Jego głowa była wielkości melona, a szpony dwa razy dłuższe niż tipsy przeciętnych kobiet. Człowiek-nieczłowiek stał pochylony, lekko się chwiejąc. Nie mrugał oczami, a we wzroku miał coś, co mocno hipnotyzowało. Poza tym był bardzo podobny do ludzi, no może poza jednym. Stwór nie wydawał żadnego dźwięku, nic, co przypominałoby zwykłą, normalną mowę.
On komunikował się w zupełnie inny sposób. Głowę Mikołaja zalały obrazy wielu planet, dotkniętych licznymi plagami. Mężczyzna oglądał agonię trójnożnych, człekokształtnych, pająkowatych i innych dziwnych stworzeń, włączając w to małe latające dywany i miniroboty.
To było nie do zniesienia. Złapał się za głowę i zaczął krzyczeć. Czuł, że jego mózg przegrzewa się i puchnie. Ból spowodował, że rozpłakał się jak małe, zagubione dziecko. Upadł, zaczął kwilić i zwinął się w kłębek.
Tamten dopadł go, gdy był całkiem bezbronny. Mikołaj poczuł, że coś mu wstrzyknął, a potem zaczął łamać kości i wyrywać fragmenty ciała. Dopiero wtedy zemdlał.
***
Pierwsze, co zarejestrował, był widok znienawidzonego, metalowego sufitu.
– Światło.
W środku zrobiło się całkiem jasno. Mężczyzna nie przebywał już w świecie z koszmarów. Leżał w niewielkiej, ciasnej puszce, na którą skazany był przez osiem ostatnich lat. Ciężko oddychał, i drżały mu ręce. Podniósł lewą dłoń, ale bardzo powoli, z namysłem, zupełnie, jakby się dziwił, że wciąż ją ma. Ostrożnie otarł spocone czoło. Chciał wstać, gdy usłyszał pukanie do drzwi, które chwilę później, zgodnie z nową, świecką tradycją, zmieniło się w walenie pięścią.
– Ojcze, otwórz. – Mikołaj uznał, że jest gotów i chce to mieć poza sobą.
Drzwi odsunęły się z cichym szumem.
– Krzyczałeś, aż wszystkich pobudziłeś. Co ty sobie, kurwa, myślisz? – Marek wparował w slipkach, wkurzony jak diabli. – Sta-a-ry, bierz coś na uspokojenie, napij się, zwal sobie czy co tam chcesz, ale na litość boską, daj nam trochę żyć.
– To wyrzućcie mnie do lewiatana.
– Bez takich. Załoga musi być jak palce jednej ręki. Jak jesteś niewyspany, to się na wszystkich odbija. Muszą ciebie poprawiać. Też są zmęczeni.
– Jasne.
– Nie pyskuj. Ja mówię poważnie. Dałeś nam popić i popalić. Spać nie możemy.
– No już dobra, dobra, przyjąłem do wiadomości. Wezmę pigułki.
– Ja myślę.
Marek wycofał się, a Mikołaj wstał, zażył narkotyk i zasnął jak dziecko. Do rana nie miał żadnych snów.
***
– Yellow alert! All personel, yellow alert! Yellow alert!
Brał prysznic, gdy usłyszał sygnał żółtego alarmu. Zadziałały odruchy. Natychmiast zakręcił wodę i, jeszcze mokry, zaczął się wbijać w kombinezon chłodzący. Zajęło to mu piętnaście sekund, co zarejestrował z zawodową precyzją. Nie zaprzątał sobie głowy wyłączaniem sprzętu, tylko wybiegł na korytarz i ruszył w kierunku mostka, gdzie znajdowały się kapsuły.
– Co jest?! – krzyknął do Marii, która wyskoczyła od siebie z mokrymi włosami i ręcznikiem w ręku.
– Nie mam zielonego pojęcia.
Na mostku zastali bladego Wojtka, który stał przed starym i krzyczał coś o potworach.
