Bartek był rośliną.
Dosłownie.
Na pozór nie różnił się niczym od innych chłopców, lecz ilekroć na placu zabaw pozdzierał sobie kolana, wzbudzał zdumienie, krwawiąc na zielono, w jego żyłach płynął bowiem najprawdziwszy chlorofil. Nie musiał też wcale jeść ani pić. Choć mógł odżywiać się w zwykły sposób, wystarczyło, że ściągnął na chwilę buciki i skarpetki i wpuścił nóżki w ziemię, zwracając twarz ku słońcu, by skutecznie zaspokoić głód.
Gdy pewnego dnia, zapomniawszy przygotowanych mu przez ojca kanapek, zrobił to na przerwie na trawniku przed szkołą, koledzy natychmiast urządzili sobie z niego pośmiewisko.
– Dziwoląg, dziwoląg! – wołali, bezlitośnie wytykając go palcami. Nie rozumiał dlaczego. Tajemnicza i potężna różnica wyrosła nagle pomiędzy nim a rówieśnikami jak przepaść, jak mur – różnica, której nie pojmował, a którą po raz pierwszy zdarzyło mu się boleśnie odczuć.
– Tatusiu, czy jestem dziwolągiem? – zapytał przez łzy, stanąwszy na progu ojcowskiej pracowni.
Tyczkowaty, łysiejący mężczyzna w białym fartuchu laboratoryjnym oderwał się od mikroskopu, pod którym od rana do wieczora oglądał tajemnicze zielone kształty, popatrzył z powagą na Bartka i rzekł uroczyście, akcentując każde słowo:
– Nie jesteś dziwny, syneczku. Jesteś wyjątkowy. Jedyny w swoim rodzaju.
– Naprawdę? I nie zamieniłbyś mnie na żadnego innego?
Uczony przyklęknął przed chłopcem i położywszy mu dłoń na ramieniu, skinął głową z lekkim uśmiechem. Zza okrągłych szkiełek okularów jego wodniste oczy z żarliwą miłością spoglądały na dziecko.
– Jesteś dokładnie taki, jakiego zawsze chciałem mieć – wyszeptał Bartkowi do ucha, gdy ten objął go mocno za szyję. – Jesteś najlepszym synem, jakiego botanik mógłby sobie wymarzyć.
*
Bartek od maleńkości nade wszystko uwielbiał spacery z ojcem po lesie. Wśród drzew czuł się swojsko i swobodnie, jak w towarzystwie rodziny i znajomych. Czasem wydawało mu się nawet, że gdzieś tam, pod warstwą kory, biją żywe serca i tlą się dusze podobne do jego własnej, a w szumie poruszanych wiatrem liści słyszy słowa wypowiadane w pradawnym, niezrozumiałym języku.
– One chcą, żebyś poznał ich imiona – wyjaśnił pewnego razu profesor. – To jest grab, to jesion, a to… to, mój drogi, jest Quercus robur, dąb szypułkowy…
Nie wiedząc dobrze, dlaczego to robi, Bartek podszedł i przytulił się do tęgiego, chropawego pnia.
Kiedy tak stał, zbliżyło się do niego bez lęku kilka wiewiórek. Przypatrywały mu się chwilę, po czym jedna z nich zwinnie wdrapała się po jego nodze i schowała trzymany w pyszczku orzech do kieszeni jesiennej kurteczki chłopca. Reszta poszła za jej przykładem.
– Wygląda na to, Bartuniu, że mianowały cię swoim bankierem – zaśmiał się uczony. – To wielka odpowiedzialność!
Bartek uśmiechnął się szeroko w odpowiedzi, prezentując zdekompletowane mleczne uzębienie.
*
Upłynęło parę lat i wyobraźnią dorastającego Bartka, jak każdego chłopca w jego wieku, bez reszty zawładnęły dziewczęta. Blondynki, brunetki, a czasem rude, za dnia nie pozwalały mu skupić się na lekcjach, a w nocy nawiedzały go w snach.
Po jednym z takich snów, wyjątkowo przyjemnym, z udziałem kilku okładkowych celebrytek i atrakcyjnej koleżanki z klasy, rankiem obudził się w pościeli pokrytej grubą warstwą szarozielonego pyłku. Gdy zawstydzony zwierzył się z tego ojcu, ten zrozumiał, że nadeszła pora, by przeprowadzić z Bartkiem poważną rozmowę. Tę rozmowę. O kwiatkach, pszczółkach i motylkach, o jednopienności i wiatropylności…
– I stąd właśnie, mój synu, biorą się…
– …dzieci?
Profesor spuścił wzrok i chrząknął z zakłopotaniem.
– Cóż, czasem dzieci, a czasem… żołędzie.
*
Bartek rósł bardzo szybko.
Bardzo, bardzo szybko.
Już w czwartej klasie koledzy wchodzili mu pod pachę, a kiedy rozpoczynał naukę w liceum, musiał się schylać, przechodząc przez drzwi. Z jednej strony cieszyło go to, gdyż skutecznie zniechęcało szkolnych prześladowców do szukania zwady ze spokojnym z natury chłopakiem, z drugiej zaś przysparzało mu zmartwień, bowiem boleśnie pogłębiało jego wyobcowanie. A Bartek z całego serca pragnął być częścią czegoś większego. Nie posiadał się więc z radości, gdy przyjęto go do lokalnej drużyny koszykarskiej, z której szybko go jednak wyrzucono, ponieważ, zdaniem trenera, warunki fizyczne miał wprawdzie wyśmienite, ale ruchy – drewniane. Do domu wrócił przybity; na szczęście miał kogoś, kto zawsze był przy nim, kiedy tego potrzebował, i na czyje wsparcie mógł liczyć w każdej sytuacji.
– Och, już jesteś? – zdziwił się profesor, gdy przechodząc korytarzem, spostrzegł Bartka siedzącego w swoim pokoju na łóżku, z twarzą wspartą na dłoniach. – Nie powinieneś być teraz na treningu?
Chłopak nic nie powiedział, tylko westchnął ciężko i ze smutkiem. Ale uczony zrozumiał.
– Właściwie dlaczego tak zależało ci na tej koszykówce? – zapytał. – Przecież ty nigdy nie lubiłeś sportów.
Odpowiedziało mu kolejne głębokie westchnienie. Mężczyzna podrapał się po brodzie.
– Nie miałem niestety czasu nic ugotować – odezwał się po chwili. – Co ty na to, żebyśmy zamówili sobie pizzę? Cztery sery, twoją ulubioną?
Bartek uśmiechnął się. Kto jak kto, ale ojciec wiedział, jak poprawić mu humor.
Niebawem siedzieli już obydwaj przy kuchennym stole i racząc się pyszną pizzą rozmawiali o przedwcześnie przerwanej koszykarskiej karierze chłopca.
– Wiesz, Bartuniu – rzekł uczony, wysłuchawszy syna z uwagą – jeśli o mnie chodzi, uważam, że nie ma sensu zmuszać się do czegokolwiek tylko po to, żeby zyskać sympatię i podziw innych. Zacznij lepiej robić to, co naprawdę kochasz, a zawsze znajdziesz przyjaciół, z którymi będziesz mógł dzielić swoje pasje.
Bartek zmarszczył brew, po raz pierwszy w życiu starając się odpowiedzieć sobie na pytanie, co go właściwie interesuje, i po krótkim namyśle coś mu przyszło do głowy. Z rozrzewnieniem wspominał, jak przed laty zdarzyło mu się zagrać główną rolę w szkolnym przedstawieniu „Pinokia”. W drewnianego pajacyka wcielił się nad wyraz przekonująco, zbierając pochwały od rówieśników i nauczycieli, i choć później nie wiedzieć czemu systematycznie pomijano go nawet w castingach do jasełek, gdzieś w głębi duszy liczył na to, że jeszcze kiedyś wystąpi na deskach teatru. Zwierzył się z tego marzenia profesorowi, a ten już następnego dnia zabrał go na przesłuchanie do młodzieżowego kółka teatralnego „Szekspir”.
– Drewno. Totalne drewno – mruknęła prowadząca, ujrzawszy próbkę aktorskich umiejętności nowego kandydata. Gdy zawiedziony Bartek już miał się odwrócić i odejść, a uczony gorąco zaprotestować przeciwko krzywdzącemu, jego zdaniem, osądowi, niespodziewanie klasnęła w dłonie i dodała z entuzjazmem: – Z nieba nam spadasz, drogi chłopcze, bo niedługo wystawiamy „Laurę i Filona” i przydałby nam się ktoś, kto zagra jawor. Weźmiesz tę rolę? No, nie daj się prosić!
Sielanka Karpińskiego zapoczątkowała dłuższą przygodę Bartka z młodzieżowym teatrem, w którym prędko zapuścił korzenie; ostatecznie w każdej sztuce jest jakaś sceneria, a w niej co najmniej jedno drzewo. Koleżanki i koledzy z kółka polubili go, a prowadząca wprost rozpływała się w zachwytach nad nieprzeciętnym talentem chłopaka i poziomem jego aktorstwa.
– Ach, jak on szumi, jak szeleści liśćmi, z jaką gracją kołysze się na wietrze! – chwaliła go po każdym spektaklu. – On nie gra drzewa, on nim naprawdę jest!
Bartek promieniał, a profesor, siedzący niezmiennie w pierwszym rzędzie, pęczniał z dumy.
*
Mijały lata, a Bartek rósł, nie tylko wzwyż, ale i w barkach. Nie było dnia, by jakiś nieznajomy z rozdziawionymi ze zdziwienia ustami nie obejrzał się za nim na ulicy i kręcąc z uznaniem głową, nie szepnął: „Chłop jak dąb!”. Jego ojciec przeciwnie – kurczył się i wiądł w miarę jak starość, podstępna jemioła, wysysała z niego życiodajne soki. Zgarbiony, całkiem wyłysiały, z twarzą zoraną zmarszczkami i oszpeconą brodawkami, stał się w końcu podobny do pochylonego wiatrem suchego drzewa o spękanej, porosłej hubą korze. Mimo to nie zrezygnował ze swych badań botanicznych i prowadził je wciąż z taką samą, a nawet większą niż dotychczas intensywnością. Bywało, że ku zmartwieniu Bartka jadał i sypiał w laboratorium, mało interesując się światem zewnętrznym.
– Za dużo pracujesz, tato – mawiał chłopak, widząc profesora ślęczącego od bladego świtu nad kolejnym doświadczeniem. – Powinieneś odpocząć.
– Pewnie masz rację, syneczku – wzdychał uczony, nie odrywając jednak zmęczonego oka od mikroskopu.
Aż któregoś dnia w obecności Bartka nagle zatoczył się na stół, trzymając się kurczowo za serce.
– Nic mi nie jest – wysapał, gdy ten przypadł do niego i nerwowo zaczął dopytywać, co się stało. – To chwilowe… Przejdzie…
– Chodź, tato, trzeba cię zabrać na świeże powietrze. Okropnie tu duszno! – powiedział Bartek, biorąc ojca pod ramię i prowadząc w kierunku drzwi. Staruszek nie stawiał oporu.
Gdy znaleźli się w skąpanym blaskiem ciepłego, majowego słońca ogrodzie, uczony zamrugał gwałtownie.
– Właściwie kiedy ostatnio wychodziłem z domu? – szepnął na widok wypielęgnowanych przez syna kwietnych rabatek i majaczącej w oddali zielonej, szumiącej ściany lasu.
Bartek pomógł mu usiąść na ławeczce pośród wonnych azalii, a sam stanął z tyłu i delikatnie, gestem pełnym miłości i troski, ujął odchyloną głowę ojca w swe ogromne dłonie. Zacisnął powieki, by nie uronić łzy wzruszenia nad kruchością człowieka, który był dla niego wszystkim – przyjacielem, mentorem i najlepszym rodzicem, jakiego ludzko-roślinna hybryda mogłaby sobie wymarzyć.
„Tyle mu zawdzięczam, a tak niewiele zostało mi czasu, by mu za to godnie odpłacić! Zresztą czy potrafię?” – pomyślał z rozpaczą chłopak. Spojrzawszy w niebo, skrzywił się. „To słońce go razi. Ach, gdybym był drzewem – prawdziwym drzewem – większy miałby ze mnie teraz pożytek…”
Wtem poczuł, że zachodzi w nim cielesna zmiana, zdumiewająca, drastyczna i niemal kompletnie bezszelestna. W przeciągu kilku minut jego mięśnie zastygły, skóra poszarzała, stwardniała i pokryła się podłużnymi bruzdami, z rozdartych butów wypełzły i wpiły się w ziemię łapczywe macki korzeni, a z dziur w koszuli wystrzeliły w górę konary błyskawicznie obrastające liśćmi. Metamorfoza nie była bolesna ani nie przerażała go; powitał ją radośnie, jak spełnienie życzenia przez ducha lampy z bajki o Aladynie, którą dawno, dawno temu ojciec opowiadał mu na dobranoc.
Nieświadomy niczego profesor odetchnął głęboko i ukołysany śpiewem ptaków, zasnął. W rozłożystym cieniu młodego Quercus robur spało mu się słodko i przyjemnie.