- Opowiadanie: Sarmant - Mur trumienny

Mur trumienny

Opowiadanie z czarnym humorem o Fryderyku-murarzu, który stawiał mury tak za życia, jak i po śmierci. 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Mur trumienny

Gdy Fryderyk pomyślał sobie w dniu swoich urodzin „Zabijcie mnie”, nie wiedział jeszcze, że nikt nie będzie musiał tego robić, bo samo się stanie.

Myśl ta, jakże nieszczęśliwa, pojawiła się w momencie, gdy cała rodzinka śpiewała mu sto lat, gapiąc się na niego, a on stał w środku i łypał na każdego spode łba.

Tylko Kornelka stała z boku i nie patrzyła, bo wiedziała, że on tego nie lubi. Jego ukochana wnusia Kornelka, biedna, chorowita siedmiolatka, blada i rozczulająca. Fryderyk wszystkich by wywalił z tych urodzin, których wcale nie chciał świętować, tylko Kornelkę by zostawił. Wyjąłby klocki Lego i murowaliby razem, a ona śmiałaby się i tuliła do niego.

Gdy wybrzmiał początek „Niech mu gwiazdka pomyślności…”, Fryderyk zdmuchnął świeczki – osiem i trzy – dając rodzince do zrozumienia, że ma ich wszystkich dość.

– Frydek jak zwykle nie w humorze – burknęła jego jędzowata siostra Renata.

– Bo po co się wpraszaliście? Mówiłem, że chcę być sam – mruknął.

– A tam, przed tortem tatuś teraz dostanie prezent i zaraz mu się lepiej zrobi – odezwała się z przejęciem Weronika, jego jedyna córka od siedmiu boleści. – Ja pierwsza! Mam dla ciebie coś specjalnego.

Fryderyk przewrócił oczami, widząc duży prezent zapakowany w papier z ceglanym motywem. Nie mógł poradzić sobie ze wstążką, dlatego zdenerwowany, nie chcąc przyjąć niczyjej pomocy, rozerwał gwałtownie papier.

Ten nagły zryw okazał się gwoździem do trumny. Nagle bowiem Fryderyk poczuł taki ścisk w klatce piersiowej, że zanim zdążył ogarnąć wzrokiem, co dostał, wypuścił to z rąk. Huk był ogromny. Renata wrzasnęła przeraźliwie, mąż Weroniki oderwał wzrok od telefonu, sama Weronika ugięła się na nogach.

Kawałeczki drobnej cegiełki razem z innymi małymi elementami rozsypały się po posadzce, robiąc niesamowity bałagan. Przejęty ostrym bólem Fryderyk nie musiał przynajmniej udawać, że jest mu przykro, krzywił się bowiem niemiłosiernie.

– Ło Jezu, Frydek, ty pacanie stary! – zawodziła Renata. – Specjalnie to zrobiłeś, co?

– Nie, nie, tylko nie to, o Boże, o Boże, tyle godzin układam, zaprawę kładłam na ten domek, tak się starałam, i na nic to, na nic – jęczała w tym samym czasie Weronika, zanosząc się płaczem.

Fryderyk nie mógł złapać oddechu, ale jakby nikt tego nie dostrzegał.

– W dupie mam… jakiś… domek durny! – wydukał. – Po co mi to? Po co?!

 Ból narastał, tak samo jak zawodzenie Weroniki i przekleństwa Renaty, która ostentacyjnie wywaliła swój prezent do kosza. Nienawidził ich wszystkich. Oprócz Kornelki oczywiście. Nienawidził ich za tę sztuczność. Przyszli tylko dlatego, że musieli, bo jeszcze sąsiedzi by zauważyli, że stary siedzi sam w domu w swoje urodziny.

– Weronika naprawdę się starała, tato – stanął w obronie jej mąż-pantofel.

Fryderyk czuł narastający lęk, a pot zaczął lać się z niego strumieniami. Musiał chwycić się krzesła.

– Wszystko jest na… na pokaz! – wystękał. – W ogóle… w ogóle o mnie nie myślicie, tylko o sobie! W-wypad mi stąd! Won!

Serce waliło mu mocno, a ostry jak brzytwa ból zaczął promieniować do szczęki. Z trudem to krył. Nie chciał, by ktokolwiek patrzył na niego w tym stanie. Nie chciał, by widzieli i udawali, że ich to przejmuje. Wolał… wolał umierać sam.

– Chama mam, nie brata! – zawołała Renata, ale on niemal jej nie usłyszał.

Patrzył teraz tylko w ogromne, załzawione oczy Kornelki, która trzymała w ręce laurkę. Zmięła ją i sekundę później wybiegła zapłakana z salonu.

To był ostateczny cios dla Fryderyka. Spróbował za nią ruszyć, ale zasłabł już całkiem i wpadł prosto na cegiełki. Z trudem słyszał wyzywającą go od alkoholików Renatę. Ledwo poczuł, jak córka chwyta go za ręce i po chwili wrzeszczy: „Dzwońcie po karetkę! Tata znowu ma zawał!”. Jak przez mgłę widział strach w oczach zięcia, strach pomieszany z ulgą.

Zabili go, tak jak chciał.

Umarł pośród cegiełek, z sercem z kamienia, jak na murarza przystało, a jego ostatnie spojrzenie było skierowane w zaglądającą zza ściany przerażoną Kornelkę.

*

Obudził się.

Ciemno jak w dupie. Piekło, to pewne.

Kiedy spróbował się podnieść i uderzył zaraz głową w coś twardego, poczuł nutkę paniki. Wymacał rękami nad sobą deskę.

Niemożliwe, że pochowaliby go żywcem.

Możliwe.

Przypomniał sobie swoją żałosną śmierć. Chciał nabrać powietrza, aby krzyknąć, ale coś mu to nie szło. Zanim pojął, co się święci, doszły do niego jakieś dziwne odgłosy z góry, a potem poczuł nagły powiew wiatru i usłyszał chrapliwy głos:

– Witamy w Zasiedmiogórogrobie! 

Zobaczył nad sobą oświetloną od tyłu nikłą poświatą księżyca gębę, ale gębę tak ohydną – z wystającymi kośćmi, gnijącymi gdzieniegdzie resztkami mięsa, galaretowatymi, mętnymi oczami i dziurą zamiast nosa – że aż nim wstrząsnęło.

– Co do… – zaczął, ale to coś nad nim zaraz mu przerwało.

– Ćśśś, nic nie mów! Już ci tłumaczę. Tak się składa, że…

– Nie żyję, wiem, do cholery! – krzyknął Fryderyk, po czym usiadł gwałtownie. Miał na sobie garnitur, ale nie swój. Zaraz poznał, że to po mężu Renaty. No tak, wstydziłaby się go ubrać w jego własne, stare łachy, nawet po śmierci, jędza jedna.

– Superowo. Skoro najgorszy etap mamy już za sobą…

Ów ohydny typ, mimo rozkładu wyglądający całkiem młodo, podał mu wstrętną dłoń, z której odchodziły płaty skóry, i wyszczerzył zęby, o ile można to było jeszcze nazwać zębami. Fryderyk uznał, że woli wstać sam.

– Czyli jestem w piekle, tak? – burknął przy tym, obrażony na cały świat, że w ogóle się zbudził po śmierci.

– Nie, jesteś na cmentarzu i jesteś trupem, który nie żyje – powiedział radośnie jego przewodnik, nie przejmując się wcale odrzuceniem pomocnej dłoni. Poprawił resztki koszuli, po czym odchrząknął. – Mam na imię Konstanty, ale mówią mi Kostek. A tobie jak na imię, staruszku?

– Fryderyk. Dla ciebie pan Fryderyk.

– Tu, na cmentarzu, nie ma panów i nie-panów, tu wszyscy jesteśmy równi, tak że nie bądź taki sztywny, Fredzio – oznajmił z uciechą Kostek.

Fryderyk łypnął na niego, a potem rozejrzał się wokół. Faktycznie, był na cmentarzu, dobrze mu znanym, z dala od miasta, pośród pól. Koło niego stało kilku innych umarlaków, bardziej i mniej rozłożonych. Obserwowali go z zaciekawieniem, nawet próbowali się uśmiechać.

– Co się gapicie? – warknął Fryderyk. – Jaki jest trup, każdy widzi. Zejdźcie mi z oczu, maszkary wstrętne.

Dalej stali niewzruszenie, jednak Fryderyk uznał, że są teraz jego najmniejszym problemem. Spojrzał w dół – stał we własnej trumnie, a na wysokości pasa miał swój własny nagrobek. Napis brzmiał: Ś.P. Fryderyk Murawski, ur. 07.07.1940, zm. 07.07.2023. Zbudowałeś pokój za życia, teraz buduj po śmierci. A poniżej trzy cegiełki. Jezus Maria, to na pewno sprawka Weroniki.

– Tak, jest tak jak myślisz, Frydku – oznajmił Kostek – ta deska z ubitą ziemią na wierzchu jest tylko dla prowizorki, by nikt z odwiedzających się nie zorientował, że tak naprawdę trumna nie została zakopana. Wszystko dzięki grabarzom, świetni goście.

Fryderyk dopiero teraz to zauważył, udał jednak, że od początku się zorientował. Rzeczywiście – deska z wieńcami i zniczami na wierzchu to była zwykła fuszerka.

– Co to są za cyrki? – wypalił nagle, czując złość. – Czy to się dzieje w mojej głowie?

– Taki mamy klimat na tym cmentarzu, doktorku – wyjaśnił Kostek tonem, jakby mówił o pogodzie. – Budzimy się, i już. Nie oddychamy, nic nie czujemy, ale mózg nam działa. Pozostało nam tylko rozłożyć ręce, dosłownie oczywiście, no bo gnijemy, aż furczy. – Przez ułamek sekundy Fryderyk poczuł euforię, bo w końcu jego ukochana żona dwanaście lat temu też powinna się tu wybudzić, ale potem przypomniał sobie, że przecież została skremowana, i gorycz uderzyła w niego ze zdwojoną siłą.

Tymczasem Kostek kontynuował:

– Wiem, że świeżym trupom na początku nie jest łatwo, ale nie martw się, Fredzio, będę przy tobie, pozostali zresztą też! Tu, na cmentarzu, trzymamy się razem. Nie pozwolimy nikomu wyczekiwać drugiej śmierci samotnie.

Pozostałe trupy przytaknęły ochoczo. A Fryderyk wyszedł z trumny i bez słowa zaczął kierować się prosto w stronę bramy wyjściowej.

– Ależ co ty robisz, Fredulku? – zawołał za nim Kostek ze zdziwieniem.

– Wychodzę stąd. Kto mi zabroni? – mruknął Fryderyk, mijając siedzące na swoich płytach nagrobnych i gawędzące ze sobą nawzajem trupy, które oglądały się za nim niepewnie.

– Jeśli chcesz popełnić samobójstwo, to proszę, wyjdź! – Fryderyk przystanął i spojrzał w stronę Kostka, który zadowolony, że złapał jego atencję, mówił z przejęciem dalej: – Jesteśmy przywiązani do tego cmentarza. Trupy padają jak muchy, im bardziej się od niego oddalą. Tylko on nas utrzymuje przy nieżyciu, rozumiesz? Nie dokładaj roboty Wiesiowi. Wiesiu nie lubi, gdy trup się ściele gęsto przy cmentarzu, bo potem ma dużo noszenia, a sam ryzykuje życiem.

Wiesiu, czyli nieomalże sam szkielet, który jakimś cudem „żył”, pokiwał ze smutkiem czaszką.

To było dla Fryderyka za wiele. Ruszył z powrotem w stronę trumny. Kopnął wieniec z napisem „Bratu – ukochana siostra Renata” i zaczął wpełzać do środka.

– Tak, to zrozumiałe, dziadziusiu, że jest ci ciężko, bo to dużo do przetworzenia jak na jeden raz – mówił w tym czasie Kostek – ale nie martw się, jeszcze wiele lat rozkładania przed tobą, szybko się przyzwyczaisz! Będziemy codziennie razem…

Ostatnie słowa Kosta wybrzmiały już przytłumione, bo Fryderyk zdążył zasunąć deskę ze sztuczną ziemią, a chwilę później zatrzasnął za sobą wieko trumny.

Najpierw krzyczał z bezradności. Potem macał swoje ciało i próbował wyczuwać puls, na marne oczywiście. Starał się oddychać, ale mu nie szło. Pociągał też nosem, jednak niczego nie poczuł – może i lepiej. A potem długo rozmyślał.

Zupełnie stracił rachubę czasu. Myślał zwłaszcza o biednej Kornelce, która zapamięta sobie dziadka jako takiego capa. Myślał o swojej rodzinie i o tym, że cieszy się, że już jej nie zobaczy. Nie zniósłby tej ich ulgi w oczach na myśl o tym, że wreszcie się go pozbyli. Myślał o swoim życiu murarza i o setkach murów, jakie wykonał. Myślał też o swojej żonie, za którą tęsknił teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Jedno nie dawało mu spokoju. Jeśli to wszystko działo się naprawdę, dlaczego, będąc na tym cmentarzu, nigdy nie zauważył jakiegoś trupa? Przecież i on mógł wyjść na zewnątrz w każdej chwili, choćby i w samo południe. Odpowiedź przyszła chwilę później, gdy spróbował wydostać się za zewnątrz – deska-fuszerka nie dała się przesunąć, bo coś jakby ją blokowało. A zatem zamykali ich na noc, czy to grabarze, czy może któryś z trupów, Wiesiek choćby.

Głębokie zamyślenie, w które znów popadł i które całkiem mu odpowiadało, łącznie z ciszą i ciemnością, zostało jednak przerwane przez Kostka.

– Wstawaj, Fryderyku, dziś mamy piękną noc!

– Chcę zostać tutaj – warknął Fryderyk.

– Nie ma zamykania się w sobie! Każdy chce cię poznać. Pobawimy się w pochowanego i…

– Daj mi spokój!

– No dobrze, ale wrócę jutro. Pamiętaj, że jesteśmy tu jedną wielką, trupią ro…

Fryderyk zatrzasnął z hukiem wieko trumny. Poklął trochę pod nosem, zwymyślał głupie trupy od zimnych drani, a potem znów popadł w bardzo trupie głębokie zamyślenie, tracąc rachubę czasu; tylko to mu pozostawało. Co by było, gdyby, wspominanie żony, przewrażliwiona Weronika, wścibskość Renaty, co czeka Kornelkę w przyszłości… Mógłby tak tygodniami, miesiącami, latami…

Tyle że znów wybudziła go gęba Kostka nad sobą.

– Słyszałem, że na tym cmentarzu panuje martwica i że tylko pan Fryderyk może coś na to poradzić! – zawołał radośnie.

– Nie życzę sobie, żebyś mi tu wchodził.

– W końcu będziesz musiał wrócić do nieżywych, dziadziu.

– Won!

– Dobrze, a zatem do zobaczenia jutro!

Fryderyk znów klął i nadawał na trupy, a potem znów popadał w wielkie zamyślenie. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość przeplatały się w jego głowie, dając mu nieskończone możliwości na przemyślenia. Oczywiście bez niewygodnych tematów.

I znów Kostek.

– Może i grunt to zdrowie, ale tu, na zewnątrz, czeka cię tyle ciekawych…

– Won!

I znów to samo. I kolejna noc. I jeszcze jedna. I wiele, wiele następnych nocy – zawsze to samo nawoływanie do wyjścia na zewnątrz.

Jeśli odcinanie się od ludzi czy trupów to stawianie murów, to Fryderyk kontynuował swój zawód po śmierci, murował bowiem całe noce.

Nie mógł znieść tego, że nie ma świętego spokoju, jednakże nie miał pojęcia, jak zablokować wejście od środka. Mógłby wyjść na zewnątrz i poszukać jakiegoś rydla, ale bał się, że nie znajdzie. I że wówczas trupy uznają, że jest dla niego nadzieja, skoro wyszedł choć na chwilę, i będą go potem nagabywać całymi nocami. Dasz palec, a zechcą całą rękę.

Znosił więc te pobudki. Aż do momentu, gdy przyszedł nocą grabarz, by zamontować mu kamienną płytę nagrobną. Wszystkie trupy zebrały się wokół, gdy grabarz, z klamerką na nosie, robił swoje. Ten to miał pracę.

– Proszę zrobić tak, bym mógł otwierać tę płytę tylko od środka – powiedział wówczas Fryderyk, który nawet teraz nie wyszedł z trumny. – Błagam – dodał z żałością.

Grabarz obdarzył go długim spojrzeniem, z lekkim obrzydzeniem i lekkim zaciekawieniem, a potem zniknął za marmurową ścianą.

Kiedy Fryderyk usłyszał niedługo później poruszenie na górze i walenie w płytę, uśmiechnął się po raz pierwszy od przebudzenia. Finalny mur został zbudowany! Teraz mógł rozkładać się w spokoju.

Och, jak dobrze. Wreszcie sam.

Głębokie zamyślenie, w jakie zapadł chwilę później, trwało jakby w nieskończoność. Fryderyk wyobrażał sobie coraz to nowsze scenariusze życia, swoje, żony, Kornelki. Wspominał też Weronikę, choć tylko do dnia, gdy umarła jej matka. Potem i tak wszystko się zepsuło. O potem nie myślał wcale.

Nad cmentarzem dumał najmniej. Uznawał to po prostu za okres przejściowy. Być może nic z tego nie działo się naprawdę. A być może każdego czeka to po śmierci.

Nie wiedział, ile minęło czasu, ale czuł, że dużo, bo gdy usłyszał walenie w płytę nagrobną, nie mógł się nawet poruszyć, tak bardzo zesztywniał. Ktoś uderzał i uderzał, jakby świat się wokół walił. Potem przerwa – i znów. I znów. Dłuższa przerwa – i kolejny raz, jeszcze intensywniej. Kostek musi mieć poczucie niespełnionej misji, myślał pełen irytacji Fryderyk. Powali trochę i da spokój.

A jednak coś nie podobało mu się w tym łomotaniu. I choć nie wyszedł sprawdzić, co się dzieje, to gdy uderzanie ustało na dobre, poczuł się jeszcze gorzej.

W końcu uznał, że wyjdzie.

Jeśli były to żarty któregoś z trupów, obiecał sobie, że nogi takiemu z dupy powyrywa, być może dosłownie.

Otworzył wieko trumny, z trudem rozprostowując ręce, po czym wstał schylony i delikatnie spróbował podnieść płytę. Coś kliknęło, a po chwili poczuł lekki powiew powietrza na twarzy, całkiem zresztą przyjemny, do czego nie chciał się przyznać przed samym sobą.

Odchylił płytę i wyprostował się. Była noc. Już po chwili stał koło swojego grobu, patrząc wokół. Kolorowe światło ze zniczy i blask księżyca oświetlały trupów siedzących na swoich płytach i gawędzących ze sobą, poza tym nie działo się nic szczególnego. Fryderyk był pewien, że Kostek zjawi się przy nim po sekundzie, a jednak tak się nie stało. Czując coraz większą złość, ruszył między groby, mając zamiar go odnaleźć i nogi z dupy wyrwać, tak jak obiecał.

Zastał go kilka alejek wyżej. Plewił rośliny na swoim grobie.

– Fryderyk. Miło cię znów widzieć – rzekł Kostek, tylko tak jakoś bez swojego typowego entuzjazmu.

– Dlaczego znów zaburzyłeś mój spokój? – wycharczał Fryderyk. – Żarty sobie ze mnie stroiłeś?

– To nie byłem ja.

– To kto? – warknął, aż mu kawałek skóry odpadł z twarzy.

Kostek wstał od grobu i ruchem głowy kazał mu iść za sobą. Szli więc w milczeniu z powrotem w okolice jego nagrobka, jednakże zeszli jeszcze cztery alejki niżej. Fryderyk czuł narastający niepokój. Omal nie wpadł na Kostka, gdy ten zatrzymał się gwałtownie. Przewodnik wskazał palcem na niewielką mogiłę.

Gdyby serce Fryderyka mogło stanąć ponownie, właśnie by się zatrzymało.

Ś.P. Kornelia Adamska, ur. 28.03.2016, zm. 13.07.2026. Śpij spokojnie, aniołku!

Fryderyk omal się nie przewrócił. Zgiął się wpół. Miała dziesięć lat. Dziesięć lat… Czegoś takiego jego scenariusze nigdy nie przewidziały. Czy umarła na białaczkę, czy na coś innego? Czy cierpiała? Czy… Czy…

– Gdzie ona jest? Muszę z nią porozmawiać – wymamrotał z trudem.

Kostek popatrzył mu w oczy. Jego spojrzenie było pełne dystansu i niechęci.

– Wyszła poza cmentarz. Wiesiu przyniósł ją do trumny poprzedniej nocy. Nie żyje. Na dobre. Chciała się do ciebie dobić, no ale… Cóż. Przykro mi.

Nie.

Fryderyk rzucił się do jej grobu, próbując odsunąć płytę, ale ta nie chciała ruszyć. Zaczął nią szarpać, aż jeden znicz upadł i roztłukł się.

– To nic nie da. Zostaw to, Fryderyku.

On jednak nadal szarpał. Więcej trupów zebrało się obok. Ktoś zaczął go odciągać. Chciał się doczołgać do bramy i również zabić na dobre, ale nie miał siły.

Wtedy mur puścił.

Zanosił się martwym płaczem wiele godzin, nocy, tygodni, dopuszczając do siebie wszystkie myśli skrywane od śmierci żony. Katował się nimi, swoimi błędami, zamknięciem, nienawiścią, nie pozwalając sobie wyjść poza mur cmentarza. A Kostek i inne trupy trwali przy nim każdej nocy. Nigdy nie był już sam.

Potem czekał latami na Renatę i Weronikę, aż w końcu zgnił, nim się doczekał.

Ale zgnił z uśmiechem, na który nie było go stać za życia.

 

 

Koniec

Komentarze

smiley

oświetlały trupów siedzących na swoich płytach i gawędzących ze sobą,

trupy siedzące……i gawędzące…

 

Od początku do końca finezyjnie prowadzony groteskowy klimat, super się czytało.

Kłaniam najnowszym kapeluszem… smiley

dum spiro spero

Przy nominacji wypadałoby dopisać coś więcej, więc dorzucam kilka zdań komentarza. ;) Masz dobry warsztat, tekst napisany jest zgrabnie, przy czytaniu nic nie gryzie i nie wytrąca z rytmu. Zaciekawiłaś mnie od pierwszego akapitu i pomimo że bohaterem jest stary, marudny zgred, nie dało się go nie polubić. W 17 tysiącach znaków stworzyłaś postać, w którą można było uwierzyć, którą chciało się śledzić. I może fabuła nie zawierała większych fajerwerków, ale zdołała mnie zaintrygować, rozbawić i zasmucić. Podśmiechiwałam się z Fryderyka oraz jego rodzinki, razem z nim dziwiłam się cudom na cmentarzu i razem z nim było mi żal, gdy odeszła Kornelka. Ucieszyłam się też, że ostatecznie zgnił z uśmiechem :)

Nominuję to opowiadanie, bo pomimo małej objętości zdołało mnie poruszyć.

Bardzo dziękuję za opinie, miło mi i cieszę się, że udało mi się urzec postacią Fryderyka-zgreda! laugh

Opowiadanie zabawne, smutne i do tego z morałem. No i z głębią psychologiczną.

Nie wiem czy to listopad skłania autorów do takich przemyśleń, czy też mnie ciągnie do filozofii w tym mroku i słocie.

Dość, że czyta się dobrze i robi wrażenie.

Lożanka bezprenumeratowa

Fajne opowiadanie. Wydaje mi się, że bohater umarł trochę na złość wszystkim dookoła, a po śmierci właściwie spotkało to samo co za życia. Niby problem ze światem (a potem z zaświatami), a tak naprawdę ze swoją własną gnuśnością, zgryzotą czy innym słowem tego rodzaju.

Mógłbym wypisywać błędy, ale podczas lektury jakoś mi umykały sprzed oczu. Trochę mi te zaświaty się rozłaziły, ale szybko zbiegały w ciąg wydarzeń. Ale to w pierwszej kolejności kwestia mojej uwagi. Mimo tematyki opowiadania, zamiast cmentarza, odwiedzę bibliotekę w celu złożenia nominacji.

Bardzo rozumiem Fryderyka i jego niechęć do uczestniczenia w rocznicowych uroczystościach, zwłaszcza w kręgu osób bliskich, a jakże dalekich.

Nie dziwi mnie też, że bohater nie zmienił się po zejściu z tego łez padołu, bo usposobienie miał jakie miał i nie zamierzał niczego zmieniać.

 

Wy­jął­by kloc­ki lego i mu­ro­wa­li­by razem… → Wy­jął­by kloc­ki Lego i mu­ro­wa­li­by razem

 

– Wi­ta­my w Za­sied­mio­gó­ro­gro­bie! – usły­szał chra­pli­wy głos.– Wi­ta­my w Za­sied­mio­gó­ro­gro­bie! – Usły­szał chra­pli­wy głos.

 

Ś.P. Fry­de­ryk Mu­raw­ski, ur. 07.07.1940, zm. 07.07.2023. → Wcześniej napisałeś: …Fryderyk zdmuchnął świeczki – siedem i trzy… → A mnie wychodzi, że powinien zdmuchnąć świeczki osiem i trzy.

 

oznaj­mił Ko­stek –  ta… → Jedna spacja po półpauzie wystarczy.

 

Tym­cza­sem Ko­stek kon­ty­nu­ował: – Wiem, że świe­żym tru­pom na po­cząt­ku nie jest łatwo, ale nie martw się, Fre­dzio, będę przy tobie, po­zo­sta­li zresz­tą też! Tu, na cmen­ta­rzu, trzy­ma­my się razem. Nie po­zwo­li­my ni­ko­mu wy­cze­ki­wać dru­giej śmier­ci sa­mot­nie. → Wypowiedzi dialogowej nie zapisujemy z narracją. Zapisujemy ja w nowym wierszu. Winno być:

Tym­cza­sem Ko­stek kon­ty­nu­ował:

– Wiem, że świe­żym tru­pom na po­cząt­ku nie jest łatwo, ale nie martw się, Fre­dzio, będę przy tobie, po­zo­sta­li zresz­tą też! Tu, na cmen­ta­rzu, trzy­ma­my się razem. Nie po­zwo­li­my ni­ko­mu wy­cze­ki­wać dru­giej śmier­ci sa­mot­nie.

 

Co by było, gdyby…, → Po wielokropku nie stawia się przecinka.

 

Nie wie­dział, ile mi­nę­ło czasu, ale czuł, że długo… → Nie wie­dział, ile mi­nę­ło czasu, ale czuł, że dużo

 

…aż jeden znicz uparł i roz­tłukł się. → Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za opinie!

Błędy już poprawiam :) 

Bardzo proszę, Sarmant. Miło mi, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zobaczyłam w opisie czarny humor, pomyślałam sobie “o, to lubimy” i zaczęłam czytać, a na koniec dostałam traumą w twarz. No wiesz, Autorko? Ładnie to tak? :p

No dobra, ale tak serio i lecąc od początku. Rzucasz bardzo dobry haczyk już na samym starcie – pierwsze zdanie pierwsza klasa (hehe). Tekst czyta się płynnie, językowo nie widziałam większych usterek, rytm zachowany, dynamika też.

Miałam jakieś przeczucie, że Kornelka umrze już przy pierwszej wzmiance o jej słabowitości. To przeczucie gryzło mnie przez humor stetryczałego dziada, jakim bez wahania mogę nazwać Fryderyka. Może dlatego nie było dla mnie takim szokiem to, że Kostek zaprowadził go do grobu wnuczki, ale muszę powiedzieć, że jej “ostateczna śmierć” zbiła mnie z pantałyku. Emocjonalnie rozgrywasz to znakomicie.

Ale mimo to mam kilka uwag.

Pierwsza delikatnie burzy spójność fabuły – na początku tekstu Fryderyk słyszał głos przez swoją płytę nagrobną, więc delikatnie mi się nie spina, że nikt mu nie krzyknął zwykłego “typie, twoja dziesięcioletnia wnuczka nie żyje, wyłaź”. No i pomyślałby kto, że zaangażowane trupy, które chciały pomóc niemiłemu staruchowi, mogłyby świat na głowie postawić dla zapewne przerażonej dziesięciolatki.

Druga uwaga dotyczy samej końcówki – podsumowujesz rekonwalescencję Fryderyka w dość żołnierskich słowach i, choć to bardzo zgrabne, nie mam poczucia, że wyszło przekonująco. Po ostatnim zdaniu wnioskowałabym, że chciałaś, aby tekst pozostawiał czytelnika z wrażeniem jakiejś ulgi czy nawet ciepła, że Fryderyk mimo wszystko pogodził się z ludźmi i ze światem. Tylko jako odbiorca nie miałam za bardzo czasu na przetrawienie emocji, które są tu serwowane i za końcówką zwyczajnie “nie nadążam”, co nieco zmniejsza zaangażowanie.

Chyba tyle. W każdym razie, tekst bardzo udany i mam nadzieję, że uwagi się na coś przydadzą. :D

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Zanim pojął, co się święci, doszły do niego jakieś dziwne odgłosy z góry, a potem poczuł nagły powiew wiatru i usłyszał chrapliwy gło [?]

Literówka na końcu.

 

– Wszystko jest na… na pokaz! – dukał.

Wcześniej już wspominasz o dukaniu, przemyśl, czy warto to powtarzać, tym bardziej, że wynika to z wypowiedzi.

 

Co do opowiadania to jest naprawdę bardzo dobre. Świetnie się czytało. Było co prawda delikatne zamulenie, gdzieś w połowie, ale końcówka to wynagradza. Biblioteka, zdecydowanie :)

Zacznę od nawiązania do uwagi Verus:

Druga uwaga dotyczy samej końcówki – podsumowujesz rekonwalescencję Fryderyka w dość żołnierskich słowach i, choć to bardzo zgrabne, nie mam poczucia, że wyszło przekonująco. Po ostatnim zdaniu wnioskowałabym, że chciałaś, aby tekst pozostawiał czytelnika z wrażeniem jakiejś ulgi czy nawet ciepła, że Fryderyk mimo wszystko pogodził się z ludźmi i ze światem. Tylko jako odbiorca nie miałam za bardzo czasu na przetrawienie emocji, które są tu serwowane i za końcówką zwyczajnie “nie nadążam”, co nieco zmniejsza zaangażowanie.

No więc ja miałem takie wrażenie nie tylko w tej ścisłej końcówce. Moim zdaniem to nie jest jedyny moment, gdzie za szybko przemykasz nad rzeczami, które mają uderzać w te emocjonalne tony. Wyjście, odnalezienie Kostka i odnalezienie grobu Kornelii – dorzuciłbym coś jeszcze do tej sekwencji, taki moment zawahania, żeby wprowadzić ten element niepewności i napięcia. Bo wydaje mi się, że to właśnie napięcie ulatuje w końcówce, w której wyraźnie przyspieszasz coraz bardziej i bardziej.

Tu jako punkt odniesienia dorzuciłbym początek tekstu, w którym prowadziłaś narrację tak akurat.

Generalnie jednak – dobre opowiadanie. Leciutkie i sprawnie napisane, a próbujące uderzać (jak widać w miarę skutecznie) w mocniejsze tony. Podoba mi się portret psychologiczny Fryderyka – nie jest jakiś bardzo głęboki, ale dość wiarygodnie wykonany w odgradzaniu się od innych, trzymania w sobie żalu i gnicia od środka (co też odczytuję jako miłe nawiązanie do tego, że sam gnije). Humor polegający głównie na wrzucaniu słów z grobem i trupami (brakowało jeszcze jakieś wędrownej trupy w tym wszystkim) do wypowiedzi niekoniecznie do mnie trafił, ale ogólnie tekst sprawił dobre wrażenie. Sprawnie zarysowałaś też ciepłe uczucia dziadka do Kornelki.

Toteż kliknąłem do Biblioteki i będę wyczekiwał kolejnych tekstów:)

Слава Україні!

Przyznać muszę, że czytając Twoje opowiadanie, połączył mi się w głowie Ebenezer ze światem stworzonym przez morteciusa w Mojej martwej dziewczynie. :P

Tekst podobał mi się. Konsekwentnie ukazujesz charakter bohatera, który na koniec zostaje ukarany chyba w najbardziej przykry z możliwych sposobów. Mimo jego mało zachęcającej postawy wobec większości ludzi udało mi się go polubić. Przeczuwałam, że sprawy mogą się tak potoczyć, ale nie przeszkadzało mi to cieszyć się lekturą. Jeśli jeszcze potrzeba, klikam.

Pozdrawiam :D

Ech, autorko, dobiłaś Kornelką, by znów odbudować wiarę zakończeniem.

Dobrze się czytało, dialogi Ci wyszły bardzo dobrze. Wybitnie rozwaliłaś mnie śmiercią wnuczki, chociaż niby była do przewidzenia, ale jednak. No, ale przynajmniej Fryderyk wyciągnął wnioski i umarł (drugi raz) z jakimś szczęściem w niebijącym od wielu lat sercu.

Idę zgłosić do Biblioteki :3

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Dziękuję wszystkim za uwagi i zgłoszenie do Biblioteki! heart

Verus – zgadzam się, że poszło trochę za szybko, zwłaszcza w tej końcówce. I faktycznie, dobra uwaga – trupy zrobiłyby wszystko, żeby pomóc dziewczynce, trzeba by to przemyśleć i dodać kilka zdań w tym temacie.

grzelulukas – poprawione! 

Golodh – tak, parę dodatkowych zdań by się przydało, żeby tak nie pędzić i zatrzymać się na różnych emocjach yes

M.G.Zanadra – faktycznie, zalatuje Ebenezerem ;)

BarbarianCataphract – taki trochę rollercoaster emocji, ale może to dobrze :D 

 

Cześć, Sarmant!

 

Miałem trochę łatwiej, bo ktoś, kto przeczytał Twój tekst, zdradził, że końcówka uderza w smutne tony. I to w zasadzie wystarczyło, żebym wszystko odgadł już w trakcie.

Całość napisana bardzo sprawnie, z lekkością wręcz – doceniam.

I faktycznie jest rozstrzał między większością tekstu, który operuje czarnym humorem, a końcówką, która uderza przez głowę. W dodatku jedno z ostatnich zdań:

Zanosił się martwym płaczem wiele godzin, nocy, tygodni, dopuszczając do siebie wszystkie myśli skrywane od śmierci żony. Katował się nimi, swoimi błędami, zamknięciem, nienawiścią, nie pozwalając sobie wyjść poza mur cmentarza.

to jest już wyłożenie, jak się sprawy mają, bez jakiegokolwiek pokazywania. Co też prowadzi mnie do ostatniego zdania:

Ale zgnił z uśmiechem, na który nie było go stać za życia.

Którego w tym kontekście nie rozumiem. Dlaczego się cieszył? Bo zgnił do końca? Przydługawa śmierć, nawet jeśli wreszcie ostateczna, to raczej marny powód do radości.

Zatem – pomijając końcówkę, uważam, że to świetny tekst. Masz warsztat, żeby tworzyć coś naprawdę dobrego, więc chętnie przeczytam kolejne Twoje teksty.

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Krokus, dziękuję za opinię! Co do końcówki – uśmiechał się, bo nie umierał sam i bo wreszcie dopuścił do siebie swoje błędy, co było dla niego wyzwalające. Ale rozumiem, że było to zbyt szybko i nagle, z wyłożeniem, a nie pokazaniem, będę o tym na przyszłość pamiętać laugh

Też nie rozumiałem, dlaczego uśmiechał się w końcówce, Cały tekst, poza tym, fascynujący w pewien sposób. Rzeczywiście czarny, ale humor i nie przedobrzyłaś w żadną stronę. Brawo!

 

Że czarny, to na pewno. Czy humor… no, może trochę humoru było, ale ogólna wymowa opowiadania nie jest humorystyczna. Samo w sobie to jest w porządku, ale po obietnicy w przedmowie spodziewałem się więcej akcentów czarnohumornych (słowo wymyślone naprędce).

 

Na pewno bardzo dobrze przedstawiona psychika bohatera. Realistycznie. Uderzałoby mocniej w serduszko, gdyby było ciut dłuższe.

 

No i też mnie gryzie trochę to samo, co Verus. A czy sama Kornelka nie mogła zawołać do dziadka przez płytę? Od razu by wyszedł.

 

Pozdróweczka.

Precz z sygnaturkami.

Nowa Fantastyka