– Młody, ładownia numer pięć. Co tam jest? – Kapitan podjął decyzję, żeby uruchomić cały system, pomimo że to groziło pożarem z przewodów. – I wyłącz ten cholerny alarm. Głowa mi pęka.
– Fascynujące. – Marek, nawigator i technik pierwszej klasy, po chwili patrzył na obraz z kamer, na którym widać było falowanie korytarza, co w samo w sobie było niemożliwe, bo stali nie robiono przecież z gumy.
– Temperatura? Promieniowanie? Spójność kadłuba?
– W normie.
– Czy możemy odciąć całą sekcję?
– Dobrze pan wie, że nie. Klamry nie działają. Trzeba było nie żydzić w stoczni.
– Nie ucz ojca dzieci robić.
Nagle statkiem mocno szarpnęło. Pokład wpadł w ostre, niekontrolowane wibracje. Wstrząsy powtórzyły się kilka razy, a ludzie na mostku robili, co tylko możliwe, żeby nie upaść.
– Kapitanie, ojciec nie reaguje. – Marek zaczął szybko stukać w klawiaturę. – Wytycza nowy kurs. Nagrzewa silniki. Zmniejsza ciśnienie chłodziwa.
– Kurwa! Kurwa! Kurwa! Wiedziałem! – Mikołaj uderzył pięścią w stół.
– Spokojnie. – Stary położył mu dłoń na ramieniu. – Gdzie lecimy?
– Nie uwierzy pan. Opuszczamy Pegaza. Kurs do układu zero jeden.
– Nie wierzę. Odcięcie reaktora?
– Już próbowałem.
– Zrzut awaryjny?
– Nie działa. Jesteśmy tylko pasażerami na tej łajbie. Odcięło nas w środkowej i tylnej sekcji. Nie mamy czujników ani kamer.
– Poślij kino.
– Aj, aj, sir. – Mężczyzna odepchnął się rękami i przejechał fotelem do sąsiedniego stanowiska. – Już.
Czwórka na mostku zaczęła wpatrywać się w ekran, na którym widać było obraz z niewielkiego drona, sterowanego joystickiem z konsoli. Aparat powoli przemierzał korytarze statku, będące kręgosłupem łączącym część mieszkalną z maszynownią. Pod nimi znajdowały się ogromne zestawy kontenerów, zestawianych w mniejsze lub większe sekcje w zależności od potrzeb. Całość była odległa mniej więcej pięćdziesiąt metrów od mostka, umieszczonego z kabinami w przedniej części. W środku było teraz całkiem ciemno, zupełnie jakby siadło zasilanie, ale im to nie robiło różnicy, bo mieli podczerwień i noktowizję.
– Iiii! – Maria zapiszczała i zasłoniła usta, gdy w ciemności zobaczyli błyszczące ślepia.
Marek zatrzymał kino, i po chwili ruszył dalej, ale o wiele ostrożniej i wolniej. Na ekranie dało się zauważyć więcej szczegółów, i w końcu dotarło do nich, że widzą sylwetki humanoidów, którzy wydają się rozglądać i badać sytuację.
– To wygląda jak… starożytni pasterze. – Kapitan zrozumiał, że stwory są bardzo podobne do ludzi.
Kilka sekund później na ekranie pojawił się sam szum.
– Cholera. – Marek zaczął stukać w klawiaturę i analizować nagranie klatka po klatce. – Houston, mamy problem.
– Co robią?
– Właściwie nic. Ale to nie jest nasz problem.
– Wyślij drugie kino.
– Pan nie rozumie. Ten sprzęt może przetrwać małą Hiroszimę. Jeden z zasrańców nas zauważył, wyciągnął drewnianą laskę i strzelił. A potem jest ciemność. To cholernie szybki drań. Nagrywamy dwieście klatek na sekundę, a on zmieścił się w trzech.
– Domniemaną drewnianą laskę. Nie wiemy, co to za dziadostwo.
– Laska wujka Palpatine. – Mikołaj rzucił bez zastanowienia.
– On miał od tego ręce. To bardziej miecz Luke czy różdżka Pottera.
– Albo kostur kapłanów Ori.
– A może laska Mojżesza? – Mikołaj zaśmiał się nerwowo. – I czeka nas siedem plag z Egiptu?
– Dlaczego myślisz, że to coś z Biblii? – Kapitan przyjął to na poważnie.
– Wystarczy spojrzeć na tych gości. Takich samych widziałem na holo.
– A ja już wiem wszystko. – Niespodziewanie odezwała się Maria, której znudziło się układanie włosów. – To są trzej królowie i pasterze. Popatrzcie na turbany.
– To co robimy?
– Odcięcie dziobu i zwiad. – Kapitan podjął decyzję. – Wiemy, że to coś nie lubi elektroniki. Idziemy dwójkami. Trzeba obadać sytuację.
– Ochotnicy. Ty, ty i ty. – Marek parsknął śmiechem. – Nie na to się pisałem.
– Trzecia zasada zaboru mówi „dzisiaj jest dobry dzień, żeby umrzeć”. Wiesz dobrze, jaka jest kolejność.
– Wiem, kapitanie. Wszyscy wiemy. Nie musi pan mówić. Proponuję otworzyć zbrojownię i przygotować, co tylko się da.
– Zgoda. Zbiórka na mostku za piętnaście minut.
***
– Mniej więcej za godzinę miniemy Saturna. – Marek otarł spocone czoło i smętnie spojrzał na szybko zmontowany miotacz ognia, który leżał na stole. – Odcięli nas od łączności i nawigacji. Siada podtrzymywanie życia. Żeby coś zrobić, musimy przejść do rdzenia. Wszyscy wiemy, że są tylko trzy kanały.
– Cztery.
– Michi, nie zaczynaj. Nasze skafandry można o kant dupy potłuc. Boże, ile ja bym dał, żeby dorwać tego śmieszka, który nazwał to pudło Nostromo.
– No co ty? Fajnie jest. Duszno i parno. Będzie zabawa, będzie się działo. – Mikołaj, ubrany w spodnie moro i podkoszulek, spojrzał łakomie na Marię, która pokazała środkowy palec, zaciągnął się papierosem i wrócił do inspekcji karabinu Gatlinga, potocznie zwanego małym Waterloo.
– Zgaś to. Jeszcze nas spalisz.
– Ty tak na poważnie? Odmawiasz ostatniego fajka w życiu?
– Nie pierdol głupot. – Marek wyjął mu papierosa, rzucił go na podłogę i zgasił butem. – Wyjdziemy z tego. Jeszcze się będziesz śmiał.
– Chyba nogami do przodu. Jako inkubatory dla obcych skurwieli.
– Trzeba było nie zbierać fantów.
– Jakoś nikt nie pomyślał, że „Obcy” to dokument.
– Przestańcie się kłócić i zachowywać jak pizdy. – Maria odwróciła się, żeby zmienić przepocone ubranie. – Idziecie, robicie, co trzeba, i cieszymy się z premii. Proponuję normalnie, potem głównym kanałem, a jak nie, to przez poboczne. Siusiu, paciorek i w drogę. Wymarsz za dziesięć minut.
– A ty? Dlaczego nie idziesz? Za kogo ty się masz, laska?
– Za kogoś, kto skopie twój gruby, spasiony tyłek.
– Kapitanie, tak nie można. – Marek zwrócił się do pierwszego po Bogu. – Nie na to się pisałem, żeby korporacyjna sucz ustawiała mnie do pionu.
– Nie ja tu rządzę. – Stary wzruszył ramionami. – Panienka powołała się na trzy trzy a.
– Cholerni korporaści. – Marek wycedził przez zęby.
– Jedziemy na jednym wózku. – Maria uśmiechnęła się złośliwie. – Wszyscy są odpowiedzialni, zgodnie z kontraktem.
– Dobro wspólne, zarządzane z tylnego siedzenia przez równych i równiejszych.
– Słyszałam. Brać noktowizory, i ruszać tyłki. Bóg z wami, chuj w dupę, krzyżyk na drogę, i takie tam. Nie mamy całego dnia.
– Tak jest. Trudne sprawy rozwiązujemy przed śniadaniem. Za wszystko inne zapłacisz kartą Mastercard.
– A z czego to?
– Z jakiejś bardzo starej reklamy.
***
– Mogła nas przelecieć i wysłać po dobroci. Każdy by jej jadł z ręki. I na co nam to było? – Marek narzekał dobre dziesięć minut, ale zamilkł, gdy Mikołaj zatrzymał się, podniósł rękę i oznajmił z drżeniem w głosie:
– Chyba coś widziałem.
– Cycki Marii, z naciskiem na chyba.
– Zamknij się w końcu.
– Jak myślisz? Wrócimy?
– Nie wiem. Też się boję. A teraz chodź.
– Jakby co, strzel mi w łeb.
– OK.
Ruszyli, ale w pełnej ciszy, skupieni i zajęci swoimi myślami.
– Przerabiają cały statek. – Mikołaj pierwszy wszedł do kambuza, który nie wyglądał jak pomieszczenie w transportowcu klasy alfa, tylko jak pokręcona chatka z horrorów. – I co tu robi ten kot?
– Błeeee, co to w ogóle jest? – Marek dotknął pajęczyn, które ciągnęły się przy glinianym kociołku, stojącym centralnie na stole, na płonących drwach, które nie wydzielały żadnego ciepła. – Nie próżnowali ci trzej królowie. Czego oni tu w ogóle chcą?
– Ten smród to chyba ze ścian. – Mikołaj pociągnął nosem.
– I wilgoć.
– Wilgoć też. To ektoplazma. – Mężczyzna odsunął się od ściany i odskoczył jak oparzony, wpadając na krzesła.
– Co jest?
– Déjà vu. Ten kot był przy wejściu, a potem przeszedł na środek. Mrugnąłem oczami, i znowu jest w drzwiach.
– Wszystkie koty są czarne.
– Na psa urok. – Mikołaj splunął na ziemię. – Nam tu egzorcysty i księdza trzeba.
– Nie marudź.
– Kontakt! – Mikołaj uruchomił działko, gdy od strony luku zobaczył postacie znane z kino, które miały kluczyki do nakręcania i poruszały się jak zabawki.
Pociski wchodziły w nie jak w masło, nie wywołując jednak większych uszkodzeń. Nie pomógł nawet miotacz, i po chwili wszystko płonęło, tylko nie stwory, które parły do przodu, wyglądając jak żywe pochodnie.
– Wyłączyły gaśnice!
– Pole siłowe!
– Wycofujemy się!
Mężczyźni zaczęli poruszać się w stronę dziobu, wzajemnie osłaniając tyły.
– Wracamy!
– Wpuście nas!
W końcu dotarli do łącznika, będącego na granicy modułów.
– Ojcze, śluza!
– Kurwa, otwierać!
Walili w drzwi, ale nie dawało to żadnego rezultatu.
– Wiedziałem! – Mikołaj odrzucił działko i zaczął majstrować przy zamku z boku.
– Nie mogę cię wpuścić. – Nagle usłyszeli w słuchawkach głos komputera. – Mikołaj, co ty robisz? Opór jest daremny. Czy chcesz usłyszeć piosenkę? Daisy… Daisy… Raz-dwa-trzy. Daisy… Daisy…
– Mam. – Między skrzydłami drzwi pojawiła się szpara, nad którą z drugiej strony pracował Wojtek z kapitanem.
– Zbuntował się!
– Wiemy. Zupełnie nas odciął.
– Gdyby tak można było cofnąć czas – westchnął Marek, po chwili bezpiecznie stojąc za grubymi, stalowymi drzwiami. – Może jednak przejdziemy się w kombinezonach?
***
– Jakie jest prawdopodobieństwo, że statek natrafi na obcą planetę, na niej na dekoracje świąteczne, a te okażą się żądnymi krwi kosmitami? – Marek rozejrzał się po mostku, szukając zrozumienia w załodze, zebranej przy stole nawigacyjnym.
– Nie atakują nas, tylko bronią swojego terytorium, a to jest ogromna różnica.
– Szkoda, że całe Nostromo jest ich terytorium.
– Nie całe, tylko trzy czwarte. I nic nie wzięło się z powietrza. To ludzie ludziom zgotowali ten los.
– Właśnie. Skąd się tam wzięli?
– A bo ja wiem? Może to jedna z wypraw, o których nie usłyszymy na lekcjach historii?
– Najprędzej obcy, którzy zbudowali bazę, żeby wyglądała jak nasza.
– Wiedziałem! Wiedziałem! Wiedziałem! Grubas z brzuchem, w czerwonej czapce, ten przy śluzie, od razu wydał się podejrzany.
– I teraz się mści za to, że go rozstrzelałeś. Jasne.
– Nie chciałem źle.
– Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane.
– Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Gówno się rozlało. – Kapitan był bardzo konkretny. – Zastanówmy się, co można zrobić.
– Jak trwoga, to do Boga – zauważył Mikołaj.
– To moja wina. – Maria odstawiła lampkę wina. – Powinnam coś powiedzieć, gdy zobaczyłam stajenkę.
– To co teraz, szefowo?
– A bo ja wiem? – Kobieta podrapała się po głowie. – Nie odezwaliśmy się do rodziców na Marsie. Mogą nas zniszczyć. Żeby tak chociaż dać im znać, że tu są żywi ludzie. Jakieś pomysły? Każdy pomysł się liczy.
– I chuj strzelił silną, niezależną babkę – dodał Marek. – Weźmy kapsuły. Nadajmy ogólny jeden.
– Potraktują nas jak zakażonych.
– No to prom.
– Trzeba do niego przejść, geniuszu jeden. – Marek strzelił Mikołaja w głowę.
– No co? Przecież każdy pomysł się liczy. – Ten zaczął masować bolące miejsce.
– A może po prostu dać im spokój? – Kapitan skończył nabijanie fajki. – Niech to pudło leci i robi co chce.
– Myśli pan, że to przyjście mesjasza? Ale dlaczego naszym kosztem?
– Sami się wprosiliśmy.
– To co nam pozostało?
– Modlitwa.
– Ale ja nie jestem Żydem.
– Nikt nie jest doskonały.
– A ja bym zrobił z dziobu kapsułę – odezwał się milczący dotąd Wojtek. – Rozwalmy środek. Polecimy do przodu, a oni w kosmos, wypierdki mamucie.
– „Event Horizon”?
– A jak myślisz?
***
„Nostromo”, transportowiec pierwszej klasy, największa jednostka w konstelacji Vegi, szedł protonowym ciągiem przez środek gwiazdozbioru. Czterech członków załogi śniło w swoich kabinach, tymczasem obok nich działy się bardzo dziwne rzeczy.
– Nasz syn będzie zadowolony. – Józef spojrzał na Maryję, a potem dotknął zatopionego w żywicy mężczyznę, który wydawał się spać, od czasu do czasu krzycząc i wpadając w drgawki. – Tłuści, soczyści i pełni energii.
– Tylko ona się liczy. – Maryja wskazała na kabinę obok, gdzie w podobnym półśnie trwała kobieta. – Będzie najlepszą ze wszystkich Ew. Wyda zdrowe, silne potomstwo. A wiesz, co jest najgorsze?
– No co?
– Już czterdziesty drugi raz próbują się ratować.
– I właśnie dlatego bardzo lubię ludzi. Ciągle nas czymś nowym zaskakują. Tak w ogóle to czterdzieści dwa jest jakby znajome. Nie przypomina ci to czegoś?
– Hmmm, wakacje?