację jak np. z “Gwiezdnymi Wojnami” – masz ileś części, ale trudno powiedzieć, że któraś z nich to fragment.

Gdyby to były np. pojedyncze sceny (zupełnie wyrwane z całości), wtedy zgoda – jest to fragment.

OK, Tomaszu, rozumiem.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka