Szepty z dymu, obietnice z krwi
Yalin zadarł głowę w stronę zamglonego sklepienia.
Obłoki dymu z fajek wodnych unosiły się leniwymi wstęgami i mieszały ze szmerami tamburów, niosły pogłos rozmów, westchnienia rozkoszy, śmiechy i zapach perfum wymieszany z wonią spoconych ciał. Jakby sami bogowie urządzili przyjęcie w niebiańskich pałacach.
Gdy Yalin przechadzał się między gośćmi, jego szatę muskały palce, zachęcając do bliższej znajomości; kolorowe maski przemykały mu przed oczami w bajecznym korowodzie – mężczyźni i kobiety, pijani, otumanieni wdychanym quu, uniesieni atmosferą. Przyjęcia skórożerców – kapłanów Oskórowanego Boga – były pożądane przez wszystkich i dostępne dla nielicznych.
Przedziwne miejsce na interesy.
Chwycił puchar z tacy niesionej przez niewolnicę o zaszytych ustach. Pociągnął palący gardło łyk i odetchnął głęboko.
– Miraż – szepnął.
Ominął rozłożone na kolorowych poduszkach pary – konwersujące, pieprzące się lub robiące jedno i drugie jednocześnie – i stanął pośrodku sali w smudze blasku wpadającego przez okno. Obsypane brokatem czerwone pióra jego maski zalśniły jak podpalone.
Umówiony znak.
– Wiele map prowadzi do blasku złota, sha Yalin – rzekł starszy mężczyzna w masce stylizowanej na pysk szakala.
– Jeśli ktoś potrafi je odczytać, sha Hishaam – odparł Yalin.
– Rad jestem z poznania wielkiego kartografa.
– A ja, że odpowiedziałeś na moją prośbę, sha. Jak handel?
Kupiec zachichotał.
– Nudny i przewidywalny. Chodźmy. – Zapraszający gest. – Nie kosztowałem jeszcze specjalności skórożerców, a można tam dyskretnie porozmawiać.
Zaprowadził Yalina do wysokiego stołu. Leżała na nim obdarta ze skóry niewolnica: przy skroniach miała buteleczki z żarzącym się skondensowanym quu, a rurki z oparami prowadziły wprost do jej nozdrzy. Uśmiechała się; jedna jej pierś była otwartą, przypaloną raną, podobnie jak kikuty obciętej nogi oraz ramion. Czerwone ciało lśniło w blasku świec. Chuda niewolnica bez uszu podała Hishaamowi talerz z figami i daktylami, polany gęstym sosem z melasy. Taki sam podała Yalinowi.
Pomachał ręką w geście odmowy.
– Słyszałem, że przepadasz za żywym mięsem, sha – zdziwił się Hishaam.
– Coraz częściej dokucza mi niestrawność.
Otyły niewolnik, również bez uszu, ukłonił się, po czym wziął tasak. Hishaam wskazał brzuch rannej. Grubas zręcznie wyciął kilka pasemek ciała i nałożył z szacunkiem na talerz kupca, potem chwycił rozpalone ostrze ze stojaka i zaczął przyżegać rany.
Hishaam zamoczył ociekający krwią strzęp w melasie i skosztował. Zamruczał, przymykając oczy.
– Tylko skórożercy potrafią tworzyć tak wyjątkowe smaki w zagrodach niewolników.
Yalin wykrzywił wargi, gdy zapach przypalonego ciała uderzył go w nozdrza. Sięgnął do kieszeni po okrągły pojemniczek z masy perłowej i nabrawszy trochę czerwonego proszku, wciągnął go nosem.
– Wszyscy mamy swoje nałogi, drogi sha – skwitował.
– Tak bogowie stworzyli człowieka i nie ma co żałować – przytaknął kupiec i odchrząknął. – Zawsze powtarzam, że jedno szczęście prowadzi do drugiego, sha Yalin. Jedno do drugiego.
– Mądre słowa. Dobrzy niewolnicy do pieniędzy, pieniądze do ekspedycji na rubieże wschodu, a ekspedycje do kolejnych niewolników… i znalezisk.
– Cennych znalezisk.
– Bardzo cennych. Ostatnio skórożercy przywieźli niewolników oraz czerwony diament. Większy od mojej pięści. Taki kamień potrafi odmienić życie.
Yalin zamilkł, gdy skórożerca w luźnej, czerwonej szacie przeszedł obok. Hishaam podjął temat:
– Wieści krążą po mieście, a szepty o tym kamieniu słychać najgłośniej w domach gry i palarniach quu. I mnie dobiegły owe plotki. Ale cóż ma poradzić stary włamywacz? Czy powinien się chwalić, że zna człowieka, który bezpiecznie rozłupie diament? Albo, że ma kontakty z handlarzami, którzy sprzedadzą kawałki w trzy strony świata? Kto podjąłby się kradzieży z Cytadeli kapłanów Oskórowanego Boga? Powiada się, że ich skarbiec jest niedostępny, zabezpieczony przed magią i metalem, chroniony przez bestie wyhodowane z niewolników i sprowadzone z innych astrali. Ten stary włamywacz, który teraz zajmuje się handlem, nie ma planu, sha Yalin.
– Ale może inny stary włamywacz ma plan. Potrzebuje tylko wspólnika z majątkiem.
Kupiec się uśmiechnął.
– Powinieneś, jak ja, okradać domy ze złota, a nie włamywać się dla samego wyzwania.
– Pismo mówi, że błędy młodości doganiają nas na starość.
Przez moment słychać było tylko dźwięki fletów i dzwonki tancerek pląsających w półmroku. Potem Hishaam odchrząknął.
– Siedemdziesiąt złotych szczypiec dla mnie na każde trzydzieści dla ciebie, sha.
– Sześćdziesiąt pięć do trzydziestu pięciu. I pięć tysięcy na wydatki.
– Zgoda. – Reszta mięsa z brzucha niewolnicy zniknęła w ustach kupca. – Kiedy przedstawisz mi plan?
– Za cztery dni w opuszczonej gospodzie przy Niecce Koziorożca.
– I jeszcze raz: zgoda. Tymczasem nacieszę stare oczy widokiem tamtej młodej piękności.
– To moja bratanica, Selez – oznajmił Yalin.
Dreptała ostrożnie, a za nią kroczył wianuszek adoratorów. Wysoka, smukła, czerń jej skóry przywodziła na myśl oczy ifrytów – zdawała się pochłaniać światło. Grubszy muślin spływał z jej bioder, lecz wyżej przechodził w coraz cieńszy – od przebitych brodawek sterczących piersi ciągnęły się dwa złote łańcuszki, wspinające się wzdłuż szyi aż po kółka w każdym z nozdrzy. Bransolety dźwięczały na jej nadgarstkach i wokół kostek, z tiary na czole spływała zasłonka z najdelikatniejszego jedwabiu, ciągnąc się do brzegu pełnych ust obsypanych drogim proszkiem z lotosu, lśniących jak krwawy księżyc.
– Te usta będą się śnić mężczyznom – zażartował Hishaam.
Yalin w irytacji skradł figę z talerza kupca.
– Każdy z tych durniów wyobraża sobie własnego kutasa między jej wargami.
– Istotnie. Uważaj, sha Yalin. Zauważył ją arcykapłan Maquir.
Wysoki mężczyzna podszedł do dziewczyny. Nie miał żadnego włoska na głowie, nawet rzęs, i emanował aurą władzy, a reszta zalotników rozstąpiła się przed nim z niechętnymi minami.
– Jego wybranki długo dochodzą do siebie – kontynuował szeptem kupiec. – Maquir to prawdziwy wybraniec swego boga. Nie odróżnia przyjemności od cierpienia. Twoja bratanica powinna być ostrożna. Niepotrzebnie założyła łańcuchy Uwodzicielskiej Frywolnicy.
Yalin wzruszył ramionami.
– Selez jest pierwszy raz w stolicy. Chce się bawić.
*
Zachichotała, strącając z uda spoconą dłoń Naczelnika Kompanii Białogórskiej. Zatrzepotała rzęsami do kuternogi, noszącego kolczyki piewcy Bezustannego Blasku, a on westchnął głęboko. Wypiła łyk słodkiego wina z pucharka i powoli zlizała spływającą po brzegu kropelkę. Zostawiała za sobą głowy pełne lubieżnych myśli.
Bawiło ją to poczucie władzy. Gdyby tylko nie było tak gorąco… Ledwo mogła zebrać myśli. Gdy poczuła wokół pustkę, przeniosła spojrzenie na łysego mężczyznę, który rozgonił jej orszak niczym lew odstraszający stado hien. Jego szata skórożercy nie zdołała ukryć mięśni i dumnego torsu godnego posągów w pałacu cesarza. Na czole i policzkach miał regularne wzory skaryfikacji nadające mu drapieżny, tajemniczy wygląd.
– Oskórowany Bóg pobłogosławił mój przybytek kwiatem dalekiej pustyni – przemówił mocnym głosem, kłaniając się z ręką na sercu.
Okrążyła go powolnym krokiem.
– Już myślałam, że to przyjęcie starych głupców. Cieszy mnie choć jeden okaz godny… uwagi.
– Oskórowany Bóg błogosławi mnie uwagą pustynnego kwiatu. – Zatrzymał wzrok na jej łańcuszkach. – Oraz faktem, że kwiat pragnie rozłożyć swe płatki. – Wzniósł ręce. – Zaprawdę, trzy boskie błogosławieństwa jednego dnia. Jakże nie wierzyć w jego łaskę?
Ukryła rozbawienie w pucharze. Poczuła bolesny skurcz w brzuchu i czym prędzej podeszła do suto zastawionego stołu. Chwyciła garść surowych bezmuszlowych ślimaków topionych w winie. Łapczywie połykała je w całości, aż skurcz ustąpił. Spuściła wzrok.
– Proszę o wybaczenie, wasza świętobliwość. Ostatnio jadłam ten przysmak w dzieciństwie i do tej pory nie znalazłam podobnego wrażenia.
– Oskórowany Bóg naucza, że co sprawia przyjemność ciału, sprawia przyjemność duszy – odparł z uśmiechem. – Proszę, jestem arcykapłan Maquir, lecz niech formalności nie stają nam na drodze.
– Selez – westchnęła, oglądając wysmakowane potrawy. – Szkoda, że moja siostra tego nie widzi.
– Och, byłbym rad, goszcząc was obie. Czy jej uroda choć w połowie dorównuje twojej?
Pogroziła mu palcem.
– Jej serce należy do kogoś innego. To wierna dziewczyna.
Chwycił ją za dłoń i poprowadził między rozłożonymi palaczami quu.
– Nauczyłem się, że kobieca wierność jest równie krucha, co męska. Wymaga tylko odpowiednich okoliczności. Odpowiedniego pchnięcia.
Roześmiała się wdzięcznie.
– Przed takimi rozmowami ostrzegał mnie wuj. Przybył tu ze mną. Sha Yalin. – Skinęła głową w stronę pogrążonego w rozmowie mężczyzny.
– Ach, mój zakon korzysta z jego map podczas ekspedycji. Dziś wiekowy sha pilnuje kwiatu pustyni niczym strażnik w cesarskich ogrodach?
– Nieee – zamruczała. – Ten strażnik wiele mówi, ale rozumie, że pewne kwiaty rosną dzikie i wolne, a jedyne łańcuchy, jakie znają, zakładają sobie same.
– Błogosławiona mądrość starców!
Rozmawiali. Jedli. Pili i śmiali się z akrobatów oraz żonglerów. Tłumaczyła, że na prowincji brak takich rozrywek, a on z radością opowiadał o cudach stolicy.
– Twoje opowieści to miraż, Maquirze. Wspaniały, lecz nie zastąpi prawdziwego doznania. – Przeciągnęła się, leżąc na poduszkach w ustronnym kącie. Półmrok, wino i żar w sali źle na nią wpływały, lecz uśmiechała się aż do bólu szczęki. – Ter i Gengadesha tak szerokie, że dwadzieścia łodzi może płynąć obok siebie, święte góry Dłoni Odnowiciela na północy. Chciałbym ujrzeć je w całej okazałości.
– Zaiste, Dłoń Odnowiciela zdumiewa oczy przybyszów z całego świata. – Palcem dotknął muślinu na jej piersi i trącił łańcuszek, posyłając Selez przyjemne drganie. – Wkrótce siódma pełnia księżyca. Święto Oskórowanego Boga. Będziemy się bawić, składając mu w ofierze rozkosz i ból. A nie ma wspanialszego widoku na Dłoń Odnowiciela niż z mej Cytadeli nad samym brzegiem Teru. Są tam wielkie komnaty o szerokich oknach i miękkich łożach. Gdzie jak nie w świątyni boga cielesnych cudów można odnaleźć spełnienie?
Zacisnęła zęby. Jego twarz była zbyt blisko. Ostre rysy, błękitne oczy… Żar odbierał jej zdrowy rozsądek, na dole czuła wilgoć, skóra parzyła, domagała się pieszczot. Przegryzła opuszkę kciuka i powiodła zakrwawionym palcem po ustach arcykapłana.
– Słodycz obietnicy – szepnęła, a on zlizał czerwień.
– Będę czekał.
Wstała. Musiała wyjść na zewnątrz. Znaleźć chłód. One nie lubiły gorąca, pchały ją do nierozważnych czynów. Zaśmiała się gorzko w myślach. One już nie istniały. Teraz było tylko… My.
Marzenia o zimnie
Nawiedzony. Tak mówiono o porzuconym zajeździe przy zapomnianym szlaku nieopodal wzgórz, gdzie wędrowały koziorożce. Niegdyś kilka osób otworzyło tu sobie żyły, toteż wędrowcy zaczęli wybierać inną drogę. Złe duchy, powiadali.
Yalin dawno wyzbył się zabobonów. W blasku słońca ceglany budynek sprawiał raczej smutne wrażenie. Zostawiony na pastwę losu, zupełnie jak niektórzy ludzie. Tak bywa. Włamywacz siedział z tyłu zajazdu na jednym z wielkich, płaskich kamieni, które niegdyś służyły za stoły i miejsca gry w warcaby. Cierpliwie tarł szarą powierzchnię prostym nożem. Zgrzyt, zgrzyt, wyryty sierp księżyca. Zgrzyt, zgrzyt, dorodna palma. Bolały go ręce. Przerwał robotę i przyjrzał się im: brązowe, pomarszczone, stare. Ręce kartografa. Zręczne, lecz słabe, wysuszone wiekiem. Niczym okolica: kamienne stoły, ukruszone mury i piasek, leniwie pożerający resztki nieszczęsnego dziedzińca.
Przy tylnym wyjściu rozległ się głos:
– Zanieś tam.
Barczysty osiłek przyniósł szkatułkę, potknął się, ledwo złapał równowagę, wreszcie położył skrzynkę przy kamieniu Yalina. Spod wieka dobiegł brzęk monet.
– Teraz się wynoś – rozkazał słudze Hishaam, odwijając kefiję z twarzy. Poczekał, aż kroki umilkną. – Kuzyn mojej żony. Straszny dureń. – Wskazał ryty na kamieniu. – To coś znaczy?
– Tylko że długo czekałem. – Yalin wyciągnął rękę do skrzyni, lecz znieruchomiał, gdy nagle stopa kupca stanęła na wieku.
– Pięć tysięcy szczypiec. Dla niektórych to wiele, dla niektórych rozsądne wydatki. Znam twoją reputację, sha, i wiem, że zawsze grałeś czysto. Pięć tysięcy byłoby marną sumą, by ryzykować mój gniew. – Zdjął nogę. – W handlu i przestępstwie jasne warunki pozwalają uniknąć nieporozumień.
– Rozsądne słowa. – Yalin otworzył kuferek. Słońce rozjaśniło złote monety z wygrawerowanymi szczypcami krabów.
– Zatem opowiedz o wejściu do skarbca skórożerców.
Yalin splótł dłonie za plecami i zaczął spacerować wokół dziedzińca.
– Główne wrota do skarbca są zbyt dobrze chronione. Kupowałeś niewolników z Cytadeli Wrzasków, prawda, sha Hishaam?
– Jak mówiłem: tamtejsze mięso nie ma sobie równych.
– Doskonale. Wiem z pewnego źródła, że sufit skarbca to podłoga najgłębszego poziomu zagród niewolników.
– Co to za źródło?
– Jeden ze strażników zagród. Jego zapłata nie wystarczała na przyjemności, których szukał. – Yalin rozłożył ręce. – Pismo mówi, że ambicja to żyzne pole, gdzie rosną okazje.
Hishaam usiadł na rozgrzanym od słońca kamieniu.
– Słucham dalej.
– W dzień siódmej pełni, o drugim dzwonie, zjawisz się, sha, pod bramą Cytadeli Wrzasków. Owiniesz twarz, aby nikt cię nie poznał. Nie chcemy, by nawet najmniejszy ślad łączył nas z włamaniem, a będzie tam wiele kobiet z miasta.
– To prawda. Nikt nie wydaje tyle na kurwy, co świętujący skórożercy.
– Weźmiesz ze sobą pojemnik z klejnotami. W święto nie będą chcieli handlować, o ile ich czymś nie zachęcisz.
– Klejnoty. – Kupiec skinął głową. – Do Cytadeli nie wolno wnosić metalu, nawet złota. Dobrze, jestem w środku, trzymam zapłatę. Spotka mnie któryś z kapłanów. Weźmie ode mnie kamienie i…
– Nie – zaprotestował Yalin. – Może tylko zerknąć. Powiesz, że chcesz coś z najgłębszych zagród, coś specjalnego na twój stół. Najpierw jednak pragniesz obejrzeć towar, przetestować go. Szukasz więcej niż jednego niewolnika, więc nie żałuj klejnotów do pudełka. Musisz rozbudzić chciwość. Do najgłębszych poziomów może wejść tylko odpowiedni strażnik lub arcykapłan.
Hisaam się wzdrygnął.
– Maquir czy Vasul jeszcze nie są tacy źli. Ale poznałeś Narallaha, sha Yalin? Nie chciałbym z nim zjechać do zagród.
– Słyszałem o nim. Zatem miejmy nadzieję, że będzie świętował z daleka od dziedzińca. W każdym razie arcykapłan odprowadzi cię na dół i zostawi pod opieką strażnika. – Yalin wyszczerzył zęby. – Ja będę tym strażnikiem.
– Jak?
– To już zostaw mnie. Strażnicy noszą maski.
Twarz kupca się rozpromieniła.
– Maski pawiana z pyskami wypełnionymi wonnymi tkaninami. Zagrody cuchną niemiłosiernie.
– Znajdziemy się razem w celi, ogłuszymy więźnia i przebijemy się przez podłogę wprost do skarbca.
– Znów zadam to pytanie: jak?
– Zagrody są rzadko sprzątane. Słoma i łajno zalegają miesiącami. Odsuniemy je, a potem zrobimy to…
Yalin wyjął z kieszeni paczuszkę, rozerwał ją i ostrożnie wysypał proszek na popękany murek. Później splunął nań i zrobił krok w tył. Przez chwilę nic się nie działo, aż nagle proszek zasyczał, błysnął i cegły rozpadły się na drobne kawałeczki.
– Tak samo zadziała na kamień. – Kartograf trącił nogą rumowisko. – Wystarczy odrobina wilgoci. Chcieli używać tego w kopalniach, ale składniki okazały się zbyt drogie. Alchemikom zabroniono jego produkcji, lecz żaden zakaz nie działa do końca. – Yalin wskazał skrzynkę. – Potrzebuję twego złota jako zapłatę za kilkadziesiąt woreczków. Wystarczy na otwór, przez który przejdę. Zabierzemy diament, a zostawimy atrapę, którą zamówiłem u szklarza.
– Jak wniesiesz ją do zagród? Jak wniesiesz ognisty proszek?
– Atrapę? W pysku maski. Zamiast szmat.
– Zatem powodzenie planu opiera się na twym silnym żołądku i słabym węchu?
– Chciwość sprawi, że wytrzymam, drogi sha. A proszek? Przekaże mi go Selez, będzie wtedy w Cytadeli.
Kupiec zmarszczył brwi, po czym nagle roześmiał się głośno.
– Twoja bratanica odwiedzi arcykapłana Maquira. Dlatego robiła do niego słodkie oczka na przyjęciu.
Yalin odpowiedział uśmiechem i mówił dalej:
– Klejnoty z pojemnika schowasz do kieszeni, a diament włożysz do środka. Zamaskujemy podłogę, następnie przekażesz kapłanowi, że rozmyśliłeś się i wrócisz innym razem. Wyjdziesz bez przeszkód. Spotkamy się tutaj następnego dnia.
Przez długą chwilę kupiec milczał, wbijając wzrok w cień przy ruinach zajazdu i gładząc się po brodzie. Wreszcie, kiedy Yalin zaczął się niepokoić, Hishaam pokiwał głową z uznaniem.
– Ryzykowne, ale nudne życie kupca sprawiło, że tęsknię za ryzykiem. – Westchnął. – Wyniesiemy diament pod nosami skórożerców. To dobry plan, sha.
– Przemyśl go jeszcze. Porozmawiamy tu jutro o tej samej porze.
– Doskonale. – Kupiec wstał i się przeciągnął. – Wiesz, sha? Jeśli skok pójdzie zgodnie z planem, wyprawię przyjęcie na twoją cześć. Liczę też, że przyprowadzisz bratanicę. Jej obecność to zaszczyt dla każdego domu.
Yalin się ukłonił.
– Selez wypoczywa w mojej rezydencji, lecz z pewnością chętnie odwiedzi twoją, drogi sha. Niech bogowie cię prowadzą.
– I ciebie – rzucił na odchodne Hishaam.
Yalin usłyszał trzask bata i tętent kopyt. Lekki wiatr tańczył w liściach palm, toczył fale pyłu po dziedzińcu. Coś poruszyło się w cieniu zajazdu. Piasek przy budynku zadrgał, wybrzuszył się, wreszcie pękł i ukazał czarną rękę. Yalin beznamiętnie patrzył, jak Selez wygrzebuje się spod ziemi i kładzie na brzuchu. Naga, brudna. Strugi śliny ciekły jej po brodzie.
Jęknęła głośno niczym upiory z opowieści o nawiedzonym zajeździe. Zaczęła się czołgać, pełzać, zagarniając piasek rozczapierzonymi palcami. Dotarła do stołu, wspięła się na niego i obróciła na plecy, wijąc się jak robak na rozgrzanym bruku.
– Przyjdzie? – zapytała.
– Przyjdzie. Boi się Narallaha.
– I słusznie, prawda? Ty wiesz o tym najlepiej. – Zacisnęła powieki w grymasie bólu.
– Dość o Narallahu – Yalin zmrużył oczy. – Nie pomogło?
– Nie – szepnęła. – Zbyt gorąco. Nawet pod piaskiem. – Wyprężyła się w łuk i zamruczała przeciągle. – One znów chcą się parzyć.
Yalin poprawił turban i otrzepał szatę.
– Zostawię cię teraz. Wróci jutro, więc nie zapomnij się ukryć.
– Proszę… – Obróciła ku niemu wykrzywioną z pożądania twarz. – Tylko raz… Ona nie musi wiedzieć…
– Nie. – Pokręcił stanowczo głową. – To nie jesteś ty. Dasz radę. Musisz dać radę. Dla niej i dla innych.
Jęknęła, łzy spłynęły z jej policzków wraz z resztkami piasku. Wsadziła dłoń między uda i zaczęła nią rytmicznie poruszać.
– Nie mogę tak żyć.
– Już niedługo. Wytrzymaj do pełni.
Wybuchnęła płaczem. Dotykała się i łkała jednocześnie, aż krzyknęła wściekle – targana konwulsjami czerń. Wrzask zniknął pośród palm, wzgórz i żółtych fal pustyni.
Yalin zacisnął wargi. Wyciągnął pudełeczko z kieszeni, otworzył je…
– Do diabłów – mruknął, nabierając ostatnią porcję proszku. Popatrzył na wzniesienia, obojętne na krzyki Selez, obojętne na ludzkie nieszczęścia. – Jesteśmy ponurym żartem bogów – mruknął i wciągnął nosem resztki czerwonego pyłu.
Selez skuliła się jak ofiara zarazy.
– Opowiedz mi o zimnie.
Yalin usiadł na murku. Miał sprawy do załatwienia, ale dawno nauczył się cierpliwości. Zimno? Co ludzie tutaj wiedzieli o prawdziwym zimnie?
– Gdy się urodziłem, ojciec wyniósł mnie z chaty i pokazał zaśnieżonym szczytom za fiordami…
Garście pełne złota
W lochach cuchnęło, więc strażnik zaproponował Yalinowi pachnącą chustkę, ale ten odmówił, jedynie ukrył twarz za materiałem kefiji. Zeszli po wąskich stopniach, później korytarzem w prawo, aż do umówionej celi. Wartownik otworzył kluczem zamek.
– Zostaw nas – rozkazał kartograf.
Skuty kajdanami więzień wstał powoli.
– Kim jesteś, sha? – zapytał.
Młody i silny. Takiego Yalin szukał.
– Kimś, kto może uratować cię od utraty głowy, Osefie. Ciekawisz mnie. Posłaniec, który zabił dwóch strażników, gdy przyłapali go na kradzieży.
– Bractwo Posłańców za mało płaci.
– Ja płacę więcej, a szukam kogoś, kto dostarczy wiadomości bez względu na wszystko. Możesz dziś stąd wyjść, jeśli będziesz dla mnie pracować. Możesz też odmówić lub mnie oszukać, a wtedy umrzesz. Wybieraj, Osefie.
– Co mam zrobić?
– Odbierzesz przesyłkę od pewnego aptekarza i za dwa dni dostarczysz ją do powozu z tym emblematem. – Yalin wyjął kartkę z kieszeni. – Przy moście prowadzącym do Cytadeli Wrzasku. Jesteś odważny, chłopcze?
Chłopak wyrwał rysunek z dłoni kartografa.
– Jestem – odparł butnie. – I chcę żyć.
– Nie zawiedź mnie, Osefie, a spędzimy razem wiele dobrych dni.
*
Targ w stolicy nigdy się nie kończył. Objuczone wielbłądy stąpały dumnie pomiędzy kramami, gdzie kosze fig piętrzyły się przy flakonikach perfum i naręczach wielkich piór. Zewsząd słychać było ostre sprzeczki o cenę, słodkie kłamstewka szeptane przez sprzedawców i pomruki wybrednych klientów, syknięcia małp uwięzionych w klatkach, wrzaski papug, stuknięcia kielichów i brzęk przesypywanego złota.
Yalin zostawił kilka monet w obszernym namiocie handlarza tkanin, kupując długi zwój lekkiej, a zarazem mocnej liny z czarnego jedwabiu.
Garść wydał w rozświetlonym lampami zakładzie szklarskim, gdzie otyły właściciel powitał go pucharem doskonałego wina.
– Czynimy postępy, sha. – Zaprowadził kartografa na zaplecze, do przykrytego płótnem stołu. – Popatrz, oceń – zachęcił i podniósł materiał.
– Dobrze pracujesz na premię, handlarzu. Oby tak dalej.
Potem zawędrował do portu nad wielką rzeką Gengadeshą. Zacumowane łodzie kołysały się lekko, niektóre ledwie łupiny, inne bardziej statki. Półnadzy tragarze uginali się pod ciężarem ładunków. Yalin popatrzył na zachód. Gdzieś tam, za wzgórzami, Cytadela Wrzasków wznosiła się nad Terem – dopływem Gengadeshy, a wody rzeki podchodziły pod same mury, okrążając je niczym sploty węża. Na Gengadeshy zawsze panował ruch, ale mało kto pływał Terem. Reputacja skórożerców odstraszała prostych ludzi.
Ponad trzy dzwony Yalin chodził wzdłuż nabrzeża. Zjadł słodki placek z rodzynkami i tartymi migdałami, popił winem, i wrócił do poszukiwań. Dopiero kiedy z minaretów świątyni rozległo się głośne wezwanie na pokłon w stronę zachodzącego słońca, znalazł młodego rybaka, od którego kupił łódkę.
Odszedł zadowolony, czując narastający ból w piersiach. Przecenił swe możliwości. Cienie w zaułkach zaczęły falować mu przed oczami, gdy szedł chwiejnym krokiem w stronę mniej uczęszczanej dzielnicy. Minął zwieńczone kopułami świątynie, dotarł do ciemnego zaułka i zszedł po schodach do zielarni.
Uderzyła go kwaśna woń preparatów i ziół. Niewielkie pomieszczenie zajmowały buteleczki ustawione w przegródkach wzdłuż ścian i wypolerowany kontuar, za którym jednooki zielarz Varr w blasku świec rozdrabniał coś w moździerzu.
– Proszek – wycharczał Yalin.
– Dałeś mi jeszcze dwa dni, sha – odparł zielarz, nie podnosząc wzroku. – To złożony proces. Moi czeladnicy pracują dniami i…
– Potrzebuję teraz! – krzyknął Yalin i dodał ciszej: – Chociaż tyle. – Wręczył zielarzowi pusty pojemniczek.
Varr burknął coś pod nosem, ale wstał i zniknął w ciemności zaplecza. Yalinowi zadawało się, że nie było go całą wieczność. Gdy w końcu wrócił z pełnym naczynkiem, kartograf od razu nabrał szczyptę i wciągnął nosem. Bolesne pulsowanie w piersi ustąpiło.
– To niezdrowe, sha – skwitował zielarz.
Yalin parsknął i zatoczył się na szafę, aż zabrzęczały flakoniki.
– Uwierzyłbyś, że bez tego nie mogę żyć?
– Widziałem już wszystkie ludzkie nałogi – burknął Varr.
– Ale czy ja wciąż jestem człowiekiem? – mruknął Yalin. Nawet gdy mówił prawdę, nikt w nią nie wierzył.
– Co takiego?
– Nic ważnego. Już nie. Zdążysz z zamówieniem?
– Mądrze wydałem twe złoto, sha. Zebraliśmy dość krwi od biednych, teraz ją suszymy. Odtrutki również są już gotowe, lecz nadal nie wiem, dlaczego potrzebujesz ich aż tyle, sha. – Zielarz skłonił głowę. – Skompletuję zamówienie na czas. Krwawy proszek i połowę odtrutek weźmie twój posłaniec, po resztę przyjdziesz sam, sha.
– Dobrze, bardzo dobrze.
– Wytłumacz mi coś, sha. To stworzenie ani jego jad nie jest normalne. Skąd je wziąłeś? Zrobiłem odtrutki, ale chciałbym wykonać dokładniejsze badania…
Yalin odwrócił się do wyjścia.
– Módl się, abyś nigdy już go nie spotkał.
Po zmroku otwierały się palarnie quu, a dźwięki fletów zachęcały do odwiedzenia jaskiń gier i pijalni kawy. Zamknął oczy, a radosne śmiechy rozlegające się w ciemnych ulicach raniły go bardziej niż ostrza.
Jutro Selez wyśle posłańca do arcykapłana Maquira, podczas pełni go odwiedzi.
Skarbiec z cesarskim diamentem, którego sława okrąży świat. Zagrody z niewolnikami, o których świat zapomniał.
Miraż wyczarowany ze słów. Nęcił niczym falujący widok miasta na horyzoncie pustyni.
– Pozwólcie mi dotrzymać obietnicy – Yalin zwrócił się do bogów północy i południa. – Dajcie mi siłę wrócić do piekła.
Niecodzienne zwyczaje godowe
Chłodny wieczór.
Niektóre przybyły powozami, inne tragarze przynieśli w lektykach. Niektóre były niemal nagie, inne okryte od stóp do głów. Wszystkie ciche, poważne, bez zwyczajowych metalowych ozdób. Sunące pod bladym światłem księżyca w stronę długiego mostu prowadzącego na półwysep, wprost do Cytadeli Wrzasków.
Ladacznice przybyły do skórożerców, a wraz z nimi Selez.
Przed bramą spojrzała na budowlę. Wieże z ciemnego kamienia strzelały w gwieździste niebo, na drzewcach powiewały sztandary kultu Oskórowanego Boga – czerwona postać trzymająca przed sobą brązowy strzęp. Bóg, który zdarł z siebie skórę, aby odsłoniętymi nerwami poczuć ból i rozkosz całego świata. Patron lubieżników i oprawców. Ci ostatni mieli dziś używanie, sądząc po odgłosach dobiegających z Cytadeli. Wrzaski niosły się po spokojnych wodach Teru jako osobliwa modlitwa skórożerców.
Zamierzam tam wejść, uzmysłowiła sobie Selez. Zwolniła, gdy uderzył ją przypływ paniki. Jeszcze mogła odejść. Wymyślić coś innego… Nie! Dziś, to musi być dziś. One już nie mogły czekać, pchały ją w ramiona arcykapłana. Miały na nią zbyt wielki wpływ. Uszczypnęła się boleśnie w dłoń, z trudem zrobiła pierwszy krok, drugi przyszedł łatwiej, a kiedy przeszła pod łukowato zwieńczoną bramą uśmiechała się już lubieżnie i kręciła biodrami.
Maquira znalazła na dziedzińcu. Wypatrywał jej. Podszedł i ukłonił się nisko.
– Zatem mój kwiat pustyni dotrzymuje słowa.
– Wątpiłeś?
– Wierzyłem jak prawdziwy kapłan. Chodź, moja droga.
Skórożercy sprawdzali każdą z kobiet, machając przed nimi latarniami na sznurach, lecz zamiast świeczek w środku każdej wirował uwięziony czarny dym. Maquir zaprowadził Selez na bok, zabrał jednemu z akolitów latarnię i zbliżył do dziewczyny.
– Cóż to takiego? – zapytała.
Z wnętrza dobiegł rozpaczliwy pisk.
– Młode ifrytów, które łapiemy w gorących pieczarach – wyjaśnił Maquir. – Metal sprawia im ogromny ból. Zdejmij z siebie złoto, moja piękna. Nie wolno go wnosić do Cytadeli.
– Och, nie wiedziałam. Moja rodzina to wyznawcy Bezustannego Blasku.
– Więc z radością przedstawię ci nauki skórożerców – odparł, gdy zrzucała z siebie kolczyki i bransolety. Ponownie zbliżył ifryta do jej ciała, od stóp w sandałach przez turkusową suknię z głębokim dekoltem aż po upięte włosy. Tym razem demon milczał.
– Chodźmy, droga Selez. – Wziął ją pod ramię. – Świętujmy siódmą pełnię. Właśnie podczas takiej, tysiące lat temu, Oskórowany Bóg odrzucił chłód metalu, zdarł z siebie skórę własnymi szponami i doznał uniesienia…
*
Brunatne plamy na schodach. Takie same na ścianach. Niektóre stare i wyblakłe, inne jasne i niepokojąco świeże.
Selez szła za Maquirem. Prowadził ją coraz wyżej, perorując bzdury, których nie chciała słuchać. Zerkała w głąb ciemnych korytarzy, rozświetlonych tylko nikłą poświatą z trójnożnych koksowników. Mroczne, zgarbione sylwetki przemykały tu i tam, pijane lub ranne, nie sposób było powiedzieć. Stłumione wrzaski bólu dochodziły z nieokreślonych miejsc, przerywane ochrypłymi rechotami. Selez słyszała również chichoty dziwek, wymuszone i podszyte strachem. Która kobieta przybyłaby na to święto z własnej woli? Czy Maquir jest aż tak naiwny? A może wie o niej wszystko i tylko udaje? Strach i pożądanie mieszały się w jej głowie, więc tylko przytakiwała krótko, i szła dalej.
Gdy w końcu stanęli przed drzwiami, musnęła palcami ich szarą, gładką powierzchnię.
– To kość – stwierdziła, udając zdziwienie.
– Oskórowany Bóg obdarza swych wyznawców wieloma darami. Krwiopętanie, nekromancja, rzeźbienie w ciałach żywych i umarłych. – Chwycił umocowaną w drzwiach małą czaszkę, być może dziecka, i przekręcił ją, następnie wpuścił Selez przodem do środka. – Tylko ja mogę otworzyć te drzwi – szepnął, zatrzaskując je za sobą. – Nikt nam nie przeszkodzi – dodał przymilnie.
Para szczelnie zamkniętych okiennic. Szerokie łoże z jaskrawymi poduszkami. Żar buchający z rozpalonego koksownika i stół uginający się od butelek. Do tego dwa puchary i dymiące kadzidła z wyczuwalną nutą quu.
Przesunęła językiem po wargach. One budziły się od gorąca, ich pożądanie przenikało do niej pulsującymi falami wraz z trudną do opanowania irytacją. Wciąż nie pozwalała im się parzyć, ale już niedługo… niedługo… Postawiła pierwsze kroki w stronę okna, sięgnęła do ramiączek sukni i zsunęła wpierw jedno, później drugie. Materiał spłynął na podłogę. Za sobą usłyszała cichy pomruk arcykapłana.
– Obiecałeś mi widok na Dłoń Odnowiciela – rzuciła z uśmiechem przez ramię.
Odblokowała zasuwę z okiennic, otworzyła je szeroko i wychyliła się za parapet. Ujrzała szerokie wody Teru, dalej pola i wzgórza – zaledwie czarne zarysy w ciemnościach nocy – wreszcie na horyzoncie łuny osad oraz górę z pięcioma wielkimi iglicami w kształcie skierowanych ku niebu palców; na każdym z wierzchołków płonęły święte ognie, których nigdy nie gaszono.
Dłoń Odnowiciela.
– Piękne.
– Nie tak jak ty – odparł.
Usłyszała, jak Maquir zrzuca swe ubranie. Ciepłe dłonie dotknęły jej barków, ścisnęły lekko, przesunęły się w dół, coraz niżej i niżej, wreszcie przeszły wzdłuż bioder do przodu i wsunęły się między jej uda.
Westchnęła cicho. Poczuła na pośladku jego wzbierającą męskość. Nachylił się i wszedł w nią gwałtownie, jednocześnie chwytając ją brutalnie za kark i zmuszając, by się pochyliła, tak że jej głowa wystawała za okno.
– Chciałaś widoków, kurwo? To patrz! – Drugą dłonią pociągnął ją za włosy, aż pisnęła. – Oskórowany Boże! – zaczął intonować podniesionym głosem. – Przyjmij moją ofiarę! Ból i rozkosz dla twej chwały! Któryś obnażył się na cierpienie, któryś…
Przypomniała sobie, że powinna płakać, szarpać się, błagać. Spróbowała przywołać do oczu łzy, jęknęła kilka razy i zamachała rękami, uderzając kapłana w uda. One były teraz rozdrażnione. Chciała tego. Niech Maquir znajdzie spełnienie swoich fantazji, niech wszystko potoczy się według jego myśli… Do czasu.
Wyszedł z niej i szarpnął boleśnie za rękę, aż się obróciła. Zdążyła otworzyć usta, zanim trzasnął ją pięścią w policzek. Na chwilę świat zatracił się w oślepiającej bieli, potem Selez ze zdziwieniem uświadomiła sobie, że spada… i spada… Kolory błysnęły w kącikach oczu. Poduszki, łóżko. W ustach czuła posmak krwi, one kotłowały się wściekle we wnętrzu.
Jak za starych, złych czasów. Znów krwawiła, znów płakała. Pamiętała, jak rozpaczliwie szukała ucieczki, której nie było. Dlaczego sama zaplanowała tę część? Bo tym razem musi być inaczej, przypomniała sobie.
Przez załzawione oczy ujrzała, jak podchodzi. Rzucił się na nią, przywalił swoim ciężarem, uderzył otwartą dłonią raz, drugi, potem znów w nią wszedł. Dobrze ci, arcykapłanie? Uśmiechasz się odurzony władzą?
Zaplotła nogi wokół jego bioder i zacisnęła, zatrzymując go w sobie. Spojrzał w dół zdziwiony.
– Chcesz złożyć ofiarę swemu bogu? – wyszeptała obolałymi wargami. – Oto ona.
Uwolniła je wszystkie i jęknęła cicho z paraliżującej mieszanki cierpienia i przyjemności, gdy zahaczały o jej nerwy, rozpychały się i klekotały.
Maquir krzyknął przeraźliwie, gdy pierwsza skolopendra wyszła z jej ust i ukąsiła go w wargę. Próbował się wyrwać, ale Selez trzymała mocno. Zamknęła oczy, oddając się podrażnionym zmysłom. Pozwoliła, by skolopendry dokonały dzieła. Wychodziły z niej przez kanały wydrążone niegdyś magią Oskórowanego Boga. Straciła słuch, gdy przepychały się przez uszy, zadławiła, kiedy pełzły wzdłuż gardła. Maquir szarpał się i krzyczał, a one kąsały go jedna za drugą. Selez uśmiechnęła się, słysząc panikę w jego głosie – poczuła skolopendrę tam na dole i zrozumiała, gdzie stworzenie wbiło kły jadowe. Maquir zawył przeciągle, lecz cóż znaczy kolejny wrzask w Cytadeli Wrzasków?
Nie doceniła go. Szarpnął się w bok i oboje spadli z łóżka. Selez uderzyła głową o posadzkę – ból przeszył jej czaszkę, na moment rozluźniła chwyt, ale wystarczyło, aby Maquir wyrwał się i zatoczył do tyłu, wciąż obleziony przez jadowite skolopendry. Machał rozpaczliwie rękoma, zrzucając je z siebie i depcząc. Zabije je wszystkie, pomyślała Selez krzywiąc się na chrzęst miażdżonej chityny. Tyle jadu zatrzymałoby zwykłego człowieka, ale arcykapłan nie był zwykłym człowiekiem, lecz magiem, skórożercą. Kto wie, co skrywało jego ciało i jakimi łaskami obdarował go Oskórowany Bóg?
Selez zerwała się na czworaka, syknęła i rzuciła się na Maquira. Dzisiaj nawet bóg mu nie pomoże. Pchnęła go na ścianę, uderzyła pięścią w brzuch, ale równie dobrze mogłaby tłuc kamienną płytę. Jedno oko Maquira było spuchnięte od jadu – wielka czerwona gula – drugie popatrzyło na Selez z nienawiścią. Coś szepnął – jego ręka zafalowała, ścięgna przesunęły się pod skórą, trzasnęły chrząstki, i zamiast dłoni uniósł półkole ostrej jak miecz kości. Zdążyła odskoczyć, gdy ciął zamaszystym ruchem… a jednak nie. Poczuła palący ból w udzie i ujrzała strużkę ciemnej krwi. Do diabłów! Miała nie uszkodzić arcykapłana bardziej niż konieczne, ale pieprzyć plany! Nie zamierzała umierać!
Wzięła butelkę ze stolika. Maquir znów zamachnął się ostrzem, ale jad dał mu się już we znaki i spowolnił. Selez z łatwością uniknęła ciosu, po czym trzasnęła naczyniem w ciemię arcykapłana. Prysnęło szkło, z łysej czaszki popłynęła krew. Drań nadal stał! Druga butelka poszła w ślad za pierwszą i Maquir wreszcie osunął się na podłogę. W kącikach ust miał spienioną ślinę, oddychał z trudem. Leżał sparaliżowany z rozłożonymi rękami, wbijając nienawistny wzrok w Selez. Magia zgasła, ostrze zniknęło, a dłoń wróciła do normalnej postaci.
Skolopendry przeróżnych wielkości i kolorów łaziły po ich nagich ciałach i chłostały powietrze czułkami.
Selez wydęła wargi, gdy emocje wzięły górę. Zrobiła to. Zrobiła. Usiadła okrakiem na arcykapłanie, a potem nachyliła się i za całych sił wybuchnęła mu śmiechem prosto w twarz. Krzyczała, rechotała, płakała.
Siedem lat niewoli w podziemiach Cytadeli, siedem lat gwałtów, okrucieństwa i poniżenia. Cięli ją, patroszyli ohydną magią, a później składali poharatane ciało. Teraz włożyła w śmiech całe miesiące agonii, gdy Maquir zmieniał jej ciało i rozgrzanymi szpikulcami wiercił w nim kanaliki.
– Gdyby coś mogło zamieszkać w ludzkim ciele – dywagował wtedy – moglibyśmy uzyskać niepowtarzalne smaki żywego mięsa. Jak sądzisz, dziewczyno? Jeszcze jedna próba?
Marzyła o tej chwili przez siedem lat, aż do ucieczki…
Oprzytomniała. Wciąż czekała na nią robota. Selez zakląskała, po czym stuknęła zębami, zaciskając gwałtownie szczęki. Nadkruszony od pięści Maquira ząb odezwał się ostrym bólem. Skolopendry znieruchomiały, po czym jak jeden organizm wspięły się na nią i zaczęły wchodzić do środka jej ciała, rozpychając się przez otwory w skórze i mięśniach.
Selez podniosła suknię, oderwała z niej pasmo i obwiązała rozcięte udo. W głowie słyszała szum, obity policzek zaczynał puchnąć. Chwyciła Maquira za sztywną rękę i pociągnęła.
– Nie poznałeś mnie, prawda? Gdy mnie tu przywieźli, byłam wychudzonym, poranionym dzieciakiem ze zgoloną głową. Nazywałam się Nefeela. – Szur, szur, po podłodze. Jego spocone ciało zostawiało za sobą mokre smugi tak jak łzy płynące po jej policzkach. – Zrzuciłam to imię i wybrałam nowe, Selez. W dialekcie mojego plemienia oznacza jadowitą skolopendrę. Tak jak chciałeś, w końcu coś we mnie zamieszkało. Trochę robaków wyrzuconych na śmietnik po waszych magicznych eksperymentach. Odnaleźliśmy się nawzajem. – Położyła rękę na piersi, a kilka wybrzuszeń przesunęło się delikatnie pod skórą.
Wydał z siebie niewyraźne chrząknięcie. Odpowiedź? Błaganie? Selez miała to gdzieś.
– Teraz do okna, skurwielu. – Splunęła mu na twarz. – Twoja kolej podziwiać widoki.
Ach, ryzyko
Koła turkotały na nierównym trakcie, bat strzelał nad galopującymi końmi.
– Wolniej, Saquat! – krzyknął Hishaam i dodał pod nosem: – Przeklęty dureń.
Kuzyn jego żony nie grzeszył bystrością. Nie tylko on. Hishaam już dawno zrozumiał, że otaczający go krewniacy mają mniej rozumu od małpy, której łeb utknął w pustej tykwie. Potrafili tylko prosić: Tatusiu, daj złoto! Mężu, daj złoto! Bratanku, daj…! Jakby Hishaam trzymał w stajni srającego monetami muła. Rankiem zebrać szuflą i dla każdego wystarczy.
Westchnął, wyglądając przez okno na ciemne wody Teru, gdzie odbite miriady gwiazd przypominały maleńkie diamenty, niczym te, które trzymał teraz na kolanach w szkatułce, a wraz z nimi szafiry, perły i szmaragdy. Mała fortuna, lecz kto macza paluchy w handlu, wie, że trzeba zainwestować, aby zobaczyć zysk. Dzisiaj Hishaamowi chodziło zarówno o zysk, jak i o przygodę, zapomnianą iskrę ryzyka.
Saquat zatrzymał powóz przed mostem. Nikt tu nie czekał na dziwki, święto miało trwać aż do rana. Kupiec wysiadł, zaciągając kefiję na twarz.
– Niedługo wrócę – rzucił na odchodne i ruszył mostem.
Usłyszał krzyki, ale spodziewał się tego, więc szedł pewnie, skupiony na cesarskim diamencie w skarbcu. Trochę monet zarobionych na boku zawsze się przyda. Hishaam miał wrażenie, że jeśli przestanie siedzieć od rana do wieczora nad kolumnami cyfr, całe przedsiębiorstwo rozpadnie się jak domek z otoczaków.
Przeszedł przez bramę, akurat, gdy ze strony miasta dobiegło głuche echo dzwonu i w jednej z wież Cytadeli także rozbrzmiał dzwon. Hishaam zawsze był na czas. Punktualność to podstawa.
Na oświetlonym pochodniami dziedzińcu bukłak krążył między rękami śmiejących się akolitów. Kiedy ujrzeli kupca, spoważnieli, a potem sięgnęli po sznury z latarniami.
– Ja się tym zajmę!
Arcykapłan Maquir zszedł ze schodów prowadzących na mury. Miał zmęczoną twarz, zapewne po trwającym świętowaniu.
– Przybyłem zakupić niewolników, wasza świętobliwość – rzekł kupiec z ulgą, że trafił na Maquira.
Arcykapłan pomachał latarnią i, zadowolony, oddał ją akolicie.
– Trwa święto, nieznajomy. Dziś wznosimy modły do Oskórowanego Boga, oddajemy mu chwile przyjemności i godziny bólu. Przybądź jutro.
Hishaam skłonił się pokornie, otworzył wieko i pokazał wnętrze.
– Ja również świętuję z okazji nieprzewidzianego szczęścia, a moi goście szukają prawdziwych rozkoszy podniebienia. Hojnie zapłacę.
Maquir włożył rękę do środka i zamieszał w szlachetnym kamieniach.
– Wygląda na to, że to twoje szczęście będzie i naszym. Wezmę zapłatę, a ty powiedz, jakich niewolników szukasz.
– Wasza świętobliwość, pozwól, że na razie klejnoty zostaną ze mną. Chciałbym sam wybrać towar, zobaczyć go, a jeśli trzeba przetestować. Zawsze szukam wyjątkowej jakości. – Hishaam miał nadzieję, że nie urazi arcykapłana. Ludzie bywają drażliwi, szczególnie pijani lub otumanieni quu, a dzisiaj kapłani używali sobie do woli. Wtedy coś zauważył i wskazał palcem czaszkę Maquira. – Wasza świętobliwość… eee… krew.
Maquir pomacał się po czubku łysej głowy i ze zmarszczonymi brwiami spojrzał na opuszki palców oblepione jasną krwią. Ku zaskoczeniu Hishaama, zaśmiał się.
– Jedna dziwka uderzyła mnie butelką. Już się nią zająłem. – Roześmiał się głośniej, patrząc przez ramię, a akolici jak jeden mąż, wznieśli radosne okrzyki.
Do diabłów! Czy mówił o bratanicy Yalina? Nie, niemożliwe. Przecież nie była jedną z tanich kurew, za którymi nikt nie zatęskni. Nawet zuchwalstwa skórożerców muszą mieć granice, prawda?
– Chodźmy, nieznajomy. I tak zmierzałem do laboratoriów.
Przeszli przez dziwaczne kościane drzwi i zagłębili się w korytarze, pachnące kadzidłami i słodkawą wonią krwi. Hishaam znał drogę, ale zejście do zagród wciąż go dziwiło.
Najpierw przestronna sala. Tuzin płonących koksowników otaczał środek, gdzie kamień się kończył, przechodził w kość i tkankę, zakrywające podłogę brudną różowo-brązową warstwą. Winda miała kształt platformy z setek połączonych czarną magią piszczeli, za liny służyło coś, co Hishaamowi zawsze przypominało wysuszone jelita, ale nigdy nie zdobył się na odwagę, aby zapytać. Czterech muskularnych niewolników z wyłupionymi oczami obsługiwało kołowrót.
Gdy Hishaam zajął miejsce obok Maquira, platforma powoli ruszyła w dół. Zaraz potem wyjął z kieszeni zakropioną mirrą chusteczkę, bo w jego nozdrza uderzyły pierwsze cuchnące wyziewy.
Stanęli obok podestów – prowadziły do rozgałęziających się korytarzy. Nie płonął tu żaden ogień. Źródłem przyćmionego, chorobliwie żółtego światła były podwieszone na sklepieniu kule z przeźroczystych błon, w których jarzył się nieznany Hishaamowi proszek. Może alchemia, może dar skórowanego Boga. W oddali zaczynały się cele z kościanymi kratami.
– Chciałbym czegoś egzotycznego – rzekł kupiec, oddychając płytko. – Coś z… głębin.
Maquir podrapał się pod opuchniętym okiem.
– Chcesz rozpieścić gości unikalnym smakiem? Zatem dobrze.
Kapłan pociągnął za jedną z lin. Platformą szarpnęło i znów zjeżdżali.
Fetor odchodów i gnijącego mięsa przybrał na sile, jęki odbijały się echem od wilgotnych, oblepionych tkanką ścian. Dalej w głąb: kolejne podesty i wydrążone korytarze niczym podziemia ogromnego mrowiska.
Hishaam nigdy nie był tak głęboko. Kupował niewolników z drugiego poziomu – zmienionych, aby nadać ich mięsu wyrazisty, niepowtarzalny smak. Nigdy ich nie żałował. Przecież dawał im szczęśliwą śmierć, z głową pełną quu. Nic nie czuli, a on delektował się ich ciałami. Po co zarabiać pieniądze, jeśli człowiek nie może pozwolić sobie na odrobinę luksusu?
Stanęli na samym dnie. Powietrze było tu ciężkie, fetor tak ostry, że zatykał płuca. Maquirowi zdawało się nie przeszkadzać, nie miał wonnej tkaniny i oddychał głęboko. Hishaam patrzył na niego z zazdrością.
Kapłan zszedł z platformy i ruszył jedynym korytarzem. Nie było tu innej drogi. Wielkie plamy tkanki zakrywały ściany, gdzieniegdzie prześwitywała szara kość. Hishaam zebrał się na odwagę i dotknął czerwonawą masę – miękka, gumowata i nieprzyjemnie ciepła.
Bogowie! Jak w trzewiach potwora! Hishaam wypatrywał strażników. Gdzie Yalin? Obecność wspólnika uspokoiłaby go chociaż trochę.
Po kilkudziesięciu krokach weszli do większej jaskini. Przez moment Hishaam myślał, że znalazł się w zakładzie sprzedawcy dywanów, ale potem uświadomił sobie, na co patrzy i zdusił krzyk. Na rusztowaniach z czarnego drewna rozpięto dziesiątki płatów skóry, ale co gorsza, w tym płatach widoczne były twarze: miały mrugające oczy, a także usta pełne spiłowanych na ostro zębów.
Gdy tylko Maquir podszedł bliżej, skóry rozciągnęły się i z szelestem spłynęły w jego stronę. Hishaam zrobił krok w tył, uderzył w coś miękkiego i tym razem nie powstrzymał krzyku, gdy odwrócił się i zobaczył drogę odciętą przez skóry, łypiące na niego przekrwionymi oczami.
– Spokojnie – rzekł Maquir. – To tylko zabezpieczenie.
Usta skór otworzyły się jednocześnie.
– Czujemy was – szepnęły głosami jak z wnętrza grobowców. – Widzimy.
– Klient po niewolników – oznajmił kapłan.
Skóry bez słowa wróciły na dawne miejsca.
Hishaam trzymał pojemnik z kosztownościami, jakby to była ostatnia nić łącząca go ze światem zewnętrznym. Popędził za kroczącym szybko Maquirem.
– Klient? – zapytał tubalny głos na końcu pomieszczenia.
Monstrualnie gruby, półnagi kapłan w otoczeniu dwóch strażników rozciągał na żerdzi jedną ze świeżych skór.
– Narallah – warknął Maquir, a na dźwięk tego imienia Hishaam skulił się i schował za plecami przewodnika. – Co tu robisz?
– Pracuję, gdy wy się bawicie. Gdy wy pieprzycie miejskie dziwki, ja składam ofiary z własnego bólu. – Obrócił się i Hishaam spostrzegł, że w brzuch kapłana wetknięto rozpalone węgle: skóra wokół nich poczerniała, tłuszcz skwierczał i skapywał dymiącymi kroplami. – A teraz przyprowadziłeś klienta. Tutaj? Co chcesz mu sprzedać?
Łysy kapłan milczał przez chwilę.
– Chce trzech niewolników do stołu – powiedział wreszcie.
– Trzech?! – Krzyk odbił się echem.
Hishaam otworzył szkatułkę i z niepewnym uśmiechem zaprezentował kosztowności. Narallah tylko zerknął i wykrzywił otoczone skaryfikacjami usta, ale kupcowi zdawało się, że dostrzegł w jego oczach cień pożądania.
– Ja rządzę tym poziomem i mówię, że klient dostanie jednego. Jednego! Tworzymy ich latami, więc będą smakować wyjątkowo, niepowtarzalnie. Wynoście się teraz.
Wyglądało, że Maquir chce jeszcze coś powiedzieć. Jego twarz stężała, rozchylił usta, ale zamknął je bez słowa i pociągnął kupca za sobą. Dalej korytarze rozwidlały się w różne kierunki, ale kapłan zdawał się znać drogę i szedł pewnie.
Puste cele. Kraty ze wzmocnionej, zmienionej magią kości, a przy nich zawieszone uprzęże z kneblami i liny przeznaczone do odprowadzania niewolników. W ścianach dziury otoczone gąbczastą tkanką; kurczyły się i rozszerzały, a wtedy buchało z nich świeże powietrze. Kominy? Płuca? Hishaam wolał o tym nie myśleć. Gdzie, do diabłów, jest Yalin? Gdzie więźniowie?
Trafili do jaskini, przekroczyli most nad podziemną rzeką i napotkali grupę znudzonych strażników w maskach, siedzących na krzesłach i grających w karty. Obok stała dziwaczna konstrukcja z drewna i kości – klatka zawieszona na końcu wielkiego żurawia, tuż przed małym wodospadem spływającym gdzieś z góry. Woda znikała z szumem w rzece na dole.
Hishaam miał nadzieję, że któryś z tych strażników to Yalin, ale oni tylko pozdrowili arcykapłana i wrócili do rozgrywki. A jeśli coś nie wypaliło i kartograf przepadł? Może skórożercy wycinają mu teraz kawałki skóry, a ten sypie cały plan napadu? Mimo panującego w korytarzach gorąca, zimny dreszcz przebiegł po plecach Hishaama.
Wtedy usłyszał. Ciche łkanie. Weszli do tunelu z celami oznaczonymi wyrytymi na ścianach znakami: dziewięć… osiem…
Kupiec zajrzał do pierwszej celi i dostrzegł niewyraźną sylwetkę – brudny strzęp człowieka zagrzebany pod słomą.
Siedem. Sześć…
Co zrobić, jeśli Yalin się nie zjawi? Kupić kogoś i wyjść jak gdyby nigdy nic? Rozmyślić się? Jak zareaguje arcykapłan, gdy dowie się, że szedł tu po nic.
Pięć.
Zatrzymał się gwałtownie. Ta cela była pusta, ale ściany… Plamy czerwonej tkanki, lecz na kamieniu obok wyryto obrazki: drzewa, sierp księżyca, słońce, dziwne chaty o spadzistych dachach. Wróciło wspomnienie Yalina ryjącego ostrzem kamienny stół na tyłach opuszczonego zajazdu.
To tylko zbieg okoliczności.
– Nieznajomy! Tutaj! – zawołał Maquir.
Oszołomiony kupiec podszedł do trzeciej celi. Arcykapłan dotknął czaszki umocowanej na kracie i ta odsunęła się z trzeszczeniem. W rogu leżała skulona postać. Spod słomy wyzierała ciemna skóra.
– Proszę… – Kobiecy głos ledwie głośniejszy od szeptu.
Hishaam niechętnie wszedł do środka.
– Potrzebuję czasu – wykrztusił zgodnie z planem. – Aby sprawdzić towar.
– Wybacz, sha Hishaam – odparł lodowatym głosem kapłan. – Skarb, którego szukam, jest tutaj.
Kupiec obrócił się gwałtownie, lecz zdążył tylko zaczerpnąć powietrza do krzyku, gdy ujrzał wypływający z nosa Maquira strumień ciemnej mazi.
Stworzyć miraż
Przebłyski.
Obrazy. Wspomnienia ostatnich godzin.
Na Terze panuje cisza. Yalin długo przygotowywał się do tej chwili. Napina łuk i wypuszcza strzałę. Lina furkocze w powietrzu, znika w oknie. Wystarczy poczekać, aż Selez przywiąże Maquira. Nurt rzeki jest prawie niewyczuwalny. Powozy z dziwkami zatrzymują się po drugiej stronie Cytadeli.
Nikt nie widzi samotnej łodzi.
Dwa pociągnięcia. Yalin zapiera się z liną w dłoniach, uśmiecha na widok nagiego Maquira wypadającego z okna. Wraz z Selez opuszczają go powoli. Łatwiej byłoby wypchnąć drania wprost do rzeki, ale potrzebują go żywego i w dobrym stanie.
Łokieć za łokciem, w dół i w dół. Gdy wreszcie Maquir ląduje w łodzi, Yalin krzywi się z bólu w starych ramionach.
– Witaj, kapłanie. Do diabłów… – wzdycha z irytacją na widok rozbitej głowy Maquira. – Mówiłem, aby była z tobą ostrożna.
Odkorkowuje pierwszą buteleczkę z odtrutką.
– Pij. – Wlewa płyn do ust skórożercy. Ten parska i wypluwa zawartość. Yalin cierpliwie wlewa kolejną, tym razem palcami zaciskając nos Maquirowi. Gdy upewnia się, że zawartość została połknięta, robi tak samo z pozostałymi buteleczkami.
– Teraz mamy trochę czasu.
Zdejmuje kefiję, moczy w wodzie rzeki i spokojnymi ruchami zaczyna przemywać głowę kapłana, starannie ścierając każdą kroplę krwi widoczną w blasku gwiazd.
– Wkrótce poczujesz się lepiej, ale obiecuję, że ten stan nie potrwa długo. Pamiętasz dwójkę niewolników, która uciekła rok temu? Twój przyjaciel Narallah długo nade mną pracował. „To początek nowej gałęzi magii”, zwykł mówić. Nie dokończył badań, ale wkrótce się przekonasz, że poczyniłem postępy we własnym zakresie.
Sprawdza zwisającą z okna linę. Jeszcze będzie potrzebna.
Kapłan charczy, rusza dłonią, wierzga.
– Ostrożnie. Nie chcemy, abyś wypadł za burtę. – Yalin syczy z bólu, gdy ciśnienie w czaszce staje się nieznośne, a z kończyn odpływa krew. – Byłaby wielka szkoda.
Wyrywa się na wolność.
Tak jak teraz. Tak jak wcześniej.
I zawsze, gdy zmienia ciało, powtarza sobie: Me imię to Galrahain, urodzony czterechset dziesiątego roku druidów wśród śniegów północy. Byłem podróżnikiem, odkrywcą, przez długi czas niewolnikiem, aż za sprawą skórożerców zostałem potworem.
Ale wciąż mam duszę.
*
Obrazy zniknęły.
Odkaszlnął mocno, czując przejmujący ból w płucach. Klęczał i drżał. Otworzył załzawione oczy i ujrzał pozbawione krwi zwłoki Maquira. Zaczął gorączkowo odsuwać jego szaty, by dostać się do ukrytego pasa pod spodem, ale dłonie odmawiały mu posłuszeństwa. Do diabłów! Znów w zużytym ciele starca.
– Weź.
Dalya.
Wcisnęła mu pudełeczko w dłoń.
Nabrał szczyptę proszku i wciągnął. Drugą, trzecią, całość. Objawy ustąpiły, prócz starości, na którą nie ma lekarstwa.
Klęczała przy nim: blizny na ciemnej skórze, krótkie włosy sklejone brudem i odchodami. Naga, oprócz kawałka przepaski na biodrach. Przytulił ją, a ona zapłakała cicho, jakby bała się, że zaraz znów obudzi się samotnie w celi.
– Jestem tu – zapewnił. – Jestem. Obiecałem, że wrócę. Nie mamy wiele czasu.
– Nefeela?
– W pobliżu. Teraz nosi imię Selez. Dostała swoją zemstę. – Przetarł łzy i zadał dręczące go pytanie. – Co jeszcze ci zrobili?
Z trudem uniosła kąciki ust, jakby zapomniała, których mięśni potrzebuje do uśmiechu.
– Niewiele – szepnęła. – Tylko dwie szczęki więcej.
Jej brzuch rozwarł się niczym wielka paszcza. W środku zalśniły kły, gruby język leżał zwinięty. Wnętrzności pulsowały w środku, podtrzymane siatką ze zmienionej magią tkanki. Mniejsze szczęki otworzyły się przy sercu i na ramionach. Gdy Dalya je zamknęła, na skórze zostały tylko ledwie widoczne pręgi blizn.
– A inni? – zapytała z nadzieją.
– Próbowałem jeszcze dwóch, ale Narallah pracuje przy Skórach. Zgodził się na jednego niewolnika.
Pokręciła gwałtownie głową.
– Nie. Musimy ich stąd zabrać.
– Nie mogę ich uwolnić, zabić ani nawet zdradzić, że tu jestem. Jeśli strażnicy podniosą alarm, zanim uciekniemy, nie będzie drugiej szansy. Idę po uprząż.
Chciała zaprotestować, ale wyszedł bez słowa. Jednocześnie zirytowany i zadowolony – Dalya wciąż miała w sobie litość i troskę. Nawet zagrody jej tego nie zabrały. Teraz jednak nie był czas na sentymenty. Powodowany nierozsądnym pragnieniem przeszedł parę kroków, aby stanąć przed swą dawną celą.
Ryty na ścianie. Dziesięć lat dłubał w tkance, a potem w kamieniu, nie wiedząc, gdzie trafi… czy gdziekolwiek trafi. Maskował wejście do tunelu słomą i własnym łajnem. A gdy odpoczywał, rozmawiał z Dalyą i okazało się, że na dnie piekła także można się zakochać. Planowali uciec razem, ale któregoś dnia Dalyę przeniesiono dalej, a do celi obok trafiła Selez. Gdy wreszcie przebił się do skąpanej w mroku jaskini, zabrał Selez i razem, w ciemności, wśród niesionych nurtem podziemnego strumienia śmieci, kawałków ciał i ścierw zwierząt trafili do wyjścia. Nie uratował Dalyi, ale złożył jej obietnicę.
„Wrócę po ciebie”. Popatrzył na kraty do innych cel. „Wrócę po was wszystkich”.
Ale nie zdołał wymyślić lepszego planu, by wydostać więcej niż trzech, a teraz nawet i ten zawiódł. Znał imiona innych więźniów, przez lata rozmawiał z nimi, dzielił ból i kruchą nadzieję, lecz dziś zostawi ich na mękę.
Gdy wrócił, Dalya siedziała ze skrzyżowanymi ramionami.
– Może Narallah już odszedł. Spróbujmy…
Klęknął przy niej i położył stare dłonie Hishaama na jej ramionach.
– Zabiłem wiele osób, by tu trafić. Selez również. Jeśli nam się uda, możesz mnie znienawidzić i odejść, ale teraz wyjdziemy stąd tylko we dwoje i jeśli bogowie, nieważne którzy, nam pozwolą, zobaczymy jeszcze słońce. Wybieraj, Dalyo. Zostawiasz przyjaciół, czy zostajesz u skórożerców.
– Wiesz, że to żaden wybór. Zwiąż mnie.
– Jeszcze nie.
Chwycił szkatułkę ze szlachetnymi kamieniami Hishaama, a potem sięgnął do kieszonek w pasie owiniętym wokół brzucha arcykapłana.
– A teraz ukryj zwłoki Maquira pod słomą.
*
Ruszyli tunelem, on – zamaskowany stary amator wyjątkowych smaków, i ona – skrępowaną uprzężą zgarbiona niewolnica, której ciało stanowiło rarytas. Strażnicy podnieśli się z miejsca na ich widok, ale Galrahain wyjaśnił szybko:
– Jego świętobliwość poszedł do laboratoriów. Umyjcie ją. Nie będę podróżować z tak cuchnącym towarem.
Zwyczajna procedura, a skoro tak, Galrahain nie miał zamiaru wzbudzać podejrzeń. Teraz był Hishaamem i zamierzał zachowywać się jak arogancki kupiec.
Skórożercy wyplątali Dalyę z uprzęży i wepchnęli do klatki. Potem pchając belkę z drugiej strony, przesunęli klatkę pod lodowaty wodospad. Dziewczyna krzyknęła krótko, gdy woda zakryła ją całą. Szarpała się, ale Galrahain czekał, krzywiąc usta za kefiją.
– Wystarczy – rzekł w końcu, a gdy drżącej z zimna dziewczynie znów założono uprząż, dodał: – Któryś z was ma nas wyprowadzić.
Warknęli coś między sobą. Jeden – najwyraźniej ten, który przegrał ostatnie karciane rozdanie – skinął głową.
– Za mną.
Poprowadził ich korytarzem, aż do Skór.
Galrahain syknął cicho, gdy ujrzał, że Narralah wciąż pracuje przy żerdziach, przesuwając migoczące od magii dłonie po ciemnej, wciąż spływającej krwią skórze jakiegoś nieszczęśnika. Gruby kapłan zmierzył ich wzrokiem.
– Dalya, tak?
Zapadła pełna napięcia cisza.
Galrahain poczuł wzrastające ciśnienie. Nie pozwoli zabrać ukochanej. Wystarczy kilka chwil, aby wejść w jej ciało, zabijając ją na miejscu. A potem… Nie przejmie Narallaha, arcykapłan był zbyt potężny, ale strażnik? Najwyżej umrze w walce. Lepsze to niż zagrody.
Wtedy otworzyły się usta na świeżej skórze.
– Ja żyję… Ja wciąż żyję. – W głosie pobrzmiewało niedowierzanie.
Narallah zachichotał piskliwie.
– Oczywiście, głupcze. Twoja służba dopiero się zaczyna. – Pstryknął palcami i usta skóry otworzyły się szeroko, obnażając zęby. – Piłuj – mruknął do pomocnika. Akolita wyjął brzeszczot i zaczął ścierać zęby na kły.
Ostry dźwięk poniósł się echem, wraz ze stłumionym piskiem spomiędzy unieruchomionych warg żywej skóry.
– A gdzie Maquir? – zapytał grubas.
– Klient twierdzi, że został popracować – powiedział strażnik zza mostu.
Galrahain zaczął ściągać krew z kończyn, gdy Narallah łypnął podejrzliwie na szkatułkę w jego rękach.
– Nie zanosi błyskotek do skarbca?
Chciwość. Ambicja. Arcykapłani się nie lubili. Mimo całej potęgi i magii wciąż byli tylko ludźmi. Wystarczy przenieść uwagę, stworzyć kolejny miraż.
– Kazał mi przekazać je strażnikowi i… – Galrahain ukłonił się nisko. – Wybacz, wasza świętobliwość, nie dawać tobie.
– Ach, tak? – mruknął kapłan. – Maquir musi w końcu zrozumieć, że ja tu rządzę. – Wyrwał Galrahainowi skrzyneczkę, a potem przeniósł spojrzenie na Dalyę.
– Spędziliśmy razem wiele dobrych chwil. – Ścisnął jej policzek grubymi palcami. – Ale już mi się znudziłaś. – Machnął tłustą ręką na strażnika. – Wyprowadź ich.
Przeszli ledwie kilka kroków, gdy Narallah jeszcze raz się odezwał:
– Kupcze!
– Tak, wasza świętobliwość? – Galrahain skłonił się z łomoczącym sercem.
– Uważajcie na zęby w jej ciele.
– Oczywiście, wasza świętobliwość. Moi goście będą zaskoczeni dzisiejszym posiłkiem.
Przez syczące Skóry, na platformę z piszczeli i do góry, ku powierzchni i wolności. Stojąc z opuszczonymi ramionami, Dalya trzęsła się jak jesienny liść na gałęzi. Z zimna? Z emocji? Upewniwszy się, że strażnik w masce patrzy w inną stronę, Galrahain ścisnął jej dłoń uspokajającym gestem.
Przez salę prowadzącą do zagród, korytarze Cytadeli, dziedziniec z pijanymi akolitami i kamienny most, rozbrzmiewający niesionymi przez nocne powietrze krzykami. Cały czas w oczekiwaniu na alarmowy dzwon i dziesiątki wściekłych skórożerców, ruszających w pogoń za zuchwałymi niewolnikami.
Nic się nie wydarzyło.
Na trakcie czekał powóz z emblematem domu kupieckiego Hishaama. Barczysty woźnica stał przy koniach.
Przy końcu mostu Galrahain odwrócił się do strażnika.
– Podziękowania dla sług Oskórowanego Boga. Niech obdarzy was łaską.
– I ciebie, przybyszu – odparł skórożerca i zdjął maskę pawiana. Miał młode oblicze z kilkoma bliznami na policzkach. Odetchnął głęboko świeżym powietrzem, po czym odwrócił się w stronę Cytadeli i zaczął spokojnie maszerować.
Dwadzieścia dwa sztywne kroki do powozu z małą lampką zawieszoną przy kabinie. Światło wolności. Kuzyn żony Hishaama wyszedł im naprzeciw.
– Sha Galrahain? – zapytał.
– Tak, powiedz swej kuzynce, że dom handlowy jej męża należy teraz do niej. Nikt nie będzie jej podejrzewał.
– Ucieszy się. Wsiadajcie. – Wdrapał się na kozła i chwycił lejce. – Twój posłaniec już przybył, sha.
– Doskonale.
Galrahain zdjął Dalyi uprząż, potem otworzył drzwi do powozu. Dziewczyna ujrzała, kto siedzi w środku i wskoczyła do środka. Wpadła w ramiona Selez i obie wybuchnęły radosnym płaczem. Galrahain z trudem wtaszczył stare ciało po schodkach i spoczął przy Osefie. Posłaniec siedział sparaliżowany i zapewne rozmyślał, w jakie kłopoty się wpakował. Na jego szyi widniały ślady ukąszeń, a w nieruchomych dłoniach trzymał skrzyneczkę, którą miał dostarczyć.
– A inni? – zapytała Selez. – Co się stało?
– Narallah – odparł, unikając jej wzroku. – Nic nie mogłem zrobić.
Westchnęła, ale pokiwała głową ze zrozumieniem.
Bat strzelił, powóz ruszył, a Galrahain przymknął oczy. Całość nie trwała dłużej niż kilka godzin. Maquir i tajemniczy mężczyzna kupili niewolnicę, po czym cała trójka zniknęła. Gdy odnajdą pozbawione krwi ciało arcykapłana, Narallah domyśli się, że jego zbiegły niewolnik przeszedł dosłownie koło niego.
A to nie wszystko.
– Kamienie – rzekł.
Dalya otworzyła paszczę na ramieniu i wypluła klejnoty. Zapakował je do kieszeni. Narallaha czekała druga okrutna niespodzianka – zapłatą za Daylę były zamówione u szklarza bezwartościowe świecidełka. Może grubas się wścieknie i popełni błąd podczas tortur, przez co zabije więźniów, których Galrahain nie zdołał uwolnić? Próżna nadzieja, ale czasem nawet sumienie można oszukać.
Poczuł na dłoni ciepłe palce Dalyi.
– Gal. – Patrzyła na niego załzawionymi oczami. – Dziękuję.
Musnął jej czarną, miękką skórę i z trudem się uśmiechnął.
– Pojedziemy na północ. Daleko na północ.
– Tam, gdzie zimno – westchnęła Selez. – One też chcą odpocząć.
Galrahain zapatrzył się w dal.
– Pokażę wam mój dom, a potem… Znajdziemy jakieś miejsce i spróbujemy zapomnieć.
Uśmiechnęły się, chociaż każde z nich wiedziało, że to niemożliwe. Blizny, wspomnienia i magia Oskórowanego Boga nigdy ich nie opuszczą.
– Stworzymy sobie szczęście – dodał Galrahain. – I nawet jeśli to będzie tylko miraż, uwierzymy w niego.
Westchnął, czując ból w kolanie. Dalekie podróże są męczące. Galrahain miał powyżej uszu ciał słabych starców. Zmierzył wzrokiem młodego Osefa i otworzył wieko ściśniętej sztywnymi palcami skrzyneczki – obok woreczków ze sproszkowaną krwią, której potrzebował do życia, stały buteleczki z odtrutką na jad skolopendr.
Sięgnął po jedną.
– Wypij to, chłopcze. Poczujesz się lepiej. Mówiłem, że spędzimy razem wiele dobrych dni.