- Opowiadanie: krar85 - Honor wśród złodziei

Honor wśród złodziei

Darujcie tytuł identyczny jak temat konkursu, ale akurat pasuje do tekstu.

Po nocnych przygodach z bizarro, próbach napisania czegoś głębszego (nie mylić z pisaniem po kilku głębszych) i zatracaniu się w nieco kasandrycznej futurologii postanowiłem wrócić do korzeni. Czas na fantasy! Klasyczne, oklepane, ukochane… Złodzieje to – imho – bardzo trudny, bo mocno (wy)eksploatowany temat, a ja w dodatku chciałbym wreszcie napisać coś lżejszego, z humorem i nawet optymistycznego, więc…

Jak zwykle sięgnąłem więc po twórczość J. Kaczmarskiego, która nie zawsze jest lekka i optymistyczna. Cóż, mam nadzieję, że lektura opka wynagrodzi tę drobną niedogodność (jeżeli ktoś postanowi wysłuchać, oczywiście, chociaż może lepiej nie słuchać przed). Zapraszam w każdym razie do lektury i konstruktywnej krytyki. Dla chętnych takie dwie piosenki:

Ja (https://www.youtube.com/watch?v=O_eYztVDVcw)

Dzielnica żebraków (https://www.youtube.com/watch?v=lWpA9G-tnJo)

Sława i chwała dla moich wspaniałych betujących, którzy bardzo pomogli w walce z nieco pokracznym pomysłem.

 

Za­pra­szam do lek­tu­ry.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Honor wśród złodziei

– Grosz, szlachetny panie. – Henryk wyszczerzył resztki uzębienia, podniósł dzwonek i zaczął nim hałasować nad głową. – Grosz dla biedaka!

Idący aleją mężczyzna ciaśniej otulił się płaszczem, przyspieszył i szybko zniknął w wilgotnym jesiennym zmroku.

– Następny będzie mój. – Siedzący po drugiej stronie ulicy Maciej wyprostował się, eksponując poszarpany kaftan królewskiego włócznika. – Rzuci srebrne słońce, czuję to!

– Srebrne słońce… Dajcie spać! – Barnaba, najstarszy z trójki żebraków rezydujących przy Wąskiej, przykrył się resztkami worka na mąkę. – I módlcie się, by cokolwiek rzucił.

Czekali w milczeniu, mrok gęstniał. Nikt jednak nie nadchodził. Za to z pobliskiego zaułka wyłonił się pies. Wychudzony zwierzak powęszył i wysikał się pod otoczoną straganami kapliczką Słońca. Maciej sięgnął po kij. W ciemności zamajaczyły kolejne czworonogi.

– Barnabo! – Henryk wydobył stylisko od siekiery. – Wstawaj, Barnabo!

Starzec jedynie mocniej opatulił się workiem.

– Barnabo, zbudź się! – Henryk chwycił broń zębami i ruszył przed siebie na rękach, wlokąc po ziemi bezwładne nogi. – Psy!

Największy z czworonogów utkwił wzrok w Henryku, jakby oceniając szanse. Pozostałe zwierzęta również poderwały łby, ale ich uwagę zwróciło coś innego. Od strony Targu Rybnego dobiegał coraz głośniejszy, rytmiczny zgrzyt. Cała symfonia zgrzytów.

Psy czmychnęły w zaułek. Hałas narastał z każdą chwilą. Henryk prędko ukrył stylisko i wytężył wzrok.

Wyszli zza farbiarni, mrok wokoło nich rozświetlała magia. Wszyscy w jasnych, świątynnych barwach, ze złotym słońcem na piersi. Na przedzie maszerowali strażnicy z halabardami, za nimi kroczyli kapłani w długich szatach. Pochód zamykało kilkudziesięciu Rycerzy Słońca w ciężkich zbrojach.

– Niech blask naszego boga nigdy was nie opuszcza! – Maciej uniósł ręce, starając się przekrzyczeć tupot ciężkich butów. – Zlitujcie się nad weteranem…

Żołnierze zignorowali Macieja, ale jeden z kapłanów przystanął i zmierzył żebraka spojrzeniem. Kaleki włócznik oddał pokłon i wyciągnął złożone dłonie.

– Nie łżesz – rzucił kapłan, kiedy minął ich ostatni szereg zbrojnych. Głos zakonnika był ochrypły i szorstki. – Pamiętam cię spod…

– Datek, szlachetny panie! – Henryk, który podkradł się do mężczyzny, schwycił szatę i zaczął całować stopy kapłana.

– Jak śmiesz mnie dotykać, psie! – Zakonnik odskoczył, na mgnienie oka spuszczając z oczu Macieja.

Sięgnął po zwisającą u pasa pałkę, jednak widząc trwogę na twarzach żebraków splunął jedynie i pognał za zbrojnymi.

– Cały jesteś? – zapytał Maciej.

– Tak. Kopnął mnie, psi syn! – Henryk powlókł się w stronę towarzysza. – Sięgnąłeś?

Maciej uśmiechnął się szeroko, pokazując trzymany w dłoniach mieszek.

– Oj, tu jest więcej, niż srebrne słońce. Najemy się dzisiaj. – Przerzucił zdobycz z ręki do ręki.

Henryk zaczął odstawiać stojące pod murem beczki na deszczówkę.

– Dokąd idziesz? – Maciej liczył już pospiesznie rozsypane monety. – Może będą jeszcze wracać.

– I właśnie dlatego czas się zmywać. – Henryk otworzył ukryte za beczkami drzwiczki. – Idę zawiadomię tych na górze.

– Sądzisz, że szli do gildii?

– Wątpię, ale może Laurent zapłaci za informacje. – Henryk zniknął w mrocznym przejściu.

Przeciskał się wąskim tunelem, w którym żebracy zwykle spędzali noce. W oznaczonym miejscu zmacał przytwierdzoną do ściany drabinę i zaczął piąć się po szczeblach. Nogi ciążyły, ale po chwili był już na dachu. Teraz czekała go wędrówka napowietrznym łącznikiem, którym miał dostać się na drugą stronę ulicy. Tuż obok Henryka cicho przemknął wysoki chłopak, najpewniej powracający z miasta włamywacz.

– Kiedy to było. – Mężczyzna odprowadził wzrokiem zwinnie pędzącego po dachach młodzieńca, westchnął ciężko i złapał pierwszy uchwyt.

Huknęło. Budynek zadrżał, drzemiące na dachach ptaki zerwały się do lotu. Pędzący łącznikiem chłopak aż przysiadł. Od strony Skwerku przy Kaczej jaśniała złowroga, czerwona łuna.

– A to co, do czorta? – Złodziejaszek posłał Henrykowi pytające spojrzenie.

 

* * *

 

Kiedy dotarli na miejsce, ogień już dogasał. Ze składu, zwanego potocznie Gildią Złodziei, zostały zgliszcza, nie licząc kamiennego frontu. Nad pogorzeliskiem unosił się migotliwy opar, świadectwo użycia magii ognia.

Zazwyczaj cichy i pusty o tej porze skwer dosłownie pękał w szwach. Zbrojni wszelkiej maści, kapłani w lśniących szatach oraz kupieccy najemnicy otaczali zwartym kordonem garstkę ocalałych. Henryk, wraz z kilkoma innymi bywalcami, siedział na dachu piwiarni. Zbyt daleko, by kogokolwiek rozpoznać, jednak zliczył nie więcej niż trzy tuziny pojmanych.

– Stój! Rozum ci odjęło? – Poznany przed chwilą złodziejaszek złapał Henryka za ramię, kiedy ten ruszył do zejścia.

– Muszę iść do gildii. – Henryk przerzucił nogi do specjalnie przygotowanej windy i ciągnąc za linę, zjechał na dół.

– Bredzisz! Gildii już nie ma, głupcze – szepnął ktoś z mroku.

Na okolicznych dachach, w oknach sutener, praktycznie na każdym rogu kryły się cienie. Z mroku i ciszy setki uważnych oczu obserwowało, jak wysłannicy kupców i Świątyni grzebią wspólną sprawę żebraczej dzielnicy.

– Gildia to my! – fuknął Henryk i ruszył w stronę pogorzeliska. – A tak się składa, że od tyłka w górę wciąż żyję.

Knechci zdążyli już zakuć pojmanych i teraz ładowali ich do ustawionych na wozach klatek.

– A oto i pierwsza hiena! – wrzasnął ktoś, gdy tylko Henryk wyłonił się z ciemności. – Jeszcze krew nie wystygła, a już przyszedł na żer! Zmiataj stąd, kulawy brudasie! – Złotowłosy młodzieniec w świątynnej zbroi zastąpił żebrakowi drogę.

Henryk nic nie powiedział, pochylił jedynie głowę i spróbował ominąć pyszałka, ale ten przystawił mu klingę do szyi.

– Ani kroku dalej!

– Zostaw go! – Dryblas w barwnej zbroi najemnika odciągnął blondyna. – Gnębienie takich przynosi pecha. A my dosyć już krwi tu upuściliśmy.

W mroku Henryk nie miał pewności, ale twarz najemnika wydała mu się znajoma. Jeszcze kilka wiosen temu widywał ją tu, w żebraczej dzielnicy. Wozy zaczęły ruszać. Blondyn szarpał się i klął, lecz odpuścił, kiedy setnik wydał rozkaz wymarszu. Zebrani sprawnie formowali kolumnę.

Kiedy Henryk dotarł do ściany frontowej, magiczne światło oddaliło się na tyle, że pogorzelisko ogarnął mrok. Wraz z ciemnością nadeszli inni, szepcząc gniewnie. Wpatrywali się w roztrzaskane drzwi, będące jeszcze wczoraj bramą do ich własnego świata. A potem wybuchła wrzawa. Henryk ledwie zdążył przylgnąć do muru, kipiąca gniewem zbieranina rzuciła się, by zbierać okruchy tego, co pozostało.

– To moje! – wrzeszczał podrostek w kielichem w dłoni.

– Nie, bo moje! – Ktoś zdzielił chłopaka po głowie, wyrwał łup i pobiegł dalej.

Ludzie, którzy mgnienie oka temu byli sobie braćmi i siostrami, walczyli teraz jak dzikie bestie.

– Uspokójcie się! To jest gildia, to jest nasze! – Słaby głos Henryka niknął we wrzawie.

– Spokój! – grzmiał łysy drab, upychając do wora błyszczące wśród zgliszczy monety. – Pomóżcie mi, zaczniemy od nowa w innym miejscu. Mam plan…

Nikt mu nie pomagał, wszyscy pomagali sobie.

Kiedy nie było już co zbierać, dawni mieszkańcy albo uciekali z pełnymi sakwami, albo z bronią w ręku gnali za tymi, którym fortuna dopisała. Henryk poczekał, aż zgliszcza opustoszeją, zanim wszedł do środka.

– Nie! – mamrotał. – Co oni zrobili? Jak tak można, zburzyli równowagę, znowu będzie wojna. – Ominął ciało złodziejki, która wciąż ściskała rozbitą szkatułę. – Ulice znowu spłyną krwią, trzeba uciekać, po co ja tu w ogóle przyszedłem…

Pod jego prawą dłonią coś drgnęło. Zachwiał się i cofnął, zrozumiawszy, że to kolejne zwłoki.

– Kto idzie? – Głos brzmiał jak dzwon, choć wydobywał się z piersi trupa. Nikt mu widocznie nie powiedział, że z tuzinem strzał sterczących z piersi nie powinien żyć.

Laurent Kane, zwany Królem Złodziei, miał potrzaskane nogi i przebite płuca, a jego zazwyczaj rumiana twarz była blada i mokra od potu.

– Mistrzu… – wyszeptał Henryk.

– Ktoś ty? Pamiętam cię! – Laurent zakaszlał. – Hektor… Nie, Henryk. Nasze oczy i uszy z Wąskiej.

– Nie zdążyłem. – Henryk złapał dłoń mężczyzny. – Szli, ze stu chłopa. Pędziłem, ile sił w rękach, ale nie zdążyłem.

– Szli Wąską, szli Błędną, Długą przyjechali konno. Żyjesz, bo nie zdążyłeś. Tym razem dopisało ci szczęście. – Mężczyzna zaczął kaszleć.

Henryk chciał odwrócić głowę, ale Laurent złapał go i przyciągnął do siebie. Z sinych ust Króla Złodziei obficie ciekła krew.

– Rozleniwiłem się i spasłem. Straciłem jej łaskę, rozumiesz? Korab już ze mną nie rozmawia. Spotkała mnie zasłużona kara – bełkotał, charcząc coraz głośniej. – Teraz najwyraźniej twoja kolej. Życzę powodzenia.

Laurent Kane wyprężył się, zakaszlał i wypluł spory, lśniący chłodnym błękitem klejnot. Uścisk zelżał, oczy mistrza zgasły. Henryk jak zahipnotyzowany wpatrywał się w niebieski kamień na bezwładnej, brudnej dłoni.

– No i na co czekasz, szczęściarzu! – Krzyk zdawał się dochodzić z klejnotu. – Umarł król, niech żyje król! Połknij mnie, a porozrabiamy!

– To mówi! – Henryk zaczął się wycofywać. – Słońce i Księżycu…

– Słońce z pewnością ucieszy twe cudowne nawrócenie, ale jest noc, jeżeli nie zauważyłeś. Nie będę tu leżał w nieskończoność! – Klejnot jarzył się coraz mocniej.

– Kim… Czym ty jesteś? – Henryk nieśmiało podniósł głowę.

– Korabiem, który wreszcie odmieni twoje życie. Tylko zachowaj się jak na złodzieja przystało!

Gdzieś po prawej Henryk usłyszał kroki. W drzwiach dawnej gildii stanęła zwalista postać w zwiewnym stroju. Henryk przywarł do ziemi i zaczął się odczołgiwać od klejnotu.

– Jestem tylko kalekim żebrakiem – rzucił przez ramię i ile sił w rękach ruszył przed siebie. – Mam pecha. Spadłem.

– Spadłeś, bo chciała sprawdzić twą wytrwałość. Tak, niezbadane są jej kaprysy. Ale nie straciłeś wiary i będziesz mógł znowu chodzić. Nawet zęby ci wyczaruję. No co się tak gapisz?

Henryk momentalnie dopadł klejnotu.

– Wybrała? Sprawdzić? Komu ty niby służysz?

– Wiesz przecież.

Zza chmur wyłonił się jasny sierp Księżyca, zalewając pogorzelisko srebrnym blaskiem.

– Jeżeli kłamiesz… – Henryk podniósł kamień. Klejnot był przyjemnie ciepły.

– Nie kłamię. Ale jeżeli nie jesteś zainteresowany…

Mężczyzna pospiesznie wcisnął kamień do ust. Nie miał pojęcia, jak przełknie coś tak wielkiego, ale klejnot sam pchał się do gardła, a potem dalej. Po ciele Henryka rozlało się przyjemne ciepło. Mężczyzną targnął spazm. Upadł, a po chwili wstał. Zwyczajnie, jak przed wypadkiem.

– Bogowie! – Stał na własnych nogach.

Chude, powykrzywiane kończyny odzyskały dawną sprawność. Henryk zrobił krok. Nogi wręcz rwały się do biegu, dopiero po chwili uświadomił sobie, że doskonale widzi w ciemności. Podskoczył, kucnął, przebiegł kilka kroków w stronę wejścia, ale stojąca tam postać zniknęła.

– Bogowie! – Zrobił salto i zaczął tańczyć.

– Pani Księżyca, gwoli ścisłości. Słońce nie miał z tym nic wspólnego.

Henryk z dziecięcym uśmiechem popatrzył na własny brzuch, z którego dobiegał głos.

– Dotrzymałem słowa, zadowolony?

– Tak… Dzięki niech będą Pani!

– Przyjęte, a teraz prędko, bo robota czeka.

– Robota?

– Już zapomniałeś, gołąbeczku? To nie zgrabne ruchy i koci wzrok czynią postrachem nocy. Daj mi kontrolę!

– Słucham?

– Rozluźnij się i obserwuj uważnie, bo nie będę cię wciąż prowadził za rękę.

Obca wola przejęła kontrolę nad ciałem Henryka. Mężczyzna doskoczył do zwłok, z których zdarł skórzaną kurtkę. Od innego nieboszczyka pożyczył spodnie, od kolejnego pas i buty. Pospiesznie dopasował strój i narzuciwszy na głowę kaptur, pognał w mrok. Zatrzymał się pod uschniętym dębem pośrodku skweru.

– Można spalić budynek, ale nie można zniszczyć Gildii! – Niski głos odbijał się echem po pustym z pozoru placu. – Drzewo jeszcze przed świtem wyda owoc!

Nie czekając na odpowiedź, Henryk pognał dalej. Ulica Długa, prowadząca do dzielnicy kupców, wydała się niezwykle krótka. Bezszelestnie sunęli w ciemności, dwa duchy w jednym ciele, przy wejściu do karczmy „Trzy Syreny” wskoczyli na beczkę, a z niej wspięli na parapet. Oddech później byli już na dachu. Wciąż za nisko. Popędzili w górę, zelowane foczą skórą trzewiki pewnie trzymały na mokrej dachówce. Z kalenicy popatrzyli na piętrzący się przed nimi mur. Od kamiennej ściany dzieliło ich dobre dwadzieścia kroków. Cofnęli się, by wziąć rozbieg.

– Co ty wyprawiasz!? – zawołał Henryk. Klejnot na okamgnienie utracił władzę nad ciałem, czego o mało nie przypłacili upadkiem.

– Planuję wypad do dzielnicy kupieckiej, jak za dawnych lat – odpowiedział głos z brzucha. – Tylko musimy wziąć rozbieg.

– Zabijesz mnie!

– Jeśli taka będzie wola Pani… Musimy szybko przezwyciężyć ten twój paniczny lęk.

– Nie mam żadnego lęku! Tylko patrzę w dół i wracają wspomnienia…

– Właśnie o tym mówię. – Klejnot odzyskał kontrolę i ruszyli.

Z każdym krokiem pędzili coraz szybciej. Jeszcze pięć kroków, jeszcze dwa. Skoczyli. Czubkami palców prawej stopy wybili się z samej krawędzi dachu. Świat wokół zwolnił, kiedy lecieli w stronę zwieńczonej blankami ściany. Henryk miał wrażenie, że widzi poszczególne krople deszczu, a ściana jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Wtedy zaczęli spadać.

– Nieee… – Uderzenie o mur stłumiło wrzask.

Coraz szybciej zsuwali się po ścianie. Palce desperacko szukały szczelin, ale mokry kamień był zbyt śliski. Ziemia zbliżała się coraz szybciej. Henryk chciał zamknąć oczy, ale klejnot nie pozwolił. Wyczekał momentu, kiedy Księżyc wyszedł zza chmur i odbił się od ściany. Wylądowali w stogu siana między murem a gospodą.

– Żyjemy – szepnął Henryk, panicznie obmacując nogi. – To cud. Uciekajmy.

– Żyjemy, bo Pani zesłała stóg – skarcił go klejnot. – Zawsze walcz do końca. Pani doceni śmiałość, nawet jeżeli mur był trochę za daleko. A teraz cicho.

Na górze rozjarzyły się pochodnie.

– Złapią nas. To znaczy mnie. To znaczy…

– Ciii… Dałem ci nogi, pamiętasz? Patrz i ucz się, bo najwyraźniej sporo zapomniałeś.

Unoszona krata zazgrzytała. Księżyc prędko skrył się za chmury. Stóg, choć pasował do otoczenia jak świni siodło, nie zwrócił uwagi strażników. Tuzin mężczyzn z halabardami i pochodniami stanęło półokręgiem, rozglądając się wokoło.

Ostrożnie zsunęli się ze stogu i wylądowali miękko tuż za plecami jednego z wartowników. Ugięli kolana, by powoli przekradać się w stronę bramy. Strażnicy wciąż badali otoczenie, ale czarny strój i zwinne ruchy zrobiły swoje. Nikt nie zauważył, jak minąwszy bramę zaczęli wspinać się na mur. Chwilę później mknęli już po dachach kupieckiej dzielnicy.

Robota szła szybko. Z piekarni ukradli worek i przez komin czy lufcik dostawali się do kolejnych domów. Z pierwszego skubnęli kilka pierścieni, z kolejnego szkatułę wypełnioną monetami i złoty kielich. W piątym natknęli się na splecioną w miłosnym uścisku parę. Na pustym stryszku, w świetle świecy, młody mężczyzna i kobieta w sile wieku byli tak sobą pochłonięci, że podwędzenie ich ubrań nie stanowiło problemu.

– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytał Henryk, kiedy wrócili na dach.

– Cierpliwości.

Pognali dalej. Kiedy dzwony obwieściły północ, wór był pełen. Ukryli łup w okazałym gołębniku na dachu karczmy „Pod Gołębiem” i ruszyli w stronę górnego miasta.

– Idziemy do zamku?

– Tak, ale jeszcze nie dzisiaj. Musimy odwiedzić pewnego świętoszka.

– Czytasz w moich myślach?

– Nie muszę. Pani zna troski i pragnienia swoich dzieci. – Minęli Dolny Targ i skręcili ku posępnej, górującej nad świątynną wyspą Katedrze. – Wiesz może, gdzie tu można znaleźć jakąś świnię?

– Świnię?

– Tak. Albo lepiej knura.

– To dalej, przy samym rozwidleniu rzek. Po co nam świnia?

– Cierpliwości. – Przeskoczył parkan i pognał w stronę chlewów.

 

* * *

 

– Oszalałeś? – Z każdym krokiem Henryka ogarniało coraz większe zwątpienie. – To jest klasztor! Wszyscy noszą broń, a rycerze mają zdolności magiczne.

– O tej porze, w taką noc jak dziś, świętoszki są tak naprute, że mamut by się tam zakradł.

– Co to jest mamut?

– Mniejsze od smoka, kudłate, ma trąbę i robi dużo hałasu. Nieważne, nie gadaj tyle, bo utrudniasz.

Brama klasztorna była otwarta. Co chwilę ktoś opuszczał święte mury za potrzebą. Na wieżach i basztach przebywali wprawdzie strażnicy, ale większość z nich siedziała lub leżała, pochrapując. Jedynie najwytrwalsi wciąż biesiadowali przy ogniskach, wspominając zwycięstwo odniesione tego wieczoru.

– To będzie łatwizna. – Zeskoczyli z dachu i w cieniu zaczekali, aż dwójka wspierających się na sobie nawzajem wojaków ruszy w drogę powrotną.

– Wystarczy, że ktoś zadmie w róg, a na pomoc przybędą cholerni jeźdźcy gryfa.

– Gryfy nie latają w nocy.

Nie skradali się, przeciwnie, szli zygzakiem, nie kryjąc dźwiganego na karku wieprza.

– Chwała niech będzie Słońcu! – Klejnot pozdrowił wspartego o halabardę wartownika.

– Chwała! – Mężczyzna spróbował zasalutować, czego o mało nie przypłacił upadkiem. – Dokopaliśmy im dzisiaj!

Na dziedzińcu wtopili się w mrok przy zachodniej ścianie i pobiegli w stronę dormitorium. Księżyc wyszedł zza chmur, w bladym świetle jedna ściana wyglądała nader zachęcająco. Odczekali, aż Księżyc ponownie się skryje i mając do dyspozycji tylko jedną rękę zaczęli wspinaczkę.

– Uważaj! – zawołał Henryk, kiedy prawie odpadli od ściany.

– Bez obaw, panuję nad sytuacją. To przez świnię, jest dzielna, ale najwyraźniej nie lubi wysokości.

Kilka chwytów później dotarli do celu.

– Jest nasz złotowłosy! – ucieszył się klejnot, kiedy zaglądali przez okno.

W pogrążonej w mroku sali tylko kilka łóżek było zajętych. Koło okna, pod wełnianym kocem drzemał jasnowłosy młodzian, który groził Henrykowi przed Gildią. Świnia raptownie się ożywiła. Nieco ociężale, choć bezgłośnie posadziła zad na parapecie. Zza chmur ponownie wyszedł Księżyc, zalewając okolicę srebrzystym blaskiem. Wieprzek z gracją ześlizgnął się do środka. Wiedzione wolą klejnotu oczy Henryka spotkały się ze świńskimi, w których zalśniła rubaszna iskierka. Kiedy Henryk wreszcie mrugnął, prosiak stanął na tylnych łapach, dziarsko zasalutował i, wciąż w pozycji wyprostowanej, podreptał w stronę śpiącego rycerza.

– Korci mnie, żeby poczekać, aż tamci wrócą i zobaczą, z kim jaśnie pan spędził noc. Ale czas na nas, drzewo musi wydać owoce.

Wieprzek ostrożnie wślizgnął się na posłanie. Młodzieniec, wciąż drzemiąc, przytulił niespodziewanego gościa.

– Jak zamierzasz stąd zejść? – zapytał Henryk, kiedy przysiedli na parapecie i zaczęli wpatrywać się w jaśniejący na niebie sierp.

– Pani jest zadowolona z naszych działań. Zostaniemy nagrodzeni…

Zanim klejnot skończył mówić, Henryk poczuł, że jego ciało zaczyna się zmieniać. Świat wokoło stał się nagle trochę większy, a żylaste ręce żebraka pokryło czarne, lśniące futro.

– Pani niech będą dzięki! – miauknął Henryk. – Szeptali, że Laurent potrafi zmieniać się w czarnego kota, ale nie sądziłem…

Klejnot nic nie powiedział. Wyskoczyli w ciemność i puścili się biegiem w dół ściany.

 

* * *

 

Na Skwer przy Kaczej dotarli godzinę przed świtem. Henryk niewiele zapamiętał z drogi powrotnej, szaleńczej gonitwy po dachach, gzymsach i murach. Na skwerze wciąż panował mrok, potęgowany mgłą, która nadpłynęła znad rzeki.

– Bierzmy się do roboty – szepnął klejnot, gdy Henryk przybrał ludzką postać.

Zdobyte błyskotki, jedna po drugiej, lądowały na gałęziach. Złote łańcuchy zwisały z potężnych konarów, kolczyki lekko kołysały się na suchych gałązkach. Najokazalszy złoty kielich trafił na najwyższą gałąź, tuż pod nim zawisły zrabowane parze kochanków ubrania, splecione – podobnie jak właściciele strojów – w ciasnym uścisku. Na koniec, kiedy prawie dniało, rozsypali większość zrabowanych monet, z których światło przedświtu wydobywało złoty blask.

– Wracaj na swoje posłanie – rozkazał klejnot. – Kiedy Słońce wzejdzie, moja moc przeminie. Odezwę się zaraz po zmroku.

Gdzieś w oddali zapiał kur. Henryk puścił się biegiem w stronę Wąskiej, ale z każdym krokiem nogi ciążyły coraz bardziej. Zdołał dotrzeć jedynie do granic placu i runął jak długi. Kolejne koguty zaczęły piać. Blask wstającego Słońca szybko przeganiał mgłę. Henryk powoli dźwignął się, starł piach z twarzy i popatrzył na drzewo, jakby w obawie, że wszystko, czego doświadczył w nocy było snem. Suche gałęzie uginały się pod drogocennym ciężarem. Ile sił w rękach ruszył przed siebie.

– Gdzieś ty był! – fuknął Barnaba. – Wołaliśmy cię dobrą godzinę. Maciej obszedł nawet okolicę…

– W gildii.

– Gildii podobno już nie ma. – Barnaba splunął. – Prawda to? Szeptali, że Laurent zabity.

– Prawda. Niech Księżyc zawsze lśni nad jego mogiłą. Spalili skład przy Kaczej. – Henryk dopiero teraz uświadomił sobie, że w ogóle nie jest zmęczony. – A jeżeli chodzi o Gildię… – Mężczyzna rzucił coś Barnabie.

Stary żebrak, mimo drżących rąk i słabego wzroku, błyskawicznie złapał podarek. Jego źrenice powoli rozszerzyły się na widok prawdziwej, złotej monety z pulchną gębą króla na awersie.

– Słońce i Księżycu, skąd to masz?

– Od nowego Króla Złodziei. Prezent na dobry początek.

 

* * *

 

Wprawdzie żebracza dzielnica co dzień huczała od plotek, ale tym razem na twarzach mieszkańców gniew mieszał się z dumą. Kto miał nogi i łeb na karku, ten spieszył na skwer przy Kaczej, gdzie podobno działy się coraz większe dziwy.

– Trzydzieści, wyobrażacie sobie? I na dodatek jeszcze gryfy przyleciały.

– Gryfy? – zapytał Henryk. – U nas? Co też pani mówi.

– Gryfy, jak Słońce kocham! – Tęga kobieta bez lewego oka energicznie kiwała głową. – Od samego rana krążą nad placem. Czuję, że to się źle skończy.

– Pani zawsze czuje, że wszystko źle się skończy. – Maciej urwał kawał świeżego chleba. – Trzeba mieć nadzieję. Najechali nas i poniżyli, ale się odgryźliśmy, tyle powiem!

– Mów za siebie. – Barnaba przykrył się workiem, obserwując spieszących Wąską ludzi. – Piękna pani ma rację. Może i gildia przetrwała, może się odgryzła, ale kto za to zapłaci?

– Kto? – zapytali jednocześnie Maciej i kobieta.

– My! – fuknął Barnaba. – Nie zawadiacy z gildii, tylko prosty lud. Zawsze tak jest!

Henrykowi wypadła z rąk kiełbasa, którą delektował się od dobrych kilku minut.

– Słusznie prawicie. – Niewiasta wrzuciła miedziaka do puszki Barnaby. – Idę dalej. Do zobaczenia.

Henryk otrzepał kiełbasą i zajął się jedzeniem.

– Ja zawsze słusznie prawię! – wykrzyknął Barnaba i uniósł kołatkę nad głowę. – Datek, datek dla mędrca skrzywdzonego przez los. Datek w ten piękny dzień przyniesie wam szczęście i bogatego adoratora! O, kogo to ja widzę, witam szlachetne panie!

Grupa dziewcząt z pobliskiego przybytku uciech cielesnych minęła żebraków, chichocząc i posyłając im pełne współczucia spojrzenia.

– A ty, Henryczku, siedzisz w tej kabale po uszy – dodał szeptem Barnaba, kiedy w pobliżu nikogo nie było. – I jeszcze nas w to pakujesz. Kto to słyszał, aby żebracy po zamtuzach chodzili.

– Mnie się podobało. – Maciej sięgnął po dzwonek, widząc nadchodzących tragarzy. – Przez chwilę poczułem się jak za dawnych czasów. Kiedyś co sobotę…

– Kiedyś było kiedyś, potem ci tyłek potrzaskali. – Barnaba szybko wepchnął do ust trzymaną w dłoniach figę. – Jak ktoś doniesie, że złotem płaciliśmy, to zaraz nas na spytki wezmą. Widziałeś, by ktoś ze świątynnych kazamat wyszedł o własnych siłach?

– Przynajmniej nóg nie będą musieli nam łamać. – Maciej nie wyglądał na przekonanego.

Tragarze obejrzeli się za siebie i przyspieszyli kroku. Kawałek za nimi człapała wielka, zdyszana postać w luźnym, czarnym stroju.

– Słońce i Księżycu, czcigodny Bartłomiej! – Maciej zdjął czapkę i oddał pokłon. – Witamy serdecznie i o wsparcie prosimy!

Zwalisty mężczyzna zatrzymał się i włożył potężne dłonie do przepastnych kieszeni.

– Świat schodzi na psy, panowie żebracy. – Bartłomiej wydobył garść miedziaków i pięć rzucił Barnabie. – Król ogłosił kolejny podatek, chyba już trzeci w tym roku! Trzydzieści srebrników od mieszczańskiej głowy, trzy od plebejskiej.

– Król ogłosił czy świętoszki? – zapytał Barnaba, schowawszy pieniądze.

– Na obwieszczeniach jest królewska pieczęć, ale rozwieszają je świętoszki, psubraty zakłamane. Słyszeliście pewnie, co ludzie gadają. Świat schodzi na psy.

– Zawsze tak mówicie. – Maciej ukłonił się, kiedy Bartłomiej i jemu wręczył monety. – A dziś tak ładny dzionek mamy. Dziś z rana byliśmy…

Barnaba cisnął w Macieja zwiniętą w kłębek szmatą.

– Wasze szczęście, panowie – westchnął Bartłomiej z zatroskaną miną. – Kiedyś ponoć i kapłani po domach uciech chodzili, a teraz… Słońce, miej litość!

– Cóż takiego się stało?

– Mam dziś wieczorem niańczyć pewnego świętoszka, który zabawiał się z wieprzem. W Katedrze. Na najświętszym z ołtarzy. – Bartłomiej podał Henrykowi jego pięć monet.

– W sensie… – Barnaba skrzywił się paskudnie. – Jak z kobitą, tylko że ze świnią? Nie takie rzeczy się w zaułkach widuje.

– Z wieprzem, Barnabo! – Bartłomiej uniósł potężny palec. – Na ołtarzu. Z wieprzem! Pośród tych wszystkich świętych kadzideł i świec. Skaranie boskie! A ludziom każą się z domów uciech spowiadać i pokutę czynić.

Maciej i Barnaba wybuchnęli śmiechem. Bartłomiej pokręcił głową.

– Raczej w dormitorium – rzucił po chwili Henryk.

– Też tak słyszałem, najpierw, od żołnierzy. – Bartłomiej pokiwał głową i opuścił palec. – Ale potem na rynku jeden handlarz, którego córka ma koleżankę, która czasem doi świętoszkom krowy… Komu tu wierzyć? Z początku myślałem, że to zwykła plotka czy żart, ale każą niańczyć, więc to musi być prawda.

– Publiczne będzie to niańczenie?

– Nie, w kazamatach. – Bartłomiej westchnął i wyraźnie posmutniał. – Niby łatwiejsza robota, tylko ciemno i strasznie cuchnie. A może tylko każą postraszyć młokosa, by się nawrócił?

– Pamiętaj, by zawsze stać plecami do ściany. – Maciej uśmiechnął się szeroko, odprowadzając wzrokiem pędzącą gęsi niewiastę. – Skoro biorą się za wieprze…

– Normalnie odebrałbym to jako afront. – Bartłomiej nachmurzył się i z przyzwyczajenia zatarł dłonie. – Ale słusznie prawicie. Wezmę pachołków, tak na wszelki wypadek…

– Przejście dla jaśniepani! – Zawołał jadący konno giermek.

Pochłonięci rozmową, dopiero teraz zauważyli wolno toczący się powóz, zmierzający w stronę skweru. Henryk odłożył kiełbasę i przywarł plecami do ściany, wpatrując się w torujących drogę strażników. Bartłomiej, z gracją zadającą kłam jego posturze, odskoczył pod ścianę, a następnie teatralnie oddał pokłon.

Henryk potrzebował chwili, by zrozumieć, że to powóz szlachecki, a nie więźniarka. Już miał, zgodnie ze zwyczajem, pokłonić się, kiedy dama w karecie złowiła jego spojrzenie.

– Daleko jeszcze? – zapytała błagalnie, zasłaniając dolną część twarzy wachlarzem.

– Nie, pani. – Żebrak wpatrywał się w wysoko urodzoną jak zahipnotyzowany. – Choć na Wąskiej tłok. Podróż zajmie trochę czasu. – Choć tego nie powiedziała, był pewien, że pyta o skwer przy Kaczej.

