Pewnej nocy oślizłe macki oplotły i zdusiły Chilonę w uścisku. Nawet w mieście, w którym tradycyjnie nikt niczego nie widział ani nie słyszał, nie dało się tego nie zauważyć. Zmiana przyszła jak przypływ i jedną wezbraną falą zmyła stary porządek.
Thoma ocknął się, można by rzec, w wodzie po szyję. Czmychając co sił, nie wiedział nawet, że właściwie nie chodziło o niego. Chilona, port wielki jak świat, wszystkim starym wyjadaczom skurczyła się do rozmiarów klatki na homary. Wyłapywano ich jednego po drugim.
Tak przed czternastoma laty skończyły się dobre czasy, a Thoma w sile wieku wrócił tam, skąd niegdyś wyszedł.
Przemknął przez zalaną księżycowym światłem ulicę jak cień zbłąkanej chmury, by znów dać nura do brudnego zaułka. Kolorowe drzwi na zaplecza tawern, gospód i burdeli wabiły go jak trujące kwiaty, ale nasunął kaptur głęboko na oczy. Przyspieszył kroku, klucząc pomiędzy ciemnymi kałużami ścieków wymieszanych z deszczówką.
Nogi bolały go jak nigdy. Nie dawały zapomnieć, że w poszukiwaniu informacji przemierzył miasto wzdłuż, wszerz i wzwyż, na Szczyty, wybrukowane kocimi łbami. Ciało nie pierwszy raz opierało się jego żądaniom, a Thoma bał się nawet pomyśleć, że któregoś dnia może mu całkiem odmówić współpracy.
Czas uciekał. Jeśli Thoma miał dostać jeszcze szansę, to teraz.
Odnalazł właściwy budynek. Znał tę gospodę. Pamiętał jak przez mgłę, że wchodził do niej od frontu, zrzucając z ramion pelerynę i śmiejąc się tak, by słyszano go na wszystkich trzech piętrach. Teraz z trudem zwalczył pragnienie, by choć zajrzeć przez rozjarzone ciepłym światłem okno.
Jego ścieżka prowadziła za róg, wzdłuż solidnego płotu ogradzającego podwórze.
Obmacywał sztachety, dopóki nie znalazł poluzowanej. Nie ustąpiła tak łatwo, jak na to liczył. Przeciwnie, walczył z nią całą wieczność, nim uparte gwoździe wygięły się na tyle, żeby przekręcić sztachetę w bok i otworzyć wąską szczelinę. Czternaście lat wcześniej nie przecisnąłby się przez ten otwór nagi i nasmarowany smalcem, teraz wszedł przezeń nie marszcząc nawet kapoty na grzbiecie.
Po drugiej stronie czekało na Thomę bajoro ohydy. Od chodnika dzieliło go dwadzieścia stóp rozmiękłych śmieci, gnijących resztek ze stołów i ekskrementów. Duszący odór napastował nozdrza, wirowało od niego w głowie, mdliło. Thoma oparł się plecami o płot, szarpnął za kołnierz koszuli i naderwał tyle, by dosięgnąć nosa. Podkurczył palce w dziurawych butach.
Miękka powierzchnia zabulgotała, gdy postawił pierwszy krok. Poczuł jak lodowata maź przesiąka przez lnianą onucę. Sapnął w materiał kołnierza, po czym na wstrzymanym oddechu ruszył przez śmietnisko, zapadając się w nim po kostki.
Z ostatnim krokiem uchwycił się ściany gospody jak rozbitek stromego brzegu. Spróbował oczyścić buty o krawędź chodnika, lecz niewiele to pomogło. Z ciężkim westchnieniem ściągnął je wraz z onucami i przyjrzał się żylastym, biało-sinym stopom o spękanych paznokciach, jakby należały do kogoś innego. Potarł nimi o łydki, próbując je rozgrzać i wetrzeć brud w nogawki szerokich spodni, po czym bosy jak marynarz zeskoczył na zimne, wilgotne schodki. Zszedł na dół i załomotał osiem razy w okute drzwi.
Czekał długo, przestępując z nogi na nogę i gładząc zszargane odzienie. W końcu zgrzytnęła zasuwa i w drzwiach ukazał się łeb wykidajły.
Thoma widział go po raz pierwszy, choć gęby odkarmionego narybku Ośmiornicy były do siebie łudząco podobne. Na ulicach roiło się od twarzy jak wyjętych spod siekiery, ze szczękami przerośniętymi od ciągłego gryzienia.
– Czego? – Osiłek wyjrzał przez szczelinę w drzwiach i zmarszczył się od nasady spłaszczonego nosa po wysokie czoło.
– Sprawa do szefowej – odparł Thoma, zaglądając w głąb jego oczodołów.
– Taaa?! – burknął wykidajło, po czym naparł na drzwi, niemal miażdżąc gołą stopę Thomy.
– Czekaj! Patrz na to! – załkał Thoma, wciskając rękę w szparę.
Wystarczyło, że osiłek wlepił wzrok w tatuaż na obnażonym nadgarstku, a jego nacisk zelżał. Sześciokątny labirynt symboli wciągnął go bez reszty. Przekręcił po psiemu głowę, źrenice zatańczyły w innym rytmie. Wyraz topornej twarzy złagodniał, jak po łyku naparu ze złotej wróżki.
Thoma odetchnął, uwolniwszy stopę, po czym wśliznął się do środka pod ciężkim ramieniem.
– Nie zwracaj na mnie uwagi – stęknął, poklepując osiłka po plecach. – Byłem umówiony.
Korytarz tonął w półmroku, ale było w nim ciepło i sucho. Wylot zagradzała ciężka kotara na żelaznych kółkach, zagłuszająca odgłosy podziemnego lokalu. Z płytkiego oddechu osiłka Thoma zorientował się częściowo w jadłospisie, w którym musiały figurować tłuste ryby i ostre sosy.
Kolacja musiała zaczekać.
Piwniczne wnętrze przypominało żołądek wieloryba. Ciepło biło od drewnianych rur, biegnących żebrami od podłogi do sufitu i wpuszczonych grubym pękiem w sam środek wklęsłego sklepienia. Brakowało pieca, mimo tego w nozdrza uderzał charakterystyczny kuchenny zaduch. Thoma mógłby przysiąc, że gdzieś gotuje się chilońska zupa z homarów. Kamienne ściany błyszczały od skroplonej wilgoci.
Tu i tam, przy ławach kopciły brodate świeczki, a wzrok przyciągał szeroki kantor, oświetlony kandelabrem. Na pierwszy rzut oka lokal świecił pustkami jak tawerna przed południem, lecz wystarczyło rozejrzeć się po kątach, by wyłowić z półcienia grupki gości. Przyklejeni do ław jak skupiska omułków, zdawali się pochłonięci zawartością swoich misek i kubków. Nieliczne szepty zlewały się w szum z przytłumionym zgiełkiem skądinąd, zapewne z pomieszczenia powyżej.
Thoma pokuśtykał w stronę szynku. Gdyby nie patrzył pod nogi z uwagi na ranną stopę, wszedłby prosto do sadzawki, która wyrosła mu przed nosem, wpuszczona w posadzkę na środku piwnicy. Stary zbiornik na ryby? Thoma odrzucił tę myśl, wnioskując z potłuczonych płytek i cementowych wypełnień świeżą kamieniarską robotę. Wypolerowana cembrowina z niebieskiego marmuru utwierdziła go tylko w przekonaniu, że to nic innego jak kosztowny kaprys nowych gospodarzy. Zwłaszcza, że niemal w całości wypełniało ją cielsko najprawdziwszej ośmiornicy.
Thoma nigdy nie widział bestii tych rozmiarów.
Ceglastej barwy łeb przypominał miech kowalski, mięsiste macki wiły się jak gigantyczne węże w podwodnym gnieździe. Thomę śledziło spod powierzchni oko wielkie jak talerz, wyłupiaste, przekreślone źrenicą.
– Święty Durmanie – mruknął, odchodząc tyłem od cudacznej dekoracji.
Nie mniej zdziwił się, gdy rozpoznał młodzieńca za kontuarem.
– Junior, dzieciaku! – Thoma zasłonił usta dłonią. – Nie poznajesz mnie…?
Nie pomyliłby go z nikim innym, choć niepozorny chłopiec, którego znał przed laty, wystrzelił w górę jak sosna i wyraźnie sposępniał. W jego oczach próżno było szukać tej radości, jak kiedy ojciec podrzucał go jednorącz i chwytał pod pachę, taszcząc w drugiej ręce ciężki wór łupów. Thoma trzymał ten obraz w pamięci, a ojca chłopaka wciąż darzył czymś więcej niż estymą największego siłacza, jakiego nosiła Chilona. Na niejakiego Seniora nie było mocnych – w każdym razie, dopóki nie dostał od Ośmiornicy kilkudziesięciu ciosów nożem i nie wyrzucono go jak śmiecia do kanału. Thoma ostatni raz widział Seniora pływającego twarzą do dna, w żółto-czerwonej pianie.
– Thoma Mongrell. Czym możemy służyć?
O ile spojrzenie Juniora można by nazwać chłodnym, za zaciśniętymi szczękami czaiła się niewypowiedziana groźba. Thoma potrafił rozpoznać ślepą uliczkę.
– Szefowa jest? Chciałbym tylko pokłonić się przywódczyni Ośmiornicy. Może zamienić słówko i okazać…
– Każdy by chciał – przerwał Junior. – Jest zajęta.
– A nie mógłbyś tego jakoś załatwić?
Po blacie potoczyła się moneta, tak poczerniała, że tylko po ciężkim chrobocie można było wnosić jej wartość. Junior odprowadził ją wzrokiem i założył ręce na piersi. Zaczątki odziedziczonych po ojcu muskułów zagrały na jego przedramionach.
– Zamawiasz coś albo wylatujesz.
– Co z tobą, Junior? – Thoma spojrzał chłopakowi w oczy. – Nie pomożesz mi po starej znajomości? Mam cię błagać?
– Masz, po starej znajomości. – Junior postawił na blacie czarkę i zalał ją ziołówką z kamionkowej butelki. – Na koszt Ośmiornicy, schowaj te drobniaki. Ale pij szybko.
Chłopak skinął głową w kąt sali. Tam, podpierając ścianę, znajomy wykidajło tarł skronie, jakby chciał pozbyć się migreny.
Thoma musiał się spieszyć.
Trącone łokciem naczynie zatańczyło w miejscu i chlusnęło zawartością na boki. Thoma rzucił się do wycierania bałaganu rękawem kapoty, lecz jego niezdarne zabiegi tylko zezłościły Juniora. Młodzieniec przechylił się przez kontuar i warknął:
– Dość tego, zabieraj się stąd. Wszystko uświnisz.
– Czekaj, Junior, zobacz. Popatrz tylko.
Thoma szybkim ruchem podciągnął utytłany rękaw. Chłopak zastygł w miejscu.
– Polej jeszcze i daj znak dryblasowi, że wszystko gra.
Junior spełnił zręcznie oba polecenia, nie odrywając wzroku od heksu, wytatuowanego sinoniebieskim tuszem.
Thoma odetchnął. Wychylił czarkę i z lubością oblizał rzadki wąs.
– Teraz pogadajmy szczerze.
– Zadrapałeś w niewłaściwe drzwi, kundlu – rzekł Junior, niespodziewanie uwalniając rwący potok słów. – Jeszcze przytrzasną ci ten wścibski nos. Musisz być tak samo głupi jak cuchniesz… Gdyby ojciec zadawał się z lepszymi od cie-bie… Nie skoń-czył-by jak… śnię-ta…
Twarz chłopaka nabiegła krwią i skończył tyradę, poruszając niemo ustami.
– Oddychaj, chłopcze. Przesadziłeś z tą szczerością, ale ja też ci coś powiem. – Thoma zbliżył usta do ucha Juniora. – To Chilona zeszła na psy, nie ja. Gdy wracaliśmy z twoim ojcem z rejzy, połowa dolnego miasta wiwatowała na naszą cześć, a dziewczęta w twoim wieku aż przebierały nogami. Nie wierzysz, zapytaj matki. Byliśmy bohaterami! Wielka szkoda, że takie gnoje, jak ty, nie rozróżniają dziś swoich od obcych. Sami wleźliście w te śmierdzące macki!
Obrócił się, jakby miał splunąć do sadzawki, ale zrezygnował w porę. Ukradkowe spojrzenia oblepiły Thomę jak pajęczyna. Nawet woda w zbiorniku zafalowała, zdradzając poruszenie pod powierzchnią. Przełknął ślinę i dla niepoznaki pomasował ranną stopę.
Powieki Juniora drżały, po policzkach ciekły łzy.
– Co tam, Junior, wzruszyłeś się, czy po prostu chciałbyś zamrugać? Straciłem dość czasu na uprzejmości, ale chyba poczekam, aż przyschną ci te zdradliwe gały – szepnął Thoma, po czym trącił palcem pustą czarkę. – Od teraz będziesz tylko polewał i odpowiadał na pytania. Przedwczoraj do portu przybiła czteromasztowa karraka, "Adimr". Mówią, że z pokładu zszedł możny pan i najął paru szemranych do noszenia skrzyni, ciężkiej jak diabli. Co to za jeden, gdzie się rozpłynął?
– Przybysz z południa, lecz nie Babar. Blady, czarnobrody. Wlazł tu jak do siebie, jest teraz na górze. Mówi z szefową – wychrypiał Junior.
– Ha, węch wciąż działa, jak trzeba. – Thoma opukał zgrubienie nosa i rozciągnął usta w brzydkim uśmiechu.
Ciepło w żołądku wprawiło go w znacznie lepszy humor.
– Jeśli wyśpiewasz ładnie, do czego potrzebna mu w Chilonie skrzynia złota, pozwolę ci odcharknąć.
– Sanktuarium… – wydusił chłopak – na Ipenerii…
– Pielgrzym do Mammerty? Uczynny mężulek jałowej szlachcianki czy właściciel miękkiej fajki…? – Thoma parsknął pod nosem. – Pozbądź się tej flegmy i gadaj, co słyszałeś.
Chłopak odkrztusił bez podnoszenia głowy, aż ślina wyciekła mu z ust na blat.
– Co wszyscy słyszeli – wybełkotał. – Dziesięć sztuk złota, powiedział, temu, kto opowie o wyspie. Sto dla tego, który wprowadzi go do klasztoru. Tysiąc…
– Czekaj, Junior. Na wyspę, do klasztoru? Zdurniał?
– Obcy – odparł chłopak. – Nie wiedział, że nie można, zeźlił się. Zagroził, że zabiera złoto. Szefowa przemówiła mu do rozumu. Układają się teraz.
– Bardzo ciekawi mnie ten układ, Junior. Nic więcej nie wiesz? – Thoma zakręcił czarką. – Za co obcy chciał dać tysiąc solidów?
– Za miednicę Mammerty.
Naczynie zawisło w połowie drogi do ust Thomy.
– A to jeszcze ciekawsze – rzekł, zaglądając w nieruchome, przekrwione oczy Juniora. – I co zrobi szefowa? Bystrzak z ciebie, mów co myślisz.
– Zażąda od konwentu oddania relikwii – wymamrotał chłopak. – Odpali coś matce przełożonej lub zagrozi, że zamorzy wyspę głodem. Da jej dwa, trzy dni do namysłu.
– Więc tak czy siak, Ośmiornica napcha kałdun cudzym złotem… Nie wytrzymam!
Trunek musiał naoliwić mu stare stawy, gdyż Thoma stuknął czarką nieco głośniej niż zamierzał. Nadstawił ucha. Zdawało mu się, że w półmroku ktoś szurnął ławą, czyjeś kostki strzeliły głucho.
– Dzięki, Junior, zbieram się. Podnieś łeb, mrugnij parę razy i uśmiechnij się na zgodę. Pięknie. A teraz wbij sobie w czerep, że błagałem o pracę dla Ośmiornicy. A ty, niewdzięczniku, jedyne, co mogłeś zrobić dla starego wuja, to pokazać wyjście, którego używają możni panowie. Przy okazji, obejrzę sobie twoje buty…
Junior przetarł oczy, jakby ze zdziwieniem rozpoznawszy w Thomie kłopotliwego krewnego, po czym wyprowadził go na zaplecze.
***
Po brzydkiej nocy poranek nastał ciepły i słoneczny.
Z wysokości Szczytów resztki deszczu na dachach i ulicach Chilony lśniły jak diamentowe okruchy niewyłuskane z surowej ściany wyrobiska. Dzielnica przycupnięta na klifie oferowała widok tyleż piękny na przestwór Morza Merlukhijskiego, co nieszczególny na brzegi wciętej w skałę zatoki. Dolne miasto porastało je jak grzyb.
Thoma przysiadł na tarasie jednego z domów, rzucających długie cienie na spowity mgiełką port. Odetchnął i wyprostował nogi w nowych butach – porządnych, choć nieco za dużych. Ciepły kamień ławeczki przynosił nieopisaną rozkosz pośladkom.
Czekał go pracowity dzień, lecz Thoma był dobrej myśli.
Wdychając aromat ziołowego ogródka, popatrzył w dal. Pół godziny dobrego wiosłowania na południowy wschód od portu, z morza wynurzała się skała w kształcie rekiniej płetwy. Ipeneria. Sanktuarium Mammerty wyrastało z wierzchołka wyspy z gracją kaktusa, wypinając prastare pękate mury nad urwiskiem. Na oko Thomy, już wejście po stromych schodkach wydawało się karkołomne, co dopiero wspinaczka po niemal pionowej gołej ścianie nad wzburzonym morzem.
Może w młodości, ze zdrową nogą…
Do uszu Thomy dotarły kolejno szczęk klamki, człapanie stóp w miękkich pantoflach, melodia nucona pod nosem i wreszcie zduszony okrzyk.
– Święty Durmanie! Ty znowu tutaj?! Wracasz jak zbłąkany pies!
Thoma posłał spod przymrużonych powiek spojrzenie mężczyźnie w atłasowym szlafroku. Konnesbeck był siwy jak mewa, od resztek włosów na nakrapianej niby jajko czaszce, po kędziorki na wątłej piersi, widoczne spod rozchylonej czerwonej szaty. Stał jak wryty przy uchylonych drzwiach, z parującym dzbankiem w jednej i kubkiem w drugiej ręce. Thoma doceniał, że nigdy nie musiał używać wobec niego swoich sztuczek.
– To tak witasz przyjaciela?
– Wyjaśnisz, w jakim sensie jesteśmy przyjaciółmi? – zapytał Konnesbeck, mrugając znad szkiełek okularów.
Thoma uśmiechnął się tylko i zacisnął znacząco usta.
– Czego chcesz? – syknął Konnesbeck.
– Spytać o nasze słynne sanktuarium, uczona głowo.
– Planujesz założenie rodziny, Mongrell? Stara Mammerta podobno wysłucha każdego. Bliżej do jej świętej miednicy byłoby twojej biednej wybrance, aczkolwiek słyszy się i o tych narwańcach, wznoszących modły ze skały zaopatrzeniowej…
– Właśnie, nigdy nie zastanawiałem się nad takimi rzeczami – przerwał paplaninę Thoma. – Czemu ogień parzy, wilk tak wyje w księżycową noc… a żaden chłop nie postawi stopy na Ipenerii, co?
– Masz mnie za filozofa? Nie wiem wszystkiego o wszystkim! Jedynie wystarczająco dużo, by nie podejrzewać cię o ciekawość świata. Co kombinujesz, Mongrell?
– Po prostu odpowiedz na pytanie, stary kurwiarzu. – Thoma podniósł głos, kierując go do wnętrza domu.
– Cicho! – jęknął Konnesbeck, z najwyższą delikatnością przymykając drzwi łokciem.
Mimo chłodnej bryzy od morza, na czole zaperlił mu się pot.
– Nie mógłbyś choć raz zaspokoić ciekawości w bibliotece? Znam tę samą historyjkę, co każde dziecko w Chilonie. No wiesz, tę o wyspie kobiet i wezyrze Babarów.
– Znam tylko o królu Dzikusie, co nie dał rady wyspie dupeczek.
– Święty Durmanie… Chyba przysłużę się Światłości, jeśli choć raz usłyszysz przyzwoitą wersję tej legendy. Chcesz usiąść mi na kolanach? Nie? To słuchaj. Dawno, dawno temu na Chilonę napadli Babarowie z wezyrem na czele. W trakcie grabieży niechcący wyświadczyli miastu przysługę, wycinając w pień bezczelnych oberwańców z Dołów, co trwonili czas na snuciu fantazji o dupach i szantażowaniu porządnych ludzi… Żołnierze byli jednak niepocieszeni, gdy nie znaleźli kobiet, które wezyr obiecał im w nagrodę. Sytuacja stała na ostrzu szabli, dopóki jeden z torturowanych Chilończyków nie zdradził, że pod osłoną nocy niewiasty uciekły na łodziach do starej świątyni na Ipenerii. Wezyr w te pędy zebrał ludzi i popłynął na wyspę. Kiedy wszyscy wyszli na brzeg, dzielna kobieta imieniem Mammerta zastąpiła im drogę. Były z nią duchy zesłane przez panów Świetlistych Królestw, których powołała na strażników łona swego i innych kobiet Chilony. Z ich pomocą obróciła całą armię w perzynę. Od tamtej pory żaden mężczyzna nie ma wstępu na wyspę, a odrodzenie miasta jest punktem honoru następczyń Mammerty, po wieki wieków. Koniec. Powodzenia w twoim przedsięwzięciu. Czy teraz mogę napić się mojej kawy?
Konnesbeck zakręcił rozpaczliwie dzbankiem, zauważywszy, że z dziubka przestała wydobywać się para.
– Myślisz, że duchy wciąż tam są? Pilnują jej kości? – zapytał Thoma.
– Poważnie? Mówimy o legendach, Mongrell… – westchnął zrezygnowany Konnesbeck, po czym odstawił naczynia na marmurowy stolik, zdjął okulary i rozmasował nasadę nosa. – Wiem tyle, że cudownej miednicy pilnuje Matka konwentu, chciwa starucha, która słono liczy sobie od magistratu za palenie ogni sygnałowych na świątynnej wieży. Nie znam nikogo, kto chciałby przekonać się na własnej skórze, czy jest tam coś jeszcze. Znam za to wielu takich, którzy wolą trzymać się z dala od krocza Mammerty i jego błogosławieństw…
– Mówisz o sobie, Konnesbeck? Jakieś cztery bękarty za późno na ostrożność. – Thoma zarechotał, zerkając niby ukradkiem w kierunku okna na piętrze.
Konnesbeck okręcił się w miejscu jak przyszpilony robak.
– A żebyś zgnił, Mongrell! Długo zamierzasz dręczyć mnie błędami przeszłości? – wycedził przez zęby, wygrażając chudą pięścią. – Gdybym urodził się w innych czasach, nic nie miałbyś na mnie! Wiedziałbym, gdzie pójść, by nie narażać się na taką niegodziwość! Właśnie…
Na jego twarzy odmalowała się nagła zmiana, na kształt pomysłu czy iskry nadziei.
– Dlaczego nie spytasz Klemen? Ciotka służyła niegdyś u Mammerty.
– Nie znam żadnej twojej ciotki… – Thoma zmarszczył brwi.
– Wszyscy tak na nią mówią, nie wiesz…? Cóż, oczywiście, że nie wiesz. – Konnesbeck zbliżył się i położył dłoń na ramieniu Thomy, jakby na przekór wszystkiemu zakwitła między nimi przyjaźń. – Jestem przekonany, że zachwyci ją twoja wizyta. Od dawna zabiegała u patronów o placówkę w Dołach. Poślę do niej i zapłacę za jej czas, ale pod jednym warunkiem, Mongrell. Więcej cię tu już nie zobaczę, zgoda…?
Konnesbeck wyciągnął rękę do Thomy i obdarzył go błagalnym spojrzeniem nieskończenie naiwnych oczu.
***
Choć prawo mówiło inaczej, mało który Chilończyk, ze Szczytów czy Dołów, mógł nazywać się prawdziwie wolnym. Jednych zniewalała bieda, drugich rodzinne majątki, a jednych i drugich obezwładniający strach przed śmiercią i niepewność jutra. Macki Ośmiornicy sięgały wszędzie.
Tylko po obu stronach stromej serpentyny, łączącej jak tętnica obie części miasta, pomieszkiwała niewielka grupa wolnych ludzi. Namioty rozstawione na skalnych półkach i w płytkich jaskiniach tętniły próżniackim życiem miejskich artystów.
Muzycy, aktorzy, kuglarze i akrobaci trwali w błogim zawieszeniu między światami. Nigdzie nie zagrzewali miejsca. Bywali na Szczytach, bawiąc patrycjuszy i ich znudzone, zaniedbane żony, by tego samego wieczora hulać pospołu z mieszkańcami Dołów. Każdy artysta, niezależnie od talentu, zdawał się mieć w sakiewce dokładnie tyle, żeby zjeść posiłek w karczmie i przetracić resztę. Czasu im nie brakowało, trwonili go więc chętnie na rozrywki.
Do jednych z ulubionych zajęć chilońskich wolnoduchów należała wspinaczka po skałach. Spękana ściana klifu była pełna wyzwań dla ludzi o wyćwiczonym ciele i sprawnych palcach. Niektórzy ścigali się do powtykanych w skałę chorągiewek dla zabawy i rozgrzewki, inni traktowali sprawę śmiertelnie poważnie. Wąskie grono znawców wyznaczało coraz to bardziej wymagające drogi i próby, a organizowane przez nich zawody gromadziły nieraz tłumy gapiów. Na obstawianiu zwycięzców można było dużo zarobić i jeszcze więcej przerżnąć.
Thoma przed laty porzucił hazard, ale tym razem był pewny swego. Zadbał o szczegóły.
Brian zachwycała posturą. Wysoka, barczysta, z opiętą na mięśniach, wypaloną na słońcu brązową skórą. W skąpej tunice prężyła się przed męską częścią publiki, wykonując skręty i skłony tułowia do wtóru gwizdów i żywiołowego aplauzu. Thoma wpatrywał się w nią jak w czempiona na końskim targu. Gdyby mógł, fachowo pomacałby jej napięte łydki, poklepał po kształtnym karku i pociągnął na szczęście za warkocz.
Przeciwniczka wypadała w porównaniu tak blado, że niemal niezauważalnie. Przy niecałych pięciu stopach wzrostu, w przepasce na niewyraźnych piersiach i krótkich bryczesach przypominała jedno z tych potarganych bosych dzieciaków, które plątały się po porcie jak bezdomne koty.
Sędzia gestem zaprosił zawodniczki na słomianą ściółkę pod niemal pionową ścianą. Podczas gdy Brian napinała jeszcze muskuły i strzepywała rękami, jej rywalka z zadartą głową studiowała z uwagą wytyczone ścieżki. Kluczem do wygranej był wyścig do wąskiej, głębokiej rysy na wysokości trzech sążni, skąd tylko kilka stóp wzwyż dzieliło od zielonej chorągiewki.
Ruszyły z przenikliwym gwizdem sędziego.
Wszystkie oczy były skierowane na atletkę. Doskoczyła do pozornie niedosiężnego chwytu niby pantera, podciągnęła się bez trudu siłą ramion, zaszurała stopami w poszukiwaniu oparcia i już była w jednej trzeciej drogi do szczeliny. Z tłumu rozległy się pierwsze okrzyki "Brian, Brian!", a Thoma zatarł ręce.
Mało kto zwrócił uwagę, jak jej przeciwniczka przebiera obok kończynami jak pająk, wczepiając w skałę długie palce rąk i stóp. Chude ramiona i uda pracowały w naprzemiennym rytmie, wciągając bez wysiłku lekki korpus. Nieliczni znawcy kiwali z uznaniem głowami, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia.
Napięty kark i plecy atletki lśniły od potu. Dwa, trzy ruchy dzieliły ją od rysy, gdy uchwyciła kątem oka ciemną czuprynę rywalki. Dziewczyna mknęła jak po płaskim, więc Brian wyciągnęła się i z rozmachem wbiła dłoń w szczelinę.
Jej ciężkie, bezwładne ciało poleciało jak wahadło. Wyrżnęła przeciwniczkę biodrem, a ta, niemal zmieciona ze ściany, zdołała tylko odchylić się, rozpiąć ręce i zawisnąć przyszpilona plecami do skały.
Gdy Brian z jękiem utrzymała chwyt, w dole podniosła się wrzawa. Nawet Thoma, nie mogąc powściągnąć emocji, skandował z innymi:
– Brian! Brian! Dalej, laleczko, dalej. A niech to… Nie! Rusz się, leniwa kobyło!
W trakcie, gdy zmęczona atletka z trudem wdrapywała się do szczeliny, mała rywalka jakby nic, na paru palcach prawej dłoni okręciła się z powrotem twarzą do skały i podjęła swój pokraczny marsz wzwyż.
Przekonana o zwycięstwie Brian zawyła, gdy poczuła na drżącym udzie szorstką od pyłu stopę, palce wczepiające się we włosy i nacisk dłoni na czubku głowy, a spośród zgiełku dobiegły ją pojedyncze okrzyki:
– Dawaj, Rouk. Nie baw się!
Tocząc pianę z ust, Brian próbowała złapać przeciwniczkę za nogę, ale tego było już za wiele dla jej ramion. Z głuchym okrzykiem odpadła od ściany, wykonała w powietrzu niezgrabny półobrót i łupnęła o ziemię, wyrzucając do góry słomę.
– Rouk! Rouk! Rouk!
Filigranowa dziewczyna, uczepiona ledwie jedną ręką skałki nad zieloną chorągiewką, zwiesiła się jak małpiszon i wywaliwszy język, małym palcem pokazała większości niezadowolonych gapiów wulgarny gest.
Korzystając z zamieszania, jakie uczyniło fetowanie niespodziewanej zwyciężczyni, Thoma podszedł do usadzonej pod ścianą Brian. Spocona i wciąż oblepiona słomą próbowała zrobić coś z wybitym barkiem, lecz ledwo ruszała nawet zdrową ręką. Podniosła na Thomę półprzytomne oczy, a zmieszana z krwią ślina pociekła jej spomiędzy spuchniętych warg.
– Szlag trafił nasze pieniądze, łamago! Zapomnij, że w ogóle rozmawialiśmy! – syknął Thoma i wykonał przed oczami szybki ruch dłonią, jakby dawał za wygraną. Brian zamrugała i ciężko zwiesiła głowę na ramię.
Thoma zdołał odejść jak niepyszny parę kroków, kiedy usłyszał zza pleców nieprzyjemny, skrzekliwy głos.
– Bidna Brian nie była dziś sobą, nie? Mówiłam słupkom, że nie ma co na nią stawiać, i proszę.
– Rouk, tak? – obrócił się i smarknął na widok wyszczerzonej dziewuchy. – Zmykaj, pluskwo, żebym cię czasem nie nadepnął.
– Ty, czekaj, nie złość się! – zawołała za nim, gdy skierował krok w swoją stronę. – Muszę ci chyba podziękować, nie? Te twoje sztuczki źle robią na łeb, a przy wspinie trzeba trochę myśleć.
Thoma przystanął.
– Lepiej niczego nie próbuj, dobra? Nie widziałeś mnie wczoraj i jak zechcę, tera tyż nie zobaczysz – ostrzegła Rouk.
Obrócił się, sięgając dłonią pod kapotę, w swoim mniemaniu równie zwinnie jak za małolata. Zdębiał. Zarówno przed oczami, jak i za pasem, nie miał niczego.
– Naprawdę myślałeś, że będziesz szybszy, dziadku? Takie małe dziewczynki jak ja, całe życie śmigają w cieniu. Orientuj się!
Gdy jego własne, zakrzywione ostrze zachrobotało o zarost na grdyce, Thoma aż się zatchnął.
– J-jak ty…? – wydusił.
– Jak, jak. Srak! – parsknęła dziewczyna, wyrastając znikąd przy jego boku. – Nie ty jeden masz coś w rękawie. Tak se wczoraj posłuchałam waszej rozmowy i chyba nadal potrzebujesz wspólniczki, nie? Coś mi tam dzisiaj skapło, ale może zainwestuję w twój upadający interes… Jak chcesz coś buchnąć na boku, nie musisz mnie do tego czarować.
– Nie boisz się Ośmiornicy?
– Strasznieście zahukani w tej Chilonie. Śmiornica to, śmiornica tamto! Nic do niej nie mam i respektu tyż nie. Jak robi się gorąco, po prostu znikam. Dziś w Chilonie, jutro gdzie chcę. Mam malutki tobołek…
Ucisk ostrza wyraźnie zelżał.
– Ale parę solidów tam jeszcze dopchnę, nie?
***
Imponująca budowla wznosiła się na wzgórzu oddalonym o krótki spacer od północnej bramy. Otaczał ją gaj oliwny i mur, a Thoma nie miał dotąd powodów, by brać ją za coś innego niż rezydencję którejś z możnych rodzin. Tym bardziej zdziwił się, gdy bez szemrania otwarto przed nim podwoje, a służka w zieleni uprzejmie zaprosiła go do środka.
Cóż to był za dziedziniec! Thoma nigdy w życiu nie widział tylu roślin. Taras Konnesbecka wyglądał przy nim jak plebejski warzywnik. Wzdłuż alejek rosły palmy o szerokich, soczystozielonych liściach, a w ich cieniu kwitnące różane krzewy i obsypane owocami karłowate drzewka. Po murze i ażurowych balustradach pięły się bluszcze, w fontannie pływały wodne lilie. Wszędzie brzęczały owady, a powietrze pachniało tak słodko, że Thoma miał ochotę polizać mozaikę, by sprawdzić, czy nie jest ułożona z karmelków i lukrecji.
Utykając przechadzał się po tym rajskim ogrodzie, aż podeszła do niego dziewczyna, ubrana podobnie jak odźwierna, w prostą suknię miętowej barwy.
– Pani Klemen za chwilę cię przyjmie. Czy coś ci dolega w stopę? – W jej oczach Thoma dojrzał najniezwyklejszą w świecie troskę.
– Niech ci Durman świeci, panienko, nic takiego.
Przeszło mu przez myśl, że w takim otoczeniu mógłby nawet pozwolić sobie na starość.
– Zdejmij but, niech się temu przyjrzę – poprosiła.
– Kiepski pomysł, panienko, szkoda byłoby tych kwiatków, żeby zdechły…
– Daj sobie spokój, Sestra! – przerwał donośny, niski głos, a na podwórzu pojawiła się niemłoda korpulentna kobieta. Na lamowaną złotym haftem zieloną suknię miała narzucony krótki lniany fartuch. Z bliska Thoma zwrócił uwagę na szare włosy upięte elegancko w okrągły kok oraz oczy – jasne, zimne, lekko skośne, nietutejsze.
– Prawdziwy chłop nie okaże kobiecie słabości, choćby sikał krwią, czy nie tak, panie Mongrell?
– Całe szczęście, szczam jeszcze normalnie, czcigodna – odparł Thoma.
– Jestem oczarowana. Proszę za mną.
Ruchem ręki odprawiła pielęgniarkę i nakazała Thomie podążać swoim śladem.
Ze skąpanego w słońcu jasnego dziedzińca przeszli pod łukowate sklepienie widnego korytarza. Thoma nie umiał nawet nazwać wszechobecnych zdobień. Barwne mury, kolumny i sufity zlewały się w jedną wykwintną ucztę dla oczu. Nie licowały z nią tylko proste szare prycze pod każdą ze ścian i zatrzęsienie zajmującej je biedoty.
Przemierzając skrzydło za skrzydłem, Thoma ujrzał, usłyszał i poczuł dziesiątki potrzebujących. Były tam dojrzałe kobiety i dziewczynki najwyżej kilkunastoletnie, tulące do piersi kwilące niemowlęta, starowiny i kaleki obu płci, a pomiędzy nimi istny tłum bosych, rozkrzyczanych dzieci.
– To szpital, czcigodna?
– Moim wielmożnym klientkom pozwalam nazywać to miejsce „kliniką”, a mnie „Ciotką”. Na pańskie potrzeby, panie Mongrell, może być „szpital” i „pani Klemen”. Niektóre z naszych doraźnych usług cieszą się popularnością na Szczytach, dzięki czemu jakoś wiążemy koniec z końcem. Oprócz tego ratujemy… kogo się da.
Thoma z największą rezerwą spoglądał na staruszków, wpatrujących się w kolorowe szkiełka witrażowych okien.
– Rośliny – mruknął, próbując dotrzymać kroku Klemen, niezwykle żwawej przy swej posturze.
– Te rośliny, panie Mongrell, wyrwano z korzeniami i porzucono na zdeptanie. Zbieramy je tu, odżywiamy i dajemy Światło, żeby mogły się podnieść.
Skręciła w wąską galerię, zakończoną kutymi drzwiami. Thomie takie drzwi nie kojarzyły się najlepiej.
Wystrój pomieszczenia był dla odmiany dość oszczędny, większość miejsca zajmowało szerokie biurko z krzesłami po dwóch stronach. Thoma odetchnął z ulgą, mogąc wreszcie usiąść. Przez otwarte okno wpadał swojski zapach słonego morza.
– Rozumiem, że nasz wspólny… znajomy nie zdradził panu zbyt wielu szczegółów?
Thoma wzruszył ramionami.
– Do rzeczy, panie Mongrell! – przywołała go do porządku. – O czyjej kłopotliwej ciąży rozmawiamy? Córki, siostry? Żony? Kochanki?
Thoma poprawił się w krześle. Słońce oślepiało go, odbijając się od polerowanego blatu. Po drugiej stronie biurka majaczyła potężna figura Klemen, a jej ostry ton przywodził na myśl przesłuchanie. Thoma zaczął rozsupływać rękaw koszuli.
– Wezmę pańską nerwowość za potwierdzenie, że chodzi o kochankę. Proszę mieć świadomość, że rozmawiam z panem tylko przez wzgląd na nią. Modlę się, żeby nie była to jednocześnie pańska siostra ani córka. Strach pomyśleć, co wyrabiacie tam w Dołach… Proszę przysłać do mnie tę biedną dziewczynę, a tymczasem…
– Nie zrozumieliśmy się! – Thoma uprzedził wyproszenie z komnaty i otarł czoło z potu. – Chciałbym coś pani pokazać.
Krzesło Klemen zgrzytnęło o posadzkę, gdy raptownie odsunęła się z od biurka i zgromiła Thomę:
– Co?! Nie chcę niczego u pana oglądać, panie Mongrell! Jeśli ten wieprz Konnesbeck chciał zadrwić z nas obojga, to mu się udało! Nie interesuje mnie pański problem i na odchodne udzielę panu darmowej porady – nie pchać członka, gdzie popadnie!
– Dość tego, tłusta krowo, patrz!
Thoma niemal rzucił się przez biurko, przewracając wazonik ze świeżymi kwiatami. Wyciągnął lewy nadgarstek aż pod sam nos Klemen, która wpatrzyła się w wytatuowany heks i zamarła. Thomie zdawało się, że uniosła przy tym brew, choć pod światło wzrok mógł płatać mu figle.
– Zawrzyj skrzypiącą klapę i słuchaj! Służyłaś Mammercie na Ipenerii. Gadaj, gdzie przechowują świętą miednicę i co wiesz o duchach, które jej strzegą!
– Pół życia spędziłam w klasztorze pod okiem Strażników – zaczęła wolno i chrapliwie. – Dwanaście lat jedną dłonią przewracałam strony świętych ksiąg, drugą wycierając nos Matce, by w końcu dostąpić najwyższych wtajemniczeń. Naprawdę sądził pan, że można mnie zakląć byle bazgrołem, panie Mongrell?
Thoma wytrzeszczył oczy, odepchnął się od biurka i sięgnął po nóż, lecz drugi raz tego dnia nie dane mu było się bronić.
– Sedathe! – rozkazała Klemen.
Thoma opadł bezwładnie na krzesło, nie czując absolutnie nic. W innych okolicznościach uznałby ten stan za zbawienie, gdyż naraz zapomniał o rannej stopie, bolących kolanach, biodrze, krzyżu i nieprzyjemnym draśnięciu pod grdyką. Teraz był jednak przerażony na śmierć.
Klemen ustawiła ponownie wazonik na biurku, po czym okrążyła je i przysiadła na rogu.
– A więc tak chciałeś mnie pan wykorzystać, gwałtem wydobyć sekrety? Męskie soki uderzają panu do głowy? Jest na to rada. Zapewniam, że kastracja to prosty zabieg, od lat namawiam magistrat do stosowania go na szerszą skalę.
Potarła palce, a w tej samej chwili ostrze noża, który wciąż tkwił w jego zaciśniętej pięści, rozżarzyło się do białości. Coś zaczęło kopcić, skórzana rękojeść lub skóra na dłoniach Thomy.
Próbował uciec myślami jak najdalej, byle nie słuchać słów oprawczyni i potwornego skwierczenia.
– Widzisz pan, i bez mocy relikwii można czynić cuda. Pisma Mammerty zawierają… pośród niezliczonych bzdur… skarbnicę medycznej wiedzy. Słyszał pan o kauteryzacji, panie Mongrell? Operujemy tu lepiej niż w babarskiej infirmerii, bez krwotoków, zakażeń. Przy okazji, sądząc po gnilnym smrodzie pańskiej prawej stopy, za parę dni tak czy siak nie wstaniesz pan z barłogu.
Klemen obróciła powoli głowę w kierunku okna. Wychodziło prosto na Ipenerię, wystającą niby cierniem z błyszczącego morza złota. Po chwili, ciągnącej się dla Thomy w nieskończoność, podjęła ciszej:
– Nie mogę jednak zrobić panu nic gorszego niż pozwolić realizować dalej swoje pomysły. Proszę śmiało napaść na klasztor, spróbować się ze Strażnikami. Zobaczymy, czy zostanie po panu coś więcej niż czarny ślad na kamieniach i swąd spalenizny. No już, idź pan precz!
Nagle Thomie odpuścił paraliż, a wszystko inne wróciło straszliwą falą. Wybiegając z komnaty, o mało nie zabił się o własne nogi, a jego wrzaski dotarły korytarzami do najdalszych zakątków szpitala.
***
Thoma płakał jak dziecko.
Nie mógł powstrzymać łez, gdy rękojeść odeszła od dłoni wraz z płatem przypieczonej skóry. Targał nim szloch, gdy sporządzał sobie opatrunek z łachmanu, zwilżony wodą z fontanny. Nade wszystko jednak nie mógł znieść swojego żałosnego odbicia.
Co z nim zrobiły te wszystkie lata? W ciągu ostatnich czternastu postarzał się jakby o czterdzieści i w niczym nie przypominał chojraka, którego obraz tak hołubił. Zmarniał na ciele i umyśle, zmalał w oczach. W dodatku niemal kompletnie wyłysiał.
Nie do wiary, że dzień zaczął się tak obiecująco. Jak choć przez chwilę mógł sądzić, że w takim stanie zdoła wykiwać Ośmiornicę na jej własnym terenie? Przywrócić sobie i całej Chilonie piękne czasy? Wszystko przepadło.
Dręczony bólem i zawodem, wytoczył się przez bramę i na rozchwianych nogach udał się w drogę powrotną. Skwar lał mu się z nieba prosto na czubek głowy. Nawet za murami, w bocznych alejkach i na zagraconych podwórzach cienia było jak na lekarstwo. Zrobiło mu się słabo. W dodatku stopa spuchła do takich rozmiarów, że but nie tylko leżał już na niej jak ulał, ale i nie było mowy o jego zdjęciu. Thoma nie chciał nawet myśleć o takiej torturze.
W południe ulice Chilony pustoszały, utrudniając pozostanie w ukryciu. Kuśtykał więc od bramy do bramy, instynktownie unikając otwartych przestrzeni, choć to, czego bał się dotąd najbardziej, teraz wręcz kusiło spokojem, świętym i wiecznym.
Gdy wychynęli na niego przy jatkach, ciało Thomy przeszedł dreszcz – sam już nie wiedział, z emocji czy gorączki. Wiedział natomiast, że wlazł w gnój po same uszy, a wcześniejsze pozbycie się noża tylko dopełniało obrazu.
Zbir z ośmioramiennym tatuażem na szyi zagrodził przejście kładką nad kałużami krwistego błota. Thoma usłyszał za plecami ciężkie kroki drugiego. Uliczka ogrodzona z jednej strony ciasnym rzędem zamkniętych bud, z drugiej kamiennym murem, stała się pułapką bez wyjścia.
– Dokąd to? Niemądrze się tak szwendać. Upał bywa niebezpieczny dla staruchów.
– Co, ja? Wybaczcie, chłopaki, chodzę po domach za michą. – Thoma na zawołanie przybrał słaby ton i zgarbioną pozę nędzarza.
– Szefowa szepcze od rana, żeby baczyć na podejrzanych, w razie czego przetrzepać. – Drugi zakapior popukał w skroń krótką pałką. – Powiedz, jesteś podejrzany, śmierdzielu?
Thoma podejrzewał, że żadna odpowiedź nie będzie dobra.
– Powie, nie powie, szefowa sama się dowie – skwitował wytatuowany. – Przystawmy mu pieczątkę na gębie, żeby nie było, że nie pytaliśmy.
Zanim obaj bandyci zbliżyli się do Thomy, coś wyskoczyło na nich z piskiem spod daszka drewnianej budy. Kaskada ciosów bardziej zbiła ich z tropu, niż wyrządziła krzywdę, tym niemniej widok był oszałamiający. Pięści i stopy Rouk furkotały w powietrzu, gdy zwijała się w podskokach i półobrotach.
– Czego tak sterczysz, dziadku, zmywaj się stąd!
Nie trzeba mu było powtarzać, jednak ciału Thomy daleko było do sprawności umysłu. Gdy próbował prześlizgnąć się bokiem, jeden ze zbirów nieco przypadkiem trafił go łokciem, próbując opędzić się od natarczywych ataków Rouk. Thomie zabrzęczało między uszami, ziemia uciekła mu spod nóg i uderzyła w twarz.
Poczuł szarpnięcie za rękaw, lecz z tej pozycji zwątpił już w sens wstawania na nogi. Usłyszał głuchy jęk, coś przewaliło się przez niego i z łoskotem wyrżnęło w mur.
A potem usłyszał coś jeszcze.
– Spiridis quithe!
Zanim przetarł powieki, do jego uszu dotarły rzężenie i bulgot jakby z zapowietrzonej pompy. Później zobaczył dwie męskie postaci wijące się na kładce, ich nabiegłe krwią twarze, purpurowe żyły na szyjach i skroniach, kończyny trzepoczące jak ogony ryb wyciągniętych z wody. Nad nimi górowała masywna postać w brązowej pelerynie, dzierżąca w dłoni elegancką laskę. Kiedy zwróciła się do Thomy, od razu rozpoznał beznamiętny wyraz twarzy pod kapturem.
– Chcesz pan to zrobić, czy nie? – zapytała ostro Klemen. – Okraść konwent?
– A co tobie do tego, czarownico? – rzucił Thoma, odczołgując się jak najdalej.
– Mogłabym usiąść w oknie i podziwiać fajerwerki, ale co by mi z tego przyszło? W miejsce pańskiego żałosnego końca, wolę ujrzeć koniec sanktuarium Mammerty. – W ustach Klemen brzmiało to jak przekleństwo. – Koniec obłudy, cudów zrodzonych we krwi i łzach, zmarnowanych żywotów zrozpaczonych matek i porzuconych dzieci. Naoglądałam się tego w przytułku. Zresztą, nie szukam aprobaty, wystarczy mi pańska desperacja. Widzę, że naraiłeś sobie pan nawet wspólniczkę. Ile ci zaoferował, dziewczyno?
– Nie twój interes, babciu. – Rouk smarknęła, próbując zatamować krwotok z nosa.
Klemen sapnęła z irytacją.
– A gdyby to był mój interes? Wart, powiedzmy… pięćdziesiąt solidów na głowę?
Thoma zobaczył, że oczy Rouk zalśniły, gdy stara dwukrotnie przebiła jego hojną ofertę. Potem spojrzał na dogorywających zbirów. Na ich wykrzywionych agonią ustach wykwitały ostatnie bańki z śliny. Nie miał najmniejszych szans z Klemen. Lecz czy miał jakiekolwiek szanse bez niej?
Thoma podniósł się na kolana.
– Da się zrobić – mruknął, a kawał błota odpadł mu od policzka.
– Może i się da, ale na Światłość, zbierzcie się do kupy. Wpierw chciałabym usłyszeć wasz genialny plan.
Tawerna pękała w szwach. Brudni i posiniaczeni Thoma i Rouk niczym nie wyróżniali się z tłumu. Klemen nadrabiała grubiańską manierą, torując sobie drogę łokciami i laską. Marynarze, nawykli do podobnego traktowania ze strony oficerów, nie dziwili się niczemu i dla świętego spokoju schodzili jej z drogi. Za trzy srebrne monety odstąpiono jej nawet miejsca w najdalszym kącie sali przy beczce z cynowym kagankiem, a chuderlawy majtek doniósł kubek parującego korzennego naparu.
Tam, wtopieni w panujący gwar, pogrążyli się w rozmowie. Im więcej Thoma opowiadał, tym bardziej Klemen odchylała się na zydlu i rzedła jej mina.
– Dziewczyna ukryje się w cieniu, mówisz pan…?
– Jest w tym niezła… – zapewnił Thoma.
Klemen obróciła swoje naczynie w palcach, dmuchnęła leniwie na gorący napój i mruknęła:
– Nie wątpię.
Thoma skończył wycierać głowę podwędzoną dziewce służebnej szmatą, po czym podał ją Rouk. Nadąsana dziewczyna odmówiła zdecydowanym gestem. Obojgu rosły pod oczami śliwkowe sińce, które niejeden napadnięty przez Ośmiornicę przyjąłby na koniec dnia z pocałowaniem ręki.
– Mam ci pokazać, co umiem, babciu? – Rouk zmrużyła zdrową powiekę, nachylając się w stronę Klemen.
– Wiele zniosę, smarkulo, nawet “ciotkę”, ale powiesz do mnie jeszcze raz “babciu”, a naprawdę oberwiesz… Macie choć mgliste pojęcie, kim są Strażnicy?
– Dziadek mówił, że jakby patrolują wyspę, nie? Nie jesteśmy głupi! Opłyniemy ją i zakradniemy się od urwiska… – dziewczyna zakręciła palcem po wieku beczki.
– Święty Durmanie, to nie chilońska milicja! – zbeształa ją Klemen. – To lumnarii, byty utkane z pierwotnego Światła… W jednej chwili potrafią zajrzeć w każdą dziurę na wyspie, choćby i u samej Matki w tyłku. Przysięga zakazuje im opuścić Ipenerię, ale będą bronić kości swojego dobrodzieja z całą potęgą i grozą!
Usta Klemen zadrżały lekko. Nie uszło to uwadze Thomy, który łowił każdą słabość nieproszonej zleceniodawczyni.
– Chyba kości dobrodziejki?
– I tu jest pies pogrzebany. Otóż wszystko to bujda i aż mi ciepło na myśl, że Matka słyszy echo łamania mych ślubów – rzekła Klemen, rozsmakowując się w słowach. – Kość miednicza z sanktuarium z całą pewnością nie należała do Mammerty… Ani do żadnej innej kobiety, jeśli wiem cokolwiek o ludzkiej anatomii. Jej fałszywym imieniem i legendą tylko przykryto relikwię, złożoną w tej świątyni wieki wcześniej.
Thoma pierwszy przerwał przedłużającą się ciszę.
– O czym ty gadasz, kobieto?
– O szczątkach samego Durmana, panie Mongrell. Jesteś pan tępy jak noga od stołu, ale wiesz chyba, kto wydarł nasz świat Ciemności i oddał we władanie Światłu? To dlatego przy tej zmurszałej kości wciąż warują Strażnicy. Nie wiem, gdzie znajduje się reszta, ale skoro ciało świętego rozdzielono, a części ukryto w tajemnicy, to znaczy niechybnie, że nie należy nadużywać ich mocy. A to właśnie robią te obłudnice!
– No i? – parsknął Thoma.
Klemen jakby dopiero w tej chwili dojrzała niewyraźne miny swoich kompanów. Pokręciła głową, po czym upiła łyk z kubka i skrzywiła się z niesmakiem.
– Sama jestem sobie winna. Czego się spodziewałam? Tak czy inaczej, los miednicy nie będzie waszym zmartwieniem. Rozumiecie chyba tyle, że nie pozwolę, by taką świętość skalały łapska żadnych podejrzanych kolekcjonerów czy antykwariuszy. Ciemność nigdy nie pogodziła się z wygnaniem, wciąż węszy u bram… A wy myślcie o swojej doli. Najlepiej będzie dla naszego planu, żebyście w ogóle nie myśleli za dużo.
– Więc teraz to nasz plan? – zaperzył się Thoma.
– Nasz, panie Mongrell. Pański był daremny, więc od teraz odpowiadasz pan za znalezienie łodzi i wiosłowanie. Jeśli dziewczyna ma mieć choć cień szansy, ktoś musi wziąć na siebie Strażników.
– Zrobi pani to? – zapytała Rouk, przysuwając się bliżej.
Klemen przyjęła zmianę nastawienia dziewczyny z wyniosłym uśmiechem, lecz Thoma wyczytał z mowy jej ciała jakąś niewygodę i nie chodziło tu o twardość karczemnego zydla.
– Tylko ja mogę to zrobić. Miałam już z nimi do czynienia i znam imię tego, przed którym wciąż odpowiadają. Latami szukałam prawdy między wierszami świętych pism i z jej pomocą przemogę konwent. Moje serce jest czyste. A niechby sama Matka spróbowała stanąć mi na drodze, czeka na nią szczególne miejsce w Otchłani… – Klemen zmrużyła oczy i zaczęła sapać przez nos, zaś Thoma zauważył w jej dłoni sznur znaczonych glifami kościanych koralików, które przerzucała dla uspokojenia w pulchnych palcach. – Żeby was nie zanudzać, po prostu zajmę lumnarii tak długo, jak to konieczne. Twoja w tym głowa, smarkulo, żeby to było niedługo.
Kończąc, czarownica spuściła z tonu. Wzburzenie uleciało, na jej twarz powrócił spokój. Choć chwila, w której zatrzęsło tym niewzruszonym gmachem, przeminęła w mgnieniu oka, Thoma schował ją w pamięci jak kartę do rękawa. Jako wytrawny niegdyś gracz wiedział, że te najmocniejsze warto mieć przy sobie w kluczowym momencie rozgrywki.
Interesowała go wyłącznie pełna pula. Pięćdziesiąt solidów? Wolne żarty.
Rouk przybrała pozę znawcy, podpierając palcami podbródek, ściągając usta i przeciągając sylaby.
– Obejrzałam se już tą ścianę przez mą lunetę i stwierdzam, iż to… kaszka z mlekiem. Do nasady muru jest najwyżej pięćdziesiąt łokci, więc nie będzie się pani musiała zbytnio rozgadywać.
Rozluźniona Klemen pozwoliła sobie nawet na prychnięcie pod nosem.
– A wskazać ci okienko relikwiarza, czy będziesz sprawdzać po kolei, cwaniaro? To zaledwie szczelina, ale zmieścisz w niej ten chudy tyłek.
– Żadnych krat? – wtrącił Thoma, niepocieszony wyłączeniem z rozmowy.
– Nie bądź pan głupi. Matka nie lęka się kradzieży. Nie było jeszcze takiej wariatki…
– No to tera są już dwie, nie?! – Rouk klepnęła Klemen w ramię, a ta zalała się naparem.
***
Thoma dawno nie czuł się tak silny. Zaklęcia Klemen zdziałały cuda, choć ani przez moment nie dała mu odczuć, że chodzi o coś więcej niż przywrócenie sprawności.
Wiosłował jak za młodych lat, równo i mocno, obunóż zapierając się o pokład. Z Klemen na rufie nie był to żaden spacerek, ale pokrzepiała go myśl, że w każdej chwili mógłby posłać ją na dno jak wór kamieni. Poza tym z każdym posuwistym ruchem ramion otrzymywał w myślach jednego z tysiąca złotych solidów.
Plusk wioseł i jednostajne kołysanie spokojnego morza pomagały zachować koncentrację. Nie myślał wcale o tym, że godzinę przed zmrokiem wyciągnięto z kanału zmasakrowane zwłoki bosego młodzieńca, który mógł, ale przecież nie musiał być Juniorem. Ani że długi jęzor płomieni, migoczący jaskrawą czerwienią na Szczytach, trawił dom, który mógł, ale przecież nie musiał należeć do Konnesbecka.
Thoma zaprzestał na chwilę wiosłowania, wychylił się przez burtę i zwymiotował do wody.
– Do cholery, panie Mongrell! – Klemen podniosła głowę znad cicho grzechoczących w jej palcach koralików.
Wycierając usta, Thoma obejrzał się za siebie. Ipeneria urosła w oczach, odkąd po cichu opuścili rybacką przystań. Wieża klasztoru niemal dotykała tarczy księżyca, a płonący na niej ogień wydobywał szczegóły pradawnych murów poniżej. Cienie tańczyły w licznych wnękach i załomach, lecz poza nimi w oczy nie rzucał się żaden ruch – ani na blankach, ani przy bramie, ani na niezliczonych stromych schodkach. Fale rozbijały się o kamieniste brzegi wyspy z cichym szumem.
Spokój. Żadnych szalonych kultystek, świetlistych duchów i mitycznych świętych. Ostrzeżenia Klemen nie znajdowały pokrycia, a Thoma chętnie zamieniłby się z nią miejscami i dał odpocząć chudym ramionom. Zamiast tego wrócił do wiosłowania.
Kątem oka dostrzegł ciemny głaz skały zaopatrzeniowej, ostatni przystanek dla mężczyzn, o którym wspominał Konnesbeck. Pięćset dwa, pięćset trzy… Za taką furę złota Thoma zamierzał sprawić sobie wielki okręt z załogą, lepszych przyjaciół i nowe wspomnienia.
– Do pomostu, panie Mongrell. W łodzi nic panu nie grozi.
– A co z panią? – zapytała Rouk, odrywając wzrok od znikającej ściany urwiska.
– Co ma być, dziewczyno? – odparła, zniecierpliwiona. – Róbcie swoje, a wszystko dobrze się skończy.
Thoma okiełznał łódź podskakującą na falach przyboju, utrzymując kurs wprawnymi ruchami wioseł. Kiedy zbliżyli się do pomostu, Rouk zeskoczyła zwinnie, przyciągnęła łódkę. Ciężar wstającej Klemen zakołysał łódką, oboje ochoczo chwycili jej dłonie, pomagając odzyskać równowagę.
Kobieta z ulgą postawiła stopy na pomoście, po czym powiodła wzrokiem po żwirowej plaży i splunęła bez żenady.
– No już, zabierajcie się stąd! Muszę się skupić!
Thoma i Rouk obserwowali, jak kobieta rozciera pobielałe dłonie, choć morze hojnie obdarowywało ciepłem nagromadzonym za dnia. Gdy odrzuciła na plecy kaptur peleryny, jej włosy zalśniły w świetle księżyca jak szpula srebrzystej nici. Podniosła wysoko laskę i zaczęła intonować zachrypniętym głosem:
– Luchtis-Rae gefendi, innome dessanti Durmani echo – unithe!
Wezwanie musiało dotrzeć głęboko do serca wyspy, gdyż pomruk, wydobywający się jak z niewidzialnej studni, poruszył każdy kamień, zatrząsł każdą suchą gałęzią i spienił wodę w każdej przybrzeżnej zatoczce.
Thoma sapnął z niedowierzaniem, ujrzawszy trzy ogniki, materializujące się ponad głową Klemen wprost z powietrza i zataczające wokół niej świetliste kręgi. Suche trzaski energii i niskie brzęczenie jak z olbrzymiego ula poniosły się po wodzie, zagłuszając inkantacje:
– Adirotai… desorte edis aldesti… uni admi… sigme delumni formas, inspithe!
Wiosłował coraz szybciej i szybciej, widząc jak ogniki pęcznieją w rozwiane pędem obłoki. Seria błysków rozświetliła wyspę i górującą nad nią świątynię, jednocześnie pogrążając w mroku zachodnią stromiznę.
– Zwolnij, dziadku, rozbijesz nas! Jestem gotowa!
Nie czekając na reakcję, Rouk zdjęła przez głowę koszulę, odchyliła się i plusnęła w wodę w samych poszarpanych bryczesach i przepasce na piersi. Krótka czupryna dziewczyny wynurzyła się kilkanaście łokci dalej, ciemna na tle błyszczącej powierzchni wody. Pomiędzy zębami skał Rouk prześlizgiwała się niby syrena. Wczepiając palce w kamienie, przeczekała spienione fale, po czym puściła się wpław pod sam wysoki brzeg.
Thoma zmienił pozycję na ławeczce i obejrzał się na odległy pas migoczących światełek Chilony. Całe popołudnie Klemen traktowała go jak ułomne dziecko i przestrzegała przed działaniem na własną rękę, ale on wiedział swoje. Tu, na łódce, wszystko zależało od niego. Gdyby tylko Rouk się powiodło, mógł zwlekać dowolnie długo, aż sprawy na wyspie przybiorą dla Klemen fatalny obrót. Lub w drodze powrotnej znienacka przechylić łódkę lub przyrżnąć babie wiosłem. Ocean możliwości.
Tymczasem Rouk pokonywała wysokość nie gorzej niż na zawodach, zaś na dalszym krańcu wyspy działy się rzeczy niesamowite.
Widowisko na wieczornym niebie przekraczało granice wyobraźni i odwagi Thomy. Obłoki przyjęły formę olbrzymich, nieludzkich, a zarazem podobnych ludzkim, surowych postaci w zwiewnych szatach, orbitujących wokół ciemnego punkciku na przystani. Gdy odezwały się przenikliwym wizgiem, Thoma o mało nie wyskoczył z łódki, by nie ściągnąć wzroku ich płonących oczu.
Zgodnie z przewidywaniami, spektakl wywołał poruszenie w świątyni. Na schody wyległ tłum drobnych postaci. Coraz liczniejsze pochodnie sformowały szpaler, w który wkroczyła mikra lub mocno zgarbiona postać w jaskrawoczerwonej szacie. Z tej odległości Thoma słyszał wprawdzie tylko niewyraźne zawodzenie, lecz kobiety musiały wołać ile sił w płucach, by przekrzyczeć łoskot w dole.
Po zacienionej stronie budowli Rouk, przypominająca z tej odległości muchę, przesuwała się bokiem już po murze, zmierzając do ciemnego okienka na drugiej kondygnacji.
Thoma wstrzymał oddech.
Procesja schodziła coraz niżej i bliżej Klemen, dramatyczny zaśpiew wtórował wrzaskom Strażników, zakręconych w obłędnym tańcu. Jasny korowód rozszczepił się, jakby duchy przeciągano niewidzialną liną w stronę świątyni.
Thoma odwrócił wzrok. Koraliki, które ściągnął Klemen z nadgarstka, lśniły bladą poświatą i mrowiły przez świeże blizny na wnętrzu dłoni.
Kto nie ryzykuje, ten nie świętuje.
– Dawaj, pluskwo, szybciej! – Thoma ponownie zacisnął pięść i uderzył się po udzie, śledząc sylwetkę dziewczyny znikającą w niewielkim, podłużnym otworze.
Plan Klemen wziął jednak w łeb szybciej, niż ktokolwiek przewidywał. Jeden ze Strażników wypadł, czy raczej wyswobodził się z nałożonych przez nią więzów. Na oczach Thomy jego migotliwa postać zawisła na krótko nad wyspą, a szaty rozłożyły się na kształt kilku par skrzydeł. Na schodach, wiodąca pochód kobieta w czerwieni wzniosła ręce w błagalnym geście, a pozostałe duchy zamarły w oczekiwaniu.
Thoma oniemiał, gdy palący promień spadł z nieba jak katowski miecz. Wschodnim krańcem wysepki wstrząsnęła erupcja rozgrzanych do czerwoności kamieni i płonących resztek pomostu. Morze przy brzegu zagotowało się z sykiem i buchnęło chmurą pary.
„Cholerne baby! Za wcześnie!”, zdążył pomyśleć, a ledwo odwrócił głowę, wszystkie trzy duchy już pędziły z zawrotną prędkością ku bramom świątyni. Okienko relikwiarza eksplodowało od wewnątrz światłością i hukiem, a niewielki czarny kształt wystrzelił jak z armaty, zatoczył łuk i z chlustem wylądował w morzu.
***
Wnętrze piwnicy tonęło w mroku i ciszy, nie licząc sfery wokół samotnej świeczki i ostrego zgrzytu noża o półmisek. Woda dyskretnie chlupotała w sadzawce.
Thoma postąpił ostrożnie w kierunku jedynej zajętej ławy. Dotarł wreszcie tam, gdzie od początku chciał być, ale dręczyło go poczucie, że coś tam śmierdziało i nie była to pieczona ryba.
Nie tak wyobrażał sobie obcego. Z opowieści Juniora wyłaniał mu się opryskliwy kupczyk z zadartym nosem, tymczasem zwalista sylwetka jegomościa onieśmielała siłą i powagą. Połyskujące w półmroku czarne atłasy na piersi i ramionach przypominały Thomie ubiory smagłych podróżników z południa, tyle że ten cerę miał białą i porowatą jak ser. W tej bladości było coś wielce niepokojącego. Elegancko przystrzyżona broda bez wąsów nadawała jego twarzy wygląd trupiej czaszki.
– Śmiało, zbliż się – zawołał głosem nieprzyjemnym jak chrobot siekiery o kamień. – Jestem Dolphus Kreveld i dotrzymuję warunków umowy. Oprócz nas dwóch, nie ma tu żywego człowieka. Pozwoliłem sobie wynająć ten lokal. Chcesz ze mną handlować, czy nie?
– Chcę – odrzekł Thoma.
Przycisnął do piersi przedmiot w płóciennym worku i podszedł bliżej. Coś biegało mu po karku i gryzło jak natrętna pchła.
Obcy przerwał krojenie i włożył sobie do ust kawał białego mięsa.
– Więc? – rzekł z naciskiem, kończąc przeżuwać kęs. – Do kata, was, Chilończyków wiecznie trzeba do wszystkiego popychać. Siadaj, człowieku. Mów, co z ciebie za bestia, Thoma Mongrell.
Thoma usiadł bez słowa. Gardło miał zaschnięte na wiór, zresztą nie zrozumiał pytania.
– Masz się za krakena, rzucającego wyzwanie Ośmiornicy? – wyjaśnił Kreveld, wskazując go nożem. – Czy psa, co zwinął kości z pańskiego stołu?
– Chcesz je, czy nie? – burknął Thoma.
– O, bardziej niż myślisz. Niełatwo było je znaleźć, jeszcze trudniej się do nich dostać. – Obcy pokiwał głową, a pojedynczy kosmyk włosów przeciął mu wysokie czoło, przypominając pęknięcie na marmurowej płycie.
– Tak jest! Gdzie moje tysiąc solidów, panie Kreveld?
Złoto! Thoma nieustannie przeliczał je w głowie, choć każdą monetę musiał wpierw dokładnie wytrzeć z czyjejś krwi.
– Teraz dochodzimy do sedna! Powiedz, Thoma Mongrell, nie chcesz się targować? Mimo chęci nie widzę w tobie konfratra, który chciałby się przysłużyć Ciemności. Wiesz chyba przecież, że relikwia jest czymś więcej niż pamiątką z Chilony? Durman dał się pokroić jak tę rybę i pochować na wszystkich krańcach świata, aby zapieczętować jego bramy przed powrotem prawowitych władców. A ty, za siódmą część tej pieczęci, chcesz ode mnie… tysiąc solidów? Nie nieziemskich rozkoszy, nadludzkich mocy, tytułów, tronów?
Thomie krew odpłynęła z twarzy, a wargi poczęły drżeć bez pytania o zdanie. Wstał i chwiejnie postąpił dwa kroki do tyłu.
– M-muszę to p-przemyśleć…
Dolphus Kreveld wstał również, przy czym okazał się o głowę wyższy. Odłożył nóż na stół, po czym wytarł usta jedwabną chustką.
– O nie, nie. Był czas na przemyślenia, Thoma Mongrell. Wiedz, że zapłaciłbym ci co do monety, choćby po to, by historia twojej zdrady dotarła do samych Świetlistych Królestw. Zapłaciłbym, gdybyś nie próbował mnie oszukać. Nie jesteśmy tu sami, nieprawdaż? Sprawdźmy, co ma dla mnie twoja mała przyjaciółka.
Kreveld rozrzucił ręce na boki i wyszeptał coś, co wyzwoliło nagłe tąpnięcie energii. Thomie zatkało uszy i pociemniało w oczach, a fala nikczemnej mocy rozeszła się na wszystkie strony, omiatając każdy kąt piwnicy.
Rozległ się syk jakby palonego prochu. Zielony blask rozświetlił najbliższą ścianę, ukazując na jej tle zdumioną do granic Rouk. Dziewczyna uniosła przed oczy resztki worka, z których wypadła spowita szmaragdowym płomieniem relikwia. Uderzając o posadzkę, poczerniała kość rozsypała się na kawałki. Kamienne płytki wokół zajęły się nieziemskim ogniem i zaczęły pękać z trzaskiem.
– Co jest, dziadku, w coś ty mnie…?
– Znikaj, pluskwo! – krzyknął Thoma, próbując wycelować w pierś Krevelda wyszarpnięty z worka garłacz.
Coś zimnego i mokrego powstrzymało jego rękę, a Thomę ogarnęło przeczucie koszmarnego, samotnego końca.
– Doprawdy, kiepski dobór słów… Unithe, wrathres! Do mnie, szczury i pająki ciemnych dziedzin! – Inkantując, Dolphus Kreveld wczepił palce w niewidzialną szczelinę i szarpnął z wysiłkiem, jakby rozwierał ciężkie, oporne wrota.
Rouk, próbując uciec w mrok, nie zauważyła, że w jednej chwili przybrał on formę plątaniny rachitycznych odnóży, zębów, pazurów i ogonów. Niezliczone kończyny chwyciły ją jednocześnie za nogi, ręce, korpus i głowę, dusząc piskliwy krzyk, po czym zabrały w Ciemność.
Thoma patrzył ze zgrozą, jak znika wszelki ślad po Rouk, lecz jeszcze bardziej przeraziło go coś obrzydliwie śliskiego, co przyssało mu się do nadgarstka i okręciło aż do łokcia, tamując dopływ krwi. Broń wypadła mu z ręki, a stawy aż zatrzeszczały, gdy został uniesiony w powietrze i obrócony.
Stanął oko w oko z Ośmiornicą.
Wypełzła ze swojej sadzawki w całej potwornej okazałości, chwytając go w grube, śmierdzące ramiona. W panicznym odruchu wyciągnął przed nieludzkie, wyłupiaste oczy nadgarstek z wytatuowanym heksem i zaczął skamleć:
– Puść mnie! Puść mnie, puść…
Zanim wykręciła mu i tę rękę, zasłoniła usta macką, napełniając je śluzem o słonym, rybim posmaku. Woda, a może krew, popłynęła wartko po rozciągniętych ramionach Thomy, wlała się pod pachy, pociekła po żebrach.
– Szybko, sprawnie i bez śladów – rzekł Kreveld. – Usługa warta swojej ceny. Uwiń się ze swoim pożytecznym durniem, szefowo, a przedstawię cię moim mocodawcom. Diaspora pragnie poznać jedynowładczynię Chilony.
Dotąd milcząca złowrogo, Ośmiornica z sykiem i bulgotem wydmuchnęła wodę z otworów ciała. W głowie Thomy zaczęło się mącić, jakby ktoś wstrzykiwał mu do myśli atrament. Wirująca mgiełka przed oczami przybrała formę obrazu, który mógłby ująć słowami…
“Zdechł pies”.