- Opowiadanie: JulkaZnadBiurka - Obol zmarłych

Obol zmarłych

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

zygfryd89, Żongler, GreasySmooth

Oceny

Obol zmarłych

Wiatr nadszedł późnym południem, przyciągając wraz z sobą chmury, które przysłoniły sierp księżyca. Nic nie szkodzi, pomyślała Szeptunka, dziś taka noc, że ledwie słońce zajdzie, a wschód już się zarumieni, jako i policzki dziewcząt kraśnych, gdy wybrany im przez Starszyznę chłopak wianek ich wyłowi. Kolejny rok z rzędu w Sobótkę zanosi się na deszcz. Lecz nic to. Mech i tak po zmierzchu wilgotny, zaś ziemia ciepło trzyma, jak na ugornik przystało.

Biel, wkoło biel. Pachnące kwiecie bzu okalającego wioskę, wapnowane niedawno pnie drzew, stroje odświętne, drogie, choć dziś nieszczędzone. Tako też niebo białe, skąpane w pochmurnej pierzynie, na horyzoncie jeszcze się nie różowiące, choć niedawno o tej porze świat spowijał się w ciemności.

Dziesiątki młodych, klaszczących w rytm muzyki. Ktoś skoczył nad ogniskiem. Pij, nie zbraknie! dobiegło do Szeptunki bełkotliwe wołanie. Gdyby była na miejscu adresata ów słów, nie omieszkałaby odmówić. Nie w taki dzień.

Nie w Noc Kupały.

Świerszcze wtórowały ciżbie, konkurując z rechotem żab. Daremnie, kakofonia śpiewu, krzyków i coraz mniej zgrywających się instrumentów, zagłuszała naturę. Rzeka niosła w stronę grodu jedynie przyśpiewki, które jednych przyprawią o rumieńce, innych o niesmak, jeszcze innych o pogardę, a tych pozostałych – o zazdrość.

– Pora na wróżby! – zarządziła raźnie Szeptunka, a rozśpiewane usta zebranych przymknęły się na jej widok, układając w szczere uśmiechy. – Białki, ściągnijcie wianki! Młodziki na pomost! Będziem słuchać, co wam Dola przyszykowała.

Szeptunka powtarzać się nie musiała. Młodzi chętnie i z determinacją zajęli przynależne im miejsca. Ktoś dał komuś kuksańca, ktoś zachichotał, szeptał, spekulował. Spojrzenia niektórych par natrafiły na siebie na krótką chwilę w rwetesie przygotowań. Starszyzna zebrała się i obserwowała przychylnie.

– Wianek złapany przez młodzieńca zwiastuje szybki ożenek! – zapowiedział Starszy, który uprzednio ustalił już, czyje wianki i przez kogo mają dziś być złapane, co bynajmniej nie umniejszało ekscytacji wśród młodych.

– Precz, Będzek, z pomostu! – zawołała żona Starszego. – Taki z ciebie kawaler jako ze mnie mać dla mendla synów. – Pani Bogna porodziła bowiem same córki i nie ukrywała, iż nie chce, by wianek którejś z nich trafił w ręce podchmielonego dziada. – Precz powiedziałam, i łapska daleko od białek trzymaj, zdążysz ty się nimi napracować, gdy w pole wyjdziem!

Wianki ruszyły. Kolorowe, wirujące, idące z nurtem rzeki.

– Wianek niechwycony ręką, będziesz ty panienką!

Pierwsze pary połączyły się, jedne przeszczęśliwe, inne niekryjące rozczarowania, jeszcze inne – udające, iż nie cieszą się z wyniku wróżby.

– A gdy splot zatonie, wylądujesz w zakonie!

Jedna z dziewcząt pokornie odeszła z grona, gdy jej wianek zniknął pod wodą. Któryś z chłopców szybko natomiast ją pocieszył i wytłumaczył, wżdy wróżby to bujda jedna wielka. Wiele wskazywało na to, że miał rację. Nie wiadomo, kiedy niektóre pary zniknęły. Starszyzna przymykała oko.

Niech szukają kwiatu paproci, pomyślała Szeptunka. Mnie nie było dane. Nie miałam przywileju korzystać z młodzieńczej urody i popełniać błędów młodości. Stara wiedźma, która przyuczała mnie do fachu, trzymała mnie pod kloszem nawet, gdy pierwsze zmarszczki zaczęły przygaszać moje spojrzenie.

– Kwiecie na pniu zatrzymane – kontynuował raźnie Starszy – panieństwo ci pisane!

Po chwili nad rzeką pozostała tylko jedna z dziewcząt, z wyrazem twarzy bladym, jakby ujrzała zjawę i oczami jak dwie złote monety. A przynajmniej tak sobie ów walutę wyobrażała Szeptunka, gdyż nie było jej dane nigdy takiej zobaczyć.

– Aaa… A wianek płynący pod prąd? – spytała najmłodsza z dziewcząt, Milenka, drżącym głosem. – Co oznacza wianek płynący przeciwnie do biegu rzeki? – zawołała skierowawszy przerażone lico w stronę Starszyzny.

– Pod prąd? – spytał Starszy.

Milenka brała udział w puszczaniu wianków pierwszy raz. Starszyzna nie zeswatała jej jeszcze młodzieńca, który miał przykazane złapać wianek dziewczęcia. Toteż nikt nie zwracał do tej pory na nią większej uwagi. Oczy ciżby zwróciły się wreszcie na rzekę i ujrzały niemożliwe. I wtedy rozległo się jedno, wielkie westchnienie. Zaiste, jeden z wianków płyną przeciwnie do nurtu, pokonując coraz to większe odległości i kierując się na przeciwległy brzeg.

– Eee… Wianek… Płynący pod prąd oznacza… – jął sobie przypominać zakłopotany Starszy. – Wianek płynący pod prąd, znaczy się, przeciwnie do biegu rzeki, oznacza…

– Śmierć – szepnęła Szeptunka zgodnie z przepowiednią.

Nikt jej nie dosłyszał.

 

 

Szeptunka widziała potem, jak po wianek, który dokonał niemożliwego, spoczął na przeciwnym brzegu. Gdy młodzi poznikali z zasięgu wzroku, pochłonięci bez wątpienia poszukiwaniami kwiatu paproci, a starsi pozasypiali przy ogniskach, w chatach bądź pod ławkami, z niewielkiego uroczyska nieopodal rzeki wyjrzała smukła postać. Była noc, lecz słońce wschodziło już i uchyliło Szeptunce rąbek tajemnicy.

Mgły przysłoniły goliznę zagadkowej postaci. Jej srebrna skóra zlała się z odcieniami brzasku, a wilgotne włosy, przypominające trawy wodne, przylgnęły do ciała, przysłoniwszy piersi i łono.

Brzeginia.

Postać poczuła na sobie wzrok Szeptunki. Uśmiechnęła się i pomachała nieśmiało w jej stronę. Potem zniknęła w szuwarach, skąd pochwyciła wianek. Przyglądała mu się długo z zadowoleniem, oczyściła go z liści i gałęzi, które napotkał na swojej drodze. Wsunąwszy ozdobę na głowę, zerknęła w stronę Szeptunki i wykonała wdzięczny piruet.

Pasuje mi? – Szeptunka usłyszała pytanie wyraźnie, jakby wypowiedziane wprost do jej ucha.

Brzeginia nie poruszała wargami. Posługiwała się telepatią.

Szeptunka w odpowiedzi skinęła twierdząco głową. Zgodnie zresztą z prawdą. Brzeginia zachichotała słodko, także telepatycznie, i zniknęła na olszynami.

 

 

Szeptunka miewała różnych pacjentów. Zazwyczaj interesanci prosili ją o coś, co ukoi ból – ci odmawiali szukania przyczyn ów dolegliwości, a jedynie chcieli, by te na chwilę ustąpiły, aby dokończyć pracę w polu, tartaku, przy rzemiośle czy na służbie panu. Szeptunki to nie dziwiło. Sadyba była niewielka, na podmokłych terenach, które często pochłaniała wylewająca rzeka, przeobrażając w niwecz ciężką pracę. Chaty robione w starym stylu, na palach, często butwiały, przyprawiały mieszkańców o reumatyzm, a nabyte rany długo się goiły. Mieszkańcy wioski imali się każdego zajęcia. Za pozwoleniem pana wymieniali własne dobra na wełnę, sól i mąkę, gdyż nie mieli młyna. Targu dobijali w znajdującym się nieopodal grodzie Swargin.

Do Szeptunki przychodziły często kobiety. Prosiły o zioła na płodność, urodę, wzmocnienie, a także naiwnie wypytywały o eliksiry miłości, które to miałyby w ich wyobrażeniu zakląć serce wybranego przez nich nieszczęśnika, by biło wyłącznie dla nich. Ba, raz nawet przydarzyła się pewna białka, która prosiła o niebotyczne ów eliksiru ilości, gdyż pomyślała sobie, że najpiękniejszą z wioski będzie wyłącznie wtedy, gdy każdy pałać do niej będzie żądzą i afektem, łącznie z kobietami.

Pewnego razu przyszła do Szeptunki żona jednego z lubującego się w alkoholu chłopa. Poprosiła o talizman, który miałby obrzydzić mu picie trunków. Szeptunka dała jej więc kamień, który miał powodować u małżonka następnego dnia glątwę tak dotkliwą, że już nigdy nie sięgnąłby po gorzałkę. Nazajutrz mąż interesantki przyszedł do Szeptunki z propozycją sprzedaży ów magicznego kamienia, gdyż zbrakło mu pieniędzy na hulankę w karczmie.

Szeptunka miewała też klientów z miasta. Często były to kobiety niepodające imienia, skrywające twarz za kurtyną utworzoną z wysokojakościowych płaszczy, sunące po klepisku jej chaty wyszywanymi złotą nicią spódnicami. Te prosiły o zioła, które pozbędą się z ich łona niechcianego daru.

Nie lubiła klientów z miasta. Wyjątkiem był mężczyzna, który, choć mieszkał za ostrokołem i murami grodu, był wszak jednym z nich. Nie lubił mówić o swojej przeszłości, ale nietrudno było się domyślić, że do Swargina przybył niedawno.

Ten mężczyzna nosił imię Epstein i także przychodził po zioła na ból. Tylko ból ten nie był fizyczny, jak u chłopów. On poszukiwał ziół, które poskromią myśli, przysłonią je niby tumanem kurzu, osnują mgłą obojętności.

Epstein odwiedził dziś Szeptunkę. Ta ucieszyła się na jego widok. Przywarła do niego, otuliła ramionami, wczepiła suche usta w jego ciepłą i wilgotną od potu szyję. Nie czuła się odrzucona i rozczarowana, gdy mężczyzna nie odwzajemnił czułego uścisku. Już nie.

– Zostaniesz dziś? – spytała próbując ukryć w głosie entuzjazm.

– Dziś nie, Staśka.

Kiwnęła głową i uśmiechnęła się. Wiedziała, że tak będzie lepiej. Zaprosiła Epsteina do stołu i zasłoniła kotarą sąsiednią izbę, w której przyjmowała kuracjuszy. Łóżko, na którym badała pacjentów, było teraz zasłane czystym prześcieradłem i przykryte skórami. W tym samym pokoju bowiem sypiał czasami Epstein.

Był pierwszym mężczyzną, który widział ją jako kobietę. Pojawił się niedługo po śmierci Kołduni, byłej szeptunki, która przygotowała Stanisławę, by ta zajęła wkrótce jej miejsce. Dopiero od tej pory nowa znachorka została wolna i niewiele brakowało, by ową wolnością się zachłysnęła. 

Stanisława miała duże łoże, wygodne i czyste. Po wszystkim jednak Epstein nie chciał w nim zostawać. Dlatego przygotowała drugie łóżko na resztę nocy. Wiedziała, że Epstein dziś ją odwiedzi – zioła, które ostatnio mu dała, starczyć mogły najwyżej na cztery dni. Liczyła na to, że dziś może…

– Jak wczorajsza Sobótka? – spytał Epstein, zatrzymując swoje szare oczy na ścianach, na których suszyła zioła.

Mężczyzna z pewnością rozpoznał wiele kępek ziela, które było lekarstwem na jego wewnętrzny ból. Zobaczył je tylko dlatego, że Stanisława zapomniała je uprzednio schować. Zawsze mówiła mu, że jest to towar deficytowy, w okolicy niewiele jest miejsc, w których rośnie w dostatecznych ilościach, a sam proces suszenia również jest skomplikowany, by nie narazić konopi na utratę swoich właściwości. Robiła to z dwóch powodów: jednym była obawa, że nadmiar ziela sprawi, że Epsteinowi ono zaszkodzi. Nie był on w końcu już młody, a sama przekonała się wielokrotnie, jak lekarstwo to może w nadmiarze szkodzić na pamięć, koncentrację, a nawet wzrok. Drugim z powodów było to, że chciała, by Epstein przychodził do niej częściej.

– Wszystko dobrze wyszło – odparła pogodnie. – Przez zmierzchem jednak, gdy wszyscy posnęli, widziałam coś…

– Coś do picia masz może? – wtrącił się. – Ciepłota dzisiaj, a kawał drogi ze Swargina żem w ten skwar przeszedł.

Stanisława jak na komendę poderwała się ze stołka, przeklinając samą siebie w myślach za takie zaniedbanie. Podniosła wieko beczki i nabrała do kufla piwa. Dobre to było piwo, choć rozwodnione, na pragnienie najlepsze.

– Widzę, że masz suszu dla mnie – powiedział pociągając z kufla.

– Ano mam.

Stanisława odkręciła się w stronę ściany i nożem odcięła zwisający z beli pęk. Chwilę potrudziła się ze sznurkiem, coby miała trochę czasu, by otrzeć z policzka niesforną łzę, która napatoczyła się wbrew jej woli. Położyła ziele na stole.

– Staśka. – Epstein zatrzymał jej dłoń z delikatnością i szukał jej wzroku. – Dziękuję ci.

Kobieta wyswobodziła rękę z ociąganiem, machnęła nią. Nie ma za co.

– Nie chcę, żebyś myślała, że ino po to tu przychodzę.

– Nie myślę – rzekła zgodnie z prawdą.

Bo Stanisława była kobietą mądrą, lecz w sprawach sercowych naiwną. Wierzyła, w co chciała wierzyć i dostrzegała znaki tam, gdzie ich nie było. Jedno serdeczne słowo z ust Epsteina zacierało wszelkie przykrości, które do tej pory jej sprawiał.

– Powiedz słowo, a zostanę. Nie myślałem na noc się zatrzymać, ale jeśli chcesz, to dla ciebie…

Nim Epstein dokończył, a Stanisława gotowa już była odpowiedzieć, rozmowę przerwało im gwałtowne wtargnięcie do chaty Szeptunki. W drzwiach pojawił się znany Stanisławie chłopak z wioski, cały czerwony i z czołem skropionym potem. W jego oczach przewijało się szaleństwo.

– Szeptunko! – wykrzyknął, gdy złapał oddech. – Szeptunko! Milenka pomarli!

 

 

Milenka wyglądała, jakby spała. Jej twarz była pogodna jak zawsze, różowe ustka lekko rozchylone. Szeptunka w bólu, który nią zawładną, poczuła niewielką ulgę na widok tego łagodnego liczka: świadczyło to o tym, że dziewczyna przed śmiercią nie cierpiała.

Matka Milenki trzymała ją za rączkę, nieco bladszą niż zazwyczaj, bowiem dziewczyna zawsze miała bialutką karnację niby szlacheckie dziecię. Niejedna z wioski zazdrościła jej tej skóry jasnej niby alabaster, z którego posągi Stanisława widziała kiedyś w stolicy, gdy była tam przejazdem. Sama dziewczyna była jak jeden z tych posągów: gładka, bez skazy, o dumnych rysach twarzy. I bez śladu życia w sobie.

Szeptunka wiedziała, że taki dzień może nadejść. Czarodziej ostrzegał ją przed tym. Przed kilkoma laty, gdy Milenka skarżyła się na niepokojące objawy w postaci omdleń, wiecznego osłabienia, duszności przy byle wysiłku, tłumaczono to okresem przeistaczania się w kobietę. Szeptunka jednak, korzystając z wpływów u jednego czarodzieja, który skupował od niej zioła na eliksiry, poprosiła go o zbadanie dziewczyny, która wtedy właśnie kolejny raz zmagała się z zapaleniem oskrzeli. Magik użył wtedy zaklęcia, nazwał je dziwacznie, bodajże indagacją. W każdym razie powiedział wtedy, że serce Milenki odbiega od normalnego, zdrowo bijącego. Prawił coś o zastawkach, komorach, wadzie której nie uleczy się mając chamski majątek.

Czarodziej powiedział wtedy, że serce dziewczęcia może któregoś dnia stanąć choćby we śnie. Tak więc i nadszedł ten dzień.

– To ten demon przeklęty, co w Kupalnockę na życie Milenki nastawał! – zawyła matka dziewczyny.

Milenka była jedyną córką Bogusławy, owocem związku po wielu latach starań, u schyłku wieku, w którym kobiety mogą mieć nadzieję na potomstwo. Stanisława najpierw szukała ziół i sposobów, który pomógłby zajść kobiecie w ciążę, a później osobiście poród odebrała. Milenka miała przyrodnich braci z poprzedniego związku ojca. Byli rośli, silni i palili się do roboty. Jednak to ona była oczkiem w głowie ojca, aż do jego śmierci.

– Co też ty gadasz, Bogusia… – odpowiedziała łagodnie Szeptunka i kucnęła przy łóżku. – Magik ostrzegał, że tak się może niegdyś stać, Brzegini nic do tego. – Położyła dłoń na dłoni matki, a tamta nie wyrwała jej spod uścisku, tylko załkała nieco mocniej.

– Nie próbuj przyćmić bólu nienawiścią do niewinnej istoty – dodała po chwili Szeptunka. – Nie godzi się tak, to źle na duszę Milenki wpłynąć może, wiesz przecież. Opłaczemy córę twoją, bo wszystkim ona miła była. Pogrzeb wyprawimy, stypę jej iście królewską damy. Ona panna, trza zadbać o spokój jej ducha, by nie powróciła potępiona na ten świat. Rozumiesz mnie, Bogusia?

Matka skinęła w odpowiedzi głową. Wiedziała, że Szeptunka ma rację. Nigdy jej nie okłamała i była jej wsparciem w każdej złej chwili.

– Dam ci ziół – powiedziała Szeptunka, jakby odgadła jej myśli. – Ale pierwej opłacz córę. Ciało pomogę ci przygotować.

 

 

Zmierzchało. Szeptunka pozostała w chacie na noc sama. Tym razem to ona poprosiła Epsteina, by odszedł. Pierwszy raz.

Wyszła na podwórze i spoglądała w uroczysko po drugiej stronie brzegu rzeki. Miała jeszcze dużo czasu przed zmrokiem. Poszła.

Przeszła po butwiejącej kładce zapadającej się pod ludzkim ciężarem i zmoczyła bose stopy. Woda w rzece była ciepła. Odbijał się w niej sierp księżyca, który wyłonił się na chwilę zza chmury. Szeptunka zniknęła za szuwarami i ścianą drzew utworzoną z olszyn i wierzb. Weszła w las i szła tak długo, aż nie natrafiła na łąkę. Były na niej porozrzucane kamienie, którym ludzie przypisywali legendy. Mówiono, że to pozostałości pałacu, który niegdyś znajdował się na pobliskim wzgórzu, a w który Perun siarczyście sypał gromami za to, że tamtejszy włodarz nakazał wyciąć święte dęby. Prawda była zgoła inna. Kamienie, rozsypane teraz po całej polanie, przykrywały niegdyś swoją gromadą kurhan. Szeptunka wiedziała to, bo sama układała owe głazy. 

Do dziś wspomnienie tej historii przyprawia Stanisławę o ukłucie w sercu. Było to przed wieloma laty, gdy Szeptunka nie była jeszcze szeptunką, a jedynie uczennicą poprzednicy. Ówczesny pan był srogi, nie oszczędzał chłopów i nie zważał na niełaskę Mokoszy i nędzne plony, które ledwie starczały na przezimowanie, lecz on nawet wtedy nie zaniżał daniny. Miał córkę o imieniu Pregynia, przeciwieństwem jego będącą, która widać dobroć po matce, co w połogu zmarła, przejęła. Była ona łaskawa i dzieliła z chłopami resztki, które po hucznych ucztach swego ojca zostawały. Chętnie w wiosce bywała, nie bała się o zarazę jak inni szlachetkowie. Pracę chamską obserwowała i doceniała, raz nawet wymyślny pług zdobyczny podarowała, co go ojciec z wyprawy przywiózł – mówił on jej, że może wziąć z wozu, co jej się ino podoba, a ona biżuterią i suknem wzgardziła i jeno narzędzia powzięła. Tak Stanisławie przynajmniej poprzednia szeptunka opowiadała, bo sama była zbyt młoda, by to spamiętać.

Tak więc Pregynie chłopi wielbili i podziwiali, a że nadzwyczaj urodziwa była to i co śmielsi spoglądali na nią pożądliwie. Tak też i wykorzystał jeden z nich, niegodziwiec, którego imię Gniewomir przeklęte zostało, i wykorzystał którejś zimy głód i desperację wioskowych. Zwołał on bunt przeciwko panu, znaczy się ojcu Pregyni, i zbrojnie wystąpił przeciw niemu z chordą chamów w widły i kosy uzbrojoną. Splądrowali oni spichlerz i pałac, a samą córę pańską porwał Gniewomir wbrew protestom chłopów, którzy chronić ją chcieli. Przywódca buntu zaciągnął dziedziczkę siłą do swojego barłogu i posiadł wbrew woli. Nazajutrz, na ówczesne prawo się powołując, powiedział panu swemu, że Pregynie i ród swój od hańby uchroni, jeśli mu ją za żonę odda. Włodarzowi nie w smak było chamowi swoją córę oddawać, lecz buntowników siła była, a on sam na ich łaskę i pośmiewisko wydany. Pomyślał sobie jednak, że jak przystanie na warunki i rebelia się zakończy, to on po posiłki zdąży jechać i wróci odbić córę z chłopskich łap, nim stracona będzie. Tak też i zgodził się.

Pregynia, która nie znała intrygi uknutej przez ojca, pchnęła się nożem, by się od ciemiężyciela swojego uwolnić. Tak też skonała.

Włodarz w żałobie najechał wioskę i rozprawił się nie tylko z buntownikami, ale w żalu nie szczędził też ich żon i dzieci. Szeptunkę jedynie i jej uczennicę oszczędził, bo bał się potwornie klątwy, którą wiedźma może rzucić na niego i jego ród. Córę z posagiem na polanie pochował, na której ta lubiła przesiadywać i malowała często tam pejzaże wszelakie. Chłopów nowych z innych wiosek przesiedlił i tak po dziś dzień nowe pokolenia zasiedlają tutejszą sadybę i sieją w ziemi, która płodniejsza jest od dnia, w którym przesiąkła krwią. Sama Pregynia zaś wróciła na świat pod postacią Brzegini, zachowując pogodność swoją i jedynie psocąc się od czasu do czasu.

– Wiem, że mnie słyszysz – powiedziała do pustej przestrzeni polany Szeptunka. – Zważaj więc, co mam ci do powiedzenia. Ty się nie wychylaj teraz i zniknij stąd na czas jakiś, bo cię chłopy na widły wezmą, chcąc pomścić życie dziewczęcia, któremu się w Noc Kupały naraziłaś.

Kiedy ja nic wspólnego z ów śmiercią nie mam! – usłyszała znikąd Stanisława, a w głosie usłyszała nutę zaskoczenia, jak i urazę.

Szaeptunka rozejrzała się wkoło, lecz było za ciemno, by dostrzec kogokolwiek w tumanach gałęzi.

Mi się jej wianek tylko spodobał, to go sobie wzięłam, skoro go wyrzuciła na rzeki jak niczyj – tłumaczyła wciąż telepatycznie Brzeginia.

– Wiesz, że takie u nas zwyczaje i wianek bynajmniej porzucony nie był. Mnie się tłumaczyć nie musisz, ja cię ino ostrzegam.

– A jak ostrzeżenia nie usłucham?

Brzeginia pojawiła się znikąd tuż przed Szeptunką, zupełnie jakby spadła z nieba. Stanisława nie drgnęła nawet, nie dała się wystraszyć. Przywykła do tych sztuczek i wiedziała, że demon jej nie ukrzywdzi.

– Nierozważnie byłoby za nic mieć moje słowa. Ja jedynie ostrzegam, by na sumieniu cię nie mieć. To z troski.

Bo mnie lubisz? – spytała radośnie Brzeginia, nie poruszając bladymi wargami.

– Ano. – Jak od niechcenia przytaknęła Szeptunka, gdyż nie chciała się powtarzać, coby za wiele czułości nie było.

Ja ciebie też lubię.

 

 

– Podobał jej się wianek Milenki. – Stanisława przeciągnęła się leniwie w pościeli, nie poprawiając giezła, które odsłoniło jej pierś. – To dlatego go do siebie przywołała. Nijak ma się to do śmierci tej biednej dziewczyny. Ale miejscowi będą szukać winnej. Sam rozumiesz.

Epstein rozumiał, ale nie zdawał się być zaciekawiony rozmową. Owijał dookoła palca płowe kosmyki włosów Stanisławy, które ta zazwyczaj skrywała pod chustką, uwiązane ciasno w warkocza. Patrzył przy tym w sufit i leniwie ziewał od czasu do czasu. Stanisława nie traktowała tego jako despektu. Cieszyła się, że nie jest sama. Poprzednia noc była dla niej męczarnią.

– Obiecała, że nie będzie się rzucać w oczy. Przynajmniej przez jakiś czas. Nie będzie to dla niej łatwe, bowiem lubi towarzystwo – powiedziała Stanisława bezowocnie próbując ukryć smutek w głosie.

– Ta boginka… – zaskoczył Epstein – Brzeginie ponoć skarbów pilnują jakowyś. Prawda li to?

– Duby smalone prawisz.

Stanisława przekręciła się na drugi bok, ukrywając przed Epsteinem twarz. I dlatego wiedział, że kobieta kłamie.

 

 

Wiatr rozniecał stos pogrzebowy i porywał ze sobą skrawki całunu przeistaczającego się w płaty popiołu. Wicher czochrał niewieście warkocze i zakrywał twarze niesfornymi kosmykami. Stanisława cieszyła się, że wieje jej w plecy. Smród palonego ciała odchodził w przeciwną stronę, za rzekę.

Szeptunka powróciła do domu szybko, zaraz po krótkiej stypie, która przyniosła szybkie pocieszenie. Pożegnała w życiu zbyt wiele bliskich, oswoiła się ze śmiercią do tego stopnia, że gotowa była na własną. Szczególnie mając pewność, że życie nie kończy się w momencie spopielenia ciała.

Stanisława zamknęła się w swojej chatce, podczas gdy Epstein poszukiwał przyrodnich braci zmarłej Milenki. Odnalazł ich przy rzece. 

– Zostawicie to tak bez pomsty? – spytał.

– Cóż mamy zostawić? – odparli zagadnięci po dłuższej chwili, jakby niedowierzali, że nieznajomy zwraca się do nich.

– Ano śmierć swojej siostry tak zostawić, znając sprawcę. Nie godzi się.

– O czym ty pleciesz?

Epstein przysiadł obok nich na piaszczystym skrawku brzegu. Ziemia była wilgotna od wieczornej rosy.

– Przecież wiecie, że to ta brzeginia na życie waszej rodzonej nastała – powiedział i bawił się piaskiem. – A dusza Milenki spokoju nie zazna, gdy jej nie pomścicie i sama w demona się przerodzi.

– Siostra nasza umarła na serce. Nic demon jakiś się do tego nie przyczynił, Szeptunka tak prawiła.

– Tak? – odparł Epstein ze zdziwionym wyrazem twarzy. – A mnie powiedziała coś zgoła innego. Ale nie dziwota to, chronić was chciała. Brzeginka potrafi krew z człeka wyssać, nim ten się zorientuje, że martwy. Widać nie chciała, byście w zemście na własne życie nastawali.

Wstał i odszedł w kierunku grodu, pozostawiając braci Milenki w zdumieniu.

 

 

Sulibrat był dla Milenki dobrą partią: młody, w aparycji niczego sobie, a pracowitością swoją znacznie rozmnożył majątek. Mieli się ku sobie. Chłopaczyna ciężko zniósł śmierć sympatii, toteż łatwo dał się omotać słowom niedoszłych szwagrów. Ruszył z nimi na demona.

Noce były krótkie o tej porze roku, więc młodzieńcy spieszyli się, by dotrzeć na polanę, nim szaro-żółta łuna zacznie bić od wschodu. Sulibrat pozostawił resztę hanzy schowaną za chaszczami okalającymi błonie i zapalił pochodnie. Chwilę krążył bez celu po polanie, gdy usłyszał chichot raz po raz dobiegający z różnych stron. Przeszedł go dreszcz.

Boginka nie miała w zamiarze go wystraszyć. Celowo poruszała najpierw leszczyną, zza której wyszła wolnym krokiem. Pomachała Sulibratowi i w wypełnionych dziecięcym wigorem podskokach ruszyła w jego stronę. Jej rozhuśtane włosy w świetle pochodni zdawały się mieć zwyczajny, czarny kolor. Gdyby nie sina biel jej skóry i piersi ukoronowane zielonymi brodawkami, można by wziąć ją za żywą kobietę. Tyle, że wyjątkowo piękną.

Brzeginia zachowała bezpieczny dystans. Przyglądała się z zaciekawieniem, nie tracąc przy tym ostrożności. Przechylała przy tym głowę w tę i we w tę, przypominając tym samym niewinne szczenię. Sulibrat przełknął ślinę i próbował przywołać w sobie na nowo nienawiść, z jaką zmierzał w to miejsce, by pomścić Milenkę.

Przyszedłeś poswawolić? – usłyszał Sulibrat, choć usta boginki nawet nie drgnęły. – Wydajesz się za duży na dziecięce zabawy.

– Ty także nie wyglądasz na dziecko. – odparł najłagodniej jak potrafił. – Ja tam uważam, że na pewne rzeczy można być co najwyżej za młodym, lecz nigdy za starym.

Ładne słowa – oceniła przy użyciu telepatii. – Jakie gry lubisz najbardziej?

– Niech pomyślę – udał zadumanie. – Zagadki. Bardzo lubię grać w zagadki.

Twarz brzegini rozpromieniła się, że zdawało się, iż świeci. Zachichotała radośnie i podskoczyła z ekscytacji.

Kocham zagadki! – zawtórowała. – Mogę zacząć? Proszę, proszę, proszę!

Sulibrat ukłonił się w odpowiedzi i przysiadł na stojącym obok głazie, by zamienić się w słuch.

Niezmienna w szczęściu i chwilach zwaśnienia,

Ma ją pan, ma mieszczuch, ma też kmieć bez mienia,

A gdy jej zbraknie – sczeźniesz z pragnienia.

– Woda– odparł bez namysłu, gdyż słyszał tę rymowankę już wiele razy.

– Tak! Jesteś bardzo bystry. Teraz ty!

Byle młokos nie dźwignie go nad podłoże

Przebije z łatwością połacie lodu

Lecz zwykłe powietrze sprawić może

Że nie zdoła dotrwać zachodu.

– Sum! To proste. Teraz ja!

Sylwetkę ma białą, a koronę w kolorze,

Niezatapialna, gdy leży na wodzie,

A stojąc w kałuży rychło skonać może…

Brzeginia stęknęła i zwaliła się twarzą na ziemię. Zaskowyczała i przekręciła się, by spojrzeć w górę. Na jej twarzy zastygało zaskoczenie. Błądziła chwilę modrymi, sarnimi oczami, marszcząc przy tym brwi i próbując zrozumieć, co się stało i kiedy pojawili się tutaj ci młodzieńcy, których nie znała. Wiła się, by nabrać dystansu. Czy to zabawa w zagadki tak ich rozsierdziła?

Bracia Milenki nie dali jej więcej czasu do namysłu. Brzeginia nie wiedziała, jak się bronić, więc żałośnie wymachiwała jedynie rękoma i nogami. Pierwszy za przedramię złapał ją chłopiec, z którym grała w zagadki. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego. Nie potrafiła skupić myśli, by przy pomocy telepatii go o to zapytać. Drugą ręką i nogami zajęli się kolejni nieznajomi. Piąty młodzieniec przebił jej kołkiem serce. Nim zdążyła zrozumieć, co się dzieje, odcięto jej głowę. Ta zatoczyła się i zatrzymała na kamieniu, na którym siedział wcześniej Sulibrat.

– Yyy… Księżniczka jaka? – spytał najstarszy brat Milenki, wycierając siekierę z granatowej posoki o trawę.

– Co? – odpowiedział pytaniem na pytanie zdezorientowany Sulibrat.

– No… Odpowiedź na zagadkę.

– Brzoza, durniu – odparł Sulibrat. – Brzoza jest biała, unosi się na wodzie, a sczeźnie na bagnach. Zresztą… Mniejsza o to. Trzeba spalić tę poczwarę, coby nie wróciła.

– A potem?

– A potem po te gamratkę Szeptunkę. Za obłudę i protekcję demona chędożonego.

– Tfu! – Jednomyślnie w trójkę splunęli. – A co jej zrobim?

– To zależy, jaka złość mną zawładnie, jak ino ją zobaczę.

Mężczyźni ruszyli w stronę wioski z malowniczym obrazem kaźni przed oczami. Za nimi gorał ogień.

 

 

Stanisława przyklękła nad pogorzeliskiem, prósząc w dłoniach zwęglone gałęzie. Polana była spopielona. Zmęczona letnim skwarem ściółka poddała się płomieniom ochoczo, wręcz z pożądaniem. Głazy będące pozostałością po menhirach zatrzymały ogień przy ścianie drzew okalanych grubą korą, która na szczęście nie zajęła się prędko.

Szeptunka wstała z kolan, gdyż ciężko było odróżnić jej kości od drobnicy zwęglonych gałęzi. Spojrzała na ziemię z góry i zauważyła ułożone w embrionalną pozycję ludzkie szczątki. Zebrała to, co uważała za kości, włożyła do worka i poszła dalej. Brakowało głowy.

Na początku pomyliła czaszkę z jednym z kamieni, przy których leżała. Podłoże nie było przy niej tak łatwopalne jak reszta polany, więc poznała od razu, że oprawcy pokwapili się, by zgodnie z obyczajem rozpalić tu drugie ognisko, gdyż wierzyli, że głowa oddzielona od tułowia będzie zapewnieniem, że demon nie powróci. W tym przypadku było to zbędne. Brzeginię zabija się jak człowieka. Nie trzeba przebijać jej serca kołkiem, palić na stosie, wrzucać do rzeki z ciążącym przy kostkach kamieniem. Nie trzeba, choć jest to łatwe, bowiem brzeginia nie potrafi się bronić.

Stanisława podniosła czaszkę i przyjrzała się jej chwilę. Wyglądała jak ludzka, należąca do młodej dziewczyny. Miała duże oczodoły, równą strukturę, ładne, zdrowe zęby, choć widać, że część z nich została świeżo wybita. Na ten widok Szeptunka poczuła jeszcze większy żal.

Kobieta nie wrzuciła czaszki do worka z resztą kości. Postanowiła ją zachować ku przestrodze.

Szczególnie, że poza workiem ze szczątkami i ów czaszką nie miała już nic.

Stanisława podeszła do świeżo wykopanego dołu, który był usytuowany przy skraju polany od strony rzeki. To tutaj znajdował się grób Pregyni, nim powstała z niego pod postacią demona, a wraz z nią leżał jej posag. Wyjęła kości i ułożyła je tak, jak wydawało jej się, że powinny leżeć. Odprawiła krótki obrządek. Później w worku, który jej pozostał, wycięła trzy otwory. Jeden na głowę i dwa na ręce. Założyła go w ten sposób i krytycznie uznała, że brak jej jedynie sznura, którym mogłaby podkreślić talię. Worek ledwie zasłaniał jej biodra. Gołe nogi były pełne krwiaków i zadrapań, ale wciąż wyglądały lepiej niż twarz Szeptunki.

Dłońmi jęła zasypywać dół. Nie spieszyła się, choć zapadał zmrok. Nic to, pomyślała, noce teraz krótkie. Świt nadejdzie prędko. A do ów świtu i tak nie zdążę postanowić, gdzie podążać dalej.

Garść za garścią sypała ziemię tworząc kształtny kurhan, który od czasu do czasu z troską przygniatała, by spulchniona gleba chciała współpracować. Sypała i sypała, aż nagle z grudy piachu coś błysnęło w malachitowym promieniu zachodzącego słońca, który przedarł się przez prześwity w koronach drzew. Była to złota moneta – jedna z setek, które były tu ówcześnie zasypane. Tworzyła, razem ze skrzyniami z suknem, zastawą i biżuterią, posag zmarłej dziedziczki. Dziewczę zostało z nim pochowane i aż do dziś Szeptunka myślała, że prócz niej nikt tego nie pamięta.

O świcie skończyła się świeża ziemia, lecz kurhan wydawał się Szeptunce wciąż niezadowalający. Zaczęła więc ryć palcami w glebie dookoła i patrzyła, jak kopiec wypiętrza się i staje się wystarczająco monumentalny. W południe zaczęła nosić i układać na nim kamienie. Zerwała kilka liściastych gałązek, które soczystą zielenią otuliły grób, by pochowana pod nim nie marzła. A później do późnego wieczora i następnego świtu Stanisława przysiadła i podziwiała swoje dzieło obracając między palcami złotą monetę.

Rozpaliła ognisko, choć wieczór był ciepły. Jakby liczyła na to, że w ten sposób ktoś ją zauważy i opamiętawszy się przyjdzie po nią. Nawet nie musieliby przepraszać, gdyż Stanisława nie miała wielkich oczekiwań. Nie śmiałaby nawet poprosić o pomoc w odbudowaniu chatki, którą puścili z dymem. Na myśl jej by nie przyszło, by zabiegać teraz o zwrócenie długów, które mieli u niej miejscowi, gdyż obiecywali zapłatę za leki, gdy zacznie im się wieść lepiej. Wystarczyłoby, że ktoś przyszedłby na tę polanę, dostrzegł ją i nie wyrwał z rąk monety. To byłby dla niej znak, że może powrócić.

Nikt jednak nie przyszedł.

O poranku Stanisława popatrzyła na monetę jeszcze bardziej łaskawie. Może to nie przypadek, że znalazłam ją tutaj i w takich okolicznościach, pomyślała. Ta moneta da mi drugie życie. Tak jak tobie, Pregynia. Nie dane ci było dożyć starości, toteż powróciłaś na ten świat pod postacią demona, choć wszelka łagodność i dobroć, które miałaś w sobie, przeczyły twej naturze, wszak upiory na myśl bojaźń i ból przywołują. Ja nie umarłam i demonem nie powrócę. Lecz jeśli dam drugą szasnę życiu, jak mam odnaleźć w sobie człowieczeństwo po tym, gdy nieludzko pozbawiono mnie godności? Jak mam znaleźć w sobie dobroć, gdy nie okazano jej mnie, jak znów odważyć się na miłość, gdy nie przyniosła mi ona krztyny ukojenia? Zaiste ja też powrócę do życia jako demon, choć pod człowieczą figurą. I, w przeciwieństwie do ciebie Pregynio, będę potrafiła się obronić.

Stanisława podniosła się z ziemi. Dała jeszcze ostatnią szasnę ludziom i przystanęła przy brzegu rzeki. Bogusława, najbliższa jej mieszkanka wioski, stała akurat przed domem. Długo trwało, nim Stanisława złapała z nią kontakt wzrokowy. Kobieta zawiesiła na niech chwilowo smutne spojrzenie, po czym spuściła powieki i wróciła do garbowania skóry.

Szeptunka leczyła tych ludzi prawie za darmo. Znała się na roślinach i darach lasu, co pozwalało jej przeżyć. Nie miała wygórowanych ambicji ani nie miłowała bogactwa. Gdy ktoś skarżył się na niedostatek, nie przyjmowała od niego nawet kopy jaj. Dopiero teraz zaczęła dostrzegać swoją naiwność.

Stanisława poszła w drugą stronę.

Brodziła wśród bagien, nurzała się w trawach i zbożach. Wybrała najcięższą z wybranych dróg, by przestrzec się przed ludźmi. Po drodze napotkała wysuszoną kibić wisielca. Kamieniem przerwała sznur, cielsko padło na ziemię. Pozostałą na drzewie część liny odplątała i przewiązała się nią w pasie.

Poszła dalej.

Do miasta dotarła po zamknięciu bram, lecz jej za jedno to było – w tym stroju nie wpuszczono by jej, uznawszy za żebraczkę. Toteż za mury dostała się od strony, w której ścieki wpływają do rzeki. Włożyła monetę do ust i przeczołgała się przez kanał, trafiwszy do rynsztoka znajdującego się nieopodal baszty. Na szczęście dom, do którego zmierzała, znajdował się pod murami.

Ominięcie straży nie było ciężkie, zważywszy na ciemną maź, którą była oblepiona, kamuflując ją przy osłonie nocy. Zapukała do drewnianych okiennic znajomego jej domu. Raz, drugi, trzeci. Gdy zwątpiła, że jest dla niej nadzieja, okiennice rozwarły się.

– Epsteinie, to ja – szepnęła po cichu i odsunęła się od okna, by swąd fekaliów zanadto nie doleciał do mężczyzny. – Później wszystko wyjaśnię. Potrzebuję wiadra wody i mydła. Przyniesiesz mi je?

– Staśka? – spytał szczerze zaskoczony przybyciem kobiety, którą zdradził i jeszcze bardziej zdumiony jej naiwnością i niedostrzeżeniem ów zdrady. – A nie możesz wejść do środka?

– Potem. Uwierz, nie chcesz mnie takiej gościć. Po prostu zrób, o co cię proszę.

Epstein zapalił świecę i przez okiennice dotarło do niej światło płomienia. Mimowolnie popatrzyła na siebie i poczuła potęgujące obrzydzenie, które do tej pory powstrzymywane było potrzebą przetrwania. Gdy usłyszała, że drzwi otwierają się, krzyknęła:

– Zostaw przy progu! Proszę, nie zbliżaj się…

Mężczyzna usłuchał.

– A teraz wróć do domu. Wejdę, gdy będę gotowa.

Mężczyzna na komendę Szeptunki przynosił wiadro z wodą i mydłem jeszcze cztery razy. To jednak wciąż nie starczało, by kobiecie przestało zbierać się na wymioty. Worek, którym była owinięta wyrzuciła z powrotem do rynsztoka. Naga i dostatecznie umyta zdobyła się w końcu, by wejść do domu.

– Co się stało? – spytał Epstein szczerze zmartwiony, zobaczywszy jej posiniaczone i popuchnięte ciało. Widok ten sprawił, że nie czuł odoru ścieków. – Staśka, kto ci to zrobił?

Kobieta w odpowiedzi rozpłakała się jedynie okrutnie i padła na podłogę. Nie zorientowała się nawet, że wypuściła z rąk złotą monetę.

 

 

Stanisława dopiero nad ranem dotkliwie przekonała się, że wszystko, czego doświadczyła, nie było nocną marą. Ból ciała doskwierał jej jeszcze bardziej niż dnia poprzedniego, lecz nie to było najgorsze.

Obudziła się na tapczanie.

– Ja przepraszam… – powiedziała ze wstydem przyglądając się plamom na pościeli. – Upiorę to…

– Nie przejmuj się tym teraz, Staśka.

Mężczyzna podał do stołu skromne śniadanie.

– Zjedz, a potem pójdziemy do łaźni. A gdy będziesz gotowa, wszystko mi opowiesz.

Stanisława rozejrzała się dookoła.

– Miałam coś ze sobą…

– Wiem. Jest tutaj, bezpieczna – wskazał na leżącą na stole złotą monetę. – To też, mam nadzieję, kiedyś mi wyjaśnisz.

 

 

Stanisława opuściła łaźnię z przyzwoitości, mimo że godziny w niej spędzone nie wymazały z pamięci poczucia obrzydzenia. Wydawała się sobie samej taka twarda brodząc przez ścieki. Dopiero usłyszawszy głos Epsteina rozkleiła się do szczętu.

Epstein dał jej swoją koszulę i spódnicę, którą miał w szafie po swojej córce. Spódnica była za ciasna, lecz Stanisława dość sprawnie przerobiła ją i dopasowała do swojej figury.

– Opowiesz mi teraz, co się wydarzyło? – spytał Epstein, który wieczorem zdobył się na to, by przyjść do pokoju, w którym resztę dnia kryła się Szeptunka.

Skinęła głową. Mężczyzna przysiadł obok niej na łóżku. Cierpliwie czekał.

– Właściwie to nie wiem, co mam ci powiedzieć, bo sama nie wiem, co miało miejsce – znalazła w końcu słowa. – Oskarżyli brzeginię o śmierć Milenki i zamordowali ją, lecz był to tylko pretekst dla syna kowala, by ten mógł rozkopać grób Pregyni i zabrać z niego kosztowności. Później sądzili mnie za zatajenie zbrodni demona. Wyrokiem było wygnanie z wioski. Oszczędzę ci szczegółów.

– Wiadomo skąd myśl, że Milenka nie żyje przez brzeginie? – spytał próbując panować nad głosem.

– Nie wiem – odparła natychmiast. – Nie zdążyłam spytać. Nie dali mi prawa, by wydobyć głos…

– Już spokojnie – powiedział troskliwie i położył jej rękę na ramieniu. – Tutaj jesteś bezpieczna. Możesz zostać tak długo, jak tego potrzebujesz.

 

 

Gdy wszedł do pokoju nietrudno było pomylić go z myszą – tylko ledwie słyszalne otarcie ciżmy o zabrudzone piachem deski zdradziły jego obecność. Stanisława z błogością dawała pochłonąć się nadchodzącym snom, do których było jej tęskno, gdy bark Epsteina targnął rąbek zasłony. Szeptunka wybudziła się, wyostrzyła słuch. Mężczyzna oddychał spokojnie, cicho jak ptaszek. Stanisława nie drgnęła, by nie zdradzić się z tym, że czuwa. On jakimś sposobem odgadł, że kobieta nie śpi.

Materac skrzypnął, zapadł się na krawędzi łóżka. Epstein usiadł do niej plecami.

– Chcesz abym został?

Długi, miarowy oddech Stanisławy umilał mu długie czekanie na odpowiedź.

– Dziś nie, Epsteinie.

 

 

Stanisława spała długo, wręcz uparcie nie pozwalała się sobie wybudzić. Każde otwarcie oczu łączyło się z natarczywymi myślami, które przyprawiały ją o mdłości i płacz. Dopiero późnym południem, gdy ciało odmówiło jej łaski i nie zapadło na powrót w krainę snów, wstała z łóżka. Na dole czekało na nią śniadanie: świeży podpłomyk i kawałek sera. Dawno nie miała takich pyszności w ustach.

Epstein o tej porze pracował. Jest katem i to właśnie dzięki swojemu zawodowi poznał Stanisławę. Przed dwoma laty jedna z chłopek została oskarżona przez drugą o czary. Pierwsza na torturach wyznała, iż z magią nic wspólnego nie ma, a pomówienia sąsiadki musiały być owocem zazdrości spowodowanej romansem z jej mężem. Sprawę zbadano, a w domu oskarżonej znaleziono jedynie kilka pęczków ziół. Usprawiedliwiła się ona i rzekła, że uczciwie kupiła je od miejscowej Szeptunki. Stanisławę sprawdzono – miała stosowne papiery zezwalające na wykonywanie zawodu, nie znaleziono żadnych wykroczeń czy czarów bez licencji. Toteż wieści o uniewinnieniu domniemanej czarownicy się rozeszły, a Epstein usłyszawszy o wiejskiej zielarce odwiedził ją, by sprawdzić, czy aby Szeptunka nie będzie miała w ofercie czegoś, czego jeszcze nie próbował, a co może mu w końcu pomoże. No i miała.

Znudzona Stanisława uprzątnęła izby, wywietrzyła pomieszczenia, poszła do rzeki i uprała nie tylko pościel, ale także koszule i bieliznę. Pranie rozwiesiła, poszła na targ i za pieniądze, które dał jej przed wyjściem Epstein, nakupowała trochę sprawunków i przygotowała obiad, który czekał tylko na ugotowanie i powrót domownika. Wszystko to zajęło jej mniej czasu niż oceniała. Nie miała więcej pomysłów na pożyteczne prace domowe, przez co do głowy znów zaczęły napływać wspomnienia poprzednich dni. Zaczęła krzątać się po domu, aby odwrócić uwagę od swoich problemów.

W sieni drugi raz zmiotła podłogę po tym, jak jej spacery w tę i z powrotem naniosły do środka trochę piachu. W malutkiej spiżarni poukładała słoje i wytarła je z kurzów. W kuchni ponownie zmyła blat, na którym kroiła warzywa na zupę. Skóry w obu sypialniach wytrzepała i ułożyła na łóżkach. Wciąż zajęło to jedynie uszczerbek dnia, którego nie chciała sprzeniewierzyć na czekaniu na Epsteina. Postanowiła zrobić porządek na strychu.

Gdy otworzyła drzwiczki prowadzące do malutkiej izby będącej poddaszem, wpuszczone do środka światło odbiło się od złoceń, co na chwilę ją oślepiło. Zdumiona patrzyła na mosiężne skrzynie, puchary, owalną broszę i naszyjnik z malutkimi rubinami.

Nim wyszła, przyrządzony obiad wylała z garnka do rynsztoku. Wytarte z kurzów słoje porozbijała o deski. Uprane koszule wyrzuciła na bruk. Ze sobą zabrała tylko swoją złotą monetę.

 

Dzięki uczynności ludzi Stanisława dotarła do Jastoru po niecałych dwóch dniach – jeden ubogi kupiec, który podróżował w tę stronę wraz z dwunastoletnią córką, zabrał ze sobą Szeptunkę i dowiózł ją do samego grodu. To miało dla niej dużo większe znaczenie niźli uprzyjemnienie i przyspieszenie podróży. Jadąc wozem wraz z pogodną rodziną uwierzyła, że będzie potrafiła na nowo zaufać człowiekowi.

W Jastorze była pierwszy raz, ale dość o nim wcześniej słyszała, by móc uznać go za swój nowy dom. Było to miasto pełne ludzi jej pokroju: alchemików, czarodziejów, zielarzy, naukowców i szamanów. Podgrodzie i okoliczne lasy obfitowały w dobrodziejstwa natury. Początkowo z pewnością ciężko byłoby jej przebić się przez konkurencje, ale jeśli żyłaby rozsądnie, to starczałoby jej na życie na dużo lepszym poziomie, niźli we wsi.

Odnalazła bank z łatwością, gdyż drogowskazy prowadziły do niego od samej bramy miasta. Znajdował się przecznicę dalej od głównego rynku. Kolejka była spora, lecz Stanisławie się nie spieszyło. Gdy w końcu nadeszła jej kolej, nieśmiało poprosiła o wycenę złotej monety, którą całą drogę ściskała w garści. Bankier obracał błyskotkę w ręce, badał pod lupą, w końcu przygryzł zębami, co przyprawiło Szeptunkę o wstręt. Mężczyzna spojrzał na nią spod ukosa.

– Skąd pani to ma?

– Otrzymałam od zmarłej przyjaciółki – odparła odrobinę naginając prawdę. – Pochodziła z dobrego domu.

– Widzę… – Mężczyzna uśmiechnął się wstrętnie. – Sama pani tu przyjechała?

– Nie – odparła dla bezpieczeństwa, znów malutkim kłamstewkiem, wszak zaiste przyjechała tutaj w towarzystwie handlarza.

– Ma pani w posiadaniu wielki skarb – ocenił z estymą oddając jej monetę. – Cenniejszy niż to, co posiadam za ladą. Pani pozwoli za mną do skarbca, bym mógł wypłacić należność. Astor, zamknij moje stanowisko i każ klientom chwilę zaczekać.

Szeptunka zeszła schodami za bankierem do zabezpieczonego kilkoma spustami skarbca. Trochę to trwało, nim mężczyzna poodnajdywał pasujące klucze. W ręku ściskała złotą monetę, która zdawała się już przyrastać do jej dłoni. Na dole dwóch elegancko ubranych strażników jak na komendę wstało, zasalutowało jak generałowi i poprowadziło do skarbca. Drzwi do niego były przepiękne: pełne ornamentów, bite szlachetnymi kamieniami, złocone. Pośrodku znajdowała się symetryczna półkula, która przypominała pieczęć. Wyrzeźbione na niej liście i róże układały się w wieniec będący obramowaniem monumentalnego symbolu Welesa. Było to ostatnie, co widziała Stanisława.

Atak nadszedł niespodziewanie, zdradziecko, od tyłu. Nie poczuła nawet, kiedy metalowa pałka spotkała się z jej potylicą. Krew Stanisławy wydrążyła przez fugi drogę do skarbca.

Bankier wyrwał z jej niezastygłej jeszcze dłoni złotą monetę i porozumiewawczym, widać, wyuczonym już gestem wskazał strażnikom na Stanisławę, by ci zajęli się jej ciałem.

Nim wrócił na górę, z szaleństwem i głodem w oczach patrzył na złotą monetę. Jeszcze wtedy nie wiedział, że jest to przeklęta moneta.

 

 

Koniec

Komentarze

Wymyśliłaś zawiłą historię.

Wiele kawałków czytało mi się płynnie, mimo nieszczęsnej (jak dla mnie) stylizacji.

Natomiast zgrzytały mi wtrącenia typu pacjent, bankier, że o szamanie nie wspomnę.

Ten szaman jest jakby kwintesencją problemu, bo wepchałaś tu słowiańską mitologię, ale też grecką i indiańską, do tego arystokratów krzywdzonych przez lewaków;) Czyli za dużo grzybów w barszczu.

Masz błędy w zapisie dialogów, tu znajdziesz informacje https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794.

 

Ale też w odmianie, na przykład słówka “ów”.

Giezło musiała mieć na sobie jedno, bo to koszula.

 

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

Jeśli chodzi o szamanów to samo słowo owszem, pochodzi z Tunguzi, jednak twierdzenie, że nie byli oni na ziemiach Słowian jest błędne, ponieważ osoby pełniące funkcje szamanów (jest wiele spekulacji, jak ich nazywano i żadna z mich nie jest rzetelna, toteż badacze dla ułatwienia używają określenia „szaman”) były dość popularne już w neolicie, także na ziemiach polskich (szczególnie wyraźnie widać to na Podkarpaciu, gdzie wiele osad z przedstawicielami tego fachu zostało zbadanych przez archeologów i historyków). Celowo dodałam wzmiankę o szamanach, aby pokazać, że Jastor jest stolicą migrantów z całego świata. Ponadto chyba taka specyfika miłośników fantasy – nie dziwią nas smoki i magia, natomiast miasto złożone z kosmopolitów i mieszanki kulturowej woła o pomstę do nieba i jest przecież niepoważne ze strony autora :)

Za resztę uwag dziękuję.

Cześć, Julko.

 

Jako fanka wianków i słowiańskiego horroru, miałam duże oczekiwania co do tekstu.

Jednak lektura nieco mi się dłużyła. Wydaje się, że winna jest temu dość nierówna narracja, nieprzyjemnie sprzeczna – obyczajowa przygoda o życiu wiejskiego lekarza kontra stylizacja gwarowa i dialektyzmy, których nie powstydziłby się Reymont (w dobrym i złym znaczeniu tego porównania).

Być może to, co mam na myśli, przedstawi lepiej zestawienie losowo wybranych fragmentów, które wydają się być z dwóch różnych opowiadań:

Spojrzała na ziemię z góry i zauważyła ułożone w embrionalną pozycję ludzkie szczątki. Zebrała to, co uważała za kości, włożyła do worka i poszła dalej. Brakowało głowy.

vs

Córę z posagiem na polanie pochował, na której ta lubiła przesiadywać i malowała często tam pejzaże wszelakie. Chłopów nowych z innych wiosek przesiedlił i tak po dziś dzień nowe pokolenia zasiedlają tutejszą sadybę i sieją w ziemi, która płodniejsza jest od dnia, w którym przesiąkła krwią.

Pierwszy fragment rodem z powieści grozy: fachowe rozumienie tematu, podmiot i orzeczenie, krótkie zdania. Drugi: archaiczny, ze stylizacją składniową i fleksyjną (szukając przykładu z całości, chociażby w zdaniu „Milenka pomarli”), przywodzi na myśl styl wiejskiego papli. Słowa typu „sonda” czy „skan” są całkowicie cudaczne.

Te dwa style pisarskie skrajnie się różnią, nie dopełniają. Ogólnie odradzam mieszanie cech językowych – mocno zaniża przyjemność czytania. Moim zdaniem warto postawić na jeden styl, w tym konkretnym przypadku raczej na gwarę, jeśli czas i miejsce akcji mają dotyczyć historii Słowian dawno, dawno temu. Rozumiem, że jej zastosowanie ma na celu podkreślenie autentyczności epoki, ale jestem zdania, że spokojnie wystarczy tutaj liryzm i emocjonalizm, które stosujesz zręcznie i konsekwentnie przez cały tekst. Zdarzały się naprawdę ładne opisy.

 

Niestety, zagadki wydały mi się nietrafione; powinny być raczej metaforą zawężoną konsekwentnie wraz z każdym wersem, by z morza skojarzeń dało się wydobyć jeden koncept, a zagadka sprawiała przyjemność zgadywania. Na obecną chwilę rozwiązaniem drugiej z nich mogłaby być na przykład „woda” lub „słońce”: wyłącznie dlatego, że według podpowiedzi, chodzi o przebicie lodu, nie śniegu. Mam wrażenie, że wybrałaś hasło, a potem dobrałaś do niego rymy.

Zagadki nie są najłatwiejsze do napisania. Rozumiem, że mają swoje fabularne zastosowanie, lecz zastanowiłabym się nad ich poprawnością. Ale to tylko drobny zarzut.

 

Z pytań po lekturze:

Jaka jest właściwie rola Epsteina, prócz bycia c***** małostkowym prowokatorem lokalnej ludności? Czy dobrze rozumiem, że wszystko uszło mu na sucho?

Szeptunka jako postać wydała mi się nieco naiwna, jak na wykształconą na ludzkich przekrętach znachorką. Dlaczego nie mściła się na ludziach z wioski, którzy okrutnie ją zdradzili, mimo że przez wiele lat była im przychylna i zawsze służyła wiedzą? Dlaczego była w stanie wykopać kości i zrabować grób, lecz zdradzieckiemu kochankowi tylko wylała zupę? Ta bezradność mogłaby być silną charakterystyczną cechą tragicznej protagonistki, aczkolwiek wyszła dość płytko. Potencjał był bardzo dobry, lecz wydał mi się pogubiony po drodze, być może gdzieś w mieszaninie stylizacji, flashbacków i historii-legendy demona. Ta ostatnia wciąż dla mnie niejasna: czy dziedziczka jest jednocześnie pochowana w grobie jako stare kości oraz chodzi wzdłuż rzeki w wianku, zadając zagadki? Mistyczne reguły przemiany w demona nie są oczywiście minusem opowiadania.

Fajnie natomiast, że demonologia sugeruje, iż Szeptunka sama przemieni się w jednego z nich.

 

Tu i ówdzie coś zgrzyta:

Piszesz o ogromnej tragedii śmierci Milenki, która była jedynaczką (co potęguje żałobę do skali całej wsi), jednak później ma ona wielu braci, których zemsta napędza dalszą fabułę opowiadania.

Szeptunka nieomal pomyliła czaszkę z kamieniem, po czym podjęła się dokładnej sekcji, ze zwróceniem uwagi na rozstaw oczodołów i czas wybicia zębów. Była chyba ekspertką od ziół, nie od kryminalistyki?

Wiele ważnych fabularnie momentów dzieje się poza sceną, tak jak osądzenie i pobicie Szeptunki. IMO szkoda.

Ów boli. Odmiana.

 

Czy dobrze zrozumiem, że motyw złodziejski opowiadania złodziejskiego jest poruszony wyłącznie na końcu opowiadania, kiedy bankier okradł Stanisławę ze złotej monety? Chyba że traktujemy przywłaszczenie sobie wianka Milenki przez demona jako główną fabularną kradzież – nie jestem pewna, czy wianek sam z siebie popłynął pod prąd, jako efekt boskiego przeznaczenia, czy też jego los został zmieniony demoniczną mocą… Nie mówię, że mi to przeszkadza, sama lubię dowolność interpretacji. Nie oceniam, nie jestem w Jury :> (pozdrawiam Jury)

 

Mam także uwagę co do Twojej odpowiedzi do komentarza Ambush:

Ponadto chyba taka specyfika miłośników fantasy – nie dziwią nas smoki i magia, natomiast miasto złożone z kosmopolitów i mieszanki kulturowej woła o pomstę do nieba i jest przecież niepoważne ze strony autora :)

Oczywiście, że tak. Jeśli w stworzonym świecie jest wytłumaczone istnienie smoków, istnienie smoków nie jest niczym dziwnym. Logika wewnętrzna spójnego autorskiego świata jest jedną z pierwszych zasad światotwórstwa, na równi z estetyką tworzywa, które autor modyfikuje na podstawie danej konwencji – w Twoim przypadku, jak rozumiem, średniowiecza na terenach pogańskiej Polski. Bohaterowie żyjący w takim świecie przedstawionym nie posługiwali się np. słowem „sonda” (rozumianym jako urządzenie lub cząsteczka, lub jako czynność sondowania), więc nie posługiwaliby się “sondowaniem” w świecie nim inspirowanym – chyba że mamy zawarte w nim wytłumaczenie fabularne, dlaczego tak jest, chociażby alternatywną historię, podróże kosmiczne sci-fi (np. seria Thorgala łączy fantasy i technikalia sci-fi) czy dowolne inne rozwiązanie umożliwiające “sondowanie” bohaterowi.

Są zwolennicy i przeciwnicy takiego postępowania, lecz osobiście wolę spójny usystematyzowany świat od tygla terminologicznego, w którym dużo łatwiej popełnić niezamierzony logiczny błąd.

 

Mam nadzieję, że mój komentarz Cię nie zraził. Pozdrawiam!

Cześć, Żonglerze.

 

Po prostu wow! Jest mi mega miło, że dokonałaś tak głębokiej analizy mojego tekstu oraz wyczerpująco się nią podzieliłaś – jestem bardzo wdzięczna za poświęcenie temu tyle czasu. Bardzo pomogłaś mi popracować nie tylko nad powyższym tekstem, ale również nad swoim stylem. Dlatego na wstępie chcę Ci bardzo podziękować :)

Lecimy z tłumaczeniem!

Przede wszystkim uniwersum nie jest osadzone w pogańskiej Polsce, ani nawet naszej planecie. Nie wiadomo mi nic o istnieniu miast takich jak Swargin czy Jastor i bardzo natrudziłam się wymyślając ich nazwy, aby ich nie kojarzyć z chociażby istniejącymi wsiami. Nawet jeśli mi się to nie udało, to na naszych terenach nie istniały w tamtych czasach takie grody. Jednak w pełni rozumiem wątpliwość, która wynika z objętości opowiadania i ciężko jest oszacować, w jakim uniwersum toczy się akcja. Postaram się również nad tym popracować :)

Zmiana narracji jest naleciałością z jednego z kursów pisarskich, w którym brałam udział. Jestem osobą dość młodą i tego typu przedsięwzięcia wywierają duży wpływ na mój styl, także może być to spaczenie, które przyjęłam bez głębszej samokrytyki. Myślę, że może mieć to swoich przeciwników i zwolenników. Chciałam, aby historia dziedziczki została opowiedziana w formie ględy. W miarę rozwoju sytuacji w opowiadaniu chciałam dodać trochę dynamiki oraz wprowadzić zmianę stylistyki przy odmianie losów Szeptunki, z perspektywy której świat stopniowo ewoluował, zmieniał się jej punkt widzenia poprzez przeżyte rozczarowania.

Stanisława jest uczennicą poprzedniej szeptunki. Od dziecka była w zamkniętym środowisku, pod zaborczym skrzydłem swojej nauczycielki. Ma wiedzę o ziołach, ale w przypadku zakochania się, traci wszelką rozwagę i prezentuje swoją naiwność, z której nie wyleczyła jej młodość, ponieważ w późnym wieku zyskała niezależność. Oczywiście historia Stanisławy i poprzedniej szeptunki została wykreowana tylko w mojej głowie i nie ma o niej wzmianki w opowiadaniu – dokonałam takiego wyobrażenia, aby móc lepiej uzmysłowić sobie charakter i postępowanie “dużego dziecka”, na które chciałam wykreować główną bohaterkę. Należy zauważyć, że nie uczy się ona nawet na błędach i pomimo ogromu niesprawiedliwości, który ją spotkał, była gotowa znów zaufać nieznajomym (handlarz, który podwiózł ją do Jastoru; bankier).

Motyw złodziejstwa przejawia się w:

– kradzieży wianka, jak słusznie zauważyłaś;

– kradzieży skarbu, którym był posag dziedziczki (grób Brzegini);

– kradzieży monety.

Nad zagadkami na pewno popracuję i ponawiam swoje podziękowanie – Twoje uwagi z pewnością poprawią przynajmniej ten fragment :)

Z Milenką i jej braćmi to całkowicie moja wina – tutaj ponownie historia dziewczyny została wyryta w mojej głowie i zapomniałam o niej napisać, choć byłam pewna, że to zrobiłam :) Bracia są oczywiście przyrodni – z poprzedniego małżeństwa ojca Milenki. Wzmiankę o tym na pewno również dodam.

Epstein oczywiście nie poniósł w opowiadaniu większych konsekwencji, co znów wynika z nieudolności życiowej Szeptunki i tego, że nie jest ona wystarczająco dojrzała, by zawierać zdrowe relacje i trzeźwo oceniać sytuację. Uświadomiłaś mi, że muszę troszkę więcej popracować nad kreowaniem jej osobowości. Na pewno dodam kilka wzmianek o jej przeszłości, ponieważ widzę, że niezbyt udało mi się przedstawić kwintesencję jej charakteru.

Mam nadzieję, że odpowiedziałam na Twoje pytania. Pozdrawiam serdecznie!

Sława!

Powoli nadrabiam ,,Złodziei”. :) Ogólnie tak – opowieść ma duży potencjał, ale mogłaby być trochę lepiej poprowadzona i wtedy wyszłaby naprawdę świetna quasi-baśn/legenda. Co nie zagrało:

– główna bohaterka – mówisz, że chciałaś ją przedstawić jako ,,duże dziecko”. OK, ale: 1) zostawiłaś całe jej backstory dla siebie i w sumie bez wyjaśnienia wygląda po prostu na słabo napisaną postać; 2) trochę się zastanawiam nad konsekwencjami łatwowierności znachorki. Na przykład, czy wieśniacy nie próbowali by jej wziąć na litość, żeby nie musieć płacić za leczenie? Stasia w ogóle chyba trochę balansuje między stoicyzmem kogoś doświadczonego życiowo (opinie o miastowych) a dziecinnością. Ile ona ma lat?

Jakbyś chciała sobie popatrzeć, jak można napisać niedojrzałą bohaterkę, polecam jedną z moich ulubionych książek, ,,Nawiedzony Dom na Wzgórzu” – prawie cała historia oglądana z perspektywy takiej postaci.

– trochę dziwna końcówka – bank, który okrada i morduje klientów długo by nie podziałał, IMO. :P Dobra, Stasia jest z gminu, nowa w mieście, więc może poczuli się bardziej bezkarni, ale tak sobie pomyślałem, że można ten motyw pociągnąć dalej i uczynić skarb ,,przeklętym”, że niby to jakieś mroczne właściwości monety doprowadzały do aktów przemocy. Teraz bankier-socjopata wyskakuje jak ten królik z kapelusza.

– język – o tym dziewczyny już pisały. Trochę mi się śmiać chciało, bo normalna narracja i didaskalia są pisane ,,po polskiemu”, a bohaterowie najpierw mówią ,,Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj”, żeby na końcu z tego zrezygnować. Zupełnie, jakby jakiś zewnętrzny imperatyw nakazujący im ,,prawić” nagle magicznie ustąpił. ;)

– ogólna ,,wiedźminowatość” świata – nie da się ukryć, uniwersum jest dość podobne do tego wykreowanego przez Andrzeja S., i to w nie najlepszy sposób (sondujący magowie…). Brakuje tylko białowłosego polującego na Brzeginię.

A, i jeszcze jedno:

Przede wszystkim uniwersum nie jest osadzone w pogańskiej Polsce, ani nawet naszej planecie.

Niby tak, ale zobacz – masz typowo słowiańskie imiona, Noc Kupały z puszczaniem wianków, słowiańskich bogów, nazwy miast brzmiące słowiańsko… Trudno uniknąć skojarzeń.

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Sława, SNDWLKR!

 

Kolejny wartościowy komentarz, za który bardzo Ci dziękuję :) Żałuję, że nie zdążyłam wprowadzić poprawek z poprzednich uwag, nim przeczytałeś tekst. W każdym razie Twój komentarz również pomógł mi znaleźć kolejne niedociągnięcia w tekście, które oczywiście w większości skorygowałam, jednak w weekend dłużej zreflektuję całość opowiadania, aby móc udoskonalić wszystko, co wskazałeś. Może nawet uda mi się nawet nieco zmienić zakończenie i puentę, kto wie?

 

Pozdrawiam!

Witaj JulkoZnadBiurka,

 

Gratuluję debiutu. Co prawda twoje opowiadanie to zupełnie nie moje klimaty (słowiańszczyznę skutecznie obrzydzono mi już w szkole oraz wykpiono parodiami typu: “Przeze puszcz wiedła ścieża”), ale przeczytałem je z zainteresowaniem. Widać, że masz sporą wiedzę, zarówno w zakresie faktów jak i języka i śłownictwa. Zgadzam się z Żonglerem – chyba największą wadą twojego opka są pewne niekonsekwencje w stylizacji. Do dość szczegółowej analizy Żonglera(ki?) dorzucę tylko tyle, że mnie nieco raziły niektóre współczesne terminy takie jak np.: klienci, telepatia. Piszesz np. o “zapaleniu oskrzeli”, myślę, że w twoim świecie nikt nawet nie wiedział o istnieniu oskrzeli, więc czemu by nie “piersiowe duszenie” (przepraszam). No i dużo więcej by się takich rzeczy znalazło. Widzę to tak – oczywiście głęboka stylizacja spowodowałaby, że tekst stałby się nieczytelny. Musimy używać słów, związków frazeologicznych, itd., które są całkowicie współczesne. Ale co ważne, to zachowanie pewne spójności i wystrzeganie się słów i zwrotów “odstających od tekstu”. Poza tym – dobra robota!

W komentarzach robię literówki.

To ja się nie będę wymądrzał, bo najważniejsze rzeczy napisali już poprzednicy.

Od siebie dodam, że czasem lektura zdała mi się męcząca. Kiedy już zdążyłem oswoić się w miarę z pogańsko-folklorystycznym klimatem, nagle w tekście wyskoczyła mi “telepatia” i trochę mnie to zmyliło. Później zdarzało się jeszcze kilka takich ukłuć niespójności, ale – jak wspomniałem – pisali już o tym poprzednicy.

Ogólnie tekst jest ciekawy, ale moim zdaniem wymaga jeszcze przemyślenia, głównie pod kątem światotwórstwa i doboru języka w narracji.

Dzięki za lekturę.

XXI century is a fucking failure!

Hej! 

Komentarz powstanie na bieżąco. 

 

Poetycki, ładny początek. Noc Kupały, urocza nazwa bohaterki – Szeptunka. Ale trochę przydługi ten wstęp, np. od tego momentu, gdzie wkraczają świerszcze, mniej opisów, a więcej takiego gdybania. 

 

Trochę za dużo tłumaczysz, np. tu:

który uprzednio ustalił już, czyje wianki i przez kogo mają dziś być złapane, co bynajmniej nie umniejszało ekscytacji wśród młodych.

 

Albo tu:

Pani Bogna porodziła bowiem same córki i nie ukrywała, iż nie chce, by wianek którejś z nich trafił w ręce podchmielonego dziada.

 

Śmierć – szepnęła Szeptunka zgodnie z przepowiednią.

Nikt jej nie dosłyszał.

Hm, ale co ma ożenek do śmierci? W przypadku innej wróżby – okej, ta scena byłaby dobra i mroczna, ale wróżenie z wianków, gdzie wianek, który się topi to klasztor, gdy haczy o drzewo to panieństwo, więc czemu płynący pod prąd to nie jakiś… nie wiem, związek kobiety z kobietą? Albo coś innego, dotyczącego ślubów. Bo ta opcja śmierci jest tu jakoś na siłę. 

 

Sporo tłumaczysz przy Szeptunce i wizytach, męczące. Podobnie jak przy odwiedzającym ją mężczyźnie. 

Kurczę, tak dużo streszczasz, że aż mi szkoda. Bo klimat masz taki słowiański, przyjemny, a ilość streszczeń zniechęca. 

 

zaskoczył Epstein – Brzeginie

zaskoczył Epstein. – Brzeginie

 

Bardzo ciekawa Brzeginia. Taki demon, ale dobry, niewinny. W sumie jaka jest jego rola? Fajnie o tym czytać. 

Na plus też podejście Szeptunki do Epsteina, ta naiwność, ech. Ale to pokazuje, że też ma wady, zwłaszcza gdy Epstein nasyła braci na Brzeginię, co za padalec. 

 

Przez cały tekst bardzo dużo tłumaczysz, zobacz tutaj:

Sulibrat był dla Milenki dobrą partią: młody, w aparycji niczego sobie, a pracowitością swoją znacznie rozmnożył majątek. Mieli się ku sobie. Chłopaczyna ciężko zniósł śmierć sympatii, toteż łatwo dał się omotać słowom niedoszłych szwagrów. Ruszył z nimi na demona.

Czemu nie możemy poznać Sulibrata przez scenę, np. w momencie, gdy umiera Milenka? Po co nam scena z matką, która nic nie wnosi? Mam wrażenie, że chciałaś tu upchnąć ile się da, a jak coś mogło być za długie – streszczałaś dla wygody. Ale jak czytelnik ma poczuć emocje, przejąć się śmiercią Milenki, skoro to wszystko (okej, większość) bazuje na streszczeniach? 

 

Tyle, że wyjątkowo

Bez przecinka

 

przy tym ostrożności. Przechylała przy tym

 

dziecko. – odparł

Bez kropki

 

zamienić się w słuch.

Niezgrabne. 

 

Przy akcji z Brzeginką mieszasz perspektywy. Najlepiej konsekwentnie prowadzić nas oczami jednego bohatera/jednej strony. Inaczej to się rozmywa i scena, która mogłaby być bardzo dobra, jest po prostu całkiem dobra. Podoba mi się ten szał, ta chęć zemsty ze strony ludzi, ale naiwność Brzeginki ostrzeganej wcześniej przez Szeptunkę wydaje się zbyt przerysowana. 

 

Za to w momencie, kiedy można wprowadzić napięcie, dostajemy przydługi opis grzebania w kościach. Te akapity prawie mnie pokonały. 

 

Kobieta zawiesiła na niech chwilowo smutne spojrzenie

Literówka i niejasne dalej

 

I znowu te tłumaczenia… 

spytał szczerze zaskoczony przybyciem kobiety, którą zdradził i jeszcze bardziej zdumiony jej naiwnością i niedostrzeżeniem ów zdrady

Mocno wytrącają z lektury. 

Poza tym – znowu narracja się rozmywa. 

I jestem zmęczona opowiadaniem, bo całe napięcie, klimat – wyparowały. 

 

Siedzenie u Epsteina, jego życzliwość – to w ogóle nie pasuje. Dajesz tyle streszczeń, że nie ma co wymieniać – tu naprawdę jest sporo pracy nad tekstem. 

 

Dlaczego Epstein nie przewidział, że Szeptunka wejdzie na poddasze? To nie ma sensu… 

 

Koniec też mnie rozczarował. Spore streszczenie o tym, co Szeptunka robi, te wszystkie wtrącenia o kłamstwach… A na koniec idzie do skarbca, zostaje zabita i mamy informację, że bankier nie poznał, że moneta jest przeklęta. I tyle. To za mało, żeby poczuć większe emocje. Szkoda, bo masz przyjemny styl (nie licząc niekonsekwencji w narracji, pewnych niezgrabności czy wciskanych na siłę streszczeń), ale fabularnie mnie nie porwało. 

 

Pozdrawiam,

Ananke

A mi się nawet podobało. Złodziejstwa tu raczej niewiele, ale nie oceniając pod kątem konkursu, to opowiadanie mnie zainteresowało. Bardzo nastrojowy początek, później grająca na emocjach historia niesprawiedliwej zemsty, a na koniec dość mocne zakończenie. Miejscami stylizacja języka jest mocna, miejscami ledwo zauważalna, to można by wyrównać. Poza tym:

 

zbrojnie wystąpił przeciw niemu z chordą chamów w widły i kosy uzbrojon → hordą

coś błysnęło w malachitowym promieniu zachodzącego słońca → promień słońca w kolorze zielonym?

Widzę, że podziałałaś z poprawkami, co cieszy ;) Jest jeszcze trochę do roboty (”ów”!), ale tekst wciąż ma realne szanse dostania się do biblioteki na czas. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że sama stylizacja i “słowiańskość” są warte przeczytania, więc klikam. 

promień słońca w kolorze zielonym?

Mogło chodzić o tzw. ,,zielony błysk” – zjawisko trudne do zaobserwowania, ale jak najbardziej prawdziwe.

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Szeptunka w bólu, który nią zawładnął ← literówka

Przeczytałem. Powodzenia. :)

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka