- Opowiadanie: fanthomas - Piękno i prawda

Piękno i prawda

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Piękno i prawda

Po estradzie biegały półnagie boginie, których piersi przyozdabiały jedynie morskie rozgwiazdy. Dużo było teatralnych póz, muzyki, hałaśliwych piosenek i tańców. Nie podobała mi się tego typu jarmarczna rozrywka, publiczność za to momentami naprawdę głośno rechotała na widok jakiegoś mało zabawnego gagu. Siedziałem akurat w pierwszym rzędzie, więc jednej z artystek od razu rzuciło się w oczy moje niezadowolenie, a jako że popularne w owym czasie było łamanie czwartej ściany, kobieta zeszła ze sceny niczym anielica zstępująca z nieba i usiadła mi na kolanach.

– Skąd ta ponura mina? – zapytała, łapiąc mnie za krocze.

– Mam się śmiać tylko dlatego, że inni tak robią? – odparłem, próbując się wyswobodzić.

Ona tymczasem wyciągnęła spod siedzenia maskę. Było to oblicze błazna, wykrzywione w chytrym uśmieszku. Założyła mi ją na twarz, mówiąc:

– Niestety życie to sztuka kompromisów.

Potem boleśnie wpiła się zębami w moją wargę, tak mocno, że czterech ochroniarzy musiało ją odciągać. Ja natomiast głośno się śmiałem, nieważne, że krew kapała mi na nowiutkie białe spodnie, tworząc na nich plamę z testów Rorschacha. Publiczność podchwyciła to i po chwili przez salę przetoczyła się salwa śmiechu, zakończona brawami i owacjami na stojąco. 

Ściągnąłem maskę. Momentalnie boginie zmieniły się w zwyczajne kobiety, stare i brzydkie. Ich piersi zwisały do samej ziemi i przypominały worki wypełnione piaskiem. 

Co właściwie wtedy się wydarzyło? To nie była zwyczajna magia spektaklu. Uświadomiłem sobie to dopiero później, kiedy ponownie porzuciłem siebie i stałem się Arlekinem.

Kolombinę poznałem jakiś czas potem, kiedy przebywałem na jednym z tych wytwornych przyjęć, podczas których można spotkać wielu napuszonych bogaczy, ale i piękne kobiety. Pomiędzy gośćmi krążył rzucający się w oczy garbaty starzec, który przypominał gargulce na dachu teatru Grand Guignol.

– Co podać, proszę pana? – zapytał skrzypiącym głosem. Kiedy otwierał usta dźwięki z nich wylatujące brzmiały jak te, które wydają uchylane na oścież nienaoliwione drzwi. Jedną z rąk miał nienaturalnie wygiętą. Trzymał w niej tacę z kieliszkami pełnymi szampana. Chyba tylko cudem nie rozlał zawartości. Pokręciłem głową i odparłem:

– Co to za pytanie, skoro oferujesz tylko szampana?

– O nie, mój drogi przyjacielu… Zwą mnie Poliszynel, ale to tajemnica. A teraz zdradzę ci drugą, o której nikt nie wie, nawet ja sam. W moim garbie znaleźć można znacznie więcej.

Odebrałem to jako błazeńskie popisywania i już miałem zdzielić go przez głowę jego tacą, ale wtedy przypomniałem sobie o masce. Wyjąłem ją z kieszeni i założyłem.

– Pokaż mi swoje towary – powiedziałem. Uśmiech na mojej twarzomasce wydawał się szczery.

Poliszynel zaprowadził mnie na ubocze, z dala od hałaśliwego tłumu, po czym wyciągnął z garba niewielką ampułkę.

– To moja przyjaciółka. Nazywam ją Fiolka-Jolka. Fikuśnie, prawda?

– Nie interesuje mnie opakowanie, lecz zawartość. Co w niej jest?

– Widzę, że trafił mi się poważny biznesmen. W środku znajdziesz, drogi przyjacielu, prawdziwy i bynajmniej nie fałszywy eliksir miłości. Dzięki niemu możesz sobie zaskarbić uczucie dowolnej z panien na tym balu.

Rozejrzałem się. O ile wszystkie damy wyglądały przecudnie w swych bajecznych kreacjach, o tyle prawdziwe piękno biło tylko od jednej z nich. Miała na szyi pieprzyk w kształcie krowiego wymiona.

– Wybieram tamtą – powiedziałem, bardziej do siebie, niż do starca.

– Cudownie! Oznacz odpowiedni kieliszek swoim pocałunkiem, a potem wlej do niego zawartość fiolki. Podam go tej pięknej damie, która już na zawsze będzie twoja.

Wiedziałem, że nie ma nic za darmo, więc od razu zapytałem o cenę.

– Chcę tylko jeden włos z twojej głowy – odrzekł.

– Dziwna to oferta, ale byłbym głupi, gdybym odmówił.

Akurat jakiś włos pałętał mi się na kołnierzu mojej nowiuśkiej białej koszuli, którą założyłem po raz pierwszy, więc zdjąłem go i podałem Poliszynelowi. Och, jakże się ucieszył, zaczął tańczyć i wywijać hołubce, aż kilka kropel szampana opuściło kieliszki i wylądowało na moim ubraniu, tworząc na nim plamy jak z testów Rorschacha. Na ten widok dopadła mnie głupawka, nie mogłem powstrzymać śmiechu, który gromadził się w moim wnętrzu. Nie zwlekając, dołączyłem do barwnego korowodu, który utworzył się dookoła nas. W  porę jednak przypomniałem sobie o niedomkniętej wciąż transakcji i powróciłem do starca, który już próbował uwieść kolejnego klienta.

– Kolego, a nasza umowa? – zagaiłem, odrywając go od rozmówcy.

– A tak, byłbym zapomniał.

Znów zabrał mnie na ubocze i podał fiolkę. Postąpiłem według instrukcji, choć chyba coś pomieszałem, bo najpierw pocałowałem starca, potem ampułkę, a na końcu kieliszek i mało brakowało, a wlałbym eliksir miłości do własnego gardła. Zreflektowałem się jednak widząc przerażenie na twarzy Poliszynela, który już wyciągał dłoń by w porę mnie powstrzymać, ale potem przypomniałem sobie co i jak.

– Doskonale! – wykrzyknął tak głośno, że parę stojących bliżej osób aż się obejrzało, po czym dodał nieco ciszej: – Teraz wskazana przez ciebie dziewczyna stanie się twoją seksualną niewolnicą.

– Zaraz, a czy to… – zacząłem, ale pomyślałem, że w sumie nie powiedział o jaką miłość chodzi, czy tylko duchową, czy wręcz przeciwnie. Nie przeszkadzało mi nawet, że wrzucił do wskazanego kieliszka mój włos.

Nie przewidziałem zamierzeń starca, bo skąd niby miałem znać jego plany? Po tym jak piękność, którą wybrałem upadła i zaczęła wić się w konwulsjach, parę kropel niepokoju wsączyło mi się do serca. Ktoś rzucił, że biedaczka dostała wyjątkowo silnego orgazmu i wszyscy głośno się roześmiali. Wtedy Poliszynel wskazał mnie palcem i krzyknął:

– To on! Widziałem jak dolewał truciznę do kieliszków.

Słysząc te słowa, biesiadnicy wpadli w panikę. Kilka osób, myśląc, że także padło ofiarą truciciela, przewróciło się, a ich twarze zsiniały, z ust zaś zaczęła wydobywać się piana.

– Nie, nie – zreflektował się Poliszynel. – Proszę się nie bać. Trucizna była tylko w jednym kieliszku.

Na te słowa ci którzy omdleli, momentalnie odzyskali siły. Zwrócili w moją stronę swe groteskowe oblicza. Wiedziałem, że wpadłem w tarapaty, ale maska na mojej twarzy tłumiła wszelkie złe emocje. Roześmiałem się im prosto w twarz, co jeszcze bardziej spotęgowało ich wściekłość.

– No co, chyba mu nie wierzycie? – rzuciłem, chichocząc.

Uznali mnie za wariata, co gorsza niebezpiecznego. Nie wiadomo skąd pojawili się policjanci, jakby czekając, aż rozpęta się jakaś afera, którzy mnie obezwładnili i wyprowadzili w kajdankach. Po serii ultranowoczesnych testów z wykorzystaniem plam Rorschacha stwierdzono, że jestem niepoczytalnym i niepiśmiennym szaleńcem i osadzono w zakładzie dla obłąkanych.

I tu mogłaby się zakończyć ta historia, a resztę dopowiedzielibyście sobie sami, ale hart ducha i wrodzona skromność sprawiły, iż udało mi się przetrwać w tym dziwacznym miejscu dziewięć długich miesięcy, w trakcie których powiłem troje synów i dwie córki, znosząc upokorzenia ze strony sióstr Ratched i eksperymenty doktora Frankensteina, testującego moje kończyny i narządy wewnętrzne, aż w końcu, niczym hrabia w żelaznej masce Monte Christo, uciekłem, ścigany przez sforę wygłodniałych kocurów i rozgorączkowanych sodomitów, by odetchnąć upragnionym powietrzem wolności i udowodnić swoją niewinność. Może trochę podkoloryzowałem, po prostu mnie wypuścili.

Spotkałem Kolombianę w kilka tygodni po tym jakże radosnym nowym otwarciu, na targu rybnym, gdzie kupowała perfumy dla swojego narzeczonego. Na twarzy nosiła maskę, czym od razu zwróciła na siebie moją uwagę i pewnie nawet bym jej nie poznał, gdyby nie charakterystyczny pieprzyk w kształcie krowiego wymienia.

– Czy może mi pan doradzić, które wybrać? – zapytała, być może biorąc mnie za jednego ze sprzedawców. Co prawda cuchnąłem rybą, ale tylko trochę.

– Ja bym wybrał te. – Wskazałem na makrelowe. – Pani wybranek serca musi być prawdziwym szczęściarzem.

– O tak, to najpiękniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek spotkałam. Na imię ma Poliszynel. Poznaliśmy się, gdy uratował mnie na balu, po tym jak jakiś niegodziwiec próbował mnie otruć. Dał mi tę maskę, zapewniając, że dopóki jej nie zdejmę, nie umrę.

Nie wierzyłem własnym uszom. Ten garbaty staruch w jej oczach jawił się jako najpiękniejszy facet na świecie. Nie chciałem już więcej słuchać tych bredni. Odszedłem pospiesznie, nawet nie mówiąc do widzenia. Jak ona mogła pokochać takiego okropnego brzydala, na dodatek czarny charakter całej tej opowieści, który oszukał mnie i oskarżył o trucicielstwo. Obiecałem sobie, że mu tego nie daruję, ale cóż mogłem zrobić? Gdybym tylko wykazał się jakąkolwiek agresją i choćby spoliczkował dziadygę, oddałbym się błyskawicznie ponownie w ręce stróżów prawa, gdyż musiałem przez dziesięć lat unikać jakichkolwiek przestępstw i dopiero po tym czasie wszystkie winy zostaną mi odpuszczone, odpukać w niemalowane.

 Znów założyłem maskę, której dotyk był niczym  pieszczoty kochanki.  Od razu całe to spotkanie wydało mi się groteskowo zabawne i zacząłem chichotać, aż wszyscy na ulicy się na mnie oglądali. Od tamtej pory już nie ściągałem maski, chodziłem w niej, spałem i cudzołożyłem. Stała się dla mnie narkotykiem. Wiedziałem, ze gdy tylko ją zdejmę, świat znów stanie się szaro-bury i smutny. Na dodatek zbliżał się Black Monday, więc tym bardziej nie miałem zamiaru pogarszać sobie nastroju.

Aż w końcu w jednym z zamtuzów, zupełnym przypadkiem, podsłuchałem rozmowę dwóch starców, którzy dobrze znali Poliszynela i objawili mi niechcący całą prawdę.

– Bez tej maski, nigdy by go nie pokochała. Przecież to taki sam stary piernik jak my. Wmawia jej, że jak ją ściągnie, to umrze. Dziś biorą ślub. Głupia dziewucha.

A więc to tak! Starzec otumanił ją tak samo jak mnie. Maska sprawiała, że dziewczyna widziała świat w krzywym zwierciadle, a zapewne ci najbrzydsi wydawali jej się szczególnie urodziwi. Turpizm w najczystszej postaci.

Pobiegłem do kościoła, przed którym zebrał się spory tłum. Ceremonia już się rozpoczęła. Musiałem ich powstrzymać, nim na zawsze połączą się węzłem małżeńskim, ale czułem, że nie zdołam tego zrobić, gdy będę w masce. Zrzuciłem ją. Nigdy więcej żadna magia nie będzie mną sterować! Przecisnąłem się pomiędzy gapiami i sekciarzami wykorzystującymi odpowiedni moment, by rozdawać ulotki i wszedłem do kościoła akurat w momencie, gdy kapłan pytał:

– Jeśli ktoś ma jakieś zastrzeżenia, niech odezwie się teraz albo…

– Ja!- krzyknąłem. – Ja mam!

 

– Kontynuujmy – syknął Poliszynel, a moje wołania zagłuszył chór cherubinów. Nie zamierzałem jednak odpuścić. Widziałem, że kilka osób wyciąga ręce, by mnie powstrzymać, a za mną biegnie kilku osiłków. Nie zdążyli jednak mnie dogonić. Wpadłem na parę, przewróciłem Kolombianę i jednym szarpnięciem uwolniłem jej piękną twarz od tej ohydnej maski.

– Głupcze! – wrzasnął Poliszynel. – Coś ty zrobił? Bez niej ona umrze!

– Nie słuchaj go. On kłamie. To wichrzyciel. Mąci nam w głowach.

Pocałowałem Kolombianę, co wywołało falę oburzenia pośród zebranych. Potem porwały mnie silne ramiona i odciągnęły od dziewczyny. Wtedy do kościoła wkroczyli dwaj starcy, podtrzymując się wzajemnie, by nie upaść i wyjawili zgromadzonym całą prawdę o Poliszynelu i jego machinacjach. Kolombiana popatrzyła ze zgorszeniem na Poliszynela.  Pozbawiona maski zobaczyła, że wcale nie przypominał księcia na białym koniu.

– Ty obrzydliwy stary dziadu – powiedziała. – Dopiero teraz przejrzałam na oczy.

Tłum wreszcie zwrócił się przeciwko staruchowi, na nic się zdały jego próby manipulacji słownej. Kolombiana zaś podbiegła do mnie, podziękowała za ratunek, złapała za rękę i razem opuściliśmy kościół.

– Niech żyją państwo młodzi – wykrzyknął ktoś i obrzucił nas konfetti.

Nie próbowałem wyprowadzać nikogo z błędu. Cieszyłem się chwilą u boku ukochanej. W pewnym momencie stanąłem na masce, którą wyrzuciłem. Podeptałem ją. Nie była mi już do niczego potrzebna.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Hej, dziwna historia :). Ale nie mam wątpliwości, że taka miała być ;) Podobają mi się nawiązania w tekście oraz tajemnica Poliszynela. Trochę zbyt nachalnie wychodzi nawiązanie do masek. Humor też jest raczej specyficzny ale ogólnie podobało mi się :) Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Oj, coś mało komentarzy, dziękuję za te nieliczne, ale niepokoję się, zadając sobie pytanie, czy opowiadanie jest aż tak złe?

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

Hejo, 

 

dobrze się bawiłem. Opowiadanie jest szalone i to moim zdaniem dobrze. Swoją dziwnością intryguje i sprawia, że chce się je czytać. Super wyszło! 

Dziwne że jest tak mało komentarzy. 

 

Pozdrawiam 

Kto wie? >;

Miałam nadzieję, że piękność po zdjęciu maski zamieni się w brzydala (bo przecież nie uroda w zyciu najważniejsza) i pokocha dziadygę. Niestety nie wszyscy mogą być szczęśliwi jak Fiona i Shrek:) Miło się czytało. Pozdrawiamsmiley 

Cześć Anonimie!

 

W ogólnym rozrachunku opowiadanie mi się podobało. Przyjemnym doznaniem czytelniczym było podążanie za narratorem w przeżyciach/wizjach, które zaserwowała mu maska. Barwny i lekki język też uważam za duży atut, dzięki temu czytało się płynnie.

 

W zasadzie jedynym zgrzytem pod względem językowym był nieszczęsny “Black Monday” na koniec, jakoś tak mi nie pasowała ta nazwa, jest chyba zbyt nowoczesna w stosunku do reszty tekstu.

 

Pod względem fabularnym mam poczucie, jakby ktoś mnie nagle wyrzucił z lokalu w środku dobrej przygody. Do momentu, gdy narrator poznaje plan Poliszynela przy okazji podsłuchania dwóch starców tempo opowiadania jest właściwe i adekwatne do wydarzeń. A potem nagle w kilku zdaniach wszystko się kończy i pozostaje poczucie niedosytu. Wydaje mi się, że kilka dodatkowych znaków mogłoby zdziałać tutaj cuda :)

 

Pozdrawiam i życzę powodzenia w konkursie!

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Spoko tekst. Było trochę śmiesznego! :)

 

Powodzenia w konkursie!!!

Jestem niepełnosprawny...

Kilka ciekawych zabiegów, karnawałowe maski, Poliszynel, nieco pokręcona fabuła,  całkiem dużo interesujących elementów. Początek trochę w pierwszej chwili mylący (opis bogiń na scenie, potem założenie maski, potem po zdjęciu okazuje się, że boginie są brzydkie) a końcówka nieco pospieszna, ale poza tym dobrze się czytało. Powodzenia! :) 

Mam wrażenie, Anonimie, że pełnymi garściami czerpałeś z zaleconych wzorów, ale choć naczerpałeś wiele, Twoja historia okazała się dla mnie mocno męcząca, mało zabawna i jakoś nie zdołała przypaść do gustu.

 

wy­cią­gnął z garba nie­wiel­ką am­puł­kę. → …wy­cią­gnął z garbu nie­wiel­ką am­puł­kę.

Tu znajdziesz odmianę rzeczownika garb.

 

W  porę… → Jedna spacja wystarczy.

 

po­wi­łem troje synów… → …po­wi­łem trzech synów

 

Wska­za­łem na ma­kre­lo­we.Wska­za­łem ma­kre­lo­we.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

ni­czym  piesz­czo­ty… → Jedna spacja wystarczy.

 

Wie­dzia­łem, ze gdy tylko ją zdej­mę… → Literówka.

 

świat znów sta­nie się sza­ro-bu­ry i smut­ny. → …świat znów sta­nie się sza­robu­ry i smut­ny.

 

– Ja!- krzyk­ną­łem. → Brak spacji przed dywizem, zamiast którego powinna być półpauza.

 

by mnie po­wstrzy­mać, a za mną bie­gnie kilku osił­ków. Nie zdą­ży­li jed­nak mnie do­go­nić. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałem bez maski. Powodzenia. :)

– Ja!- krzyknąłem. – Ja mam!

Brak spacji po wykrzykniku.

 

Opowiadanie, może z uwagi na panujący w nim galimatias, odbieram nie jako jedną całość, ale garść opowieści. Sama intryga, choć niezbyt wymyślna podobała mi się. maska zmieniająca optykę i podstępny starzec wpisują się moim zdaniem w założenia konkursu. Widać też, że dołożyłeś starań, żeby napisać opowiadanie w stylu commedii dell’arte i za to duży plus.

Natomiast nie podobają mi się detale wielu scen. Powinieneś poprawić opisy dynamiczne, czyli takie gdzie jest dużo bohaterów i dużo się dzieje, bo nie wszystko wychodzi gładko i naturalnie.

Jest też w opowiadaniu taki rodzaj wulgarności, która mnie razi. Natomiast trudno mi specyzować kiedy bawi, kiedy mierzi. Może to kwestia optyki, czyli pokazywania ludzi jako brzydali. Brzydkich myśli bohatera, który nie chce uczucia dziewczyny, tylko seks lalki.

 

Lożanka bezprenumeratowa

Zaskakująca koncepcja. Bardzo zaskakująca! Wykorzystanie znanych elementów/atrybutów komedii dell'arte i splątanie ich z testem  Rorschacha?! No, wow! Tajemniczymi i niezwykłymi drogami chadza twoja wyobraźnia. Skojarzenie odległe, wydawałoby się, ale gdy ubrałeś je w słowa, okazało się, w dziwaczny sposób, celne.  Kolombina, Arlekin, Poliszynel/Jolka-fiolka, Black Monday/ miszmasz osobowości, rozmaitość postrzegania, dewiacje, szpital psychiatryczny, lekceważenie upływu czasu – poszalałeś niczym Dysonans poznawczy, tyle, że zrobiłeś to w doskonałym stylu. (Nie czuj się urażony tym porównaniem – lubię gościa i z masochistyczną przyjemnością czytuję jego „wrony” – poziom absurdu i totalne lekceważenie norm wszelakich, doprowadził do swoistej doskonałości).  

Bardzo dobrze napisany, frapująco oryginalny tekst. Kliknę bibliotekę, bo wart jest szerszej publiczności. Pzdr.

Niezłe spiętrzenie wątków. Interesujące zabawy słowami. Ten Poliszynel chociażby…

Nie wszystkie wątki wyjaśniasz, ale niech Ci będzie.

Tekst prezentuje tak męski punkt widzenia, że to musiał napisać facet.

Babska logika rządzi!

Podobało mi się. Intrygujące i niepokojące. Czytając, mimo nagromadzenia absurdu nie nudziłem się. Choć są odwołania do komedii dell'arte, nie ma w tekście żadnych wygłupów ani choćby cienia żartu. Spróbuję odgadnąć, kto jest autorem.

 

Nominuję. Pozdrawiam!

Niezłe. Wprawdzie nie rozumiem, po co był Poliszynelowi włos bohatera, ale historia całkiem-całkiem i opakowana fajnymi ozdobnikami. Trafiły się jakieś zwroty akcji, spodobał mi się motyw masek zmieniających postrzeganie rzeczywistości, wszystko jest przerysowane, groteskowe i absurdalne, czyli jak na moje pasuje do klimatu konkursu. Na uwagę zasługuje też barwny język.

Doklikuję bibliotekę. 

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

 

Ridi, pagliacci, ridi!

 

Moje pierwsze i najważniejsze zastrzeżenie do tego tekstu brzmi – to nie jest komedia. To surrealistyczny horror z ciekawymi motywami, z cokolwiek na siłę (bo horror) wepchanym szczęśliwym zakończeniem, ale komedia – w żadnym razie. Mam nawet wrażenie, że wymagania konkursu stały się dla niego prokrustowym łożem, bo ten tekst nie chce być śmieszny – chce być straszny! Obudowany jest wokół bardzo płodnego motywu masek (dzięki czemu zgarniasz punkty za elementy dodatkowe), poza tym spodobało mi się konsekwentne łączenie testu Roschacha ze śmiechem Arlekina – bieda w tym, że jest to połączenie nie śmieszne, tylko upiorne. Upiorny jest pomysł z eliksirem miłości (są pisarze, którzy tego nie zauważają, albo udają, ale jest), a przyjęcie kojarzyło mi się nieodparcie z teledyskami Poets of the Fall, z ich groteskową atmosferą. Nie do końca udało Ci się osiągnąć taką samą, z powodów językowych, ale w tę stronę tekst wyraźnie dąży.

 

Sporo pustosłowia, a to, jak dotąd, najkrótszy tekst konkursowy; jednocześnie kilka miejsc przydałoby się rozwinąć. Od dwóch trzecich piszesz jakby w pośpiechu, a bohater prawie nic nie robi (dowiaduje się o wszystkim z "przypadkowo" podsłuchanej rozmowy? Miałeś przecież jeszcze czas! I miejsce!). Konsekwencją tego pośpiechu jest zachwianie proporcji. Dlaczego Arlekin zrzuca maskę tak łatwo? Była jego „narkotykiem”, nieprawdaż? Miałeś mnóstwo miejsca na rozwinięcie tego, na jakieś perypetie.

 

Co do rzeczy czysto językowych, sporo jest mętnych, źle się parsujących zdań, choćby to o policjantach, w którym mamy też błędnie użyty imiesłów: policjanci nie mogli się pojawić, czekając – może byli to policjanci czekający (za kulisami), a może pojawili się, jakby czekali, w każdym razie imiesłów oznacza w polszczyźnie jednoczesność. „Kiedy otwierał usta dźwięki z nich wylatujące brzmiały jak te, które wydają uchylane na oścież nienaoliwione drzwi” – to nie jest zgrabne zdanie. Sporo angielskawych konstrukcji („jedną z rąk”), szyk tu i ówdzie dziwny. Konstrukcja „o ile… o tyle” nie bardzo gra w zdaniu o damach. Styl bywa rozchwiany. Brakuje wielu przecinków. Trafiła się jedna czy dwie literówki… a właśnie, raz masz „Kolombinę”, ale potem konsekwentnie „Kolombianę” – dlaczego? A, i – w kształcie wymienia, nie "wymiona". Inna rzecz, że nie bardzo wiem, jaki by to miał być kształt…

 

Przypominam też, że „nosić”, w sensie odzieżowym, jest zawsze habitualne! Jeśli Kolombina akurat miała maskę tego dnia, to nie musiała jej nosić stale – owszem, tutaj nosi, ale o tym dowiadujemy się trochę później.

 

I cóż. Ślub jest, plan jest – tyle że za kulisami – śmiesznie nie jest. Elementy punktowane są podstawą fabuły.

 

Po zwłoki pisz na priv.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka