- Opowiadanie: Maciek295 - Polana

Polana

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Polana

Polana

---------------------------------------------------------------------------------

Opowiadanie trochę oparte "na faktach", ale zdecydowana większość zmyślona. Chciałem sprawdzić się w czymś straszniejszym, choć nie wiem jak mi to wyszło. Oddaję pod ocenę.

---------------------------------------------------------------------------------

– Przepraszam! – zawołała starsza kobieta biegnąc do przypadkowego przechodnia. – Widział pan może mojego syna? Wysoki taki. – Tutaj pokazała ręką przybliżony wzrost chłopca.

Mężczyzna potrząsnął energicznie głową i wskazał kilka gestów rękoma.

– Nie? – drążyła, nie bardzo rozumiejąc o co chodzi jej rozmówcy.

Przechodzień w odpowiedzi wykonał skomplikowany ruch palcami i wzruszył ramionami. Był niemową.

– Aha, rozumiem. Przepraszam, nie wiedziałam – rzuciła prędko i pobiegła dalej.

Leśna droga przykryta cienką warstwą śniegu nie była często uczęszczana. Samochody praktycznie tędy nie jeździły, tylko od czasu do czasu zjawiał się samotny spacerowicz. Takiego też dostrzegła kobieta. Szybko podbiegła do niego. Okazał się mężczyzną w średnim wieku, z za dużą czapką i długim zarostem. Wyglądał na bezdomnego.

– Przepraszam! Chciałam zapytać… widział pan może mojego syna? Kręcił się tutaj. Zdjęcia miał robić.

– Zdjęcia, pani powiada… A może i widziałem…

– Co pan ma na myśli?

– Wie pani, za taką informację to należy się porządny browar, albo dziesięć złoty.

Kobieta odrzuciła wszelkie niepewności. Co to jest dziesięć złoty? Nic, w porównaniu z radością po odnalezieniu syna.

– Ma pan dwadzieścia, drobniej nie mam – rzuciła i wyciągnęła z portmonetki zwinięty banknot. – No więc?

– Widziałem takiego w debilnej, góralskiej czapce. Z aparatem chodził. A ja sobie niedaleko właśnie gimnastykę żem uprawiał. No i patrzę na chłopisko, a on taki, wie pani, tu marynareczka, tam krawacik. Pewnie dałby mnie coś, jakbym się zapytał…

– Och, da już pan spokój. Gdzie pan go widział?

Ale mężczyzna nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko łajdacko. Porozumiewawczo wyciągnął rękę i potarł kciukiem o środkowy palec.

– Och, masz pan te dwadzieścia złoty i gadaj!

W ręce bezdomnego wylądował kolejny banknot.

– To było jakieś dwie godziny temu. Tam, na tamtej łące. – Wskazał palcem.

– Och, dziękuję niezmiernie!

– Ale jeszcze nie skończyłem. Mam bardzo ważną wiadomość dla pani. Jak tylko kopsnie szanowna pani jeszcze piątaka na chleb, to już mówię, o co mi się rozchodzi.

Kobieta przez chwilę się wahała. Wiedziała już wszystko, co chciała. Co on może jeszcze jej powiedzieć? A niech to licho! Wyciągnęła monetę i wrzuciła bezdomnemu do dłoni.

– No więc, musi pani wiedzieć, że o tej polanie to słyszałem sobie tą… jak to się nazywa… legendę! Ponoć tam jakieś licho grasuję i ludzi pożera. – Zaśmiał się perfidnie.

– Och, jak pan może! Właśnie zgubiłam syna a pan mi tu takie bzdury opowiada! Bądź, co bądź, dziękuję panu. Naprawdę…

– Dla takiej pięknej, cycatej panienki wszystko zrobię. Tylko niech pani uważa na kleszcze i na tego potwora!

Ale Marzena chyba już tego nie usłyszała. Pędziła ile sił w nogach na polanę, którą wskazał jej mężczyzna. Zejście na nią prowadziło tuż przy rzece. Było bardzo śliskie, oblodzone. O matko, a może się poślizgnął i wpadł do rzeki? – pomyślała. Jednak ta wersja wydawała się jej zbyt ekstremalna jak na prawdziwą, dlatego też postanowiła poszukać jakiś śladów.

Polana była dość duża. Na jej środku leżało powalone drzewo, z lewej strony szumiała rzeka, a z prawej rósł las. I gdyby nie licznie wystające ze śniegu zeschnięte łodygi traw, powierzchnia łąki byłaby idealnie nieskazitelna i gładka.

Mówił coś o lisach, pomyślała. Miał fotografować lisy. Cholibka, musiał się gdzieś przyczaić, żeby ich nie spłoszyć. Tylko gdzie? – pytała siebie samą.

Marzena rozejrzała się. W oko wpadło jej miejsce pod złamanym drzewem, otoczone kilkoma gałęziami. Tak, to dobre miejsce na robienie zdjęć.

Bez namysłu wyszła na środek polany i zajrzała pod konar. Nikogo nie było, ale śnieg wydawał się lekko udeptany. Był tutaj. Na ziemi leżała jego rękawiczka. Tak, to zdecydowanie jego. Skórzana, ze srebrnym guzikiem na środku. Cenił elegancję jak nikt inny. Nie mógł jej zgubić, jest taki poukładany, pomyślała.

Tymczasem jej uwagę zwróciło coś jeszcze. Fragment drzewa. Obdrapany, jakby pazurami. Tak, zdecydowanie pazurami. Głębokie, podłużne wcięcia. Bardzo dużo głębokich, podłużnych wcięć. Cholera, co to za zwierzę tak to obdrapało? – spytała się w myślach Marzena.Chwyciła rękawiczkę syna i wyszła z kryjówki.

– Adam! – wrzasnęła, a jej głos zaniósł się echem po lesie. –– Adaaaam!

 

Gdyby tylko wiedziała, co czyni…

 

Nic. Cisza. Głupia cisza. Cholerna cisza. Pieprzona cisza! Marzena w życiu by nie pomyślała, że potrafi znaleźć tyle określeń na nią. Tak bardzo chciała, aby głos Adama, tak melodyczny i spokojny, rozpruł jej niewidzialne cielsko i na zawsze ją pogrzebał.

Ale nic takiego się nie stało.

Zbliżał się zmierzch. Zrobiło się granatowo, dlatego Marzena nie mogła dostrzec dokładnie wszystkich szczegółów.

Ale nagle zobaczyła coś, co nie wymagało od niej nawet wyostrzania wzroku. Serce jej załomotało jak głupie. Pociemniało jej lekko przed oczami, gdy zerwała się szybko i podbiegła do kępy uschłej trawy.

O nie! Cholera! Proszę, tylko nie to!

Na białej powierzchni śniegu lśniła lekko zeschnięta, ale nadal dość świeża, kropla krwi. Dość spora jak na kroplę. Właściwie była to malutka kałuża. Spokojnie, pomyślała Marzena. To na pewno jakaś mysz… Nie, no dobra, za mało krwi jak na mysz. W takim razie… szczur! Tak! To na pewno krew szczura – próbowała sobie wmówić to, aby nie dopuścić do siebie myśli, że to może być krew jej syna. Ale nie dała rady. Była za słaba. Rozpłakała się.

– Adam! Odezwij się! – krzyknęła przez łzy.

 

Gdyby tylko wiedziała, co czyni…

 

Druga rękawiczka. Dwa metry od kałuży krwi. Porwana. Jezu, coś musiało się stać, pomyślała Marzena. Adam w życiu nie wyszedłby w porwanej rękawiczce.

Marzena założyła rękawiczkę na gołą dłoń. O Chryste! W środku była jeszcze trochę ciepła! A może już kompletnie zgłupiałam –pomyślała.

Rozejrzała się po śniegu. Długi, ciągnący się aż do lasu ślad, wyglądał trochę jak ścieżka, odgarnięta łopatą do odśnieżania.

Ścieżka na takim zadupiu, zastanów się trochę kobieto, pomyślała.

O cholera! Aparat!

Brązowe urządzenie leżało tuż obok „ścieżki”, zanurzone lekko w śniegu.

Marzena nie czekała długo. Natychmiast pochwyciła sprzęt i przeglądnęła zdjęcia. Ładne były. Ma talent, cholibka. Piękny krajobraz, rwąca rzeka, lis, a nawet myszołów.

Nagle Anna wrzasnęła i upuściła aparat na ziemię.

 

Gdyby tylko wiedziała, co czyni…

 

Złapała się za włosy i przepełniona strachem, zaczęła rwać je z głowy.

Co to było? Kurwa, co to było?!

Wilk? Nie, za małe jak na wilka.

Niedźwiedź? Nie, niedźwiedzie są brązowe, a to coś było czarne.

Jezu, to coś miało rogi! Chryste!

Marzena najchętniej wzięłaby nogi za pas i uciekła z polany jak najszybciej. Może ten bezdomny wcale nie blefował? Pff… Kanciarz jeden! Blefował na sto procent. To niemożliwe. Tak, na pewno jej się przewidziało. Zdecydowanie…

Trzaśnięcie.

Warknięcie.

Marzena instynktownie się odwróciła. Ale zobaczyła tylko świecące, czerwone oczy.

Krzyknęła.

 

Gdyby tylko wiedziała… Zresztą, teraz to już bez znaczenia.

 

Obudziła się. Nie otwierała oczu na wszelki wypadek, i mimo piekielnego bólu w kolanie, nawet palcem nie ruszyła. Było zimno. Pod plecami poczuła dotyk śniegu; cały czas była na zewnątrz.

Warknięcie.

Trzaśnięcie.

Kap! Kap!

Coś człapało obok Marzeny. Tylko co? Próbowała sięgnąć myślami do zdjęcia w aparacie. Była pewna, że to, co sfotografował Adam, zaatakowało ją.

Przypomniała sobie.

Stwór był bez sierści. Miał dwie, duże nogi i krótkie ręce. Na zdjęciu miał otwartą paszczę, a rogi, wyrastające z pomarszczonej skóry, przyprawiały ją o dreszcze.

Cholera, jak śmierdzi! Marzena skrzywiła się, ale szybko tego pożałowała i znów zachowała nieruchomą twarz.

Trzeba udawać martwą. Tak mówili w „Jak przetrwać w dziczy”. Uda się. Może.

Tym razem Anna nie wytrzymała. Wzdrygnęła się, gdy wyczuła nową falę obrzydliwego smrodu. Otworzyła oczy. Wrzasnęła w myślach.

Nad jej głową wisiała ręka. Ludzka. Świeża. Ucięta przy nadgarstku. Niezdarnie. Wyszarpana. Kapała z niej krew. Jej krople upadały tuż przy głowie Marzeny.

Nie wytrzymała. Wrzasnęła tak głośno, jak tylko mogła.

Na bezwładnym palcu widniał sygnet. O Chryste! Adam…

Dźwignęła się na rękach i spuściła głowę, aby nie widzieć martwej ręki.

Gdzie jesteś? Chodź tu! Chodź i spieprzamy! Obiecuję, że kupię ci całe pudło płyt Queen’u – obiecała sobie w duchu

Podniosła głowę. Odwróciła ją, aby zobaczyć, gdzie jest napastnik. Znikł. Uff… Całe szczęście. Całe szczęście?! Ręka jej syna wisi jej nad głową, a ona myśli: „Całe szczęście?!”

Żeby tylko ręka…

Znów wrzasnęła. Jakiś metr od niej leżał Adam. A właściwie to, co z niego pozostało. Nie potrafiła wyodrębnić, co to właściwie było. Na pewno tułów i głowa. Ten zakrwawiony, niemalże obdarty ze skóry kawał mięsa to chyba noga.

– Adam! Adam, żyjesz?

Na co ona liczy?

Chłopak wykrwawił się na śmierć.

Po co ona próbuje go ocucić?

Warknięcie.

Trzaśnięcie.

Nadszedł stwór. Jego ciemne cielsko nikło w otchłani nocy.

– Zostaw nas! Skurwysynu! Zostaw nas!

Podchodził coraz bliżej. Długą, kościstą dłonią pochwycił lewitującą w powietrzu dłoń.

– Zostaw to! Co robisz?!

Potwór chwycił mocno dłoń obiema rękami i rozerwał ją między palcem wskazującym, a środkowym.

Marzena zawyła ze złości i rozpaczy.

– Zostaw… zostaw nas… błagam!

Chrupnięcie kości.

Najgorszy widok, jaki dany był zobaczyć Marzenie. Palce jej syna, które niegdyś wystukiwały na pianinie piękne dźwięki, teraz łamały się niczym zapałki.

Pożarł całą dłoń.

Gdy przełknął, zrobił krok do przodu, i mimo, że znajdował się niecałe dwa metry od Marzeny, ona nadal nie mogła go zobaczyć.

Chwycił zwłoki Adama.

– Zostaw go! – krzyknęła i złapała ciało syna w pasie, jednak potwór był zbyt silny. Wyrwał jej Adama z rąk i przerzucił go sobie nad głową tak lekko, jakby chłopak nic nie ważył.

Marzena zalała się łzami i schowała głowę między kolana.

– Pomocy! Pomocy! – krzyczała, ale było już za późno.

Wiedziała, że to już koniec. To już wszystko. Czterdzieści pięć lat życia. Za mało…

Ponoć przed śmiercią widzi się całe swoje życie. Dlaczego ten widok nie przychodził?

Marzena poddała się i zamknęła oczy. Czekając na śmiertelny cios, sapała głośno, a w myślach powtarzała: „Ja nie chcę umierać! Boże!”

Pierwsze urodziny Adama.

Ślub.

Sylwester u Eli.

Wakacje w Chorwacji.

Śmierć Jerzego.

Kurczak faszerowany śliwkami.

Ostatnia rozmowa z mężem.

Niemowa.

Sympatyczny bezdomny.

Ręka.

„Adam…kocham cię”

 

Koniec

Komentarze

"Mężczyzna potrząsnął energicznie głową i wskazał kilka gestów rękoma."

Wskazał gesty, które wisiały sobie w powietrzu dwa metry dalej.

"często uczęszczana"

Auć!

"Co to jest dziesięć złoty?"

Nie mam pojęcia, co to jest dziesięć złoty. Może chodziło o dziesięć złotyCH?

No straszne drogi Macku to to z pewnościa nie jest. Ale zabawne jak najbardzej i nieźle się ubawiłem przy tym tekście. Na pewno jest lepszy od tych nieszczęsnych rybek.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dzięki za odwiedziny ;)
Nie rozumiem jednego błędu: "często uczęszczana". Co jest złego w takim połączeniu?

>>No straszne drogi Macku to to z pewnościa nie jest. Ale zabawne jak najbardziej i nieźle się ubawiłem przy tym tekście.
Czyli jakieś emocję wywołał, szkoda tylko, że nie te co potrzeba ;)

Często uczęszczana --- masło maślane z powodu wspólnego rdzenia. Plus podobne brzmienie --- to wpada w oko i ucho, śmieszy i drażni jednocześnie. Uważaj na takie "sąsiedztwa"...

Adam dzięki za wyjaśnienie, będę uważał.

Słabe; nie ma klimatu, potnknięcia stylistyczne. Nie najlepiej ci wyszło.

Nowa Fantastyka