- Opowiadanie: ignisdei - Fioletowa zakładka

Fioletowa zakładka

- Solniczka rozpusty

- Yves Tanguy “Extinction of Useless Lights” 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Fioletowa zakładka

 

– Al śpisz? Obudź się, pro­szę.

– Gdzie je­ste­śmy Omi?

– Dry­fu­je­my w płasz­czu hi­pe­rol­brzy­ma, spójrz jakie pięk­ne wy­rzu­ty ko­ro­nal­ne.

– Wolę sen.

– Je­steś stary, cią­gle tylko śpisz, może czas byś się od­ro­dził?

– My­śla­łem o tym, ale eony lat nie spo­tka­łem ni­ko­go z na­sze­go ga­tun­ku.

– A ja? Ja się nie liczę ?

– Nie o tym mówię, prze­cież wiesz, by się od­ro­dzić, trze­ba cze­goś spek­ta­ku­lar­ne­go.

– Cze­goś ta­kie­go jak zde­rze­nie ga­lak­tyk ?

– Nie do końca o tym myślę Omi, ra­czej skraj­ne emo­cje. Stwórz­my wroga, do­sko­na­łe­go dajmy mu wszyst­ko i po­zwól­my uwie­rzyć, że może nas uni­ce­stwić.

– Zgoda – rze­kła Omi.

***

Stary młyn. Drew­nia­ne belki, ka­mie­nie. Bie­gli ku drzwiom, trzy­ma­jąc się za ręce.  Krę­tym ko­ry­ta­rzem peł­nym za­ło­mów. Stare, omsza­łe, ce­ra­micz­ne dachy, prze­mie­sza­ne z zie­lo­ny­mi per­go­la­mi, otu­lo­ne blusz­czem. Za­pach drew­na. Oboje czuli  eks­cy­ta­cję.

– Może to ten wła­ści­wy czas – my­śle­li?

To sza­leń­stwo, co ich spo­tka­ło. Tak dia­me­tral­nie inne isto­ty,  po­łą­czy­ła ta jedna chwi­la. 

Wyłom w murze, ja­błoń.

– Ach jak się roz­ro­sła – myśli dziew­czy­na.

Przez zie­lo­ny gąszcz, prze­pla­ta­ny doj­rza­ły­mi owo­ca­mi, widać pa­no­ra­mę oko­lic, czuć za­pach rzeki, cierp­ki, mu­li­sty.

***

Świat sza­lał bielą. Za­dym­ka. Stali w szyku czwo­ro­bocz­nym na pły­cie ko­smo­dro­mu: On, To­mi­ta, Kro­pot­kin i Szulc. Nie­opo­dal Bo­gin­ki pły­nę­ły po tra­pie. Dione po­pchnę­ła de­li­kat­nie Skrze­low­ca, ten po­pełzł wolno na ni­by­nóż­kach, do­ty­ka­jąc płyty ko­smo­dro­mu, wto­czył się mię­dzy MZB.  

– Przej­mu­je­my go, two­rzy­my, czwo­ro­bok – roz­ka­zał To­mi­ta. Mi­krus w swym śmiesz­nym ko­stiu­mie wyglądał jak gruba, czar­na ka­szan­ka. Kro­pot­kin na­ło­żył mu sio­dło. Skrze­lo­wiec unosi się w górę, każdy z eskor­tu­ją­cych usta­la z nim więź.

Lip­ski pa­trzył w oczy Dione, ona od­wza­jem­nia­ła spoj­rze­nie, To­mi­ta po­chrzą­ku­jąc do in­ter­ko­mu, sugerował, że nie czas na amory.

– Nie grze­bać się, mu­si­my pil­nie prze­ka­zać pa­cjen­ta za linię de­mar­ka­cyj­ną – oświad­czył do­wód­ca.  

– Czemu one nie mogą tego zro­bić? – spy­tał Kro­pot­kin, wska­zu­jąc  na Bo­gin­ki le­wi­tu­ją­ce nad płytą ko­smo­dro­mu.

– Bo one nie mają wstę­pu do Nihle, to pa­ria­ski – skwi­to­wał Szulc.

– Za­mknij się! –  wtrą­cił Lipski.

– Cisza– roz­ka­zał To­mi­ta – Sie­dem mil do Nihle – ru­sza­my.

Coś jed­nak było nie tak, trap się nie za­my­kał. Bo­gin­ki wciąż wi­sia­ły nad lot­ni­skiem, intensywnie ich obserwując.

– Co robić sze­fie? –  zwró­cił się do To­mi­ty zi­ry­to­wa­ny Kro­pot­kin. – Idzie­my? Sto­imy?

– Mamy Skrzelowca, macie zadanie, więc w drogę – roz­ka­zał szef.

– Ja pier­do­le! krzy­czy Szulc – spójrz­cie na niebo!

Zi­mo­wy ho­ry­zont za­szedł ogniem. Na or­bi­cie trwa­ła walka.

– Ze­wrzeć szyki, pa­cjent w sio­dle – krzy­czał To­mi­ta – Szyk do cho­le­ry, nie gapić się, lu­dzie!

Bie­gli do linii de­mar­ka­cyj­nej, prze­kli­na­jąc siar­czy­ście, a serca wy­ska­ki­wa­ły im z pier­si. Nie­mal za­chły­sty­wa­li się „czer­wo­ną wodą”.  Zo­sta­wi­li Bo­gin­ki za ple­ca­mi.

***

– Nie chcia­łem!  – krzy­czał Lip­ski  – wy­bacz mi Dione! Ona le­ża­ła na ziemi, a jej ciało ogar­niał pło­mień roz­pa­du. Łeb mu pul­so­wał, jakby otrzy­mał cios mło­tem. Smród pa­lo­ne­go two­rzy­wa, za­dy­mio­ny cały ko­ry­tarz, dźwięk sy­re­ny, ciem­ność prze­ry­wa­na bły­ska­mi świa­tła alar­mo­we­go. Bodź­ce tań­czy­ły i wdzie­ra­ły się mu do głowy, ostry­mi jak nóż zgrzy­ta­mi.

– Śpię czy peł­znę – za­sta­na­wiał się i jak  pi­ja­ny brnął dalej, czuł jak człon­ki, całe ciało od­ma­wia­ły po­słu­szeń­stwa. Naj­le­piej po­ło­żył­by się i umarł. Coś go jed­nak pcha­ło w przód, ja­kieś chore fatum. Sta­rał się ucze­pić cze­goś ma­te­rial­ne­go i do­słow­nie i w prze­no­śni, by od­zy­skać kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Po­twor­ny ból mie­szał myśli i pa­ra­li­żo­wał ruchy. Ten drugi ży­wioł zaś, pró­bo­wał go ujarz­mić, obca siła ka­za­ła mu leżeć, nie ruszać, wbić się w kąt. Czuł dziw­ny, pa­ra­li­żu­ją­cy strach, nie było to nor­mal­ne. Dwie na­mięt­no­ści to­czy­ły niemą walkę, a ofia­rą był on sam. Czuł się jak pijak na gło­dzie. Spa­zmy ci­ska­ły cia­łem. W fa­zach bły­sków wi­dział jesz­cze coś – skó­rza­ste kie­li­chy o ogrom­nych płat­kach, nie­któ­re zwi­sa­ły, inne wy­rwa­ne le­ża­ły na po­kła­dzie, ob­le­pia­ły roz­rzu­co­ne sprzę­ty. W pul­su­ją­cym świa­tle wy­glą­da­ły ni­czym ja­sno­czer­wo­ne, krwa­we ochła­py mięsa. Wciąż wpa­da­ły do środ­ka z ci­chym mla­skiem. Wroga, at­mos­fe­ra Ar­te­mis wni­ka­ła się do roz­her­me­ty­zo­wa­ne­go wnę­trza, jak lis do kur­ni­ka, dziw­ne, nie­spraw­dzo­ne po­wie­trze mie­sza­ło myśli, spra­wia­ło, że serce trze­po­ta­ło jak motyl na szpil­ce. Lip­ski pełzł na czwo­ra­kach, prze­kli­nał, wył z bólu i w bez­sil­no­ści.

 – Od­puść, wbij się w kąt – pod­po­wia­dał głos w gło­wie, je­steś prze­cież tylko od­pa­dem, zwiń się w em­brion, wokół krążą po­two­ry, tylko pa­trzeć jak po­czu­jesz śmier­tel­ny odór ich gar­dzie­li, cia­sny kąt jest dobry, dziu­ra gwa­ran­tu­je prze­trwa­nie, ucie­kaj Lip­ski!

– Skąd ten strach -myślał –  nie­na­tu­ral­ny napad lęku. Skąd po­cho­dził? Od tych kwia­tów? – nigdy ni­cze­go ta­kie­go nie do­świad­czył. Nawet wtedy na  Glize, przede wszyst­kim tam… 

Nagle po­czuł, że po­kład męt­nie­je, chwy­cił się wy­sta­ją­cej dra­bin­ki, serce mu wa­li­ło.  – Nie! tylko nie to!  – po­my­ślał i znów tra­cił  przy­tom­ność.  

***

Kąt­ni­ca i młyn eko­lo­gicz­ny  dziad­ka, śnieg po kost­ki, cały dzie­dzi­niec spo­wi­jał mrok, tylko mała, wi­szą­ca lampka so­lar­na ki­wa­ła się na wie­trze. Lip­ski pa­mię­tał do­brze tę chwi­lę, miał wtedy nie wię­cej niż dzie­sięć lat, wra­cał wła­śnie z lo­do­wi­ska z prze­wie­szo­ny­mi przez ramię łyż­wa­mi. Gdy wy­cho­dził był jesz­cze, jasny dzień, w grud­niu noc przy­cho­dzi­ła szyb­ko. Ucze­pio­ny za­su­wy, na­ma­cał klam­kę, wszedł do środ­ka. Cięż­kie drzwi sieni za­trza­snę­ły mu się za ple­ca­mi. Ża­rów­ka, która za­wsze włą­cza­ła się au­to­ma­tycz­nie. teraz nie za­dzia­ła­ła. Ci­snął w kąt łyżwy i ple­cak. Mu­siał brnąć w ciem­no­ści z wy­cią­gnię­ty­mi do przo­du rę­ka­mi, by do­trzeć do prze­ciw­le­głych drzwi. Pa­no­wa­ła ab­so­lut­na ciem­ność. Po­miesz­cze­nie pełne było za­ka­mar­ków, scho­dów pro­wa­dzą­cych do sta­rych piw­nic. Nie­zli­czo­na ilo­ści drzwi, wnęk go­spo­dar­czych i za­ka­mar­ków, była w oczach ma­lu­cha mi­tycz­nym la­bi­ryn­tem.  Cisza była tak in­ten­syw­na, że nie­mal gwiz­da­ło w uszach. Pró­bo­wał na­ma­cać ścia­nę i prze­su­wać się wzdłuż niej, cia­łem tar­gał chłód stra­chu. Z ciszy raz po raz od­zy­wa­ły się sze­le­sty, skrzy­pie­nia. Wie­dział. że to stu­let­ni, drew­nia­ny młyn i ma prawo skrzy­pieć, wie­dział, że stare drew­no „pra­cu­je”, nie umiał jed­nak ra­cjo­nal­nie prze­tłu­ma­czyć tego stra­chu, który brał górę i na­ra­stał.

– Gdzie ta ścia­na! – krzy­czał w my­ślach. Gdy ją wresz­cie po­czuł, od­zy­skał odro­bi­nę spo­ko­ju, była zimna i da­wa­ła względ­ny kom­fort, mógł okre­ślić się w tej nie­prze­nik­nio­nej, strasz­nej, trój­wy­mia­ro­wej ciem­no­ści. Upa­jał się jej chło­dem, wo­dził dłoń­mi po su­ro­wych ce­głach. Nagle po­czuł, że ścia­na za­czy­na dziw­nie wi­bro­wać w cha­rak­te­ry­stycz­ny i do­brze mu znany, cy­klicz­ny spo­sób: Wstrząs i wy­ci­sze­nie, dwa wstrzą­sy i wy­ci­sze­nie i znów lekki, długo od­czu­wal­ny wstrząs i znów wyciszenie – jakie to zna­jo­me. – Już wie­dział –  to Orbis re­ge­ne­ru­je swe bio-kompozyty.

 ***

– Na­zwij­my to punk­tem – rzekł Biorg – wska­zu­jąc na wi­ją­ce się u ich stóp wę­żo­wa­te twory, które pro­sto­wa­ły i skrę­ca­ły, ude­rza­jąc zwa­li­sty­mi ciel­ska­mi o burtę plat­for­my, za­wie­szo­nej w wir­tu­al­nych od­mę­tach sło­ne­go je­zio­ra.

Gi­gan­tycz­na hala ury­wa­ła się gdzieś w górze, ustę­pu­jąc miej­sca se­le­dy­no­wym ob­ło­kom, oświe­tlo­nym po­świa­tą ga­zo­we­go ol­brzy­ma. Plat­for­ma le­wi­to­wa­ła, wśród bia­łych, ster­czą­cych, bez­list­nych pa­ty­ków, po­ro­śnię­tych u pod­nó­ża kwia­ta­mi o wiel­kich kie­li­chach.

– A to co? – wska­zał wzro­kiem Ma­rvin na kłę­bo­wi­sko u ich stóp.

– A to pro­szę cię nasza „Sol­nicz­ka roz­pu­sty”

– Nicienie – rzekł Biorg. – Całe jezioro nicieni.  Są nie­mal iden­tycz­ne z na­szy­mi ziem­ski­mi, mają szkie­let hy­dro­sta­tycz­ny, ek­to­der­mę, pro­wa­dzą wy­mia­nę ga­zo­wą po­wierzch­nią ciała i jak nasze po­sia­da­ją płyn su­ro­wi­czy. Pła­wiąc się w sło­nej za­wie­si­nie, samce wy­rzu­ca­ją tony na­sie­nia, przy tym nie­zwy­kle szyb­ko li­nie­ją i od­bu­do­wu­ją stary oskó­rek. Oskó­rek, na­sie­nie, eks­kre­men­ty sta­no­wią wy­śmie­ni­ty po­karm dla pły­wa­ją­cych niżej bez­pł­cio­wych larw.  Za­so­by uzu­peł­nia­ją się szyb­ko, bo Ar­te­mis kipi ży­ciem, nie­opacz­ne zwie­rzę, zwa­lo­ne drze­wo, owad, nie­sio­ny wia­trem, pyłki ro­ślin – sol­nicz­ka wszyst­ko przyj­mie. a ni­cze­go prócz pro­mie­nio­wa­nia nie odda.

 

***

Lip­ski ja­kimś cudem prze­pełzł z ko­ry­ta­rza na mo­stek, czuł ból w nad­garst­ku, jakiś drut ster­czał mu z ręki, bo­la­ło jak dia­bli, do tego śmier­dzia­ło jak w chle­wie. – Skąd ten amo­niak w po­wie­trzu – po­my­ślał?

Optron znów był ak­tyw­ny, na pły­ną­cym ka­ska­dą ekra­nie, mi­ga­ły ury­wa­ne ko­mu­ni­ka­ty.

Drut w nad­garst­ku strasz­nie ura­żał, była to sonda me­dycz­na a wła­ści­wiej kikut po niej.

– Czemu nad­gar­stek? – bił się z my­śla­mi –  widać pró­bo­wał wbić sobie w udo, za­miast tego  tra­fił w rękę.

– Tracę krew – stwier­dził, prze­glą­da­jąc logi – cho­le­ra ro­śnie ci­śnie­nie, a sa­tu­ra­cja spada. Trzy­ma­jąc się ścia­ny, ujął zę­ba­mi kikut sondy. Chwy­cił mocno.

–  1-2-3… Ach! – Li­cząc, gło­śno krzyk­nął z bólu, po czym wy­pluł koń­ców­kę igły.  Krew buch­nę­ła, zdą­żył zro­bić ucisk, nim za­la­ła go ciem­ność.  

***

– Po co nam to, tak na­praw­dę po­ka­zu­jesz  – spy­tał Ma­rvin, wi­dząc, jak stary się na­krę­ca – i co to ma do wie­dzy ope­ra­cyj­nej? Sol­nicz­ka sta­no­wi dla nas tylko punkt od­nie­sie­nia, nic wię­cej.  Plan jest jasny: Lip­ski wy­sa­dza nas na pły­cie, ase­ku­ru­je­my „Wszechwieczną”, Lip­ski Or­bi­sem ochra­nia te…mo­dlisz­ki – Bęb­ni­stów -po­pra­wił się. 

Mu­si­my roz­ma­wiać o za­bez­pie­cze­niu rytuału, a nie roz­trzą­sać na­uko­we teo­rie, dy­wa­guj sobie w gro­nie pro­fe­sor­skim – Biorg!  – ry­czał Ma­rvin.

– Spo­koj­nie sze­fie -szep­nął mu Lip­ski do ucha – ta wie­dza może się tro­chę przy­dać.

-Nie spo­koj­nie!  – zri­po­sto­wał Ma­rvin – ostat­nio też tyle na­wi­jał o to­po­gra­fii Glize i ba­nal­no­ści za­da­nia i co? ilu z nas wró­ci­ło…He? – w co my tu kurwa znowu brnie­my?.

Biorg usiadł na krze­śle, wbrew po­zo­rom nie był zi­ry­to­wa­ny na­głym wy­bu­chem Ma­rvi­na, Lip­ski od­niósł ra­czej wra­że­nie, że Biorg  był bar­dzo zmę­czo­ny, choć sta­rał się to ukryć. Na twa­rzy sta­re­go, ma­lo­wa­ło się też roz­go­ry­cze­nie – może czuł, że do­wódz­two wy­ma­ga od ich sek­cji zbyt wiele.

– Tyle tru­pów, taka ofia­ra, tyle tru­pów…beł­ko­tał cicho Biorg do sie­bie, trąc oku­la­ry.

Lip­ski pod­szedł do sie­dzą­ce­go i po­ło­żył mu rękę na ra­mie­niu. Ten spoj­rzał naj­pierw na niego, potem na za­sę­pio­ne­go Ma­rvi­na.

– Mu­si­cie zro­zu­mieć – kon­ty­nu­ował Biorg –  pewne rze­czy do­ty­czą­ce  rządu świa­to­we­go są poza naszą kon­tro­lą, bo to czy­sta po­li­ty­ka. Nie­któ­re rasy są tak stare, że wła­da­ły wła­sny­mi świa­ta­mi,  gdy my nie ze­szli­śmy jesz­cze z drze­wa. Tam rzą­dzą ry­tu­ały, kon­we­nan­se i stare, spi­sa­ne prawa.  Or­bo­wie na­to­miast aspi­ru­ją do bycia eg­ze­ku­to­ra­mi tych praw. Myślę, że Or­bo­wie nam ufają, na swój wła­sny, prak­tycz­ny, spo­sób. Dali nam wię­cej niż mo­że­my sobie wy­ma­rzyć, rząd świa­to­wy o tym wie. Wie rów­nież, że mo­że­my zy­skać o wiele wię­cej, niż kie­dy­kol­wiek ludz­kość zy­ska­ła. Nie łudź­cie się też, że uczest­ni­cy ry­tu­ału na­wią­żą z nami ja­kim­kol­wiek in­te­rak­cję, jak ten Skrze­lo­wiec w sio­dle, który tylko skom­lał o życie. Pro­to­ko­ły sta­rych ras są po­kręt­ne, my je­ste­śmy dla Path tylko dro­na­mi Orbów, my­śląc o Path trze­ba czy­tać mię­dzy pal­ca­mi.

Biorg prze­su­nął pal­cem, zna­leź­li się teraz w głę­bi­nach sło­ne­go je­zio­ra.

– Ok. To bę­dzie ostat­ni wy­kład –  dodał na­uko­wiec. – To, co teraz wam dam do obejrzenia jest tajne. Ar­te­mis, wszystko, co zo­sta­ło tu za­in­sta­lo­wa­ne, trąci starą, prze­my­śla­ną in­ge­ren­cją. Spójrz­cie na sy­mu­la­cję – wy­łu­skał  ni­cie­nia, po­zba­wia­jąc go po­wło­ki skór­nej.  – ten twór –  kon­ty­nu­ował Biorg –  jego ob­ręcz oko­ło­gar­dzie­lo­wa, ten na­rząd ma pięć zwo­jów nerwowych, a także pięć pni ner­wo­wych, po­łą­czo­nych spo­idła­mi po­przecz­ny­mi. Czte­ry są takie jak u na­szych ro­ba­li, piąty zwój jest inny. Teraz mózg – rzekł Biorg, od­dzie­la­jąc wir­tu­al­nie ko­lej­ne płaty ciała ni­cie­nia. – Nasze ro­ba­le tego nie mają. Po­dob­ną struk­tu­rę ma na­to­miast ludz­ki mózg i więk­szo­ści na­czel­nych w okre­sie em­brio­nal­nym, cho­dzi o tzw. jamki za­rod­ko­we pę­che­rzy­ków mózgu, wy­peł­nio­ne su­ro­wi­czym pły­nem mó­zgo­wo-rdze­nio­wym. My je tra­ci­my w trak­cie embriogenezy, ale u ni­cie­ni z sol­nicz­ki, utrzy­mu­ją się przez cały okres ich  krót­kie­go życia.

 – Tu macie – rzekł Biorg zbli­ża­jąc  – po­dob­ne struk­tu­ry, naj­waż­niej­szy jest jed­nak ten piąty zwój, o którym wcze­śniej wspo­mi­na­łem, pod­świe­tlę go wam na zie­lo­no. Usta­li­li­śmy, że emi­tu­je silne, ener­ge­tycz­nie fale z za­kre­su 4–7 Hz. Fale theta to fale transu. Biorą się z in­ten­syw­nych emo­cji. Od po­je­dyn­cze­go osob­ni­ka do me­gama­sy, je­de­na­stu mi­lio­nów ni­cie­ni na ki­lo­metr sze­ścien­ny so­lan­ki, żywe kłę­bią­ce się emi­te­ry fal theta. Parzą się w za­so­le­niu ok. 400 pro­mi­li na litr.  Sól im w ni­czym to nie prze­szka­dza, od­dy­cha­ją bez­tle­no­wo. Je­zio­ro zwane jest przez nas po­tocz­nie „Sol­nicz­ką roz­pu­sty”, gdyż – ni­cie­nie wciąż: pro­kreu­ją, jedzą, wy­da­la­ją, po­że­ra­jąc od­rzu­co­ny oskó­rek i od­cho­dy, szyb­ko też zdy­cha­ją. Zwło­ki szyb­ko są po­że­ra­ne przez głod­ne larwy. Wy­kry­li­śmy też fale – cią­gnął Biorg – pły­ną­ce z tej wieży. Zbli­żył bu­dy­nek, wy­glą­da­ją­cy ra­czej jak wiel­ki ko­piec termitów.

 – Są modulowane – cią­gnął Biorg– przez tę czar­ną łapę, a raczej an­te­nę kie­run­ko­wą. Twór ma około je­de­na­stu me­trów i jak wi­dzi­cie, wy­ła­zi ze ścia­ny wieży. Kie­ru­je fale na tę oto mem­bra­nę.

Pre­le­gent przy­bli­żył teraz po­mnik sto­ją­cy u pod­nó­ża góry, który prze­sta­wiał z grub­sza: męski na­rząd ko­pu­la­cyj­ny, umiesz­czo­ny w po­chwie ziemi.

– To czę­sta Sym­bo­li­ka Path -rzekł Biorg.– A w ogóle nie kształt jest ważny, ale rola. Wieża i jej Bęb­ni­ści to emitery, posąg to mem­bra­na a Sol­nicz­ka sta­no­wi wzmac­niacz. Celem emi­sji jest ob­szar od­da­lo­ny o 400 mil na wschód, na­zy­wa­my go wiel­ką płytą.

– Wszyst­ko – rzekł Biorg ga­sząc sy­mu­la­cję. Po czym dodał – Or­bo­wie nie chcą mówić, pro­szą tylko w swój cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób, by całą spra­wę ro­ze­grać, jak na­le­ży – in­for­mu­ją za­ra­zem, że z isto­ta­mi Path trze­ba po­stę­po­wać ostroż­nie.

***

Lato z Dione w Kąt­ni­cy. Cze­kał na to cały rok i na­de­szło. W dzba­nach, do­ni­cach, wia­drach stały na­rę­cza po­lnych kwia­tów. Ich za­pach wręcz dusił. Przez otwar­te okno sły­chać było ćwier­ka­nie wró­bli, gru­cha­nie go­łę­bi i brzę­cze­nie owa­dów. Ona le­ża­ła, naga,  pod­par­ta na łok­ciach. Gdy tak pa­trzy­ła mu w oczy, mówił do niej „Me­du­zo”. Za jej ple­ca­mi le­wi­to­wa­ły bez­wol­nie prze­wo­dy od­żyw­cze, wsz­cze­py re­ago­wa­ły na eg­zal­ta­cję no­si­cie­la, go­to­we na łącze.

– Tech­no­lo­gia Orb nie jest jed­nak taka zła – po­my­ślał Lip­ski, kła­dąc się tuż przy niej.

Gdy gła­dził jej brą­zo­wą skórę, zbli­ży­ła se­le­dy­no­wą rurę do jego ust, do noz­drzy męż­czy­zny do­cie­rał wtedy słod­ka­wy za­pach sy­ro­pu, gęsty płyn jął kapać, wprost w jego roz­chy­lo­ne wargi, wpły­wał do ust. Sły­szał, że to pa­pa­we­ry­na i inne al­ka­lo­idy, wni­ka­ją­ce w krew. Czuł bło­gość i unie­sie­nie. Dione obej­mo­wa­ła go, kie­ru­jąc do ust ko­lej­ny prze­wód, tym razem zie­lo­ny.

–  Za­pew­ne  ko­de­ina – po­my­ślał –  za­le­wa­ła  mu wargi, po­ły­kał chci­wie. Sub­stan­cja była słod­ka jak miód, pły­nę­ła z wnę­trza no­si­ciel­ki, wy­mie­sza­na z jej pły­na­mi ustro­jo­wy­mi.

– Lubię te  zbli­że­nia z Bo­gin­ką – my­ślał. Prze­wo­dy wiły się jak węże. Przy­kła­dał głowę do jej ob­fi­tej pier­si, chcąc usły­szeć bicie serca. Dione nie od­dy­cha­ła, bo z de­fi­ni­cji nie żyła. Orby po­zy­ski­wa­ły Bo­gin­ki z wiecz­nej zmar­z­li­ny, gdzie od wie­ków tkwi­ły i czy­ni­li z nich broń. Lip­ski sta­rał się  o tym nie my­śleć, brew po­zo­rom ich dziw­ny zwią­zek nie po­wi­nien mieć racji bytu. Lip­ski wy­tę­żył słuch,  nie sły­szał jed­nak  nic poza brzę­cze­niem pły­nów w prze­wo­dach,  serce Dione nie biło, to tylko czy­sta fos­fo­ry­la­cja oksy­da­cyj­na.

– Poza tym to nor­mal­na babka – roz­my­ślał Lip­ski – no  może poza włók­nem wę­glo­wym w ścię­gnach i krwią o kon­sy­sten­cji płyn­nej rtęci.  Je­stem szczę­ścia­rzem,  to ko­bie­ta ide­al­na.

Le­że­li tak, rury wiły się a elik­si­ry ka­pa­ły na ich nagie ciała, ete­rycz­na woń roz­no­si­ła się w po­wie­trzu. Chło­pak chci­wie zli­zy­wał z jej ciała nek­tar, kro­pel­ka po kro­pel­ce. Potem przy­szedł sen, był słod­ki, płyn­ny i parny i rów­nie szyb­ko po­szy­bo­wał w ni­cość. Kul­mi­na­cyj­nie ciała ukoń­czy­ły ry­tu­ał, ze­spo­lo­ne tań­czy­ły w eks­ta­zie unie­sień w nar­ko­tycz­nym tran­sie.

– Czy jej włosy uno­szą się, le­wi­tu­jąc jak węże, czy to tylko haj?  -my­ślał Lip­ski.

– To przez ten de­li­kat­ny za­pach olejków – pomyślał – ni­czym drze­wo pasji: słod­ka­wy, cierp­ki upa­ja­ją­cy za­pach li­za­ków. Prze­wo­dy w końcu zo­sta­ły wchło­nię­te przez ciało Dione, nie po­zo­sta­wia­jąc po sobie śladu.

***

Bie­gnąc, uj­rze­li w wi­zje­rze PIP prze­ra­żo­ną twarz Ian, coś krzy­cza­ła, wszy­scy czte­rej to wi­dzie­li i sły­sze­li trza­ski, za jej ple­ca­mi fru­wa­ły sprzę­ty, po czym trans­mi­sja za­ni­ka­ła.

– Co jest sze­fie – krzyk­nął Szulc do  To­mi­ty

– Orbis? – co się tam u was dzie­je? – wołał To­mi­ta w biegu – bez re­zul­ta­tu, wtem niebo roz­darł świe­tli­sty błysk. Na śnież­nej Gilzę hu­la­ła za­wie­ru­cha, a niebo  stało w ogniu. Po mi­nu­cie do­tar­ła do nich i fala gromu. Bie­gli w czwo­ro­bo­ku a w środ­ku Skrze­lo­wiec w sio­dle.

Wtem usły­sze­li pisk za ple­ca­mi, to one, Bo­gin­ki ru­szy­ły w ich stro­nę, zaraz będą za­bi­jać.

 – Wszyst­kie MZB,  szyk zwar­ty, chro­nić Skrze­low­ca! – krzy­czał To­mi­ta.

Przy­by­ły szyb­ciej niż się im wy­da­wa­ło.  Na­stą­pi­ło kilka ude­rzeń pól kon­wek­cyj­nych, raz za razem. MZB li­pec­kie­go padł na twarz, gnie­cio­ny polem Bo­gin­ki. Ostat­kiem sił pod­niósł się na łok­ciach. Amor­ty­za­to­ry  za­wy­ły, cudem utrzy­mał rów­no­wa­gę, nie gnio­tąc pa­sa­że­ra i znów otrzy­mał po­tęż­ny cios w plecy, drugi i trze­ci. To była Dione, le­wi­to­wa­ła nad nim, gnio­tąc polem kon­wek­cyj­nym. Prze­cią­że­nie, MZB się wy­łą­czył, pan­cerz usztyw­nił się awa­ryj­nie, za­mie­nia­jąc w mo­no­lit, mógł teraz nawet po nim prze­je­chać czołg. Lip­ski pły­wał w mar­twym MZB w „czer­wo­nej wo­dzie” niczym w wiel­kim jaju.  Mógł tylko pa­trzeć, na tle mi­ga­ją­cych kodów, jak ko­le­dzy roz­pacz­li­wie wal­czy­li o życie, wi­dzieć ich wo­ła­nia, jęki i ago­nię.  Bo­gin­ki tań­cząc roz­ci­na­ły na ka­wał­ki MZB ko­le­gów. Ma­szy­ny im­plo­do­wa­ły, jedna za drugą, krwi­ste ka­łu­że czer­wo­nej wody bar­wi­ły świe­ży śnieg, zna­cząc miej­sca ludz­kiej ago­nii. Zmar­z­nię­te płat­ki ude­rza­ły cicho o mar­twe pan­ce­rze, szem­rząc re­qu­iem.

 

***

Lip­ski klę­czał, wszyst­ko wi­ro­wa­ło, wstał i wbił po­now­nie sondę me­dycz­ną, tym razem prze­pi­so­wo w udo.  – Hio­scy­ja­mi­na, atro­pi­na i sko­po­la­mi­na,  od­czy­tał – otrzy­mał na­praw­dę koń­ską dawkę al­ka­lo­idów. Po­wie­trze Ar­te­mis zmie­sza­ło się z ziem­skim. Ka­dłub był, jesz­cze nie­szczel­ny a kie­li­chy kwia­tów go cał­ko­wi­cie przy­kry­ły.

Mi­ja­ły godziny, w których mdlał i się budził w ma­li­gnie,  przy­piął się pasem do fo­te­la, by nie robić sobie wię­cej krzyw­dy. Z go­dzi­ny na go­dzi­nę Orbis po­wo­li za­ra­stał bio­kom­po­zy­tem, kie­li­chy kwiatów, które wcze­śniej po­ra­zi­ły nerwy Lip­skie­go, zo­sta­ły de­fi­ni­tyw­nie wy­da­lo­ne z wnę­trza stat­ku. Ka­bi­na sta­wa­ła się wresz­cie her­me­tycz­na.

– Dru­ko­wa­nie MZB, zaj­mie dwa­dzie­ścia go­dzin – roz­my­ślał Lip­ski. MZB za­si­la­ny ogni­wem deu­te­ro­no­wym, może ge­ne­ro­wać nawet nie­wiel­kie pole ochron­ne, w dro­dze do wieży, nocą mógł­by od­po­czy­wać.

Na­za­jutrz wy­pu­ścił agro­kop­ter. Zma­po­wał teren w pro­mie­niu dwu­stu mil. Wobec braku łącz­no­ści sa­te­li­tar­nej do­kład­na mapa była na wagę złota. Wgra ją w świe­żo wy­dru­ko­wa­ny MZB.

Na­za­jutrz Lipski wy­szedł pierw­szy raz poza Or­bi­sa. Sta­nął nad brze­giem sol­nicz­ki – wiel­kie słone je­zio­ro cią­gnę­ło się po sam ho­ry­zont,  brzeg po­ra­sta­ły wiel­kie, tycz­ko­wa­te, bez­list­ne twory, peł­nią­ce tu funk­cje drzew. Ster­cza­ły ni­czym wy­so­kie, białe an­te­ny, na tle la­zu­ro­we­go nieba. Woda w je­zie­rze nie­wie­le róż­ni­ła się ko­lo­ry­stycz­nie od nieba. Pod lu­strem kłę­bi­ła się nie­skoń­czo­na ilość wę­żo­wa­tych kształ­tów. Na brze­gu za­le­ga­ły zaś, ogrom­ne hałdy soli. Wi­dział kie­dyś Morze Mar­twe na Ziemi, ale to tutaj to była praw­dzi­wa, żywa sol­nicz­ka.

Z dala od brze­gu widać było do­stoj­ne kształ­ty pa­ty­ko­wa­tych zwie­rząt. Wy­so­kich na wiele me­trów niczym ży­ra­fy – a wła­ści­wie żywe ży­ra­fie szkie­le­ty, skła­da­ją­ce się jakby z krę­go­słu­pów stą­pa­ją­cych na sze­ściu, tycz­ko­wa­tych no­gach.  Na dłu­gich, cien­kich szy­jach, no­si­ły cien­kie, pen­se­to­wa­te łby. Wy­łu­ski­wa­ły nimi ni­cie­nie z toni sol­nicz­ki, tra­fia­ły do wą­skich, ru­ro­wa­tych be­be­chów. Ich ape­tyt był nie­zrów­na­ny. Rów­nie ob­fi­cie pa­sku­dzi­ły, za­si­la­jąc je­zio­ro od­cho­da­mi.

Na tle za­chod­nie­go ho­ry­zon­tu gó­ro­wa­ła wieża. Wy­glą­da­ła rze­czy­wi­ście jak ko­piec ter­mi­tów. Wresz­cie wze­szło  słoń­ce, a za sześć go­dzin na ho­ry­zont wzej­dzie – ga­zo­wy ol­brzym, wiel­ko­ści Urana i wy­peł­ni oto­cze­nie swą nie­ziem­ską po­świa­tą. Wszyst­ko sta­nie się wtedy pra­wie fio­le­to­we. Ska­li­sta Ar­te­mis ma roz­miar dwóch trze­cich śred­ni­cy Ziemi, a że krąży bar­dzo bli­sko gwiaz­dy ma­cie­rzy­stej, znaj­du­je się w ekos­fe­rze czer­wo­ne­go karła  o masie 45% masy Słoń­ca i o po­ło­wę mniej­szym pro­mie­niu. Dzień trwa tu 1,4 ziem­skie­go dnia, na­chy­le­nie zaś płasz­czy­zny Ar­te­mis wzglę­dem or­bi­ty jest nie­mal ze­ro­we, nie wy­stę­pu­ją tu zatem pory roku.

Lip­skie­go prze­ra­żał cał­ko­wi­ty brak łącz­no­ści z ekipą Mar­wi­na. Zo­sta­wił ich na „Wiel­kiej pły­cie”. Ska­ka­li z Or­bi­sa, ży­cząc po­wo­dze­nia. Od­la­tu­jąc pa­trzył jak sześć MZB  czła­pa­ło dum­nie po pły­cie, ku przy­czół­ko­wi. Po kwa­dran­sie jego Orbis runął w dół, ku sło­ne­mu je­zio­ru.

Od­bior­nik mil­czał. Re­je­stro­wał na­to­miast sze­reg mi­kro­fal od­bi­tych od stra­tos­fe­ry a po­cho­dzą­cych wła­śnie z wieży. Wie­dział, że gdy tylko bę­dzie gotów, musi wy­ru­szać.

Po­sta­no­wił po­dró­żo­wać w MZB w try­bie mo­bil­nym, miał de­fi­cy­ty „czer­wo­nej wody”,  syn­te­za bio­prze­wod­ni­ka szła na Ar­te­mis opor­nie.

Szedł wzdłuż je­zio­ra, mi­ja­jąc ogrom­ne bryły soli. Za sobą zo­sta­wił re­ge­ne­ru­ją­ce­go się Or­bi­sa. W duchu nie wie­rzył, że go jesz­cze zo­ba­czy.  Droga do wieży zwa­nej:  „Wieżą Bęb­ni­stów”, nie była zbyt trud­na. O zmierz­chu po­sta­no­wił jed­nak prze­no­co­wać. Per­spek­ty­wa spa­nia w cia­snej ka­bi­nie MZB nie na­pa­wa­ła opty­mi­zmem. Na szczę­ście tem­pe­ra­tu­ra oto­cze­nia był zno­śna. Można było użyć ogni­wa deu­te­ro­no­we­go, by wy­ge­ne­ro­wać nie­wiel­ki pa­ra­sol pola. Wy­brał miej­sce koło fallicznego po­sa­gu w cie­niu wzgó­rza. Posąg był na­praw­dę ma­je­sta­tycz­ny, gó­ro­wał nad bia­ły­mi tycz­ka­mi. Stąd nie­da­le­ko było już do wieży. Ma­te­riał z pa­ty­ko­wa­tych drzew wy­bit­nie się nada­wał do pa­le­nia. Wszę­dzie roz­brzmie­wał sko­wyt nie­zli­czo­nych, ma­łych, zwie­rząt, zbli­żo­nych wy­glą­dem do pa­ty­ko­wa­tych ko­lo­sów. Jak tamte, zło­żo­ne były z cien­kich seg­men­tów, ni­czym ziem­skie pa­ty­cza­ki. W powietrzu latały owady, tro­chę przy­po­mi­na­ją­ce ważki. Słoń­ce da­wa­no za­szło i nawet ga­zo­wy ol­brzym już cho­wał się za ho­ry­zont. Raz po raz, gdzieś po­śród ster­czą­cych, wszechobecne, bia­łych ba­dy­li, od­zy­wał się prze­cią­gły sko­wyt lub po­ry­ki­wa­nie.

Gdy za­pło­nął ogień, po­czuł się raź­niej. Sie­dział na skale i pod­sy­cał pło­mień gru­bym kijem. Lip­ski my­ślał o ko­le­gach o eki­pie Ma­rvi­na. Ten brak łącz­no­ści nie za­po­wia­dał nic do­bre­go. Nie wiedząc, kiedy za­snął.

Sen przy­niósł jak zwy­kle wspo­mnie­nie z Glize, od roku nic mu się in­ne­go nie śniło. Cu­dow­nie oca­lo­ny, czuł w sercu ból – nikt nie wie­dział, co się wtedy stało. Ten mo­ment, gdy Bo­gin­ki wi­sia­ły nad unie­ru­cho­mio­nym MZB, tań­cząc w po­dmu­chach wia­tru, nad tru­chła­mi ko­le­gów.  Miał wtedy świa­do­mość klę­ski, wiedział, że nie wy­trzy­ma ko­lej­ne­go ataku i nie ura­tu­je Skrze­low­ca w sio­dle. Wręgi MZB w końcu pękną. Dione była jak w amoku nie do­cie­ra­ło do niej nic. Gnio­tła MZB Lip­skie­go, polem kon­wek­cyj­nym. Po­zo­sta­łe Bo­gin­ki le­wi­to­wa­ły, przy­glą­da­jąc się zwar­ciu nie­daw­nych ko­chan­ków. W tej jed­nej, ulot­nej chwi­li po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać. Ze­rwał prze­wo­dy i maskę chro­nią­cą prze­łyk, za­chły­stu­jąc  się bioprze­wod­nie­kiem. Czuł jak żrący płyn za­le­wa mu oczy i usta, a pie­ką­cy ból pa­ra­li­żu­je zmy­sły. Dał jed­nak radę, kop­nia­kiem od­pa­lił właz MZB. Na­stą­pi­ła de­kom­pre­sja, czer­wo­ny płyn buch­nął ni­czym gej­zer w twarz Bo­gin­ki, ośle­pia­jąc jej zmy­sły. Ująw­szy mio­tacz Bojla wy­pa­lił w jej stro­nę. Na Ziemi byłaby to tylko wąska smuga kie­run­ko­wa. Gęsta at­mos­fe­ra pla­ne­ty spra­wi­ła, że kro­ple ener­gii wy­strza­łu zmie­ni­ły się w chmu­rę, któ­rej dro­bin­ki sy­cząc, wi­ro­wa­ły wokół wła­snej osi, by po chwi­li z im­pe­tem wy­strze­lić. Dro­bin­ki roz­pru­ły po­li­czek Dione, drugi strzał ugo­dził si­li­ka­to­we zwoje po­ni­żej jej pier­si. Trze­cie­go strza­łu nie było.  De­kom­pre­sja spra­wi­ła, że mio­tacz wy­padł Lip­skie­mu z ręki a on sam roz­płasz­czył się na pan­ce­rzu swego MZB, ni­czym flą­dra. Mdle­jąc w ka­łu­ży „czer­wo­nej wody”, do­strzegł jesz­cze jak wiot­cze­ją­ca Dione, ni­czym liść na wie­trze, opa­da­ła na za­ni­ka­ją­cym polu kon­wek­cyj­nym, wprost w ra­mio­na daw­ne­go ko­chan­ka. Kątem oka do­strzegł wtedy dziw­ny ruch nad ho­ry­zon­tem, na za­cho­dzie nie­mal po­ciem­nia­ło, ogrom­na chmu­ra spo­wi­ła ośnie­żo­ną do­li­nę. To po­ste­ru­nek w Nihle od­pa­lił za­bój­czą chmarę dro­nów.

Lip­ski obu­dził się w ciem­no­ści. Niebo lśni­ło dia­men­ta­mi gwiazd. Poza bańką pola roz­brzmie­wa­ły gdzieś po­ry­ki­wa­nia fauny Ar­te­mis. Ogień przy­ga­sał, wy­szu­kał w kie­sze­ni resz­tę racji żyw­no­ścio­wej, tem­pe­ra­tu­ra spa­dła, okrył się ple­dem.

Nagle coś uj­rzał, kątem oka i zdę­biał, po­de­rwaw­szy się na równe nogi. Obok niego stała ko­bie­ta – no pra­wie, wy­jąt­ko­wo mocne wy­skle­pio­ne czoło, oczy osa­dzo­ne zbyt wy­so­ko – nie była czło­wie­kiem.

Krwi­ście czer­wo­ne źre­ni­ce świ­dro­wa­ły go na­mięt­nie. Ubra­na na biało, de­li­kat­na i ulot­na. Kru­czo­czar­ne loki spły­wa­ły jej wz­dłuż ple­ców. Uwagę przy­ku­wał jesz­cze jeden szcze­gół: spośród fałd tu­ni­ki ster­czał jej bar­dzo wy­dat­ny brzuch, była w zaawansowanej ciąży.

– Kim je­steś? – za­wo­łał wy­stra­szo­ny Lip­ski.

– Je­stem Omi z rodu Path, od­par­ła ko­bie­ta, z lekka się uśmie­cha­jąc. 

Spo­tka­nie było rów­nie gwał­tow­ne co bez­sen­sow­ne,  ale to Lip­ski był tu go­ściem.  

– Czy mogę usiąść?  – Omi  spy­ta­ła w mowie „inter”, wska­zu­jąc skałę przy ogni­sku. Lip­ski ski­nął głową.  

– Czy wiesz – wy­du­kał Lip­ski… czy mo­żesz mi po­wie­dzieć?

– Uprze­dzę twoje py­ta­nia. Do­brze?  – rze­kła Omi – świ­dru­jąc męż­czy­znę krwi­sty­mi źre­ni­ca­mi. – Twoi przy­ja­cie­le nie żyją – rze­kła –  zgła­dził ich nasz wspól­ny wróg.

– Jed­nym sło­wem zo­sta­li­śmy oboje zdra­dze­ni.

Lip­ski roz­dzia­wił usta, chciał coś wy­ją­kać, lecz ko­bie­ta prze­rwa­ła mu.

– Uprze­dzę ko­lej­ne – cią­gnę­ła Omi. –  Bark  moż­li­wo­ści kon­tak­tu, je­ste­śmy od­cię­ci.

Lip­ski stał jak za­mu­ro­wa­ny. Ko­bie­ta zda­wa­ła się czy­tać mu w my­ślach.

– Tak umrzesz  – oświad­czy­ła – mnie nie można zabić, ale cie­bie tak, zgi­niesz, jak twoi pan­cer­ni ko­le­dzy. Chyba że…

– Wi­dzisz,  je­ste­śmy tu oboje uwię­zie­ni. Tak jak ty pew­nie nie chcesz umierać, tak ja nie mam za­mia­ru eg­zy­sto­wać tu wiecz­nie. Za­wrzyj­my więc układ. Co ty na to Czło­wie­ku?

Omi uśmiech­nę­ła się, od­rzu­ca­jąc włosy do tyłu. Spoj­rza­ła w niebo, Tyle gwiazd – szep­nę­ła – czy wiesz, że nasze ma­cie­rzy­ste świa­ty, leżą w tym samym ra­mie­niu ga­lak­ty­ki? –  Wbrew po­zo­rom, nie róż­ni­my się od sie­bie, aż tak wiele. Dzie­lą nas tylko eony lat. Pod­wi­nę­ła nogi pod brodę. Daj mi koc, od lat  nie czu­łam ta­kie­go chło­du.  

Lip­ski cicho przy­siadł na prze­ciw­le­głej skale. Spoj­rzał w oczy Omi i spy­tał. – Mó­wi­łaś coś o ukła­dzie, pani?

– A tak – ziew­nę­ła Omi – Po­mo­żesz tam­tym w wieży ode­grać ich utwór –  to mu da czas – do­tknę­ła brzu­cha – ener­gia moich przod­ków z wnę­trza pla­ne­ty za­si­li duszę na­ro­dzo­ne­go. – Gwa­ran­tu­ję, że roz­pra­wi się  z na­szym wspól­nym wro­giem w mgnie­niu oka. Tylko nie nawal Lip­ski.

***

Ma­rvin na­zy­wał ich Mo­dlisz­ka­mi. Rze­czy­wi­ście byli  wątli i pa­ty­ko­wa­ci i nie od­bie­ga­li wy­glą­dem od resz­ty tu­tej­szej fauny. Małe oczy na słup­kach i nie­wiel­kie trąbki, z których roz­brzmie­wa­ła mowa inter. Słowa wy­po­wia­da­li z nie­sa­mo­wi­tą dyk­cją. Stą­pa­li na czte­rech krót­kich, pa­ję­czych nóż­kach. Dłu­gie wie­lo­prze­gu­bo­we ręce, zakoń­czo­ne czte­re­ma ru­chli­wy­mi pal­ca­mi.

Ka­pel­mistrz za­pro­wa­dził Lip­skie­go do wiel­kiej Sali. We wieży na bal­ko­nach roz­lo­ko­wa­ły się nie­zli­czo­ne rze­sze pa­ty­ko­wa­tych Bęb­ni­stów, każda z „mo­dli­szek”  po­sia­da­ła iden­tycz­ny ze­staw bęb­nów. Czte­ry palce za­koń­czo­ne ko­pyt­ka­mi, spo­czy­wa­ły już  na mem­bra­nach in­stru­men­tów, jed­nak nie bęb­ni­li.  

– Dla­cze­go nie grają? –  spy­tał Lip­ski Ka­pel­mi­strza.  

 – Wi­dzisz, oni tylko grają we śnie – od­parł tam­ten – Tę pieśń można tylko tak grać. Moim zaś za­da­niem, jest roz­py­lić tu substancję nasenną. Jej źró­dło, zdaje się, już po­zna­łeś.

 – Na od­chod­ne po­wiem ci czło­wie­ku, bo chyba się już nie zo­ba­czy­my – od­parł Ka­pel­mistrz – że nic w tym świe­cie nie jest tym, czym było pier­wot­nie. Za­pro­gra­mo­wa­no nas, by tylko w cza­sie snu, wy­zwa­lać za­ko­do­wa­ne w ge­nach, po­kła­dy na­szych umie­jęt­no­ści. Nasze rytmy ukła­da­ją w się mi­ster­nie utka­ne drga­nia. To prze­ka­zy kie­run­ko­we, opar­te na fa­lach ener­gii z wnę­trza pla­ne­ty. Nawet węże z je­zio­ra nie po­cho­dzą z tego świa­ta. Ich rola to wzmoc­nić naszą me­lo­dię  Ta pla­ne­ta to „wy­lę­gar­nia bogów” – po­wie­dział Kapelmistrz, zatrzaskując za Lip­skim wrota.

Kon­cert się roz­po­czął. Naj­pierw ni­czym kro­ple desz­czu dzwo­nią­ce o szyby, potem jak po­ry­wi­sta burza, sprawił, że wieża za­czę­ła trząść się w po­sa­dach.

Lip­ski sta­nął przy bra­mie, wy­peł­nił ko­mo­rę „czer­wo­ną wodą”. Nad dzie­dziń­cem za­wisł wrze­cio­no­wa­ty sta­tek wroga. Zaraz ujrzy tego, kto zabił jego przy­ja­ciół tu i na Glize. Ujrzy ob­li­cze wroga, który prze­pro­gra­mo­wał Bo­gin­ki i skie­ro­wał uko­cha­ną Dione prze­ciw niemu.

Nie miał złu­dzeń, zi­ści­ło się to, co w duszy po­dej­rze­wał, po otwar­tym tra­pie zje­chał Orb.

Lip­ski na­le­żał do nie­licz­nych ludzi, któ­rzy wi­dzie­li Orbów na żywo.  Dy­na­micz­nie zmien­no­kształt­ne,  świe­tli­ste bańki. Wszy­scy byli tak samo nie­sta­bil­ni.  Wy­glą­da­li, jakby  chcie­li się oblec w re­gu­lar­ny kształt, ale fi­nal­nie wciąż re­se­to­wa­li, tkwiąc w usta­wicz­nej me­ta­mor­fo­zie. Su­nę­li tuż nad zie­mią w ka­łu­ży lep­kie­go śluzu.  

– Od­stąp czło­wie­ku!- zwo­łał Orb w mowie inter  –  a po­zwo­lę ci żyć.

– Nie po­two­rze! – za­wo­łał Lip­ski – To wszyst­ko skoń­czy się tu i teraz.  

– Jak wo­lisz – rzekł Orb.

Dziób stat­ku uniósł się i z ciem­nej ko­mo­ry wy­le­cia­ła sza­rań­cza. Pa­ją­ko­wa­te, skrzy­dla­te drony – śmier­tel­na broń. Na­mięt­nie sztur­mo­wa­ły bańkę pola si­ło­we­go MZB Lip­skie­go. Znał do­brze tę broń, nie miała sobie rów­nych, więc nawet się nie bro­nił. Prze­kie­ro­wał tylko siłę ogni­wa na pan­cerz. Orb na­si­lił atak, Lip­skie­mu  po­ciem­nia­ło w oczach.

– Wszyst­ko stracone – po­my­ślał. Wy­cią­gnął ręce przed sie­bie, roz­cza­pie­rzył palce. Roz­pę­dzo­na sza­rań­cza ude­rza­ła już o pan­cerz, stra­cił osło­ny, przy­kląkł na  ko­la­no.

 – Zaraz się skoń­czy – szep­nął.

 Wtem mu­zy­ka bęb­ni­stów uci­chła.  Orb i sza­rań­cza znik­nę­ły, drzwi za jego ple­ca­mi otwo­rzy­ły się z trza­skiem.

***

Nic ta­kie­go się nie stało – rze­kła Omi.

– Nie gadaj, dresz­czyk emo­cji był i te trupy – od­parł Al.  

– No do­brze pokaż tę książ­kę -do­dał – no daj! O moja droga, nigdy nie po­dej­rze­wa­łem cię o sen­ty­men­ty – skwi­to­wał Al –  i ta fio­le­to­wa  za­kład­ka.

– Daj mi spo­kój bu­fo­nie. Już wolę, wy­rzu­ty ko­ro­nal­ne od cie­bie. – Wy­sy­cza­ła  zi­ry­to­wa­na Omi, za­trza­sku­jąc z im­pe­tem okład­ki.

***

Pro­mie­nie słoń­ca omia­ta­ły wyłom, prze­ni­ka­jąc po­przez zie­lo­ne li­sto­wie, gła­ska­ły skórę dziew­czy­ny.

 – Czy to sen, czy jawa ?  spy­tał chło­pak?

–  To i to – od­par­ła Dione.

Cień kota na ja­snej ścia­nie bu­dyn­ku wskazuje drogę do jego drzwi. Bie­rze ją za ręce i cią­gnie, bie­gną. Let­nie, upal­ne po­po­łu­dnie wlewa się do chłod­nej izby. Pa­trzą sobie w oczy i śmie­ją się, my­śląc – Trwaj chwi­lo, trwaj!. 

Koniec

Komentarze

.

niepotrzebna kropka w tytule

 

musimy pilnie przekazać pacjenta za linie demarkacyjną

musimy pilnie przekazać pacjenta za linię demarkacyjną – literówka

 

Najlepiej położył by się i umarł.

Najlepiej położyłby się i umarł. – ort

 

Dwie namiętności toczyły niemą walkę [,] a ofiarą był on sam.

Lipski pamiętał dobrzechwilę,

Lipski pamiętał dobrze chwilę,

 

przez ramie łyżwami. –

literówka

 

Przewody finalnie wchłoniły się w ciało Dione, nie pozostawiając śladu na ciele.

czy nie lepiej:

Przewody w końcu zostały wchłonięte przez ciało Dione, nie pozostawiając po sobie śladu.

 

Ogólnie wymaga poprawek, bo brakuje dużo przecinków w oczywistych miejscach, niepoprawnie są zapisane myśli bohaterów. Zapis dialogów nie zawsze według reguł. Oraz nadużywasz słowa finalnie, które raczej nie pasuje w tekście. Powinno być: w końcu.

Co do treści:

Bardzo dużo się dzieje, akcja goni akcję – i to na plus, skoro mamy krwawe walki na obcych planetach. Ale z tego powodu, że niczego nie wyjaśniasz, miałam wrażenie chaosu i splątania nazw, postaci, miejsc, zwłaszcza na początku. Naprawdę trudno zorientować się, co się dzieje. Jeśli byś dał czytelnikowi czas na zapoznanie się z bohaterami – chyba opowiadanie nic by nie straciło :)

Najbardziej podobała mi się miłosna relacja z Dione. Fajnie napisane!

Pozdrawiam!

 

 

 

 

 

Bardzo dziękuję za uwagi. To co doraźnie zaznaczyłaś, naniosłem. Interpunkcja to moja pięta achillesowa. Niby już rozumiem zasady, a tak wciąż popełniam śmieszne błędy.

Co do splątania, tematem był sen (obłędnia). Są tu zatem 3 jego fazy pochodne: sen jako taki, trans narkotyczny, omdlenia. Akcja toczy się w różnych czasach. Jest powiedziane ale odbiorca, może rzeczywiście uznać że to jeden ciąg, a tak nie jest. Akcja to głownie w 3 miejsca : Ziemia, Glize i Artemis. Odbiorca miał siłą rzeczy , zatracić orientację jak we śnie. Chciałem by akcja – jak zauważyłaś słusznie żywiołowa, przechodziła w jedną scenę w drugą był mieszanką wspomnień, pragnień ,haju, snów i realu. 

Pozdrawiam!

Czy zatytułowanie części: Ziemia, Glize, Artemis – nie byłoby dobrym pomysłem? Uporządkowałoby tekst, nie gubiąc zagubienia i przechodzenia sceny jedna w drugą?

W sumie dla czytelnika prócz Ziemi i tak jest wszystko mocno tajemnicze :)

– Ja pierdole! krzyczy Szulc – spójrzcie na niebo!

Niekompletny zapis dialogu.

 

– Nie chciałem!  – krzyczał – Lipski  – wybacz mi Dione! Ona leżała na ziemi a jej ciało ogarniał płomień rozpadu. Łeb mu pulsował, jakby otrzymał cios młotem. Smród palonego tworzywa, zadymiony cały korytarz, dźwięk syreny, ciemność przerywana błyskami światła alarmowego. Bodźce tańczyły i wdzierały się mu do głowy, ostrymi jak nóż zgrzytami.

– Śpię czy pełznę – zastanawiał się i jak  pijany brnął dalej, czuł jak członki, całe ciało odmawiały posłuszeństwa. Najlepiej położyłby się i umarł. Coś go jednak pchało w przód, jakieś chore fatum. Starał się uczepić czegoś materialnego i dosłownie i w przenośni, by odzyskać kontakt z rzeczywistością. Potworny ból mieszał myśli i paraliżował ruchy. Ten drugi żywioł zaś, próbował go ujarzmić, obca siła kazała mu leżeć, nie ruszać się wbić się w kąt. Czuł dziwny, paraliżujący strach, nie było to normalne. Dwie namiętności toczyły niemą walkę, a ofiarą był on sam. Czuł się jak pijak na głodzie. Spazmy ciskały ciałem. W fazach błysków widział jeszcze coś – skórzaste kielichy o ogromnych płatkach, niektóre zwisały, inne wyrwane leżały na pokładzie, oblepiały rozrzucone sprzęty. W pulsującym światle wyglądały niczym jasnoczerwone, krwawe ochłapy mięsa. Wciąż wpadały do środka z cichym mlaskiem. Wroga, atmosfera Artemis wnikała się do rozhermetyzowanego wnętrza, jak lis do kurnika, dziwne, niesprawdzone powietrze mieszało myśli, sprawiało że serce trzepotało jak motyl na szpilce. Lipski pełzł na czworakach, przeklinał, wył z bólu i w bezsilności.

 – Odpuść, wbij się w kąt – podpowiadał głos w głowie, jesteś przecież tylko odpadem, zwiń się w embrion, wokół krążą potwory, tylko patrzeć jak poczujesz śmiertelny odór ich gardzieli, ciasny kąt jest dobry, dziura gwarantuje przetrwanie, uciekaj Lipski!

– Skąd ten strach, – myślał –  nienaturalny napad lęku – Skąd pochodził? Od tych kwiatów? – nigdy niczego takiego nie doświadczył. Nawet wtedy na  Glize, przede wszystkim tam… 

Nagle poczuł, że pokład mętnieje, chwycił się wystającej drabinki, serce mu waliło.  – Nie! tylko nie to!  – pomyślał i znów tracił  przytomność.  

Nie możesz zapisywać dialogu/monologu i myśli w ten sam sposób, bo wtedy już nic nie wiadomo, kto co mówi. Popatrz również na pierwszy akapit, tam przydałoby się podzielić duży blok na zdania i jako didaskalia zostawić jedynie to, co opisuje wypowiedź.

 

– nicienie -rzekł Biorg  – całe jezioro nicieni.

Błędny zapis dialogu. Tu masz poradniki. https://www.fantastyka.pl/loza/14

tekst ma masę błędów i warto by go wrzucić na betę.

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

Nie ma obrazu ani hasła? Aha, okej, dałeś hasło w tekst, sprytne, fajny pomysł. :) Tylko czemu obrazu już nie?

 

Początek skojarzył mi się z „Wszystkimi opowieściami kosmikomicznymi”. :) Nie patyczkujesz się, od razu wrzucasz nas do świata absurdu. Widzę, że dalej po prostu oniryzm pełną parą. Podoba mi się styl, taki namacalny. Czuję, że będzie to niesamowita historia.

 

Cisza, rozkazał Tomita – Siedem mil do Nihle – ruszamy .

Cisza – rozkazał Tomita. – Siedem mil do Nihle – ruszamy .

 

 

Boginki wciąż wisiały nad lotniskiem, wlepiając w nich gały.

Te gały tu nie pasują…

 

Mamy Skrzelowca, macie zadanie więc w drogę

Mamy Skrzelowca, macie zadanie, więc w drogę

 

O rany, dalej sporo błędów, aż dziwne po tak ładnym początku. Może to pośpiech. Warto jeszcze raz na spokojnie poczytać, bo brakuje myślników, kropek, przecinków, wielkich liter. Nawet nie jestem w stanie wymienić wszystkich błędów, na początku zaczęłam, bo myślałam, że to będą pojedyncze literówki, ale im dalej, tym od tego gęściej.

 

Momentami ciężkawe opisy. Kurczę, a byłam tak pozytywnie nastawiona po tym początku… Tworzysz sporo zdań opartych na przenośniach, ale one często nijak nie pasują, wręcz niszczą atmosferę, np. tu:

 

Wroga, atmosfera Artemis wnikała się do rozhermetyzowanego wnętrza, jak lis do kurnika, dziwne

Mamy kosmos, a tu nagle lis i kurnik.

 

wisząca lamka

lampka

 

Po tym długim akapicie opowiadanie mnie zmęczyło. Naprawdę. A bardzo lubię czytać absurdalne historie.

 

Przez błędy też się rozpraszam, zobacz tutaj, pięć drobnych omyłek, a tak rażą w oczy:

– nicienie -rzekł Biorg – całe jezioro nicieni.

– Nicienie – rzekł Biorg. – Całe jezioro nicieni.

 

Wiem, że może to pośpiech odnośnie wrzucania na ostatnią chwilę, ale takie literówki można poprawiać na bieżąco, to nie jest dopisywanie historii. Tekst jest niechlujny, a to zniechęca. Nie wymieniam oczywiście wszystkich błędów, bo są co chwilę.

 

Dalej czytałam taka rozproszona tymi błędami i w sumie historią, która mi się słabo kleiła, że chciałam już tylko dobrnąć do końca. Mam nadzieję, że przysiądziesz i poprawisz, powodzenia, bo potencjał jest. :)

 

Pozdrawiam,

Ananke

Hej,

 

na pewno jest problem z przecinkami. Przepuszczaj tekst chociażby przed darmowe programy, jak LanguageTool, to wyłapiesz przynajmniej część takich błędów.

 

Poczytaj też o zapisach dialogów → tutaj ← bo jest duży chaos.

 

Hmm, niestety w pewnym momencie odpadłam i nie udało mi się poznać zakończenia historii, bo nagromadzenie błędów wybija z rytmu i zniechęca do dalszej lektury. Na przyszłość warto skorzystać z bety, co pomoże wygładzić technicznie tekst :)

 

 Od ostatniego komentarza minęło prawie dwa tygodnie a ty nie poprawiłeś większości błędów, szkoda. 

 

Betomat

 

Wrzuć tam swoje opko i sam wyłap większość błędów, nie czekaj, aż inni to zrobią. Warto poprawić, bo nadal jest sporo niedoskonałości np:

 

 kropki w dziwnych miejscach:

Na długich, cienkich szyjach. nosiły cienkie, pensetowate łby.

 

albo to:

– nicienie -rzekł Biorg  – całe jezioro nicieni.

 

tu przydałaby się na początku duża litera, zaraz potem spacja, brakuje też kropki po Biorg i kolejnej dużej litery a wszystko w tak krótkim fragmencie.

 

Jeśli chodzi o treść to na plus:

pomysł fajny: wprowadzić trochę emocji żeby móc się odrodzić. Emocji faktycznie było sporo i dużo się działo

na minus: albo ja jestem za głupia, albo pomieszałeś za bardzo, ale w pewnym momencie już nie wiedziałam, kto co robi i na jakiej planecie. 

 

Już jestem. Przepraszam sprawy rodzinne. 

Zgodnie z sugestią skorzystałem z languagetool -wykupiłem sobie abonament na rok. Nie sądziłem, że są takie narzędzia. A do tego ta sztuczna inteligencja :) Przepuściłem mój tekst przez tę wirówkę. Wkleiłem poprawiony tekst. 

Bardzo dziękuje za sugestie. Dużą część z nich uwzględniłem w tekście. 

Nowa Fantastyka