– Co ty robisz, baranie? Nie rozmawiaj z nią! – szeptał przerażony Barnaba.

Henryk nie był w stanie oderwać wzroku od kobiety. Czarne włosy spływały jej na szczupłe ramiona, w błękitnych oczach śmiały się figlarne iskierki. Była piękna, ładniejsza nawet od dziewcząt z domu uciech, ale tym, co zwróciło uwagę żebraka, był spory naszyjnik, złocący się tuż nad ponętnym dekoltem. I lśniący w naszyjniku błękitny kamień.

– Tego się obawiałam. – Kobieta na mgnienie oka opuściła wachlarz. Uśmiechała się wymownie. – Gdybym tak mogła przebiec tam jak kot, po dachach…

Powóz minął żebraków, wolno tocząc się wśród ciżby.

– Jeszcze nam tu magnaterii brakowało. – Kat pokręcił głową. – Świat schodzi na psy. Bywajcie!

– Porządny człowiek z tego Bartłomieja. – Barnaba wciąż machał katu na pożegnanie. – Porozmawia kulturalnie, grosz rzuci, jak zwyczaj nakazuje.

– A z kim ma gadać, jak nie z nami? Większość ludzi ucieka przed nim jak przed żebrakiem. – Henryk odprowadzał powóz wzrokiem.

– Trochę trudno im się dziwić. – Maciej sięgnął po dzwonek, zauważywszy w tłumie kilku mieszczan. – Jak sobie przypomnę, co on pod szafotem albo stosem wyprawia, to aż mnie ciarki przechodzą.

 

* * *

 

Henryk dziesięć razy policzył wszystkie palce od chwili, kiedy towarzysze zapadli w sen, zanim wygramolił się z posłania. Klejnot dał mu siłę i szeptał już od zmierzchu, ale mężczyzna wolał zachować pozory. Dopiero na dachu ponownie stanął na nogach. Ciało dosłownie rwało się do biegu, lśniący sierp Księżyca zwiastował przygodę.

– Nie możesz zwlekać! – rozległo się gdzieś z brzucha. – Kamuflaż, rozumiem. Ale noce są krótkie, a roboty dużo!

– Kto to był?

– Pytasz o kobietę czy o kamień?

Nim Henryk odpowiedział, klejnot roześmiał się, a nogi mężczyzny zaczęły tańczyć.

– Cierpliwości, a teraz pokaż mi, czy byłem dobrym nauczycielem.

Henryk ostrożnie zrobił pierwszy krok, potem drugi, po trzecim zerwał się do biegu. Stopy bezbłędnie odnajdywały drogę, instynkt wyznaczał kierunek. W kilka chwili dotarł na dach piwiarni, z którego roztaczał się doskonały widok na skwer przy Kaczej.

– Ścięli drzewo!

– Ludzie zwalą każde drzewo, prędzej czy później. Nie po to tu przybyliśmy, spójrz nieco dalej.

Henryk dopiero teraz zauważył ruch w pogorzelisku. Na okolicznych dachach czuwało kilka postaci, ktoś wstawił nowe drzwi, dzięki czemu spalona gildii mogła na pierwszy rzut oka uchodzić za budynek.

– Wrócili! – ucieszył się Henryk. – Niektórych poznaję, starzy znajomi, ale są też nowi, ledwie wyrostki, które pewnie dopiero co pouciekały z domów.

– Owoce trafiły na żyzny grunt. Oto dzieci Pani, urodzeni pod mniej szczęśliwą gwiazdą. Kobieta, którą widziałeś, też jest jedną z nas, ale nosi inny Korab. Jest damą, ku chwale Pani. Cierpliwości, jeszcze ją spotkasz.

– Dlaczego mam wrażenie, że nie mówisz mi wszystkiego?

– Bystry chłopiec! Bo to by zepsuło całą zabawę.

– Pójdziemy do nich?

– Oczywiście, że nie. Jeszcze nie. Król nie powinien schodzić do poddanych z pustymi rękami, nie przekona ich. Pokazaliśmy się, wystarczy, robota czeka.

Ktoś wskazał ich palcem. Henryk bezszelestnie przeskoczył na manufakturę, a dalej puścił się biegiem po kolejnych dachach, z każdym skokiem wspinając się nieco wyżej.

– Dzielnica rzemieślnicza, dobry wybór – szepnął klejnot. – Mam nadzieję, że widzisz tych wszystkich strażników na dole?

– Tych, których oślepiają własne pochodnie, czy tych, którzy mieli czuwać, a śpią?

– Dobrze…

– A do czego chcesz ich przekonać?

– Chcemy, Heniu. Do zemsty i przywrócenia równowagi! Do tańca na kruchym lodzie, ku uciesze Pani! Do kradzieży stulecia!

Henryk wspiął się na wieżę wodną, górującą nad drugim rzędem murów. Baszta wydawała się na wyciągnięcie ręki, ale stromy, spadzisty dach nie pozwalał nabrać rozpędu. No i na murze ledwie kilka skoków dalej żywo rozmawiali dwaj nieco podchmieleni wartownicy.

– Dasz radę – zachęcił w końcu klejnot.

– Wiem, tylko daj mi chwilę – Henryk ponownie ocenił odległość.

– Tylko nie patrz w dół.

– Zamknij się wreszcie! – Henryk przeskoczył z nogi na nogę. – Muszę to zrobić sam. Daliście mi nogi, ale jeśli nie przełamię strachu, to marny ze mnie złodziej.

Klejnot umilkł. Henryk długo trwał w bezruchu, aż przykląkł, nabrał powietrza i wybił się z wydechem. Czas dłużył się niezmiernie, kiedy leciał, wymachując rękami, a następnie zaczął spadać. W ostatnim momencie palce sięgnęły celu. Podciągnięcie, wybicie i już był na górze. Niestety, cały manewr narobił sporo hałasu. Odczekał cierpliwie, aż strażnicy przestaną węszyć i prędko zeskoczył na drugą stronę.

Dalej poszło już łatwo. Pożyczył od kuśnierza zdobioną sakwę, do której w każdym z odwiedzanych domów coś dorzucał.

– Nie obudzą się? – zapytał klejnot, kiedy pierwszy raz Henryk zakradł się do sypialni, w której drzemali domownicy.

– Nie, jeżeli przestaniesz gadać…

Śpiący mężczyzna wyjątkowo głośno nabrał powietrza. Henryk padł na podłogę. Gospodarz przewrócił się na drugi bok. Henryk wstał powoli, by podłoga nie zaskrzypiała. Niespiesznie uniósł bezwładną dłoń i ostrożnie ściągnął z niej wszystkie pierścienie, w tym złotą obrączkę.

– Świętokradztwo! – zaśmiał się klejnot.

– Sprawiedliwość – odparł Henryk, skradając się do okna. – Nie dość, że bije czeladników, to przynajmniej trzy razy w tygodniu chodzi do zamtuza, a nam nigdy choćby miedziaka nie rzucił.

Pracował szybko i sprawnie. Kiedy dzwony obwieściły północ, sakwa była prawie pełna i zaczynała ciążyć na plecach.

– Ledwo żyję – Henryk usiadł w osłoniętym od wiatru załamaniu dachu. – Co to za wielki skok, który planujemy?

– Zemsta, Heniu, oraz przestroga. Kłopotałeś sobie może kiedyś głowę igrzyskami bogów, tak zwanymi sprawami wagi państwowej?

– Nie, od tego można szybko zachorować na poderżnięte gardło.

– Nasz świat, ja i ty, całe to miasto, wszystko wokół nas opiera się na pewnej kruchej równowadze, u podstaw której leżą pierwiastki z pozoru przeciwne. Dzień i noc, dobro i zło, życie i śmierć…

– Słońce i Księżyc.

– Właśnie! Jeśli polityka jest ci obca, to powiem tylko, że Świątynia tę równowagę zaburza, a atak na Gildię przelał czarę goryczy. Słońce najwyraźniej popiera działania swoich dzieci, bo wciąż obdarza ich magią ognia, dlatego musimy odpowiedzieć.

– Ale co konkretnie zrobimy?

– Cierpliwości. Chwytaj noc i ciesz się chwilą. Niebawem nadejdzie godzina próby…

Coś świsnęło im koło ucha.

– Straż! – wrzasnął ktoś z dołu. – Ktoś jest na dachu!

Henryk rzucił się do ucieczki. Kolejne strzały zabębniły o dach w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą odpoczywał. Z okna budynku po drugiej stronie ulicy wychylił się mężczyzna z kuszą.

– Tam są! – wrzasnął ktoś z alei. – Na koń!

Henryk wybił się z samej krawędzi dachu i, przy akompaniamencie przekleństw strażników, miękko wylądował na gzymsie po drugiej stronie zaułka. Szybko wspiął się na kalenicę i pędem pognał w stronę dzielnicy świątynnej. Świst strzał i pomstowania strażników zostały gdzieś za nim.

– Łatwo poszło. – Henryk zwolnił. – Zmylimy pogoń, zamienimy się w kota i cyk do domu.

– Nie chwal nocy przed wschodem Słońca. Jeszcze nie zapracowaliśmy na nagrodę.

Gdzieś za ich plecami zagrzmiał róg. Prędko odpowiedziały mu kolejne, jeden od strony Katedry, drugi gdzieś z okolic zamku.

– Gryfy? – zdziwił się Klejnot. – A więc zostaniesz mistrzem ucieczek.

– Jeśli przeżyję. Mówiłeś, że gryfy nie latają w nocy! – Przyspieszył i zmienił kierunek, kiedy na kolejnym dachu spostrzegł strażników z pochodniami.

– Bo nie latają. Tak normalnie. Zaklęcie pozwalające widzieć w ciemności jest bardzo kosztowne i krótkotrwałe.

Gdzieś z góry dobiegł złowrogi pisk.

– Spokojnie, zaraz coś wymyślę… Hej!

Henryk zatrzymał się raptownie przy wiatrowskazie. Tuż przed nimi przemknął ogromny, pokryty złotymi piórami kształt. Ostrze gryfiego jeźdźca chybiło celu o długość palca.

– Szybkie są – dokończył klejnot. – Ale niezbyt wytrzymałe. Czar będzie tracił moc. Może przyczaj się gdzieś pod dachem.

Kolejny pisk doleciał z prawej.

– Co ty nie powiesz. – Henryk skrył się za kominem. Szpony przelatującego stwora wyryły głębokie bruzdy w zwietrzałej cegle.

Mężczyzna zamarkował, że rusza w prawo, ale po dwóch teatralnych krokach rzucił się w lewo, ku niższym budynkom. W ostatniej chwili zdążył jeszcze wrzucić sakwę pod tyłek. Stracił po drodze nieco błyskotek, ale uratował spodnie i oszczędził sobie kilku dodatkowych siniaków.

– Zatrzymaj się, w imieniu prawa! – Niski głos dobiegał gdzieś z góry.

– Sam się zatrzymaj, zakuty łbie – wrzasnął klejnot. – Albo leć zobaczyć, czy cię na podgrodziu nie ma. Tam prawie każdy trzyma świnie…

Ledwie Henryk zdążył odskoczyć, szpony latającej bestii paskudnie zgrzytnęły o mokrą dachówkę. Zwolnił, zrywając fragment rynny, przysiadł i prędko opuścił się na gzyms. Okiennice trzech kolejnych okien były zaryglowane. Czwartym wskoczył do wnętrza budynku. Trzask tłuczonego szkła i szalona feeria najróżniejszych zapachów uświadomiły mu, że najpewniej schronił się w laboratorium alchemicznym. Przeturlał się, by wytracić nieco pędu i zatrzymał na środku pogrążonej w mroku komnaty.

– Dobry ruch, tu nas nie znajdą.

Dach eksplodował. Podmuch cisnął Henrykiem o ścianę. Obezwładniający ból rozlał się po całym ciele. Kiedy Henryk wstał, mrużąc oślepione wybuchem oczy, kilka kroków przed nim majaczył wielki, złotopióry gryf. Dosiadający stwora jeździec mierzył grotem włóczni prosto w pierś mężczyzny.

– To koniec, czarowniku! – oznajmił tryumfalnie jeździec. – Nie ruszaj się i trzymaj ręce na widoku.

– A niby jak, skoro mam się nie ruszać, pacanie foluszowy? – parsknął klejnot. – To już nie można sobie po dachach pobiegać nocą? Wiesz chociaż z kim rozmawiasz, wieprzowy miłośniku? Złożę oficjalną…

– Jak cię wyciągniemy i położymy na kowadle, to będziesz inaczej śpiewał. – Jeździec spiął skrzydlatego wierzchowca. Gryf ryknął, ale nie ruszył się z miejsca. – Naprzód!

Henryk zorientował się, że od dobrych kilku oddechów pada na niego smuga księżycowego blasku. Blade światło srebrzyło zrujnowaną pracownię, a w ciało mężczyzny płynęła moc, potężna i szalona.

– Uciekniemy! – ucieszył się Henryk.

– Przeciwnie – rzucił ochoczo klejnot. – Powalczymy!

Gryf cofnął się, kiedy przemiana dobiegła końca. Podłoga zaskrzypiała złowieszczo pod naciskiem pokrytych księżycowym pyłem racic.

– Co to, do stu diabłów, za gusła? – Jeździec gryfa dobył miecza. – W górę! – Szarpnął ozdobną uprząż.

Tam, gdzie jeszcze przed chwilą kucał mężczyzna w czerni, stała teraz dorodna, łaciata krowa o płonących srebrem oczach.

– Muuuuu! – Ryk wstrząsnął zrujnowaną pracownią. – Muuu!

Gdy gryf próbował wzbić się w powietrze, krowa skoczyła. Rogaty łeb uderzył, skrzydlaty stwór pisnął żałośnie. Rycerz zaklął i runął w dół. Nim desperacka kontra sięgnęła łaciatego karku, wirujący coraz szybciej ogon trafił jeźdźca w twarz. Krowa, zwinnie skacząc po strzaskanej więźbie, momentalnie znalazła się na dachu.

– A to co?! – zdążył wykrzyczeć pierwszy ze strażników, którzy właśnie trawersowali dach.

Racice trzymały doskonale, w przeciwieństwie do żołnierskich butów. Zbrojni jeden po drugim spadali, podczas gdy krowa coraz szybciej pędziła przed siebie, znacząc dachy księżycowym pyłem.

– Zła krowa! – wrzasnął ostatni wartownik, nim i jego rogaty łeb zepchnął w ciemność.

– Łucznicy! – wrzasnął ktoś z dołu.

Krowa wyskoczyła, mucząc przeraźliwie, by po chwili z gracją wylądować po drugiej stronie ulicy. Dachówki pękały jedna po drugiej, kiedy rozpędzone łaciate cielsko zrobiło zwód i rzuciło się w bok, unikając w ostatniej chwili przecinających powietrze strzał.

– Muuuu! Cooo… muuuu… sięęę stało? – wydyszał Henryk, kiedy wreszcie potrafił zdobyć się na coś więcej, niż przeraźliwe muczenie.

– Pani wyrównała szanse. Oni użyli magii ognia, by rozwalić dach, więc na nas spłynęła łaska Księżycowej Krowy.

Nagle powietrze przeciął złowrogi pisk. Gryf pędził im na spotkanie, pazury stwora i włócznia jeźdźca płonęły żywym ogniem. Krowa rzuciła się w lewo, miażdżąc zwietrzały komin, po czym skokiem w prawo uniknęła pchnięcia.

– Pudło! – wrzasnął klejnot.

– Wiesz, że tym krzykiem nie pomagasz?

– Następny! – ostrzegł klejnot.

– Widzę!

Krowa przysiadła. Strzaskane nagłym hamowaniem dachówki z łoskotem posypały się w mrok. Kolejny ciemny kształt spikował tuż przed nią, chybiając o włos. Jeździec zaklął, wyprowadzając gryfa z nurkowania na Placem Targowym.

– Za dużo ich!

– Ubij jednego. Strąć go w ciemność! – rozkazał klejnot.

– Spalą nas, jeśli kogoś zabijemy.

– Zaręczam, że dla każdego, którego zrzuciłeś, Pani zesłała cieplutki kopiec obornika, by nie stracił nic poza godnością. A potem zeskocz na dół, w któryś zaułek.

– Na ziemi zaraz nas złapią.

– Nie, jeżeli zmienimy się w kota.

Krowa poczekała jeszcze chwilę, obserwując przeciwnika, a następnie ruszyła, mucząc wyzywająco. Jeździec szybko się uczył, tym razem poprowadził gryfa niżej, do samego końca trzymając włócznię tuż nad łbem wierzchowca. Skrzydlaty stwór rozczapierzył szpony, celując w łaciaty kark. Jak wielkie musiało być zdziwienie rycerza, kiedy krowa, zamiast biec, w jednej chwili wyskoczyła wysoko i na pełnej prędkości spadła, nacierając rogatym łbem.

Przygnieciony gryf jęknął żałośnie. Jeździec z łoskotem stoczył się przez krawędź dachu.

– Trafił nas! – jęknął Henryk, gnając przed siebie. – Palimy się!

Z prawej tylnej nogi buchało coraz więcej srebrzystego dymu.

– Księżycowy pył nie lubi magii ognia. Szybko, na ziemię!

Krowa zeskoczyła na bruk przy zewnętrznej linii murów. Choć zostawiała za sobą wyraźny, srebrzysty ślad, pogoń została w tyle lub trzymała dystans. Przed jedną z karczm stało poidło dla koni. Rumaki zarżały, kiedy krowa bezczelnie zgasiła w korycie trawiący ją pożar.

– Co tu się wyprawia? – Z wnętrza karmy wyskoczył krzepki wykidajło z ciupagą w dłoni.

Mężczyzna prędko obszedł spłoszone zwierzęta, ale nie zauważył nic niepokojącego, ruszył ku drzwiom z wyrazem zawodu na poznaczonej bliznami twarzy.

– Stójcie, panie! – Z mroku wyłonił się strażnik na koniu. – Widzieliście to? Biegło tędy? – Do strażnika dołączyło dwóch kolejnych.

– Co to niby miałem widzieć? – Wykidajło wsparł się na ciupadze.

– Słyszeliśmy, że konie rżały… – Strażnik nieco się zmieszał. – Czyli nie widzieliście. Bo jakbyście widzieli, to byście wiedzieli.

– Rżały, bo je kocur spłoszył. Kota gonicie?

– Nie. – Strażnik spiął konia. – Krowę, chyba. Bywajcie.

– Krowę, powiadacie? – Wykidajło odwrócił się i podreptał z powrotem. – Zwykle to po tamtej stronie drzwi są bardziej pijani.

 

* * *

 

Henryk dotarł na skwer przy Kaczej dwie godziny po północy. Szedł wolno, pogwizdując i słaniając się ze zmęczenia. Czuwający przed gildią ludzie obserwowali go w milczeniu, zaciskając dłonie na rękojeściach sztyletów.

– I to wszystko? – szepnął Henryk.

– Tak – odparł klejnot. – Poddała cię próbie, bo plan wymaga wytrwałości, której zwykły człowiek nie posiada. Podołałeś. Okrutne, niesprawiedliwe? Owszem, ale czy bez tego doceniłbyś wartość jej darów? Czy istnieje większa radość niż po latach stanąć na własnych nogach i śpiewać pieśń nocy? Ale oczywiście masz wybór: możesz zatrzymać wszystko, co tej nocy zrabowałeś i przez resztę życia wieść całkiem wygodny żywot mieszczańskiego kaleki, albo możesz zagrać o większą stawkę, do czego cię przygotowała.

– Wybór? Jak dobrze rozumiem, nie będzie to kolejne siedem lat na ulicy?

– Nie. Tylko jeden, może dwa dni. Ale wymagające.

– Co mogę zdobyć?

– Wszystko, czego pragniesz. Łaskę Pani: szybkie nogi, zdrowe zęby. Kolejną młodość. I pozycję, choć z tego miasta pewnie będziesz musiał uciekać.

– A co mam to stracenia?

– Również wszystko. Albo nic. Pani odda ci znacznie więcej, jeżeli tylko pozostaniesz wierny. Poznałeś już moc jej darów. Wiesz, że pomoże jeśli zajdzie potrzeba i sprostasz wyzwaniu. Pytanie, czy…

– Ciii – szepnął Henryk.

Dotarli pod gildię.

– Pokój z wami, niedobrzy ludzie. – Henryk rzucił strażnikom kilka błyskotek na powitanie. Obyczaj rzecz święta.

Natychmiast otwarto drzwi. Pogorzelisko wewnątrz uprzątnięto bez zbytniego przemęczania się, miejsce zgliszczy zajęły prowizoryczne szałasy i posłania, w których czujnym snem drzemała teraz dobra setka łotrów wszelkiej maści.

– Nie spać, bo was okradną!

Zrabowane kosztowności spadły złotym deszczem na budzących się ludzi.

– Laurent? – zapytał ktoś.

– Słońce i Księżycu, Laurent żyje? – bredził ktoś, gramoląc się z posłania.

– Laurent nie żyje! – Henryk uciął spekulacje. – Ale nie rozpaczajcie, umarł król, niech żyje król, powiadają. Wypijemy jego zdrowie, tylko jeszcze nie dziś. Robota czeka, panie i panowie! Czas wreszcie coś zarobić i przy okazji pokazać świętoszkom, z kim zadarli!

Po zbiorowisku przetoczył się gniewny pomruk aprobaty.

– Przejdę od razu do sedna, bo nie ma chwili do stracenia, a świt zbliża się nieubłaganie. Sygnałem do rozpoczęcia akcji będzie…

I klejnot wtajemniczył wszystkich zebranych w swoje zamiary. Choć później szeptano, że każdy usłyszał tylko to, co miał usłyszeć.

 

* * *

 

Do wschodu Słońca pozostała godzina. Mgła znad rzeki skryła okolicę w szarym półmroku, w którym ludzkie oczy nie widziały dalej niż na dziesięć kroków. Henryk przykląkł na dachu stajni i długo obserwował bramę klasztorną. Zmarznięci strażnicy wyczekiwali zmiany wart, magiczne latarnie zgaszono, pokładając najwidoczniej ufność w rychłym wschodzie Słońca, akolici bez entuzjazmu szykowali się do porannej procesji.

Henryk wstał, rozmasował zmęczone nogi i powoli ruszył przez skłębioną biel. Świtało, moc klejnotu przemijała, porośnięte winoroślą mury wydawały się jakby wyższe, ale takiej szansy nie można było przegapić. Zbyt wielu pokładało w nim nadzieję. Nie zaryzykował skoku, ostrożnie zszedł na dół po drzewie i puścił się biegiem w stronę muru. Gdzieś z prawej dostrzegł pachołka, ale zbyt daleko, by chłopak mógł zauważyć intruza.

Henryk przywarł do muru, poczekał, aż młodzian wróci do stajni i zaczął wspinaczkę. Ręce nie były tak silne, jak w srebrnym blasku Księżyca, jednak tym razem nie miał wieprza na karku. Im wyżej, tym mur był mocniej zwietrzały, co tylko ułatwiło zadanie. Henryk ostrożnie prześlizgnął się między blankami i pobiegł w stronę baszty. Jeśli wierzyć informatorom, skarbiec znajdował się w niepozornym, niskim budynku po drugiej stronie…

Prawa noga nieoczekiwanie trafiła w pustkę. Henryk stracił równowagę i poleciał do przodu.

– Alarm! – rozległo się z dziedzińca.

Wyciągnął ręce, by zamortyzować upadek. Kamień pod jego dłońmi rozpadł się w kłęby mgły.

– Co do… – zaczął Henryk.

Utonął w bieli. A potem wylądował. Na szczycie muru, dobre dziesięć stóp niżej. Zerwał się do biegu, ale coś twardego podcięło mu nogi. We mgle za plecami zamajaczyła postać z halabardą. Kopnął strażnika i rzucił się desperacko między blanki. Dłonie już schwyciły krawędź muru, kiedy coś oplotło szyję Henryka. Nie zdążył pisnąć. Pętla z pnącza winorośli zacisnęła się błyskawicznie, dusząc i jednocześnie przyszpilając do ściany. Próbował zerwać ją z szyi, ale wyłaniający się z mgły strażnicy wykręcili mu ręce i związali.

– Podobno Słońce brzydzi się zdradliwą magią iluzji. – Klejnot kipiał ze złości. – To jest jawne pogwałcenie boskiego porządku! Ale czego się spodziewać po takich, co wolą wieprze od kobiet…

– Zanieście naszego brzuchomówcę do kazamat – rozbrzmiało gdzieś z dołu. – Ojciec inkwizytor już grzeje żelazo. I poślijcie po kata.

 

* * *

 

Zwalista postać wolno sunęła przez świątynne lochy. Luźny, czarny strój falował stale i zdawał się zlewać z tańczącymi wokoło cieniami. Z cel po obu stronach korytarza dochodziły krzyki ludzkiej rozpaczy, jęki i błagania o litość. Dębowe drzwi po prawej otwarły się niespodziewanie, wypadł z nich blady młodzieniec w jasnej szacie, której biel kalały świeże ślady krwi. Chłopak przeszedł kilka kroków i zwymiotował.

– W końcu przywykniesz. – Bartłomiej poklepał młodzieńca po ramieniu. – Albo zwariujesz. W sumie bez różnicy, byleby robota szła. – Olbrzym uśmiechnął się, z gracją wyminął chłopaka i kontynuował wędrówkę.

Cela, do której się kierował, znajdowała się na samym końcu. Czuwający przy drzwiach akolici wytrzeszczyli oczy na widok kata, ale nie odezwali się słowem. Bartłomiej stanął tuż przed niższym z młodzieńców.

– Jaki piękny dzień, by kogoś wytrzebić, nie sądzicie, chłopcy?

Akolici pokiwali głowami. W pomieszczeniu obok ktoś zawył.

– Ten śpiew ptasząt o poranku. Gdzie nasz czcigodny ojciec inkwizytor?

– Mi… mi… miksturę szykuje – wydukał wyższy z akolitów i zaczął dygotać.

– Miksturę… A zdecydował już, czy wieszamy czy palimy?

Akolici pokręcili głowami.

– A wiecie chociaż, kto to? Za co?

Akolici znowu pokręcili głowami.

– Czyli nic nie wiadomo – westchnął kat. – Ale mnie z łóżka przed pianiem kogutów zabrali. Chodźcie, chłopcy. Pokażę wam, jak rozładować gniew i przy okazji skłonić człowieka do współpracy.

– Ojciec inkwizytor zabronił kogokolwiek… – Z każdym słowem akolita był coraz bardziej blady.

– Ta dzisiejsza młodzież. Przecież będziecie mi cały czas patrzeć na ręce. – Bartłomiej położył młodzieńcowi palec na ustach i drugą ręką otworzył drzwi.

W pomieszczeniu panował półmrok, rozświetlany jedynie żarzącymi się w palenisku węglami. Kat prędko sięgnął po rozgrzane do czerwoności szczypce i stanął nad wykrzywionym, potrzaskanym ciałem.

– Czy ktoś mógłby mi poświecić? – zawołał Bartłomiej.

Żaden z akolitów nie odważył się wejść do środka.

– Ta dzisiejsza młodzież… – Kat wolno pochylił się nad udręczonym ciałem. – Świat schodzi na psy.

 

* * *

 

Plac przed Katedrą tonął w ciepłym blasku czarodziejskich latarni. Magiczne światło było drogie, ale świątynni dostojnicy chcieli, by każdy zobaczył, jaki los spotyka głupców, którzy śmieli podnieść rękę na boski przybytek.

– …a na koniec, ojciec inkwizytor poprosił heretyka, by ten opamiętał się, wyrzekł czarnej magii i ukorzył przed bożym majestatem. – Herold w barwnym stroju z przejęciem odczytywał pergamin. – Na próżno! – Mężczyzna wskazał spętanego, posadzonego na zydlu skazańca. – Heretyk zaczął demony wzywać, bluźnić i szydzić z bożej mądrości. Wydało się wtedy, komu skazaniec służy i zrozumiał ojciec inkwizytor, co stać się musi…

Herold wciąż gadał. Większość stłoczonych na placu ludzi czekała tylko, aż przedstawienie się zakończy, a straż pozwoli wrócić do domów. Przynajmniej do chwili, kiedy na podest wkroczył mistrz ceremonii.

– Bądźcie pozdrowieni, niewytrzebieni! – Wzmocniony magicznie głos odbił się echem. – Znaczy, dobrzy ludzie. – Kat miał na sobie czarny skórzany strój, podkreślający wydatny brzuch mężczyzny. Na głowę, zgodnie z zwyczajem, założył czarny kaptur, ale zbyt wielkie, niedbale wycięte otwory na oczy nie pozostawiały wątpliwości, kto się pod nim kryje.

– Bar-tło-miej! Bar-tło-miej!

– A któż by inny, co? Tęskniliście? A teraz zobaczymy, kogo to przyjdzie mi niańczyć… – Kat odwrócił się powoli. – Henryk?!

Blady, brudny strzęp człowieka, wciąż siedzący prosto jedynie dzięki krępującym go sznurom, kiwnął trzęsącą się spazmatycznie głową.

– Z woli ojca inkwizytora, za czarnoksięstwo, złodziejstwo, bluźnie… – zaczął herold.

Bartłomiej wyrwał chłopakowi pergamin, a następnie kopniakiem zrzucił młodzieńca na tłoczących się przy podeście ludzi. Ktoś zagwizdał, kilka osób zaczęło bić brawo.

– Że niby ja czytać nie umiem? – Bartłomiej obracał kartkę w dłoniach, marszcząc brwi. – Jak mam połamać mu cokolwiek, kiedy już go na torturach połamali za dwóch? To nie ma sensu. Są może wśród was, dobrzy ludzie, jacyś poborcy podatkowi? Bo dziś mi się śniło, że jednego dorwałem w wychodku.

Teraz już spora część zebranych rechotała.

– Nie? Szkoda. Spędzić pół miasta wieczorową porą, by żebraka umęczyć. Za czary niby, świat schodzi na psy. – Bartłomiej wyrzucił pergamin. – Przecież za czary się pali na stosie, ale widać w Świątyni z kasą krucho. Szafot tańszy i można kilka razy…

– Przestań gadać, kacie, i rób swoje! – fuknął inkwizytor otoczony kordonem świątynnych strażników. – Potrzebujemy ciała, kiedy już skończysz. Ten śmieć połknął magiczny kamień…

– Połknął? – Kat popatrzył na kapłana, kiwając głową. – A nie możecie zwyczajnie poczekać, ojcze, aż on ten kamień, że tak powiem, WYSRA! – Bartłomiej wykrzyczał ostatnie słowo, unosząc ręce.

Tłum ryknął śmiechem. Pierwsze zepsute warzywa poleciały w stronę podestu. Kapłan poczerwieniał, zaczął wrzeszczeć, ale jego głos nie był w stanie przekrzyczeć tłumu.

– …daliśmy mu rosół piorunowy. – Inkwizytor wzmocnił magicznie również własny głos i ruszył. – Potem dwunastu akolitów przeszukiwało wiadra, ale nic nie znaleźli. Musi nadal mieć go w sobie! – Kapłan był już prawie na szczycie podestu.

– Dwunastu? – Twarz Bartłomieja wyrażała szczere zdziwienie. – Już nigdy nie podam ręki żadnemu akolicie.

Tłum wył. Za kapłanem na podest wkroczyli zbrojni.

– Dosyć tego. Czyń swoją powinność! – rozkazał boży sługa.

Tłum zabuczał. Zbrojni unieśli tarcze, kiedy jaja i zdechłe koty poszły w ruch.

– Winszuję, czymś takim jeszcze we mnie nie rzucali. – Bartłomiej wskazał na świńskie genitalia, które wylądowały pod stopami kapłana i zaczął zakładać pętlę Henrykowi. – Świat schodzi na psy.

– Bluźnierstwa i kłamstwa! To wszystko przez Króla! – Kapłan trajkotał coraz prędzej. – Ogłosił podatek, chytry lis, i wyjechał polować. A po szynkach gadają, że to niby nasza wina, psubraty opłacone!

Mimo starań zbrojnych coraz więcej warzyw lądowało na podeście. Kapłan umilkł, skrzyżował nogi, rozłożył szeroko ręce i zaczął coś szeptać pod nosem. Podest w mig otoczyła błękitna sfera, od której odbijały się rzucone przez tłuszczę wyrazy uznania.

– Oczy już nie te – westchnął Bartłomiej, mocując się z liną. – Wyczarujecie mi jeszcze jakieś światło, kapłanie? Co to za pomysł, by wieszać po ciemności?

– Moja ostatnia wola – odezwał się Henryk, kiedy kat ostrożnie założył mu pętlę na szyję. – Złodzieje, nawet kalecy, pozostają dziećmi Pani Księżyca.

Palce kapłana wykonały w powietrzu kilka szybkich ruchów. Snop zielonych iskier pomknął prosto do ust Henryka.

– Powtórz to! – rozkazał inkwizytor. – A ty siedź cicho! – Popatrzył ukosem na kata.

– Złodzieje, nawet kalecy, pozostają dziećmi Pani Księżyca – powtórzył Henryk. Jego wzmocnione magicznie słowa docierały teraz do wszystkich zgromadzonych.

– Słyszycie go! – ryknął kapłan. – Bluźni i demony wzywa! Nie słuchajcie go, nie ma już żadnej Pani Księżyca! Jest tylko Słońce, jedyny prawdziwy bóg! Uwolniliśmy miasto od toczącej je zarazy, z gildii zostały jedynie zgliszcza. Niebawem uwolnimy od kolejnej, a wtedy zapanują prawo…

Henryk powiódł wzrokiem po gniewnym tłumie i spojrzał na wielki zegar, umieszczony na jednej z katedralnych wież. Od zapadnięcia zmroku minęły już ponad dwie godziny.

– …sami nam go sprzedali, ale żaden z tych tchórzliwych psów nie miał nawet odwagi na własne oczy zobaczyć, gdzie prowadzi droga występku! – Kapłan był w swoim żywiole. – Szczury bez honoru!

– Wybacz, czcigodny, ale głupoty pleciesz – przerwał mu Henryk.

Zapadła cisza.

– Jak śmiesz! – Inkwizytor sięgnął po noszony przy pasie obuszek.

– Ojcze, przecież każdy ma prawo do ostatniego słowa. – Bartłomiej oparł potężną stopę o dźwignię zwalniającą zapadnię. – Niech powie swoje i kończmy to, bo lud niespokojny!

– Dziękuję. – Henryk przełknął ślinę i zwrócił się do tłumu. – To prawda, wydali mnie, wszak sam im kazałem, a rozkazów Króla należy słuchać. Wielu członków gildii bardzo chciało tu być, zbiegowisko to wszak świetna okazja, sami rozumiecie. Ale nie bójcie się, zabroniłem im, wasze kieszenie i mieszki są bezpieczne, nie taki był plan. Widzicie, dobrzy ludzie, pomyślałem sobie, że na moją egzekucję spędzą większość mieszkańców, a do pomocy będzie potrzeba naprawdę wielu strażników. Puste miasto to dużo lepsza okazja, której nie można przegapić.

Plac eksplodował. W jednej chwili zgromadzeni rzucili się do ucieczki, bluźniąc okropnie. Setnicy próbowali opanować sytuację, ale większość straży opuściła stanowiska i pobiegła ratować własny dobytek.

– No to będziemy kończyć. – Bartłomiej kopniakiem zwolnił blokadę.

W zamieszaniu nikt nie zauważył, że chwilę wcześniej kat podał żebrakowi coś małego, co Henryk natychmiast połknął. Zapadnia otwarła się ze zgrzytem. Siedzący na niej wielki czarny kocur zwinnie wylądował na bruku i umknął w mrok.

– Czary! – Bartłomiej teatralnie złapał się za głowę. – Łapcie go! Król Złodziei ucieka!

– Za nim! – wrzasnął Kapłan, chwiejąc się na nogach.

Utrzymywanie bariery ochronnej, światła i kilku wzmocnionych głosów nawet jego musiał porządnie zmęczyć. Dwaj strażnicy podtrzymali bożego sługę, pozostali ruszyli w pogoń.

– Świat schodzi na psy. – Uśmiechnięty od ucha do ucha kat powiódł wzrokiem po pustoszejącym z wolna placu.

 

* * *

 

– Nie trzęś się tak, to nasza ostatnia wspólna akcja. – Klejnot próbował dodać Henrykowi odwagi.

– Łatwo ci mówić – westchnął Henryk. – Jeszcze wczoraj o tej porze byłem pokrwawionym workiem kości z pętlą na szyi, a teraz stoję tu wystrojony jak panna na wydaniu.

– Szybko pójdzie, Król to zajęty człek jest. Tylko mówienie najlepiej zostaw mi.

Bogato zdobione, dębowe wrota otwarły się powoli. Stojący przed nimi strażnicy rozkrzyżowali halabardy. Henryk wziął głęboki oddech i postąpił krok. W sporym palenisku trzaskał ogień, ściany przysłaniały barwne gobeliny. Z lewej, pod strzelistym oknem, stał suto zastawiony stół, przy którym siedziały trzy osoby.

– Bartłomiej? – zdziwił się Henryk, widząc kata w wytwornym stroju i z kielichem w dłoni. – Śniłeś mi się, kiedy mnie łamali i palili żelazem…

– Bądź pozdrowiony, Królu! – rzucił klejnot do siedzącego pośrodku monarchy. – Panie i władco…

– Daruj sobie, Korabiu. – Monarcha uniósł dłoń. – Siadajcie i częstujcie się.

– Polecam pasztet. – Kat wskazał jeden z półmisków, kiedy Henryk zajął miejsce przy stole. – Właśnie gawędziliśmy sobie o naszej wczorajszej akcji. Szpicle donieśli, że trzeba było ukraść kilkadziesiąt wozów, by przewieźć wszystkie łupy. Dobra robota.

– Wyrazy uznania. – Kobieta siedząca po lewej stronie Króla podziwiała zdobiące jej dłoń pierścienie. – Zgodnie z umową, dwanaście wozów ze zgubami z dzielnicy kupieckiej przyprowadzono prosto do zamku.

– Same wozy oczywiście zostaną oddane – zapewnił Kat.

Kobieta zachichotała.

– Mnie osobiście najbardziej raduje wieść – Król nalał sobie wina – że plotka o świniach żyje własnym życiem.

– Wieprzach, krowach i kotach, gwoli ścisłości – dodał Bartłomiej. – Świętoszki tak gorliwie przetrząsają miasto, że nie trzeba było nawet opłacać karczemnych wichrzycieli.

Król zarechotał i uniósł kielich.

– Wypijemy za pełny skarbiec, ale najpierw chodź do nas, Korabiu złodzieja!

Henrykiem targnął spazm. Dwaj służący podtrzymali mężczyznę, który pochylił się nad stołem i zaczął kaszleć. Król odwrócił wzrok, kobieta zakryła twarz wachlarzem. Po chwili na blacie pojawił się lśniący kamień.

– Faktycznie, pasztet przedni. Ale, szczerze mówiąc, napiłbym się wina.

Służący posadzili nieco oszołomionego Henryka i czym prędzej wrzucili klejnot do kielicha z czerwonym winem.

– I to jest życie! – Kamień zaczął wirować, aż wino się spieniło. – Poproszę jeszcze goździki, cynamon i miód.

– No bezczelny po prostu! – odezwał się jeden z klejnotów w królewskim naszyjniku. – Cham! I w dodatku pijak!

Henryk dopiero teraz spostrzegł, że wisior na szyi Króla ma siedem miejsc na klejnoty. W trzech lśniły kamienie podobne do tego w kielichu, cztery zaś były puste.

– Siedmioro jest dzieci Pani, klejnotów Korabiu. – Monarcha odstawił pusty kielich. – To sprytne, choć leniwe błyskotki. Obecnie tylko kamienie króla, kata, złodzieja oraz damy służą Pani, reszty nie udało się zachęcić do pomocy.

Klejnoty w naszyjniku zachichotały.

– O tym, co przeżyłeś i widziałeś przez ostatnich kilka dni, najlepiej nie opowiadaj za dużo, jeszcze nie. Z łaski Pani, twoje ciało zostało uzdrowione, używaj go mądrze, zawsze ku jej chwale. Niech twoja pieśń nocy nigdy nie ucichnie. Przy wyjściu ochmistrzyni wręczy ci jeszcze resztę twojego udziału w złocie, zapracowałeś na niego. Większość, jak chciałeś, trafiła do Macieja i Barnaby. Na dziedzińcu czeka osiodłany koń. Przez najbliższych kilka lat sugeruję trzymać się z dala od stolicy, dzieci Słońca bywają pamiętliwe. Podobno południowe krainy są przepiękne o tej porze roku, a grosz dosłownie leży tam na ulicy, jeśli tylko nie boisz się po niego sięgnąć.

– Dziękuję. – Henryk powiódł wzrokiem po zgromadzonych, powoli wstał z krzesła i zrobił kilka kroków. Pomimo niewygodnego stroju maszerował całkiem sprawnie.

– Należało ci się. Po wszystkim, co wycierpiałeś. Nie są tak szybkie, jak ze mną w środku, ale będą ci służyć nie tylko nocą. A teraz wybacz, nie będziemy cię zatrzymywać. Musimy omówić sprawy bieżące, póki Słońce śpi. Czy po całej tej grandzie nie grożą nam zamieszki?

– Miłościwie panujący, w swej nieskończonej mądrości – Kat demonstracyjnie pochylił głowę, wywołując tym perlisty śmiech Damy – postanowił ulitować się nad uciskanym ludem i obniżył nowy podatek do zaledwie pięciu srebrników od głowy.

– I kupili to? – zabulgotał klejnot.

– A jak! Piją moje zdrowie. – Monarcha ponownie nalał sobie wina. Klejnoty na jego szyi coraz głośniej chichotały. – I przy okazji słuchają podszeptów, że podatki to tak naprawdę wina Świątyni. Dzięki pieniądzom będziemy mogli…

Henryk nie słyszał reszty przemowy. Skłonił się pospiesznie i wybiegł z komnaty. Czekało na niego nowe życie. Trochę się wahał, ale po drodze na dziedziniec buchnął jeszcze dwa świeczniki i srebrny posążek. Z rozkazem Króla i wolą Pani nie należało dyskutować.

Koniec

Komentarze

Hej 

Ach, no nie wiem. Opowiadanie wydaje się mocno przekombinowane. Gadające kryształy, krowy straszące gryfy, biegające po dachach… W tagach zabrakło chyba absurdu. Sama intryga jest albo zbyt zawiła albo ja czegoś nie zrozumiałem, bo jakoś nie dotarło do mnie, po co były te nocne eskapady Henryka-klejnotu. 

 

Na plus na pewno jest początek opowiadania, gdzie kalecy pracujący dla gildii złodziei nie tylko byli świetnie opisani ale ich dalsze los szczerze mnie zainteresował. Tym bardziej szkoda, że fabuła poszła w kierunku magiczno-absurdalnym.

 

Może zwyczajnie to nie mój klimat opowiadania :).

 

Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Cześć, krarze!

 

Niezwykle surrealistyczny tekst. Nie wiem, czy połączenie ze średniowiecznym settingiem bardziej mu pomogło, czy zaszkodziło – chociaż pomysł zdecydowanie oryginalny.

 

I am a crystal, Morty! I am Crystal Rick!

Samoświadomy boski obiekt przejmujący kontrolę nad słabym śmiertelnikiem to pomysł dobry. Ale.

Początek jest mocno rozbieżny z resztą opowiadania, a co za tym idzie, reszta opowiadania atakuje całkowicie z zaskoczenia – nic nie wskazywało, że ten bardzo dobrze zapowiadający się dark stanie się bizzarro o gadających kryształach boskiej mocy. Czy to było zamierzone? Jeśli tak, to mnie nabrałeś.

Mam także wrażenie, że wyśmiewasz tutaj wszystkie klasy społeczne i ich marionetkowych władców-przedstawicieli: złodziei, kapłanów, monarchów i bogów (czy bogowie są klasą społeczną? Tutaj chyba tak, skoro są przekaźnikami magii modyfikującej społeczeństwo), a za pomocą dość beztroskiej przygody pokazujesz, że można czynić zło i ujść z tym na sucho, jeśli tylko Księżyc polubi człowieka na tyle, żeby wykorzystać bez konsekwencji jego ciało.

 

Raczej nie kibicowałam Henrykowi: poza swoim kalectwem nie wyróżniał się jako protagonista, a jego końcowy czyn obdarowania biednych złotem resetuje się z podłością zniszczenia miasta i wyniesienia się z niego precz, by żyć jak król. Namieszał, po czym umył rączki ;) Osobiście lubię podłych antybohaterów, chociaż czy Henryk wpisuje się w tę kategorię? Natomiast jego koledzy-żebracy wypadli realistycznie i dynamicznie. Trochę szkoda, że fabuła nie skupiła się bardziej na obyczajowym aspekcie tegoż właśnie żebraczego życia.

 

Jeśli chodzi o heist, to kradzież wypadła bardzo bajkowo, szczególnie kiedy wszyscy zgromadzeni popędzili ratować dobytek. Jest to także wynik supermocy bohatera-nadczłowieka: wszystko dzieje się, bo tak chciał bóg. Nie sądzę, by był to minus, jednakże te boskie pchnięcie fabularnego koła jest dosłownym Deus ex machina (a nawet Deos ex machina, jeśli jest ich wielu; jeżeli w liczbie mnogiej odmieniam źle, przyjdzie Tarnina i mnie zje), a to nierzadko szkodzi pomysłowi, niźli fantastycznie go napędza. W prześmiewczym kontekście jest ok.

 

Ze zgrzytów:

Jak krowa pokonuje gryfa? Ziemia bije Powietrze? :D

Tuż obok Henryka cicho przemknął wysoki chłopak, najpewniej powracający z miasta włamywacz

Nie wiem, gdzie ten mit zakorzenił się po raz pierwszy (I’m watching you, Wazowski Prince of Persia!), ale ilekroć widzę motyw „tajemniczego złodziejaszka” uciekającego cicho po dachach miasta, zastanawiam się na ile cicho można dudnić buciorami po luźnych, zaniedbanych dachówkach/strzechach zaniedbanych domów, tuż nad głowami mieszkających tam ludzi, sypiąc pył i syf na te głowy właśnie, alarmując najpewniej wszystkich w zasięgu ulicy i jasno wskazując, dokąd złodziejaszek umknął. Ale to tylko dygresja.

 

Swoją drogą, skojarzenie ze znaną i lubianą Gildią Złodziei zawsze na plus.

 

Pozdrawiam!

Khaire!

 

Gdzieś w okolicach transformacji w księżycową krowę (swoją drogą, z jakiegoś powodu wydało mi się to na miejscu, pewnie przez skojarzenie z taką angielską rymowanką, w której krowa przeskakuje księżyc) zacząłem zachodzić w głowę, jakim cudem ta opowieść ma się zmieścić w limicie. To oznacza, że tekst zaczął mi się dłużyć albo rozjeżdżać z tym, co mnie w nim zainteresowało.

Początek – czapki z głów! Barwne postaci, świetny klimat, interesujący kryzys i bardzo obiecujący artefakt, katapultujący bohatera do nowej rzeczywistości.

Popisy pierwszej nocy uzasadnione, nieco szalone szastanie bogactwem umiejętności, choć wypatrywałem już tej głównej ścieżki fabularnej, do czego to zmierza. Fajny motyw drzewa, symbolicznie wydającego nowe owoce, ładnie zaznaczył w mojej wyobraźni jakąś zapowiedź – teraz się zacznie!

Według mnie, mniej więcej od tamtego momentu historia niestety zaczęła się trochę rozmieniać na drobne. Nie przekonała mnie próba Pani Księżyca, zwłaszcza że nie zbudowałeś napięcia, że próba będzie, próba się odbywa, a co, jeśli Henryk jej nie podoła. Zawiodła mnie intryga Korabia i bartłomiejowy twist, do końca nie wiem też, jaka była w tym wszystkim rola Damy. Nie odczułem satysfakcji z końcówki, zrobiło się po prostu… dziwniej.

Niemniej, wprowadzenie do tego świata – póki co :) – najlepsze spośród tekstów konkursowych, jakie czytałem. Chwyciło jak w imadło. Fajny styl pisania, żywa narracja, dobre tempo i umiejętne przykuwanie uwagi czytelnika. Jak by nie było, przeczytałem na raz, mimo przesiadki między środkami transportu ;)

 

Pozdrawiam,

D_D

Twój głos jest miodem... dla uszu

swoją drogą, z jakiegoś powodu wydało mi się to na miejscu, pewnie przez skojarzenie z taką angielską rymowanką, w której krowa przeskakuje księżyc

A nie mówiłam? ^^

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Cześć!

 

Hurrra, ktoś przeczytał! Serdecznie witam pierwszych czytelników. Wieczorem odpiszę, jak tylko ogarnę rzeczywistość pozafantastyczną.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Zacznę od tego, że nawiązania do Kaczmarskiego zawsze nastawiają mnie dobrze.

Dodam, że to kolejny Twój tekst w którym nawiązujesz, a ja nie bardzo to nawiązanie dostrzegam.

Może jednak jest, bo klimat brudu, nędzy, podejrzanych interesów i walki o władzę przemówił do mnie.

Bardzo podobają mi się przemiany Henryka, zarówno pod wpływem kamienia, jak i innych przygód.

Pokazujesz odrażających żebraków, oddając ich człowieczeństwo i sprawiając że kibicujemy im, nawet gdy niosą świnię;)

Przemiana w kota najlepsza!

Żałuję nieco, że akcja nie poszła w stronę reorganizacji struktur cechu po przewrocie.

Odrobinę zgrzytał mi inkwizytor przy tej całej magiczno – fantastycznej otoczce, ze Słońcem i Księżycem na czele.

Ucieszył mnie happy end, choć nie wiem, czy mnie przekonał;)

Opowiadanie bardzo mi się podobało, ale nie rzuciło mnie na kolana. Tak jak pisałam nie wszystko wydało mi się na swoim miejscu. To na pewno moje własne odczucia, ale momentami napięcie spadało, jakby nieco się gubiło. Dlatego będę na NIE.

 

Lożanka bezprenumeratowa

Cześć!

 

Bardjaskier

 

Tak to czasem bywa, nie wszystko każdemu pasuje. Początek z założenia miał być stricte obyczajowy, by późniejsze nieco bardziej fantastyczne przygody wybrzmiały. W każdym razie dzięki za lekturę i komentarz. Czy tag absurd byłby tu na miejscu? Nie patrzyłem na to w ten sposób, ale kto wie, może w takim kierunku warto by pociągnąć te opko?

 

 

Żongler

 

Czy to było zamierzone? Jeśli tak, to mnie nabrałeś.

Tak, to było zamierzone, ale gdzie tu jest bizarro.

Namieszał, po czym umył rączki ;)

Można na to tak patrzeć. Chociaż tu sugeruję rzut oka na ostatnia rozmowę. Na ile Henryk działał sam, a na ile został wykorzystany przez wielkich tego świata? Czy dla człowieka pozbawionego władzy w nogach możliwość zawalczenia o uzdrowienie to jest jakiś wybór. Chciałem pokazać typowego złodziej: oportunistę, który potrafi wykorzystać swoje pięć minut.

Zdecydowanie nie upchnąłem tu wystarczającej ilości światotwórstwa, by trochę mocniej pokazać i uwiarygodnić bohatera jako ofiarę swoich czasów. Oj, niełatwa jest droga pod górę :/

Nie wiem, gdzie ten mit zakorzenił się po raz pierwszy

Ej, ale to jest przecież fantasy. Magia działa, kalecy zdrowieją a krowy skaczą przez Księżyc, to i można się skradać biegiem po dachach, prawda? ;-)

 

Wielkie dzięki za lekturę i rozbudowany komentarz. Pewnie jeszcze z raz go przeczytam pisząc sobie kolejny plan kolejnego opowiadania.

 

 

 

Duago_Derisme

 

Witam serdecznie kolejnego czytelnika!

Początek – czapki z głów!

Cała przyjemność po mojej stronie. Cieszy, że chociaż początek się spodobał i chwycił.

Zawiodła mnie intryga Korabia i bartłomiejowy twist, do końca nie wiem też, jaka była w tym wszystkim rola Damy. Nie odczułem satysfakcji z końcówki, zrobiło się po prostu… dziwniej.

Mój zdecydowanie największy problem z pisaniem to pisanie dla przyjemności i po kawałku, przez co pomysły niestety ewoluują w trakcie, co sprawia, że klimat tekstów potrafi się zmieniać w trakcie. On realizmu przeszedłem miejscami w bajkę, co jak widać nie każdemu przypada do gustu. Napięcie rozmyło się gdzieś w tej ewolucji… Ile to rzeczy trzeba spamiętać, by napisać coś fajnego ;-)

 

 

Ambush

 

Zacznę od tego, że nawiązania do Kaczmarskiego zawsze nastawiają mnie dobrze.

yes Widać szerokie jest spektrum Kaczmarskiego ;-)

Cieszy mnie niezmiernie, że w jakiś sposób kibicowałaś bohaterom. Długo zastanawiałem się w co pójść pisząc o złodziejach, ale w końcu postawiłem na bohatera spod ciemnej gwiazdy. Lubię przemiany, dlatego często serwuję je bohaterom (żebym jeszcze lepiej oddawał przemieniony punkt widzenia w limicie znaków).

Żałuję nieco, że akcja nie poszła w stronę reorganizacji struktur cechu po przewrocie.

Limit, tyle powiem. Pomysł jest, nawet niejeden, tylko z czasem i perspektywą na uzewnętrznienie gorzej ;-)

Wielkie dzięki za lekturę, komentarz i klika.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Łomatko… kolejka mi rośnie o kolejne opowiadanie. Nie wiem, kiedy ja znajdę czas na te wszystkie złodziejskie historie ;)

krar85

Opowiadania jeszcze nie przeczytałem, ale chciałem tylko na szybko napisać, że totalnie podziwiam idealnie wycyrklowany limit do 60K znaków :)

XXI century is a fucking failure!

Cześć Krarze

 

Rozpisałem się na becie więc będzie krótko.

 

Sympatyczna łotrzykowska przygodówka z ciekawą parą bohaterów (bo kryształ jest tu moim zdaniem pełnoprawnym współbohaterem :)).

Bardzo fajny motyw z krową, przyjemnie się czytało.

 

Pozdrawiam!

Tekst oparty w dużej mierze o żywe dialogi, humor i absurd. Pierwsza i druga rzecz wyszła bardzo dobrze, ale do trzeciej mam nieco wątpliwości.

Rozumiem, że do pewnego momentu celowo kryjesz się z tym absurdem, ale w moim przypadku efekt nie był najlepszy: np. jak zacząłem czytać o bohaterze wspinającym się po murze na jednej ręce, z żywym wieprzem (one ważą grubo ponad 100 kg) na plecach, to sam nie wiedziałem, co o tym myśleć. No i osobiście lubię, kiedy absurd albo czemuś służy, albo nie przekracza pewnej granicy. Tutaj odniosłem wrażenie, że fragment walki krowy z gryfem jest po prostu spektakularną zabawą autora z mózgiem czytelnika :)

Przyjęta narracja z przytłaczającą ilością dialogów nieźle pasuje do treści i literacko się broni.

Jeśli chodzi o bohatera, to może bez rewelacji, ale nawet go polubiłem; fajnie pokazujesz jego kalectwo na początku. Wyrazisty charakter klejnotu też na plus. No i przede wszystkim ciekawe fragmenty z katem – wyszła bardzo przyjemna postać „drugoplanowa”.

Intryga ciekawie pomyślana, ale podobnie jak Żonglerce, niekiedy przeszkadzała mi ta wszechmoc bohatera (a w zasadzie brak określonych zasad / granicy możliwości klejnotu) i pewna naiwność otaczających go ludzi. Ale rozumiem, że taką przyjąłeś konwencję i nie chcę się tego czepiać.

Zakończenie satysfakcjonujące. W pewnym momencie myślałem już, że główny heist się jeszcze nie zaczął, a autorowi zostaje do dyspozycji coraz mniej znaków. Ale w końcu nadeszły dwa ostatnie fragmenty – omawiasz w nich zarówno heist, jak i „politykę” w sposób bardzo naturalny (w sensie: nie jest to sztuczne domknięcie opowieści, jak często się zdarza).

Na plus humor – trafny i w odpowiednim stężeniu. Fajne przedostatnie zdanie, uśmiechnęło :)

 

Upadł, a po chwili wstał. Zwyczajnie, jak przed upadkiem.

– Bogowie! – Stał na własnych nogach.

Powtórzenia celowe?

 

– Mnie osobiście najbardziej raduje wieść. – Król nalał sobie wina. – Że plotka o świniach żyje własnym życiem.

Może lepiej usunąć kropkę po "wieść" i "wina", i wtedy „król” małą literą? To chyba jedno zdanie, a nie dwa.

 

– Muuuu! Cooo… muuu… sięęę stało? – wydyszał Henryk

xD

 

spadali w dół

W sumie nie wiem, czy warto czepiać się tego pleonazmu, bo w Twoim świecie pewnie można spadać w górę :P Ale mimo wszystko proponuję poprawić.

Podobał mi się pomysł z kamieniem.

I ciekawych, bo nietypowych bohaterów sobie wybrałeś.

Fajna również sama kradzież – lubię spryt, a tu jeszcze protagonista sporo ryzykował i sporo dawał od siebie. No i objętościowo to chyba największy skok w konkursie. ;-)

Krowa walcząca z gryfem wydała mi się dość absurdalna. Dlaczego akurat krowa? W naszej kulturze to raczej pejoratywne określenie, kojarzy się z niezgrabnością, gdzie jej tam do gryfa… No i nie jest zwierzęciem nocnym, żeby bogini księżyca coś do niej czuła.

Fabuła w porządku.

Babska logika rządzi!

Cześć ponownie!

 

Caern

 

Łomatko… kolejka mi rośnie o kolejne opowiadanie. Nie wiem, kiedy ja znajdę czas na te wszystkie złodziejskie historie ;)

Oj tak, ja póki co dodaję, ale boję się zaglądać do listy zakolejkowanych. Zapraszam serdecznie i postaram się wpaść, tylko realnie patrząc pewnie nie tak prędko.

że totalnie podziwiam idealnie wycyrklowany limit do 60K znaków :)

Oj, wymagało kilku iteracji. Tylko jak to teraz poprawiać :/

 

 

Edward Pitowski

 

Jeszcze raz wielkie dzięki za betę i lekturę. Oj, niełatwa była to dla mnie walka, ale coś się pofisiowało i nawet niektórym się podoba.

 

 

Perrux

 

Witam serdecznie kolejnego czytelnika.

Tutaj odniosłem wrażenie, że fragment walki krowy z gryfem jest po prostu spektakularną zabawą autora z mózgiem czytelnika :)

Krowa to jedno z najbardziej niedocenianych, wręcz niezbędnych ludziom do życia zwierząt. Warto więc zawalczyć o godne miejsce krów w literaturze, nawet jeżeli niektóre gryfy na tym ucierpią.

No i przede wszystkim ciekawe fragmenty z katem – wyszła bardzo przyjemna postać „drugoplanowa”.

Wyszedł trochę przypadkiem, ale mam wrażenie, że to najlepsza postać w tym tekście. I w sumie martwi to mnie, bo jak nad Henrykiem myślałem naprawdę sporo (skupiając się na masie rzeczy, których – jak widzę – nie widać), tak Bartłomiej miał być jedynie wyrazisty. Czyżby to wystarczało?

Na plus humor – trafny i w odpowiednim stężeniu.

Uff, bo tu miałem wciąż duże wątpliwości. Trochę za słabo ogarniałem w głowie tekst – jako całość – i obawiałem się wybojów.

Ale mimo wszystko proponuję poprawić.

Zdecydowanie. Tylko jak to teraz wszystko poprawić, jak sobie wymyśliłem równe 60k znaków… Dzięki za lekturę i komentarz!

 

 

Finkla

 

Ho, ho, ho! Nadjeżdża Loża ;-)

I ciekawych, bo nietypowych bohaterów sobie wybrałeś.

Dzięki. Tylko ich nie do końca wykorzystałem… Bo sporo potencjału pozostało.

No i objętościowo to chyba największy skok w konkursie. ;-)

Poczytamy, zobaczymy.

Krowa walcząca z gryfem wydała mi się dość absurdalna. Dlaczego akurat krowa?

Bo krowa wspaniała jest… Absurdu – przyznam szczerze – nie planowałem, a wiele osób tak to odbiera (co mnie trochę). W fantastyce główne role „przyjaciół” bohaterów pełnią zazwyczaj konie, psy czy inne gryfy. Czas to zmienić.

Fabuła w porządku.

To chyba uczciwe określenie, jak na to sam patrzę z perspektywy, co również nieco mnie martwi… Jakoś za bardzo popłynąłem z tym tekstem. Pisanie szybko i na raty nie spisuje się przy dłuższych formach (w sensie wychodzi mi co najwyżej w porządku) :/

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć Krarze!

 

Henryk oraz kryształ stworzyli intrygujący duet. W sumie rozwiązanie podobne do więzi ze sprenami z Archiwum Burzowego Światła B. Sandersona, tylko bardziej na “śmieszkowo”. Podobnie jak BardJaskier mam wrażenie, że zabrakło tagu “absurd”.

 

Świat przedstawiony ciekawy, bardzo umiejętnie przedstawiasz czytelnikowi jego zarysy. Wątek konfliktu religijnego (Słońce vs Pani Księżyca) aż się prosi o osobne opko :)

 

Finałowa scena z królem i naszyjnikiem z czterema kryształami pozostawiła lekki niedosyt. Mam wrażenie, że Henryk spadł w hierarchii z głównego bohatera do ledwie (a może aż?) trybiku w większej machinie.

 

Językowo ciężko przyczepić się do czegokolwiek, czytało się płynnie i bez jakichkolwiek zgrzytów :)

 

Pozdrawiam i powodzenia w konkursie! Przy okazji skoczę też kliknąć.

 

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Cześć cezary_cezary!

 

Podobnie jak BardJaskier mam wrażenie, że zabrakło tagu “absurd”.

To jest trudny temat, bo miało wyjść humorystycznie, a nie absurdalnie. Ale wyciągnąłem wnioski (mam nadzieję).

Wątek konfliktu religijnego (Słońce vs Pani Księżyca) aż się prosi o osobne opko :)

Oj tak, wiele się tutaj kryje. Plan aktualnie jest na jakieś pięć, może nawet siedem tomów w rozmiarze ~500k każdy. Tylko najpierw muszę się jeszcze nieco wyrobić i zrobić zasięgi ;-)

Mam wrażenie, że Henryk spadł w hierarchii z głównego bohatera do ledwie (a może aż?) trybiku w większej machinie.

Tak, ale czy nie tym właśnie są złodzieje. Tak jak klejnot zaplanował akcję, w której reszta gildii miała odegrać konkretną rolę, tak on sam był pionkiem na czyjejś planszy (królewskiej), król był pionkiem na planszy boskiej… Świat spod ciemnej gwiazdy to piramida ;-)

Dziękuję serdecznie za lekturę i za klika.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć :)

 

Czytałam akurat podczas kolokwium (spokojnie, ja je prowadziłam) i nawet nie wiem, kiedy mi te półtorej godziny zleciało. Przyjemne i lekkie opowiadanie, które czytało się płynnie. Absurdu i humoru akurat tyle ile trzeba – krowa na dachu mnie rozwaliła ;) Fajny pomysł z gadającym kamieniem i sam motyw konkursowy (klasyczny złodziej, ale i tak fajny).

Cześć!

 

Fajnie, że mogłem ci umilić nieco czasu w pracy (a może i studenci skorzystali?) ;-)

Miało być lekko i przyjemnie, choć nie do końca absurdalnie, ale widać mam inną definicje absurdu niż większość czytelników. Krowa właśnie po to była, by wprowadzić nieco słomy sprowadzić bujających w obłokach do parteru. Bo to wielkie, acz niedoceniane zwierzę.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Hej!

Będzie na bieżąco.

 

– Grosz, szlachetny panie.

A teraz nuci mi się: „Grosza daj wiedźminowi…” XD.

 

Podoba mi się początek. Mam słabość do czytania o uzależnionych i żebrakach. Może dlatego, że to takie rzadkie.

 

Widzę, że złodziejskie pełną gębą. :D Wszyscy kradną i zbierają, co się da. :)

 

ale jest noc jeżeli nie zauważyłeś.

Przecinek uciekł?

 

Pomysł z klejnotem z czymś mi się kojarzy, z jakimś opowiadaniem z forum. Kurczę, co to było za opowiadanie? Też gadający przedmiot, tylko co robił? Hm…

Ale ogólnie lubię takie motywy, choć szkoda, że żebrak tak szybko awansuje na superhero. ;p Trochę za szybko cieszyłam się z nietypowego bohatera.

 

Za to czyta się bardzo dobrze, płynę przez tekst z dawnym żebrakiem-złodziejem mającym magiczny artefakt w brzuchu i ta noc mieni się takimi opisami, że czytanie to czysta przyjemność. ;)

 

Tu mnie tylko trochę zatrzymała drobna siękoza:

Ostrożnie zsunęli się ze stogu i wylądowali miękko tuż za plecami jednego z wartowników. Ugięli kolana, by powoli przekradać się w stronę bramy. Strażnicy wciąż bacznie się rozglądali, ale czarny strój i zwinne ruchy zrobiły swoje. Nikt nie zauważył, jak minąwszy bramę zaczęli wspinać się

 

Odczekali, aż Księżyc ponownie się skryje i mając do dyspozycji tylko jedną rękę zaczęli piąć się w górę.

Hm, a po „rękę” nie powinno być przecinka? Nie mam pewności, więc pytam.

 

się zmieniać. Świat wokoło stał się

 

Akcja pędzi. Szkoda, że nie znamy tego młodzieńca, bo podłożenie mu świni (o, już wiem, skąd to przysłowie!) byłoby o wiele zabawniejsze. Jasne, groził Henrykowi, ale nie był jednym z bohaterów, których poznajemy bliżej. ;)

 

w błękitnych oczy śmiały

oczach

 

ale tym, co zwróciło uwagę żebraka był

A nie powinno być przecinka przed „był”?

 

Fabuła gnała do przodu, więc złapałam oddech na urodziwej pani, która ma klejnot i chyba wie, co w brzuchu Henryka siedzi. :)

 

którzy mieli czuwać a śpią?

A to nie jest przeciwstawne, co z przecinkiem? Jestem laikiem, więc pytam. :)

 

Henryk wspiął się na wieżę wodną, górującą nad drugim rzędem murów.

Mam wrażenie, że za podobne zdanie Tarnina mi coś marudziła. Ale nie wiem, bardzo możliwe, że źle pamiętam. Pytanie: skąd tam przecinek?

 

– Nie, od tego można szybko zachorować na poderżnięte gardło.

:D

 

Tam, gdzie jeszcze przed chwilą kucał mężczyzna w czerni, stała teraz dorodna, łaciata krowa o płonących srebrem oczach

Dobre. :D Podoba mi się, że nie stawiałeś na gryfa lub inne dostojne zwierzę. :)

 

– Zła krowa! – wrzasnął ostatni wartownik, nim i jego rogaty łeb zepchnął w ciemność.

xD

 

sięęę stało? – wydyszał Henryk, kiedy otrząsnął się na tyle, by zdobyć się

 

– Co tu się wyprawia? – Z wnętrza karmy wyskoczył krzepki wykidajło z ciupagą w dłoni.

Też chcę wiedzieć. :D A tak serio – świetna scena, szalony pościg, krowa walcząca z gryfem i te obrazowe sceny… Mój ulubiony fragment z opowiadania.

 

Mężczyzna prędko obszedł spłoszone zwierzęta, ale nie zauważył nic niepokojącego ruszył ku drzwiom z wyrazem zawodu na poznaczonej bliznami twarzy.

Hm, brakuje mi przecinka przed “ruszył”.

 

Henryk, któremu idzie dość sprawnie, zostaje złapany. Trochę na minus przewidywalność – bo zazwyczaj właśnie albo bohaterowi się udaje (i to jest i tak gorsza opcja przy superhero xd) albo zostaje uwięziony, przy czym na koniec i tak się uwalnia/ratują go. Zwłaszcza że zdradzasz ten plan, o, tu:

 

– Wybór? Jak dobrze rozumiem, nie będzie to kolejne siedem lat na ulicy?

– Nie. Tylko jeden, może dwa dni. Ale wymagające.

 

To zapala czerwoną lampkę, wskazuje, że zrobią coś dziwnego, więc kiedy go porwali, miałam świadomość, że to część planu. A ja jednak lubię niespodzianki. ;)

 

by ten opamiętał się, wyrzekł czarnej magii i ukorzy przed

ukorzył

 

– Bar-tło-miej! Bar-tło-miej!

– A któż by inny! Tęskniliście?

:D

 

Scena przed egzekucją dobra, zabawna, choć wiedziałam, że Henryk się z tego wyplącze, więc zabrakło mi napięcia. ;p

 

– I to jest życie! – Kamień zaczął wirować, aż wino się spieniło. – Poproszę jeszcze goździki, cynamon i miód.

Fajnie, że klejnot może też bawić się i żyć bez nosiciela. :)

 

– No bezczelny po prostu! – odezwał się jeden z klejnotów w królewskim naszyjniku. – Cham! I w dodatku pijak!

Humor masz bardzo dobry. :D

 

Większość, jak chciałeś, trafił do Macieja i Barnaby.

literówka

 

Trochę się wahał, ale po drodze na dziedziniec buchnął jeszcze dwa świeczniki i srebrny posążek.

Dobry, uroczo złodziejski akcent na koniec.

 

Całościowo: sprawnie napisana, szalona akcja z nietypowym bohaterem (choć motyw od zera do bohatera trochę mi się przejadł), czytałam z wielką przyjemnością.

Zabrakło mi na pewno napięcia i czegoś mocniejszego w momencie głównej akcji przed egzekucją, bo miałam pewność, że nic mu nie zrobią, wyjdzie z tego cało. Na plus, że król zrabował złoto i wdał się w takie intrygi, choć nie wiem, czy wybrzmiało mi to odpowiednio mocno.

 

Pozdrawiam,

Ananke

 

Po komentarzach:

 

Bo krowa wspaniała jest… Absurdu – przyznam szczerze – nie planowałem, a wiele osób tak to odbiera (co mnie trochę). W fantastyce główne role „przyjaciół” bohaterów pełnią zazwyczaj konie, psy czy inne gryfy. Czas to zmienić.

No jasne – krowa lepsza niż typowe zwierzęta!

Mi tam pasowała ta krowa, bo była czymś innym. Absurdalnym? Może tak, ale czemu dziwi nas krowa, a gryfy już nie tak bardzo?

Nie odczułam jakiegoś wielkiego natężenia absurdu, no ale ja to ja. Też z absurdów pochodzę. ;p

Hej Ananke!

 

Dzięki za rozbudowany i merytoryczny komentarz. Wprowadzam poprawki, ale odpowiem konkretnie już jutro, bo oczy mi się oczy zamykają.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Hej, hej

Zapomniałem dać komentarz pobetowy.

Z pewnością nie można się tu nudzić, a opowiadanie cały czas zaskakuje. Zaczyna się dobrą kreacją członków gildii złodziei, ale wkrótce przechodzi w skrzyżowanie symbiontu z Venoma z opowieścią o zemście. Akcja pędzi szybko (czasem może za szybko ;P ) i ja na pewno nie dostałem tego, czego oczekiwałem – bo kto by się spodziewał krowy walczącej z gryfem?

Do opowiadania trzeba odpowiednio podejść, nieco przymknąć oko, i wtedy można się tu bardzo dobrze bawić. Beta poprawiła tekst, przydałoby się jeszcze z kilka tysięcy znaków, aby uwypuklić niektóre sprawy, ale jest dobrze.

Pozdrawiam!

Ananke

 

Ale ogólnie lubię takie motywy, choć szkoda, że żebrak tak szybko awansuje na superhero.

Patrzyłem na to jak na odmianę losu, już bym nie upchnął schodków. Ale może kiedyś…

Za to czyta się bardzo dobrze, płynę przez tekst z dawnym żebrakiem-złodziejem mającym magiczny artefakt w brzuchu i ta noc mieni się takimi opisami, że czytanie to czysta przyjemność. ;)

yes

Szkoda, że nie znamy tego młodzieńca, bo podłożenie mu świni

Limit :(

Dobre. :D Podoba mi się, że nie stawiałeś na gryfa lub inne dostojne zwierzę. :)

Krowa rządzi, krowa radzi…

To zapala czerwoną lampkę, wskazuje, że zrobią coś dziwnego, więc kiedy go porwali, miałam świadomość, że to część planu.

Uważna czytelniczka. Na tym etapie pomysł nieco zewoluował i zbyt bezpośrednia się ta jaskółka okazała.

Scena przed egzekucją dobra, zabawna, choć wiedziałam, że Henryk się z tego wyplącze, więc zabrakło mi napięcia. ;p

Brak napięcia jest zdecydowanie pięta achillesową tego opka.

Zabrakło mi na pewno napięcia i czegoś mocniejszego w momencie głównej akcji przed egzekucją.

Niestety, w pełni się z Toba zgadzam. Napięcie się rozjechało, a punkt kulminacyjny… nie tak łatwo nawet znaleźć. Walczyłem z tym, ale problem leżał u podstaw i nie dałem już rady przepisać całości, by mu zaradzić. Pisanie po kawałku, zaraz po usypianiu dzieci nie służy wzbudzaniu emocji czytelnika.

Wielkie dzięki za lekturę i rozbudowany komentarz!

 

 

 

Zanais

 

Dzięki ci za całą pomoc na becie.

i ja na pewno nie dostałem tego, czego oczekiwałem – bo kto by się spodziewał krowy walczącej z gryfem?

Księżycowej krowy. Niby detal, ale… To rzeczywiście jest trochę absurdalne, ale trochę szaleństwa czasem nie zaszkodzi, a że coraz trudniej wymyślić coś nowego.

Beta poprawiła tekst, przydałoby się jeszcze z kilka tysięcy znaków, aby uwypuklić niektóre sprawy, ale jest dobrze.

Oj, ile ja bym tu teraz pozmieniał… Mądry autor po becie i lekturze komentarzy (i innych tekstów startujących w konkursie).

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Zaczęło się naprawdę dobrze i już poczęłam snuć domysły, jakiej to zuchwałej kradzieży dokona grupa szczególnych żebraków, kiedy opowieść nieoczekiwanie zmieniła się w ciąg zdarzeń nader szczególnych, by nie rzec tak absurdalnych, że zaczęłam się gubić i ledwo odnalazłam się na końcu.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

– Nie łżesz. Rzu­cił ka­płan, kiedy minął ich ostat­ni sze­reg zbroj­nych. → Zbędna kropka po wypowiedzi. Didaskalia małą literą.

 

Obca wola prze­ję­ła kon­tro­lę na cia­łem Hen­ry­ka. → Literówka.

 

przy wej­ściu do karcz­my „Trzy sy­re­ny”… → …przy wej­ściu do karcz­my „Trzy Sy­re­ny”

 

nawet je­że­li mur było tro­chę za da­le­ko. → Pewnie miało być: …nawet je­że­li mur był tro­chę za da­le­ko. Lub: …nawet je­że­li do muru było tro­chę za da­le­ko.

 

za­czę­li piąć się w górę. → Masło maślane – czy mogli piąć się w dół?

 

zło­tej mo­ne­ty z pulch­ną gębą króla na od­wro­cie. → A może: …zło­tej mo­ne­ty z pulch­ną gębą króla na awersie.

 

Ma­ciej urwał pajdę świe­że­go chle­ba. → Pajda to duża kromka chleba odkrojona z bochenka, a skoro Maciej urwał chleb, to może: Ma­ciej urwał kawał świe­że­go chle­ba.

 

Wi­dzia­łeś, by ktoś ze świą­tyn­nych ka­za­ma­tów wy­szedł o wła­snych si­łach?Wi­dzia­łeś, by ktoś ze świą­tyn­nych ka­za­ma­t wy­szedł o wła­snych si­łach?

Choć rozumiem, że Barnaba nie musi wyrażać się poprawnie.

Tu znajdziesz odmianę słowa kazamata.

 

Szpo­ny prze­la­tu­ją­ce­go stwo­ra wy­ry­ły głę­bo­kie bruz­dy w zmur­sza­łej cegle. → Obawiam się, że cegły nie murszeją, murszeje drewno.

 

Gryf ryk­nął, a nie ru­szył się z miej­sca. → Chyba miało być: Gryf ryk­nął, ale nie ru­szył się z miej­sca.

 

Ry­cerz za­klął i runął w dół. → Masło maślane – czy mógł runąć w górę?

 

miaż­dżąc zmur­sza­ły komin… → Komin nie mógł być zmurszały.

 

Za­rę­czam, że dla każ­de­go, kogo zrzu­ci­łeś… → Za­rę­czam, że dla każ­de­go, którego zrzu­ci­łeś

 

po­gwiz­du­jąc i sła­nia­jąc się zmę­cze­nia. → …po­gwiz­du­jąc i sła­nia­jąc się ze zmę­cze­nia.

 

Gdzieś z pra­wej do­strzegł pa­choł­ka, ale zbyt da­le­ko, by chło­pak mógł do­strzec in­tru­za. → Nie brzmi to najlepiej.

 

i za­czął piąć się w górę. → Masło maślane.

 

– Za­nie­ście na­sze­go brzu­cho­mów­cę do ka­za­ma­tów… → – Za­nie­ście na­sze­go brzu­cho­mów­cę do ka­za­ma­t

 

aż on ten ka­mień, że tak po­wiem, WYSRA! → Umiał mówić wielkimi literami???

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć Reg!

 

Zaczęło się naprawdę dobrze i już poczęłam snuć domysły, jakiej to zuchwałej kradzieży dokona grupa szczególnych żebraków

Super, że chociaż początek się spodobał. W jednej z wersji tak właśnie miał być – trzech nędzników na gigancie – ale potem pomysł zdryfował w coś nieco bardziej szalonego (i absurdalnego, jak się okazuje ;-) )

że zaczęłam się gubić i ledwo odnalazłam się na końcu.

Czyli trochę za bardzo :/ Cięcie pod limit zrobiło swoje, niestety. Wielkie dzięki za lekturę i łapankę, siadam zatem do poprawiania.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Bardzo proszę, Krarze. Żałuję, że pomysł zdryfował, ale cieszę się, że uwagi okazały się przydatne. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Krowa rządzi, krowa radzi…

Widziałam, że czytelników to dziwiło. Hm, no jest to tak nietypowe, że chyba trudno to zaakceptować. Ale dla mnie to taka świeżość w mrowiu smoków, gryfów i innych takich. ;)

 

Walczyłem z tym, ale problem leżał u podstaw i nie dałem już rady przepisać całości, by mu zaradzić.

Wiem coś o tym, czasami nie da się przerobić jednego fragmentu. ;)

 

Pisanie po kawałku, zaraz po usypianiu dzieci nie służy wzbudzaniu emocji czytelnika.

Dlatego u mnie po usypianiu dziecka – odpoczynek i serial z mężem, a jak już mąż uśnie to pisanie w nocy. Ale rano trzeba wstać, więc niewysypanie w pakiecie. XD Nie ma dobrego sposobu, najlepszym jest w sumie urlop. :P

 

Ale rano trzeba wstać, więc niewysypanie w pakiecie.

Takie życie, jak chce się pisać i mieć rodzinę, a jednocześnie trzeba zarabiać to ze spaniem bywa kiepsko :/

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Krarze!

 

Czy brakowało tagu absurd? Imo nie, dla mnie opko trzymało się wciąż w konwencji śmiesznego fantasy i nie było aż tak absurdalne, żeby pod takim znakiem je przedstawiać. Krowa mi podpasowała! Może ma to związek z tym semestrem, który głównie składał się z przedmiotów o krowach, więc się uśmiechnąłem, gdy Henryk popylał po dachach pod postacią krowy. :D

Większość tekstu jest naprawdę dobra – jest fajne tempo, ładnie zarysowałeś świat i kwestię Klejnotu (który chyba najbardziej przypadł mi do gustu). Klejnot sam w sobie przypomniał mi Bartimaeusa z Trylogii Bartimaeusa, upierdliwego, nieco zadufanego dżina, który pracuje ze swoim magiem, bo musi. Teksty Klejnotu trzymały się w idealnych wymiarach śmieszności i nie przekroczyły górnej granicy. Było też dużo innych dialogów, które obrazowo nakreślały charakter bohaterów i czyniły świat barwnym.

Intryga pod koniec trochę za bardzo imo przyspieszyła i zacząłem się trochę gubić. Sam zresztą jestem winien przyspieszania końcówek, więc nie będę Cię łajał za to za bardzo (PRZEKLĘTE LIMITY). Był pewien moment, gdzie musiałem wracać o kilka akapitów, żeby ogarnąć co i jak, natomiast sama końcóweczka i podsumowanie – miodzik.

Większość tekstu czytała się sama.

Wybieram się do Nominowalni. ;)

Pozdrawiam i powodzenia!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Cześć Barb!

 

Zacnie, że lektura się spodobała. Tekst ma swoje mocne strony, jak i słabsze strony, ale cieszy, że nie wszyscy widzą tu absurd. Krowa to jeden z fajniejszych elementów, do którego jeszcze nie raz wrócę – mam nadzieję – warto odkrywać na nowo i puszczać wodze fantazji.

Dżin to dobre porównanie, od czegoś takiego się ten pomysł w sumie zaczął, ale finalnie postanowiłem dżina spetryfikować. Limity to wyzwanie, ale i okazja, bo bez niech chciałby człowiek pokazać tyle, że kartek by w zabrakło. No i ma się z kim walczyć, bo brak ograniczeń to też pewna forma niedogodności ;-)

Był pewien moment, gdzie musiałem wracać o kilka akapitów

Cięcie tekstu pod limit i skróty myślowe wymagają treningu, jak wyważyć, kiedy świat siedzi w głowie i domaga się uzewnętrznienia… :/

 

Wielkie dzięki za lekturę i nominację!

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Zacznę od końca. Zakończenie dało mi dużo radości, ale jednocześnie nie trzymało się tego, co wiedziałem o świecie. W zasadzie mało uważny czytelnik mógłby przeoczyć fakt, że mamy w mieście monarchę, choć faktycznie jest moneta z królem albo strażnik królewski. A tu najwyraźniej jeszcze jest jakiś podskórny konflikt, bo król ma czarodziejskie kamienie i spija skazanego świętokradcę.

 

BTW to kto w końcu rozpirzył gildię, bo na początku brzmi jak robota kapłanów, ale to król się przyznaje do przejęcia łupów?

 

Jest tu dużo humoru, który przeważnie robi robotę, ale momentami jest lekko przegięty. Speech kata i krowa, choć same w sobie świetne, jednak wychodzą dla mnie już nieco poza klimat opowiadania. Ogólnie jednak podoba mi się to, że mamy nieco poczciwych ludzi, nieco cynicznych, ale też dowcipnych, szukających odrobiny radości w brutalnym świecie.

 

Dość dobrze pokazałeś taki ciężki, biedny, ale też jednak ludzki świat – zasypiających akolitów, ludzi spędzonych na wymierzanie sprawiedliwości, znudzonych strażników, albo takich, których czasem ugryzie sumienie. Więc z jednej strony mamy taki brutalny realizm społeczny, ale z ludzkim odcieniem. To jest bardzo ciekawe i niebanalne.

 

I w to wszystko wchodzi klejnot, który jest jędrny i tajemniczy zarazem. To zaciekawia, każe domyślać się jakiejś dużej intrygi.

 

Bardzo mi się podoba płynność i dynamika. Nieco przypomina mi to tekst Barbariana i prawdę mówiąc mój. Mnie trochę zdziwiło mnie, że na konkursie dominują teksty mroczne i dość sążniste, wymagające dużego skupienia w śledzeniu intryg.

 

Tam, gdzie chcesz, to lekką ręką dodajesz klimatu i plastyki bez lania wody. Szczególnie na początku wielkiego włamu to dobrze gra, te mgły, itp. Powiedziałbym, że więcej, ale tekst już nie zmieści ani litery.

 

Co mi nie podeszło:

 

Dialogi – jednak dużo się tu mówi. Ogólnie dialogi są dobre, podobają mi się bon moty i klamry domykające sceny. Ale gdzieś na przykład koło środka jest jeden blok za drugim.

 

Pościgi i włamy – Henryk bierze, co chce, nawet od sadzy w kominach nie zakaszle, to jedno. Nad dachami unosi się niczym poduszkowiec – ok, rozumiem rozrywkową konwencję, ale to idzie tak gładko i szybko, że nieco brakuje ciężaru momentami.

 

Fajnie to przełamałeś upadkiem i torturami, ale potem za szybko stało się oczywiste, że nic mu nie grozi.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Cześć GS!

 

Witam serdecznie kolejnego czytelnika.

W zasadzie mało uważny czytelnik mógłby przeoczyć fakt, że mamy w mieście monarchę, choć faktycznie jest moneta z królem albo strażnik królewski.

Ok, ale chyba trochę biadolenia o podatkach było? A to w sumie główny aspekt przypominający, że władza istnieje i “robi” swoje ;-) Ale możliwe, że scena – gdzieś na początku – by się z władca przydała.

BTW to kto w końcu rozpirzył gildię

A to jest chyba na początku pokazane.

Jest tu dużo humoru, który przeważnie robi robotę, ale momentami jest lekko przegięty.

Balansowałem i widać przegiąłem miejscami :/ Długo się zastanawiałem nad krową, ale uznałem, że nie mogę jej nie pokazać, tylko klimat jest przez to nieco zmienny – bardziej poważny początek zaczyna tonąć w szalonej pogoni i salutujących świniach.

Cieszy, że wizja świata i dynamika wyszły, bo poganiam podobne w kolejnych tekstach (będzie mniej do zmieniania ;-) )

W środku jest kilka fragmentów, które można uznać za przegadane. Ciąłem, gdzie mogłem (a potem jeszcze Tarnina cięła…). Pościg i włamy dziecinnie proste, ale hej, to jest fantasy, w takich kwestiach można sobie pofantazjować imho właśnie.

 

Jeszcze raz dzięki za lekturę i rozbudowany, rzeczowy komentarz. Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Przeczytałem. Powodzenia. :)

Cześć Koala!

 

Wielkie dzięki za lekturę i dobre słowo.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć, Krarze!

 

Mi nie podeszło. Mógł mieć na to wpływ przesyt tekstami konkursowymi, ale to rzecz od Ciebie niezależna. Natomiast mam też kilka zarzutów, którymi muszę obarczyć autora ;)

Zaczęło się od początku. Henryk przemieszcza się na miejsce, gdzie płonęła gildia. Ma bezwładne nogi i chodzi po dachach… Zabrakło mi tu opisów, które powiedziałyby coś o tym, jak postrzega taką wycieczkę z perspektywy osoby niepełnosprawnej. Nie twierdzę, że to niemożliwe, ale moje zawieszenie niewiary zostało tu mocno nadgryzione.

Po czym Henryk wchodzi do gildii, która dopiero co spłonęła. Jak została ugaszona? Jeśli po prostu się dopaliła, to idący na gołych rękach Henryk mógłby się chyba poparzyć. No i w budynku, który spłonął są niezwęglone ciała. I w ciągu doby zostaje, co prawda prowizorycznie, ale jednak znów zamieszkały.

Po poważnym początku, dostajemy gadający z brzucha klejnot, biegające po dachach krowy i kota uciekającego przy dźwięku słów “świat schodzi na psy”. I to wszystko było świetne, tylko tak rozjechało mi się w klimacie z początkiem, że już nie wiedziałem, jak odbierać ten tekst.

A powinienem je odbierać chyba właśnie z tymi wszystkimi absurdalnymi sytuacjami. Po lekturze aż zajrzałem na zestaw tagów – oj przydałby się absurd.

Na głowę, zgodnie z zwyczajem,

Ciekawie ścięte do limitu – gdybyś napisał “ze zwyczajem”, tekst byłby zdyskwalifikowany ;)

Technicznych rzeczy nie było dużo (choć było jedno ciekawe zawirowanie z podmiotem) – pod tym względem czytało się bardzo dobrze.

 

Pozdrówka i powodzenia w krokusie!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć, Krarze!

Dzięki za podzielenie się opowiadaniem, na pewno warto było przeczytać. Inspiracja Kaczmarskim nie wydaje mi się zbyt oczywista. Jest wyraźne podobieństwo nastroju do wskazanych piosenek (przypomniała mi się także Wojna postu z karnawałem), ale fabuły na pewno nie kopiujesz, idziesz własną ścieżką.

Ze względu na moc klejnotu dowolnie modyfikującego sytuację bohatera – a to żebrze sparaliżowany od pasa w dół, a to biega po dachach, a to maltretują go w katowni, a to ucztuje z królami i bogami – trudno było znaleźć z nim związek emocjonalny lub zainteresować się rozwojem akcji. Miałem wrażenia raczej jak z lektury czegoś w rodzaju Zielonej Gęsi (to chyba może być komplement), zbiorku oderwanych skeczów z tymi samymi postaciami, ale różnymi kontekstami, przemieszanych w tonie, często podszytych absurdem.

I ten humor sytuacji i postaci jest bardzo udany (definicja mamuta! krowa bojowa! mistrz Bartłomiej!!). Wydaje mi się jednak, że przeplatanie tamtych scen tymi, które ukazują los kalekich żebraków w mieście targanym prześladowaniami religijnymi – utrudnia odbiór. Oczywiście taki człowiek musi znajdować zabawne strony życia, inaczej już dawno zwariowałby lub popełnił samobójstwo, ale tutaj to jest właśnie rozdzielone, raz trochę tragedii, raz trochę komedii. Możliwe jednak, że część czytelników ma większą elastyczność emocjonalną i nie jest to dla nich przeszkodą.

Pod względem językowym nic mnie szczególnie nie raziło, daje się odczuć rękę (kolec?) Tarniny.

A zdecydował już, czy wieszamy, czy palimy?

Spójnik powtórzony w tym samym znaczeniu.

Wydało się wtedy, komu skazaniec służy, i zrozumiał ojciec inkwizytor, co stać się musi…

Bartłomiej wskazał na świńskie genitalia, które wylądowały pod stopami kapłana, i zaczął zakładać pętlę Henrykowi.

Wtrącenia domykamy przecinkami nawet przed spójnikiem łącznym. W wielu miejscach masz to zrobione poprawnie, więc przypuszczam, że to pojedyncze niedopatrzenia, ale mogą być gdzieś jeszcze, nie śledziłem uważnie całości tekstu.

 

Biblioteka na pewno bardzo zasłużona. Piórkowo będę na NIE – chciałbym śrubować te standardy raczej do poziomu “znakomity tekst, z którego mogę się wiele nauczyć” niż “trochę mocniejsza Biblioteka”. Nie myśl jednak, abym przez to nie doceniał opowiadania, bo widzę przecież, że chociażby strona psychologiczna postaci jest znacznie solidniejsza niż to, co sam zwykle wyprawiam.

Pozdrawiam ślimaczo!

Cześć Pa­no­wie, prze­pra­szam, że do­pie­ro dzi­siaj, ale już od­pi­su­ję.

 

Kro­kus

 

Mi nie po­de­szło.

Jak pi­sa­łem, to byłem prze­ko­na­ny, że bę­dzie pe­tar­da. Jak na­pi­sa­łem, stwier­dzi­łem, że jest śred­ni. Potem była beta i… zde­cy­do­wa­łem się wrzu­cić, ale nie­zbyt ocho­czo. Pi­sa­nie zło­żo­nej hi­sto­rii pod limit to nie jest tak pro­sta spra­wa, jak my­śla­łem :/

Mógł mieć na to wpływ prze­syt tek­sta­mi kon­kur­so­wy­mi

Uff, czyli nie tylko ja tak mam ;-)

Po po­waż­nym po­cząt­ku, do­sta­je­my ga­da­ją­cy z brzu­cha klej­not, bie­ga­ją­ce po da­chach krowy i kota ucie­ka­ją­ce­go przy dźwię­ku słów “świat scho­dzi na psy”. I to wszyst­ko było świet­ne, tylko tak roz­je­cha­ło mi się w kli­ma­cie z po­cząt­kiem, że już nie wie­dzia­łem, jak od­bie­rać ten tekst.

Pi­sa­łem to za długo, po ka­wał­ku i po­mysł zdą­żył ewo­lu­ować zbyt mocno, przez co wy­szło ab­sur­dal­nie – tak widzę z ko­men­ta­rzy. Wciąż mam pro­blem z po­ka­zy­wa­niem wy­cin­ka świa­ta, który w gło­wie sie­dzi, tek­sty w świa­tach na po­trze­bę tek­stu wy­pa­da­ją zde­cy­do­wa­nie zgrab­niej.

Cie­ka­wie ścię­te do li­mi­tu – gdy­byś na­pi­sał “ze zwy­cza­jem”, tekst byłby zdys­kwa­li­fi­ko­wa­ny ;)

Hej, ale w tym tek­ście błędy na­le­ży wska­zy­wać pa­ra­mi, na jedna bra­ku­ją­cą li­te­rę ko­niecz­na jest jedna nad­mia­ro­wa ;-)

 

Wiel­kie dzię­ki za lek­tu­rę i po­zdra­wiam!

 

 

Śli­mak Za­gła­dy

 

Dzięki za zmierzenie się z moją złodziejska wizją. Kaczmarski posłużył jedynie jako inspiracja i swego rodzaju punkt odniesienia, reszta to własna inwencja. Porównanie do Zielonej Gęsi jest zdecydowanie celne, bo kolejne sceny faktycznie są w nieco odmiennych klimatach, przez co całość wygląda na taki właśnie zlepek nie do końca dobrze się składający w całość.

Super, że chociaż elementy się spodobały, ale w kwestii klejenia ich w jedną całość będę musiał poświęcić jeszcze niejeden wieczór na ćwiczenia.

Pod względem językowym nic mnie szczególnie nie raziło, daje się odczuć rękę (kolec?) Tarniny.

Wkład Tarniny w jakość wersji końcowej jest znaczący, bo ja nieuważny z natury jestem, i pomimo starań nadal co jakiś czas coś mi umyka.

Piórkowo w pełni rozumiem, patrząc z perspektywy sam raczej tez byłbym na NIE, bo tekst ma swoje słabe/specyficzne strony, trudna i żmudna jest droga pod górę…

 

Jeszcze raz wielkie dzięki za lekturę, Pozdrawiam!

 

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Ze wszystkich nominowanych do piórka tekstów w styczniu (a to mój lożowy debiut) tylko z tym miałem spory problem, ale ostatecznie będzie TAK. Przede wszystkim za złodziejski klimat, którego jest tu tyle, że się wylewa, a całość ma ten łotrzykowski urok. Do tego naprawdę fajne pomysły (krowa, świnia), lekki klimat całości i postać kata. Zakończenie według mnie również się broni, ma nawet znamiona zwrotu akcji. Nie jest to tekst wybitny, ale sprawił mi tyle frajdy, że oceniam go bardzo pozytywnie.

Jedno z nielicznych złodziejskich opek, przy czytaniu którego nie miałam wrażenia, że autora dobił limit ;)

Początek dobrze wprowadza w historię. Poznajemy nie tylko bohatera, ale też strony konfliktu. Świat wydaje się początkowo mocno czarno-biały. Przy czym czerń jest nieco wyblakła, bo złodziejska strona jest nieco wyidealizowana. Może to metafora tego, jak świat postrzegają ci, którym w życiu nie wyszło ;) Rozumiem też, że strony można zmienić (jasnowłosy młodzieniec), co budzi z jednej strony niechęć i poczucie zdrady, a z drugiej zazdrość wśród tych, którzy pozostali.

Zemsta mnie rozbawiła, choć jej konsekwencja dla młodzieńca nieco mniej. Choć trzeba przyznać, że swietliści też się nie patyczkowali ;)

Fajnie pokazane konsekwencje akcji, a w szczególności obwiedzenia drzewa łupami:

– Wrócili! – ucieszył się Henryk. – Niektórych poznaję, starzy znajomi, ale są też nowi, ledwie wyrostki, które pewnie dopiero co pouciekały z domów.

– Owoce trafiły na żyzny grunt. Oto dzieci Pani, urodzeni pod mniej szczęśliwą gwiazdą.

Takie romantyczne przedstawienie ciemnej strony przyciąga nowy narybek, więc nie dziwię się, że biednym i pozbawionym perspektyw młodym takie życie wydaje się mocno interesujące.

Podoba mi się, że nie ukrywasz minusów takiego życia – Henryk nie może chodzić, w pierwszej scenie mamy żebraków. Choć też idealizujesz – Pani daje Henrykowi potężne moce w nagrodę za wierność. Zauważasz też, że świat jednak nie jest do końca pozbawiony odcieni szarości i to właśnie ci szarzy płacą za wojnę Słońca z Księżycem:

Mów za siebie. – Barnaba przykrył się workiem, obserwując spieszących Wąską ludzi. – Piękna pani ma rację. Może i gildia przetrwała, może się odgryzła, ale kto za to zapłaci?

– Kto? – zapytali jednocześnie Maciej i kobieta.

– My! – fuknął Barnaba. – Nie zawadiacy z gildii, tylko prosty lud. Zawsze tak jest!

Zastanawiam się kto tu właściwie jest głównym bohaterem. Niby odpowiedź jest oczywista – Henryk, ale bez klejnotu byłby niczym. Poza tym postacie, które początkowo wydają się drugo, albo nawet i trzecioplanowe na koniec okazują się ważniejsze niż się początkowo wydawało, a Henryk jest jedynie marionetką w rękach sił, z których istnienia nawet nie zdawał sobie sprawy.

Tajemniczy król, który jest ledwie razy parę razy wspomniany nagle staje się osobą pociągającą za sznurki. To w ogóle fajnie rozegrana postać. Oddalona, nieznana tak bardzo, że z jednej strony można zrzucać na niego winę za całe zło tego świata (no, podatki ;)), a z drugiej maluczcy mogą mieć nadzieję, że gdyby on tylko wiedział… A tymczasem król okazuje się jednocześnie katem i gra we własną grę. I właśnie udało mu się nie tylko zgarnąć kupę kasy, ale też podporządkować sobie gilidię. Ma klejnot, więc rządzi. I widać, że podporządkował sobie nie tylko złodziei (pozostałe klejnoty w naszyjniku) i teraz ma już przewagę.

Dla mnie to w sumie opowieść o złych rządach, o władzy, która rzadzi i dzieli. Okraszona humorem, zaskakującymi zwrotami akcji, pogoniami po dachach, złodziejskimi wypadami. Jest poświęcenie, kaźń i nagroda. Jest wszystko, co powinno być.

Zakończenie trochę gorzkie, Henryk co prawda dostaje nagrodę, ale jednocześnie traci moce, przywództwo i właściwie zostaje wygnany. Jakoś mu nie wróżę świetlanej przyszłości. A na dodatek nawet nie zauważa, że został ograny.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

zygfryd89

 

Dzięki za przebrnięcie i komentarz. Tekst ma swoje bolączki, ale bardzo cieszy, że klimat i niektóre niestandardowe elementy przypadły do gustu. Chciałem napisać coś z jednej strony klasycznego (wręcz do bólu), ale z drugiej tak naszpikować to czymś nowym, niecodziennym (absurdalnym i prześmiewczym miejscami, jak się okazuje), co jednak wciąż mieściło by się w klasycznej definicji fantasy. Wyszło, różnie: początek trąci realizmem, środek festiwalem baśni i absurdu (celne porównanie Ślimaka do Zielonej Gęsi), końcówka nieco salonowa i polityczna… Ale czy nie takie właśnie jest złodziejstwo: motywowane biedą, płynące na szalonej fali oportunizmu by w końcu zawisnąć lub – jak Henryk – zostać przez kogoś wykorzystanym do “większych” celów?

Pozdrawiam i dzięki za TAKa!

 

 

Irka

 

Przy czym czerń jest nieco wyblakła, bo złodziejska strona jest nieco wyidealizowana. Może to metafora tego, jak świat postrzegają ci, którym w życiu nie wyszło ;)

Czy nie wyszło, czy nie mieli wyboru, tego nie wiemy. Poznajemy bohaterów tam, gdzie są. Większość ludzi tylko przyspiesza kroku na ich widok, to co robią bywa okrutne – okradają jednego, co zwrócił na nich uwagę – ale czy nie tak postępuje człowiek, który wciąż walczy o życie.

Żebrzą, kradną, wchodzą w relacje głownie z podobnymi sobie. Biorą, co mogą, póki mogą.

Zastanawiam się kto tu właściwie jest głównym bohaterem. Niby odpowiedź jest oczywista – Henryk, ale bez klejnotu byłby niczym.

Symbioza. Choć z nich dwóch to Henryk bardziej się zmienia.

Henryk jest jedynie marionetką w rękach sił, z których istnienia nawet nie zdawał sobie sprawy.

Tak, ale kim też są złodzieje? Łamią ustalone reguły, by związać koniec z końcem, są odważni i gotowi do ryzyka, a jednocześnie rzadko kto po nich płacze. Czy istnieje lepszy “materiał” na wykorzystanie do swoich gier? Tak jak bogowie, tak i królowie/kapłani grają – toczą wojny – których konsekwencje dotykają zwykłych ludzi. Coś takiego właśnie chciałem pokazać, Henryk łatwo przyjmuje, że jego nowa moc jest darem za wytrwałość i wierność, podczas gdy prawda okazuje się nieco bardziej złożona.

Wszystko ma drugie do jak to w półświatku ;-)

Tajemniczy król, który jest ledwie razy parę razy wspomniany nagle staje się osobą pociągającą za sznurki.

Jak to król. Oficjalnie nic nie wie, ale w praktyce sprawuje władzę.

Jest wszystko, co powinno być.

yes

Jakoś mu nie wróżę świetlanej przyszłości. A na dodatek nawet nie zauważa, że został ograny.

To już materiał na kolejny tekst ;-) Zyskał niby zwykłe, ale nowe życie. No i udział w łupach, który w większości przekazał dawnym towarzyszom niedoli. A czy zauważył? Może instynkt zwyczajnie podpowiedział mu, że ugrał co mógł i pora dać nogę?

 

Pozdrawiam i wielkie dzięki za dobre słowo i rozbudowany komentarz!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Witam serdecznie szanowną jurorkę.

Ilustracja klimatyczna, ale gdzie jest krowa? ;-)

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Krarze!

 

Twój tekst był z kategorii tych, w których zabrakło jakiegoś “wow”. Samo wykonanie było całkiem porządne – zarówno pod kątem językowym (niczego innego bym się nie spodziewał;)), jak i fabularnym. Zakończenie nie wydało mi się nawet jakoś szczególnie pospieszne, choć może rzeczywiście delikatnie sprawia takie wrażenie w porównaniu z początkiem, to jakoś bardzo nie szkodziło to lekturze i ogólnie czytało się całość całkiem przyjemnie, co delikatny humor gdzieniegdzie podkręcał. Suflujesz też gdzieniegdzie sprawnym światotwórstwem – tak jest np. z siedmioma klejnotami na końcu, które z pozoru wydały mi się niepotrzebnie wprowadzone, ale rzeczywiście na swój sposób pasuje do Księżyca, nocy i takiego motywu ukrywania się;)

Tym niemniej jakoś do końca nie mogła mnie ta lektura usatysfakcjonować. Świat jest wykreowany dość generycznie (słońce i księżyc, naruszenie równowagi, gildia złodziei), same złodziejskie przygody, może poza krową, w zasadzie też; nie masz też w zanadrzu żadnego pociągającego pomysłu, na którym można by opowiadanie podeprzeć, a z dość przezroczystym językiem (co jest dobre do szybkiego czytania) nie budujesz gęstego klimatu, w którym można by się zanurzyć. Powiedziałbym więc, że jest to dość dobre czytadło, ale nic więcej – i stąd mój głos na NIE.

Слава Україні!

Cześć!

 

Tak dużo ciekawych tekstów/rozmów, tak mało czasu :/

Twój tekst był z kategorii tych, w których zabrakło jakiegoś “wow”.

A krowa to co? ;-)

Świat jest wykreowany dość generycznie

To chyba dobre słowo w tym przypadku, zapamiętam. Pomysł był na klasykę z niecodziennymi elementami, ale klasykę. Była kupa radochy przy pisaniu, potem łyżka dziegciu na becie… Sporo się nauczyłem o swoim podejściu do tekstów, że tak powiem (chyba już wreszcie wiem, w jakie struny uderzać, a w jakie nie ;-) ).

nie budujesz gęstego klimatu, w którym można by się zanurzyć.

Wiem, i to jest problem – w pewnym sensie. Nie dałem rady sprzęgnąć historii, humoru z klimatem, a bez tego ani kroku dalej, bo bez tego zawsze będzie czegoś brakować. Czytam kolejne złodziejskie teksty, podpatruję, robię notatki… Wielkie dzięki za lekturę i komentarz. Może kiedyś (nawet niebawem?) napisze coś, czemu z czystym sumieniem dasz taka ;-)

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

 

Pora na wyprawę? :D

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Pora nie zwariować (i nie dać się zwariować) ;-) 

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Za późno XD

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

laugh

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

No nareszcie… witam serdecznie jurorkę ;-)

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka