
Vladimir Kush „African Sonata” + dyskoteka dla jeżołaków
Shanti, BarbarianCataphract i CM - dziękuję za betę!
Vladimir Kush „African Sonata” + dyskoteka dla jeżołaków
Shanti, BarbarianCataphract i CM - dziękuję za betę!
Kiedy Afryka kładzie się do snu, nad sawannami unoszą się mgły wspomnień i wiry marzeń. Rzeki burzą się w gniewie, a skały pękają, rozsiewając pył, który osiada na suchej ziemi. Trawy głaskane przez wiatr prężą się, złaknione jego dotyku, a krzewy drżą od niemal intymnej przyjemności.
Powierzchnia jeziora Natron, jeszcze chwilę temu milcząca, teraz kotłuje się jak ocean w czasie sztormu, a z krwistych odmętów coś się wynurza. Na pierwszy rzut oka obiekty wyglądają jak skały, potem jak instrumenty muzyczne, a jeszcze później jak zwierzęta. W końcu wyraźnie widać, że jest to wszystko naraz – bowiem z wody wyłaniają się antylopy z harfami wśród poroża, zebry z klawiszami fortepianu w miejscach pasków, słonie mające puzony zamiast trąb i flamingi bez nóg, za to z trójkątami. Wszystkie te dziwne istoty są z kamienia.
Rozlega się huk, gdy ów kamień rozlatuje się w drobny mak, który opada do wód jeziora. Zwierzęta nabierają barw. Wychodzą na brzeg i otrzepują się z resztek skały. Stadnie oblegają każdą wolną przestrzeń przy Natron. Jest ich całe mrowie. Kiedy ostatnia akordeonowa perlica kończy czyszczenie piór, rozbrzmiewają pierwsze tony melodii.
Gdyby ktoś ją usłyszał, z początku brzmiałaby dla niego jak zwyczajna kakofonia – w końcu różnorakie instrumenty w tym samym momencie zaczęły wydawać niepasujące do siebie dźwięki. Kiedy jednak minąłby pierwszy szok, to przy głębszym wsłuchaniu się można by było odnaleźć w tym wszystkim regułę. Różnorodne hałasy powoli, systematycznie zaczęłyby się zlewać w jeden ton i wtedy słuchacz zrozumiałby, że tak właśnie bije serce Afryki i że te wszystkie zwierzęta i instrumenty współgrają ze sobą i stanowią doskonałą harmonię.
Kiedy Afryka kładzie się do snu, budzi się jej siostra bliźniaczka, tak samo nieuchwytna, ale starzejąca się o wiele wolniej i pamiętająca o wiele więcej. Bliźniaczka, która nie chce być dotykana i zmieniana.
Melodia wygrywana przez istoty, które nie przesypiają żadnej nocy, a przesypiają każdy dzień, zaczyna rozbrzmiewać gniewem. Jest coraz głośniejsza, a w końcu zamienia się w jeden przeraźliwy, pełen bólu ryk. Potem ryk cichnie, jakby zaczęło być jasne, że złość nic nie da i że tak naprawdę już nic nie można zrobić.
Ostatnie tony milkną, a zwierzęta wchodzą do jeziora, gdzie na powrót kamienieją.
Słychać już tylko bębny.
***
Leparakuo mruży oczy, patrząc na horyzont. Wszystko jest takie jak zwykle – ciche i zdające się odpoczywać, wygrzewając w słońcu. A jednak chłopiec nie potrafi pozbyć się wrażenia, że coś się zmieniło. A może jedynie w nim się coś zmieniło? Może to tylko lęk przed emorata. Obrzezanie czekało każdego młodego Masaja. Nie można wtedy okazać bólu. To naturalne, że się tego boi. Choć w głębi duszy czuje, że nie chodzi o to.
Tak naprawdę chodzi o to, że na jego biodrze pojawiły się cztery czarne kołki.
Zbliża się pora powrotu do wioski, więc Leparakuo zagania cielęta na południe. Próbuje po prostu wędrować, być częścią świata, ale myśli wciąż uporczywie wracają do kołków, które starannie zasłonił kangą.
Z nikim o tym nie rozmawiał. Nie chciał. Zastanawia się, czy ci, którym wyrastały dziwaczne przedmioty w różnych miejscach ciała, czuli się tak samo, jak on teraz. Matka mawia, że to części instrumentów wytwarzających muzykę białych ludzi, i że wszystko się zaczęło, kiedy był jeszcze bardzo mały. Z początku przypadłość dotykała pojedyncze osoby, z biegiem czasu ich jednak przybywało.
Gdy Leparakuo dociera do wioski, widzi jakieś poruszenie. Przy głównej ścieżce zgromadziło się wiele osób, słychać stamtąd liczne rozmowy. Chłopiec zagania bydło do zagrody i idzie w stronę rozgadanego tłumu. Podchodzi i próbuje dojrzeć powód zamieszania, ale bezskutecznie. W końcu udaje mu się przepchnąć przez podnieconą grupę Masajek i Masajów. Przystaje, onieśmielony.
Przed nim stoją wojownicy. Widzi ich po raz pierwszy, muszą pochodzić z daleka. Są wyżsi od mieszkańców wioski, a także nie tak chudzi. Ciemna skóra lśni, kryjąc potężne mięśnie, czerwone kangi owijają się wokół mocnych ud i wydatnych pośladków. Klatki piersiowe przyozdabiają różnobarwne koraliki, wśród których najwięcej jest tych z kości słoniowej. Twarze pokryte są białymi malowidłami, wyraźnie w nich odznaczają się oczy – pełne dzikości i pewnej arogancji. Obok stoi bydło, ale tak zdrowych i ładnych sztuk Leparakuo dawno nie widział.
Zamiera, gdy dostrzega, że jeden z wojowników ma struny jakiegoś instrumentu na szyi, a drugi dziury w nodze, układem przypominające te we fletach. Tuż obok siebie, zauważa Nalomutę. Masajka wpatruje się w przybyszów z lekko otwartymi ustami. Jej głowa lśni w słońcu, a Leparakuo kolejny raz nie może oderwać od niej wzroku, bo jest to chyba najbardziej okrągła rzecz, jaką widział, najdoskonalsza i być może właśnie ona jest centrum świata. Jest punktem, do którego odnoszą się wszelkie inne punkty i krążą wokół niego. Gdyby Leparakuo był malarzem, malowałby wyłącznie głowę Nalomuty. Zafascynowany, nie zwraca uwagi na otaczających go ludzi, ale w końcu niechętnie wraca do rzeczywistości, zupełnie tak samo, jak dziecko niechętnie opuszcza macicę matki.
– Co się dzieje? – pyta, wbijając wzrok w ziemię.
Nalomuta odpowiada z opóźnieniem.
– Chcą handlować – wyjaśnia sucho. – Wymienić bydło na koraliki z kości słoniowej. Podróżują do Ol Doinyo Lengai.
Leparakuo z niedowierzaniem wpatruje się w wojowników. Na handel przybywali różni ludzie, ale nikt nie oddawał bydła za koraliki. Mruży oczy, wpatrując się w torsy, na których dyndają białe kuleczki. Po co im one? I dlaczego idą do Góry Boga?
Widzi, jak Nalomuta odchodzi, kiwając się na chudych nogach. Od jakiegoś czasu się nie uśmiecha, często przesiaduje przy chacie, wpatrując się w przestrzeń. Czy ma to samo utrapienie, co on? Być może Leparakuo weźmie ją za żonę. Jeśli ona ani on nie zamienią się w instrumenty.
Uderza go lęk, gdy myśli o swojej przyszłości. W zasadzie nie potrafi jej sobie wyobrazić. Chyba jest z nim coraz gorzej.
Odwraca się nagle i wybiega z tłumu. Szuka wzrokiem Nalomuty, ale nigdzie jej nie dostrzega. Widzi natomiast, jak w cieniu pobliskiej chaty stoi laibon i łypie swoimi złowrogimi oczami. Leparakuo chce zawrócić, ale szaman przyzywa go gestem. Chłopiec niechętnie idzie w stronę starszego Masaja.
– Czy coś cię trapi, chłopcze? – pyta laibon, unosząc brwi.
– Nie, nic – odpowiada natychmiast Leparakuo.
Próbuje odejść, ale szaman chwyta go za ramię.
– Będzie z ciebie silny wojownik broniący naszego ludu – mówi głośno. – Tylko od ciebie zależy, czy przetrwasz. Nasi przodkowie walczyli o przetrwanie, znosząc trudy, o jakich nawet ci się nie śniło. Wierzę, że i ty podołasz wyzwaniom, jakie postawi przed tobą życie.
Chłopiec wyrywa się i biegnie przed siebie, byle dalej od szamana. Jakoś dziwnie pieką go oczy, a po policzkach coś płynie.
***
Życie w wiosce jest spokojne. Masajowie wypasają bydło, polują i wędrują, Masajki gotują i robią koraliki, rozmawiając z ożywieniem, wszyscy bawią się, śpiewają, śpią i jedzą, a słońce Afryki otula ich promienistymi ramionami, dając poczucie bezpieczeństwa. Mrok nocy, cisza popołudnia, gwar wieczoru – tak toczy się egzystencja dzień za dniem.
Gdzieś w tym wszystkim wiruje Leparakuo. Jego ojciec jest bogaty, ma dużo bydła i wiele dzieci. Chłopiec ma przed sobą wyraźną przyszłość, jako dumny Masaj broniący wioski i płodzący liczne potomstwo. A póki co ma niewiele obowiązków i czas na zabawę. Powinien być uradowany. A jednak nie jest.
Co za potworna zaraza spłynęła na jego plemię? Skąd się wzięły złowieszcze struny, kołki i dziury, które zaburzyły spokojne życie w wiosce? Czy choroba przyszła z zewnątrz, czy może pochodzi z ich wnętrz? Może taka jest po prostu naturalna kolej rzeczy?
Ale Leparakuo czuje, że to nie ma nic wspólnego z naturą. Rano zauważył, że do czterech czarnych kołków dołączyły długie struny. Na razie jeszcze były pod skórą, ale już niedługą zrobią się doskonale widoczne.
Chłopiec ostatnimi czasy bardzo dużo rozważa. Coraz częściej zaniedbuje drobne obowiązki. Kiedyś po prostu żył, nie rozmyślając zbyt wiele. Teraz jest inaczej. W jego głowie kłębi się tak dużo myśli, jak nigdy wcześniej. Jakby miały mu rozsadzić czaszkę.
Znowu wymyka się z wioski, ale tym razem nocą. Za dnia zbyt się boi, że laibon zauważy jego wycieczki. Idąc, Leparakuo unosi się w samym centrum swojej głowy i niemal nie odbiera świata zewnętrznego. Gdy w końcu na chwilę wynurza się z ciemnych odmętów, w jakich się pogrążył, dostrzega, że dotarł na brzeg jeziora Natron.
Znowu. Od kilku dni coś go tu przyciąga. Wody poruszają się delikatnie, panuje leniwa, owadzia cisza. Zamiera. Jezioro jest przeklęte, matka opowiadała, że gdy jakieś zwierzę dotknie jego wód, zamienia się w kamień. Zabroniła mu tu przychodzić, chłopiec ma zatem poczucie winy, że łamie zakaz, ale jednocześnie jest zaintrygowany – nigdy nie widział tego miejsca z tak bliska. Teraz dostrzega, że matka mówiła prawdę – na brzegu leży mnóstwo skamieniałych flamingów. Leparakuo powoli wędruje pośród nich, lecz nagle kątem oka dostrzega jakiś ruch.
Nie jest tu sam. W pewnym oddaleniu, tuż przy wodzie, widzi ognisko, a na jego tle wysokie sylwetki. Odruchowo kładzie się na ziemi. Potem, zaciekawiony, pełznie w ich stronę.
Gdy się zbliża, rozpoznaje wojowników, którzy przyszli handlować bydłem w zamian za koraliki. Teraz nie mają już ani jednej sztuki. Leparakuo nie do końca wie, dlaczego ich obserwuje. Może w poszukiwaniu sensu, lecz nie tylko sensu ich dziwacznej wymiany handlowej, ale ma chyba nadzieję, że odnajdzie też sens wszystkiego, co ostatnio kłębiło mu się w głowie. Czuje bezsensowną pewność, że wojownicy ukoją jego stan.
Zawsze tak się działo. Wojownicy przeganiali lęk mieszkańców wioski, dobrze było mieć ich blisko, dobrze było słuchać ich niesamowitych opowieści z wypraw i polowań i dobrze było marzyć o tym, by samemu kiedyś stać się takim, jak oni.
Widzi, jak Masajowie krążą wokół ogniska niczym zaciekawione drapieżniki. Potem przystają, a wtedy jeden z nich intonuje pieśń. Pozostali zaczynają gardłowo nucić.
Leparakuo nie zna tej mowy. Brzmi ona tajemniczo, jakoś dziwnie gładko, a jednocześnie wyjątkowo obco. Brzmi jak język, którym mówiono dawno, dawno temu. Leparakuo słucha. Nie może przestać, choć powinien odejść.
Śpiew staje się coraz głośniejszy, Masajowie zaczynają podskakiwać, co nadaje pieśni nowy rytm. Głos olaranyani – przewodnika piosenki – to uderza z całą mocą, to znów cichnie. Słowa niemal materializują się w powietrzu, są na wyciągnięcie ręki, Leparakuo już chce je pochwycić, wtedy jednak śpiew ustaje.
Cisza spada na młodego Masaja niespodziewanie, a przerwanie pieśni jest tak nieprzyjemne, że chłopiec ma ochotę krzyczeć. Słodki i nęcący ton znika, a on chce go gonić, chce, by znów te dziwne i piękne dźwięki wypełniały jego uszy, chce, by towarzyszyły mu do końca życia. Zaraz jednak się opanowuje.
Mężczyźni chwytają za wisiorki i szybkimi ruchami je zrywają. Koraliki sypią się wokół ogniska jak deszcz. Masajowie padają na czworaka i zaczynają, niby drapieżniki pochylone nad truchłem, połykać kuleczki.
Chłopiec czeka w napięciu, aż skończą. Gdy tylko ostatni koralik z kości słoniowej znika w żołądku, mężczyznami zaczynają wstrząsać potężne dreszcze. Wyginają się w konwulsjach, ale nie wydają żadnych dźwięków, a Leparakuo jest pewien, że ich twarze nie wyrażają w tej chwili żadnych emocji. Prawdziwy wojownik nie okazuje bólu.
Kulą się mocno i napinają tak, że kości ich kręgosłupów niemal przebijają skórę na plecach. Po chwili z ciał mężczyzn wystrzeliwują ostre kolce. Deszcz krwi spada na ziemię, a jednak nie słychać nawet jednego piśnięcia bólu.
Wstają, olaranyani ponownie zaczyna śpiewać, a Leparakuo odpręża się, słysząc kojącą melodię. Najeżeni kolcami Masajowie śpiewają i tańczą, a ognisko za nimi pulsuje na przemian różnymi barwami – czerwony, zielony, różowy, niebieski… Chłopiec zastyga bez ruchu w fascynacji i nie zauważa nawet, że robi się coraz widniej.
Tańce i śpiewy trwają niemal do rana, jednak tuż przed świtem kolce znikają, ognisko znów wygląda normalnie. Wojownicy gaszą je i odchodzą, a Leparakuo podrywa się i pędzi do wioski, by nikt nie zdążył zauważyć jego zniknięcia.
***
Dzień nie rozpoczyna się dobrze, Leparakuo po nocnej wyprawie jest niewyspany, struny na jego udzie przebiły skórę i boleśnie się wrzynają, w dodatku wioska grzmi od wieści o śmierci Nalomuty. Chłopiec czuje irytację. Byłaby dobrą żoną. Już nie będzie codziennie obserwował jej doskonale okrągłej głowy.
Gdy Masajowie wynoszą ciało z wioski, Leparakuo ich śledzi, a potem czeka, aż odejdą. Kiedy zostaje sam, długo stoi, wpatrując się w kształtną głowę Nalomuty. Jest tak nią pochłonięty, że prawie nie zauważa innego szczegółu. Kanga dziewczyny jest podwinięta, odsłaniając chudą nogę. Brązową skórę zdobi dziwaczna srebrna konstrukcja, pewnie część jakiegoś instrumentu nieznanego Leparakuo.
Chłopiec myśli o tym, że może kiedyś, gdy padlinożercy wyjedzą już ciało, wróci tu po jej czaszkę. Schowa ją wtedy w swojej chacie i będzie mógł codziennie podziwiać idealną krągłość. Jednak ostatnimi czasy, gdy myśli o przyszłości, jakiś lęk chwyta go za gardło, a wyobrażenia się rozmywają, zanikają. Ogarnia go przekonanie, że on nie ma przyszłości.
Drży i nerwowo maca po biodrze i ukrytych pod kangą kołkach. Ile czasu mu zostało?
Wraca do wioski. Nie powiedział nikomu o nocnym wydarzeniu. I tak by mu nie uwierzono. Matka chyba zauważyła jego nocne zniknięcie, ale nic nie powiedziała, podniecona wieścią o kolejnej śmierci.
Laibon od rana jest wściekły, maszeruje po wiosce, przypominając rozdrażnionego owada. Leparakuo nie chce mu wchodzić w drogę. Przysiada przy jednej z chat i znudzony, rysuje palcem po ziemi. Wtedy słyszy urywek rozmowy.
– …za krótko tu byli, za mało pytań im zadaliśmy – mówi jeden ze starszych.
Leparakuo przykuca i ostrożnie się wychyla. Po drugiej stronie chaty stoi laibon, rozmawiając z kilkoma starszymi Masajami. Chłopiec chowa się za ścianą i zamiera w bezruchu, żeby go nie usłyszeli.
– Przeklęta zaraza…
– Na zarazę biali mają swoje sposoby – mówi kolejny ze starszych. – Połykają takie małe białe kulki i są uzdrowieni. – Mężczyzna wydaje nagle z siebie okrzyk. – Koraliki z kości słoniowej! Dlatego im były potrzebne!
– One pomogą? Cudownie – mruczy wściekle laibon. – Właśnie pozbyliśmy się niemal wszystkich. – Wzdycha. – Świat się zmienia bardzo szybko i jeszcze wiele osób dotknie ta zaraza.
Leparakuo ma wielką ochotę ujawnić się i wtrącić do rozmowy, ale się powstrzymuje. Okrąża chatę i wybiega z wioski. Jego głowa pęka od wirujących myśli. Kulki z kości słoniowej pomogą na jego stan? W jego głowie kołacze jednak przekonanie, że białe kulki, które połykają biali, to nie kość słoniowa. Warto jednak spróbować.
Chłopiec biegnie nad brzeg jeziora i szuka miejsca, w którym wojownicy palili w nocy ognisko. Gdy je znajduje, pada na kolana i uważnie wypatruje białego błysku pośród piachu. Jednak na próżno. Po kilku dłuższych chwilach siada na piętach, rozczarowany. Wojownicy zjedli wszystkie koraliki.
Może to i lepiej. Wyrosłyby mu kolce i nie miałby pojęcia, jak się wytłumaczyć. Nagle dotyka go dziwna myśl. Przecież wojownicy zmierzali do Ol Doinyo Lengai. Może tam czeka uzdrowienie?
Podrywa się, podniecony, ale zaraz zamiera. Nie zdoła tam dotrzeć. Nie jest silnym wojownikiem. W dodatku prawdopodobnie zostało mu już bardzo niewiele czasu. Niedługo umrze, a jego ciałem posilą się padlinożercy. Zostawią tylko szkielet, kołki i kilka strun.
Natychmiast, jakby na zawołanie, czuje ból w biodrze i udzie. Podwija kangę i obserwuje. Oprócz czarnych kołków i strun z nogi wystaje też coś drewnianego. Leparakuo wydaje z siebie bezsilny wrzask. Krzyczy długo, nie dbając o to, że ktoś może go usłyszeć i o to, że coraz bardziej opada z sił.
W końcu przestaje i dysząc ciężko, gorączkowo myśli, co zrobić. Czy da się jakoś oszukać zarazę? Chyba nie. Laibon ma rację. Świat się zmienia bardzo szybko. Ale jednak życie musi toczyć się dalej, a muzyka musi dalej grać. Leparakuo jest częścią tej muzyki, ale teraz będzie jej częścią już trochę inaczej.
Nagle przychodzi mu do głowy olśniewający pomysł. Jednak może coś zrobić. Coś, by jego ciała nie rozszarpali padlinożercy i żeby w pewien sposób nadal był częścią świata. Muzyka musi dalej grać.
Jezioro Natron, które zmienia zwierzęta w kamień, wciąż go przyciąga, ale teraz już przestaje się opierać jego wpływowi. Wstaje i idzie w stronę wody.
– Dobranoc, Afryko – mówi.
Potem powoli wchodzi. Czuje ból, ale nie krzyczy. Nie drży mu nawet powieka. Idzie dalej. Słona woda oblepia jego ciało. Rozpoczyna się proces zamiany Leparakuo w kamień.
***
Kiedy Afryka kładzie się do snu, jezioro Natron otwiera oczy. Wiatr milczy, trawy zamierają, a gwiazdy umykają za horyzont, jakby nie chciały być świadkami nocnych wydarzeń. Jezioro rozszerza swą gardziel, bierze wdech.
Ze wzburzonej toni wynurzają się żyrafy z talerzami od perkusji kiwającymi się na długich szyjach, wypływają lwy mające struny od gitar zamiast grzyw, wychodzi też Leparakuo, całkowicie z kamienia, z jego biodra i uda częściowo wystają skrzypce.
Kamienna powłoka pęka, Leparakuo jest już od niej wolny. Wychodzi na brzeg i strzepuje z siebie ostatnie kawałki kamienia. A potem zaczyna śpiewać. Śpiewa w dziwnym języku, nieznanym prawie nikomu na świecie, bardzo starym języku. Starszym od gór, od mórz i od całej Ziemi.
Zwierzęta zaczynają grać na przeróżnych instrumentach, brzmi to jak kakofonia, ale potem zmienia się w jeden doskonale zgrany ton. Teraz wzbogacony o nowy instrument – głos Leparakuo. Tak właśnie bije serce Afryki. I choćby miało się wszystko zmienić, będzie biło dalej, a muzyka będzie dalej grać.
Oj, Sonato, Sonato, cóż dzieje się w Twojej głowie, że takie rzeczy piszesz, odgadnąć nie podobna.
Podobało mi się.
Fajny styl, ciekawe opisy, nie ma się do czego przyczepić.
No i treść… wymyka się ramom mojego umysłu.
"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.
Piękne, poetyckie opisy Afryki, krainy żyjącej i oddychającej naturą, śpiewem, pieśnią o dawnych czasach. Podobała mi się opowieść o chłopcu, który zmienia się w instrument, by stać się w końcu częścią wielkiej muzyki.
Uderza go nagle, gdy myśli o swojej przyszłości. W zasadzie nie potrafi jej sobie wyobrazić. Chyba jest z nim coraz gorzej.
Odwraca się nagle i wybiega z tłumu.
To chyba jedyne miejsce, gdzie zatrzymało mnie niezrozumienie. Co go uderza? I powtórzenie słowa nagle.
Ale to taki drobiazg. Bo oko fajne, z klimatem. Idę klikać. :)
Pozdrawiam i powodzenia.
Chrościsko, w mojej głowie się dzieją dziwaczne rzeczy, zwłaszcza podczas pisania :) Dziękuję za komentarz i klika, cieszę się, że się podobało!
JolkaK, dziękuję za komentarz! Rzeczywiście coś w tym fragmencie mi nie wyszło, zaraz poprawię! Miło, że się podobało i że wyczułaś klimat opka :)
Jak na bizarro, to czytało się wyjątkowo dobrze. xD
Nie no, serio, ładnie. Wstawki o okrągłości głowy Masajki, czy inne odklejone, oniryczne elementy tekstu fajnie wpasowały się w koncept, a i jest tu pewna historia, która czyni ten tekst czymś więcej, niż tylko zlepkiem losowych, poronionych scen. Ładnie wykorzystałaś obraz – poetycki początek podobał mi się. Może, hmm, niekoniecznie rezonuje z całością tekstu (ale to moja opinia wewnętrzna, nie musisz tego brać pod uwagę, po prostu jakoś w kontekście całego tekstu mi czegoś… brakowało? Ale nie umiem tego okreslić).
W każdym razie daje kciuka w górę i nominację do biblio. ^^
Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.
Podobała mi się “Afrykańska sonata”, ale nie miałam żadnej koncepcji, jak ja ugryźć. Poddałam się, ale chciałabym coś takiego wymyślić.;)
Zwierzęta-instrumenty fascynujące, opisy plastyczne, a cały klimat niepokojący.
No i do tego poza słoniami i akordeonową perliczką (a zebry genialne!), wprowadzasz instrumentalnych ludzi.
Opowieść jest nie tylko piękna, ale też daje do myślenia.
A to mi się nie podoba, bo brzmi jakby pył osiadał w trakcie rozsiewania:
Rzeki burzą się w gniewie, a skały pękają, rozsiewając pył osiadający na suchej ziemi.
Zapładniam czarnymi motylami;)
BarbarianCataphract, dziękuję za przybycie! Cieszę się, że czytało się dobrze i że dostrzegasz tu coś więcej niż zbitkę przypadkowych scenek, no i że podobał Ci się początek :) Starałam się, żeby wszystkie elementy użyte w tekście nie były przypadkowe i w jakiś sposób się łączyły, chociaż zamysł miałam taki, żeby początek i końcówka rzeczywiście były trochę oderwane od reszty tekstu i nawiązywały do niego tylko lekko – żeby malowały pewne tło pod historię i pozwoliły czytelnikowi przeżyć ją z innej perspektywy. Dzięki za opinię i za klika :)
Ambush, dziękuję za komentarz i cieszę się, że tekst się spodobał mimo tego, że nie wiedziałaś, jak go ugryźć :) Może rzeczywiście nieco zbyt dużo niedopowiedzeń tu umieściłam, ale też nie chciałam, żeby wszystko było widać na pierwszy rzut oka. Super, że dało do myślenia! Fragment z pyłem nieco przerobiłam :)
Piękna opowieść, ale zostawiła mnie, podobnie jak przedmówców, z pewnym uczuciem zagubienia. Potrzebowałem nieco czasu, aby się nad tym zastanowić, i chyba najprędzej spróbowałbym to ująć tak… Epidemia przemian w instrumenty to fascynujące, poetyczne zjawisko, trudno ją tu potraktować jako pure nonsense, prosi się o szukanie symboliki. I wydaje mi się, że tropy zawarte w tekście sugerują dopasowanie jej do dwóch różnych porządków. Z jednej strony wspominasz wyraźnie o tym, że są to narzędzia białych ludzi, że oni zabezpieczają się przed chorobą jakimiś białymi koralikami (tabletkami?), więc wypada pomyśleć o wyzysku w koloniach, może wręcz o inżynierii genetycznej i hodowli populacji na instrumenty jak gdyby na narządy. Z drugiej strony ukazujesz też te sceny z odwieczną wrodzoną muzyką kontynentu, nieujarzmioną dzikością natury, przemiana staje się może symbolem tego, czego obcy nie potrafią zrozumieć i poddać kontroli. Nie twierdzę, że nie można tych wątków jakoś połączyć, mogę czegoś jeszcze nie dostrzegać, niemniej na razie mam wrażenie rozbieżności.
Dobór fraz na ogół trafiony i delikatny, podoba mi się, jak w niewielu słowach potrafisz wiarygodnie (przynajmniej dla mnie) naszkicować sposób myślenia przynależny bardzo odległej kulturze.
zupełnie tak samo, jak niemowlę niechętnie opuszcza macicę matki.
Jak dopiero zabiera się do opuszczania, to jeszcze nie jest niemowlęciem.
wypływają tygrysy mające struny od gitar zamiast pasków
A tiger? In Africa!?
https://www.youtube.com/watch?v=oLdk2C25Z14
Ciekawiłoby mnie jeszcze (choć to pytanie raczej do organizatorów), czy dyskoteka dla jeżołaków ma coś wspólnego z jeżołakiem, którego obmyśliłem przy poradniku interpunkcyjnym Tarniny, czy też powstała całkiem niezależnie.
Polecam do Biblioteki i pozdrawiam!
Cześć, Ślimaku Zagłady! Dziękuję za komentarz i przyznam, że Twoja interpretacja po części jest słuszna. Pisząc to opowiadanie, miałam w głowie myśl, że niewiele jest już miejsc na świecie, gdzie żyje się tak, jak przed wiekami i w pewnym sensie poza całym postępem cywilizacyjnym. Przykładem takich miejsc są wioski Masajów. Ale postęp ma wpływ również na nie i kiedyś pewnie takie miejsca całkiem znikną i powoli zaniknie styl życia Masajów oraz ich kultura.
Z jednej strony wspominasz wyraźnie o tym, że są to narzędzia białych ludzi, że oni zabezpieczają się przed chorobą jakimiś białymi koralikami (tabletkami?), więc wypada pomyśleć o wyzysku w koloniach, może wręcz o inżynierii genetycznej i hodowli populacji na instrumenty jak gdyby na narządy.
Wymyślając to opowiadanie, miałam zamysł, żeby napisać o tym, że Masajowie żyją sobie spokojnie, w zgodzie z naturą, nie przeszkadzając nikomu, nie niszcząc Ziemi, ale przychodzi do nich jakaś zaraza. Ona przychodzi z zewnątrz, od białych ludzi, dlatego wyrastają im z ciała instrumenty, których w życiu nie widzieli, obce, stworzone przez postęp cywilizacyjny. Ta zaraza miała być symbolem postępu, niszczenia środowiska, niszczenia w ogóle czegoś pięknego, dzikiego i nieokiełznanego, co jest w Afryce, a co niektórzy ludzie próbują zmienić na nudne, szare i zbadane.
Koraliki – zaraza przyszła od białych ludzi, więc od nich też powinno przyjść lekarstwo – powinno, ale nie przyszło. Nadzieja sprawiła, że Masajowie spróbowali koralików ze względu na ich podobieństwo do tabletek.
Z drugiej strony ukazujesz też te sceny z odwieczną wrodzoną muzyką kontynentu, nieujarzmioną dzikością natury, przemiana staje się może symbolem tego, czego obcy nie potrafią zrozumieć i poddać kontroli.
Scenki z muzyką kontynentu miały ukazywać, że Afryka ma swój rytm, swoją dziką melodię, a fragmenty instrumentów, które wyrastały Masajom z ciał, miały symbolizować, że wszyscy jesteśmy instrumentami wielkiej orkiestry, jaką jest życie.
Dziękuję raz jeszcze za opinię, usterki poprawiłam. Cieszę się, że opowiadanie się podobało mimo zagubienia :)
Cześć! Przeczytałem opowiadanie i muszę przyznać, że piękna to była opowieść. Bardzo klimatyczna, momentami wręcz baśniowa. Muzyka (melodia) Afryki doprawdy mnie urzekła.
W porównaniu do innych opowiadań konkursowych Twoje wydawało mi się dość… spokojne? Jak się okazuje można było napisać fantastyczny tekst konkursowy, w którym nie ma tyle szaleństwa. Brawo :)
„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”
Ładna i dosyć melancholijna historia w moim odczuciu. Leciutki body horror ale w wydaniu muzycznym i raczej wprowadzający delikatny niepokój niż grozę. Tekst ma też trochę nieokreślony charakter, który idzie trochę w kilka miejsc ale jednak prowadzi do celu.
Czyli onirycznie i jakoś tam sennie, ale też z sensem, przesłaniem.
No i elegancko napisane, widać wprawne pióro.
Podobało mi się więc klikam.
Chłopiec czuje irytację.
A to jest ciekawy zabieg nie wiem na ile zamierzony. Bo niby jest tam jakoś zakochany czy zadurzony a jednak na śmierć "sympatii" reaguje irytacją. To trochę samolubne ale też całkiem ludzkie.
I kilka uwag do rozważenia lub odrzucenia.
Powinien być uradowany. A jednak tak nie jest.
Może
Powinien być uradowany. A jednak nie jest.
Za dnia za bardzo się boi
Może
Za dnia zbyt się boi
Nie jest tu sam.
Może
Nie jest sam.
Gdy Masajowie wynoszą ciało z wioski, Leparakuo ich śledzi, a potem czeka, aż odejdą. Gdy zostaje sam
Dwa razy gdy obok siebie. Niby nie błąd a jednak ukłuło w oko :)
Ogarnia go przekonanie, że on nie ma przyszłości.
Może
Ogarnia go przekonanie, że nie ma przyszłości.
Pozdrawiam i powodzenia w konkursie!
cezary_cezary, dziękuję za komentarz! Cieszę się, że opowiadanie przypadło do gustu. Tak, rzeczywiście jakoś bardzo nie zaszalałam w tym tekście, ale trudno :)
Edward Pitowski, dziękuję za odwiedziny! Poprawki, choć nie wszystkie, wprowadziłam. Cieszę się, że się podobało :)
A to jest ciekawy zabieg nie wiem na ile zamierzony. Bo niby jest tam jakoś zakochany czy zadurzony a jednak na śmierć "sympatii" reaguje irytacją. To trochę samolubne ale też całkiem ludzkie.
Zamierzony jak najbardziej! Chciałam, żeby w tamtym momencie jego reakcja była lekko nienaturalna, aby dodać trochę dziwności opowiadaniu :)
Hmm,
wybór obrazu pewnie nieprzypadkowy, w końcu nick zobowiązuje ;)
Ładny wstęp, myślę, że czytany przez Krystynę Czubównę, mógłby rozpocząć jakiś przyjemny dokument
Gdyby ktoś ją usłyszał, z początku brzmiałaby dla niego jak zwyczajna kakofonia – w końcu różnorakie instrumenty w tym samym momencie zaczęły wydawać niepasujące do siebie dźwięki. Kiedy jednak minąłby pierwszy szok, to przy głębszym wsłuchaniu się można by było odnaleźć w tym wszystkim jakąś regułę. Różnorodne hałasy powoli, systematycznie zaczęłyby się zlewać w jeden ton i wtedy słuchacz zrozumiałby, że tak właśnie bije serce Afryki i że te wszystkie zwierzęta i instrumenty współgrają ze sobą i stanowią doskonałą harmonię.
ten tryb przypuszczający, w takim nadmiarze, troszkę mnie wybijał z płynnego czytania.
Gdyby Leparakuo był malarzem, malowałby tylko i wyłącznie głowę Nalomuty.
Tautologia – chyba że celowa, to komentarz do wyrzucenia :P
A póki co ma niewiele obowiązków i czas na zabawę. Powinien być uradowany. A jednak nie jest.
Chłopiec ostatnimi czasy bardzo dużo rozważa. Coraz częściej zaniedbuje obowiązki.
Drobna niekonsekwencja. Pierwsze zdanie sugeruje, że ma jakieś drobne obowiązki, ale nie na tyle ważne, aby przeszkadzały w zabawie czy codziennej beztrosce. W drugim to zaniedbywanie obowiązków urasta do dużego problemu
Poza tym zwykłym czepialstwem, była to naprawdę przyjemna lektura. Melancholijna, ale mam wrażenie, że tematy okołomuzyczne takie są (albo to moje skrzywienie). Klamra mi się podoba, nadaje całości porządku, chociaż rzeczona całość wymyka się ramom.
Mocno abstrakcyjny obraz, fajnie może się połączyć z hasłem, bo w sumie pasuje, ale Ci się trafiło. :D
Kupiłaś mnie początkiem. Lubię takie malownicze opisy.
Nie przepadam, kiedy na początku opowiadania mam sporo akapitów z opisami (zazwyczaj to mnie męczy), ale u Ciebie jest inaczej. Piszesz tak plastycznie i ciekawie, że wręcz malujesz przed czytelnikiem te obrazy z afrykańskiej obłędni. Inspiracja obrazem i słoniami zmienia się u Ciebie w pełny obraz sawanny przemienionej w wielką orkiestrę. Ale to jest dobre! I jak świetnie napisane, łał.
można by było odnaleźć w tym wszystkim jakąś regułę
Trochę toporne to „jakąś”.
tak właśnie bije serce Afryki
To jest za to niezwykłe. Aż poczułam melodię.
Zaczarowałaś mnie do tej gwiazdki. Czytam dalej.
Matka mawia, że to części instrumentów wytwarzających muzykę białych ludzi,
Masz niesamowite pomysły. ;) Najpierw zwierzęta, które tak się zsynchronizowały z instrumentami, a teraz człowiek i oczywiście jemu już nie w smak, że ma instrumenty. Takie to życiowe, bardzo mi się podoba.
zupełnie tak samo, jak dziecko niechętnie opuszcza macicę matki.
Trochę dziwne porównanie mając za perspektywę młodego chłopca. XD Przy okazji, gubi się podmiot.
– Nie, nic – odpowiada natychmiast Leparakuo.
Próbuje odejść, ale szaman chwyta go za ramię.
Może bardziej dynamiczne byłoby:
– Nie, nic… – Leparakuo próbuje odejść, ale szaman chwyta go za ramię.
przetrwasz. Nasi przodkowie walczyli o przetrwanie
Na tym etapie opowiadanie skojarzyło mi się z „Kirinyagą”. Leparakuo myśli o tym wszystkim, skąd się biorą te kołki, dlaczego, a w przytoczonej powieści (mimo że nie mieliśmy tego elementu absurdu) też jest podobny klimat takiej wioski. U Ciebie to jak dla mnie taka fajna metafora tego nadejścia białych, a instrumenty są jakby pretekstem do rozmyślań o świecie.
laibon zauważy jego wycieczki. Idzie
Podmiot się zgubił.
Cisza spada na młodego Masaja niespodziewanie, a przerwanie pieśni jest tak nieprzyjemne, że ma ochotę krzyczeć
Tu też
Ooo, te połykanie kuleczek, te kolce… O co tu chodzi? Zaskoczyłaś mnie, więc to na pewno na plus. :D Edycja po całości: Czyli kulki jako zamiennik tabletek, które nie działają, ciekawy pomysł.
Trochę może słabszy ten fragment w wiosce i te wymiany. No i jakoś przydałoby się więcej głównego bohatera, żeby można było bardziej wczuć się w jego sytuację. Bo on tak chodzi po wiosce, coś podsłucha, zobaczy wojowników… A tak brakuje jego życia, może rodziny, kolegów. Jest trochę taki „wyjęty z życia”, że tak powiem, jakby pisany pod to konkretne opowiadanie.
Od momentu śmierci Nalomuty nastrój się zagęszcza, jest mrocznie, czuć napięcie i mam wrażenie, że zmierzamy do końca opowiadania… Teksty o zabraniu czaszki plus podniecenie matki śmiercią – najmocniejsze fragmenty. W taki niesamowity sposób, bez wyjaśniania wszystkiego, pokazujesz prawa rządzące światem i podejście do śmierci.
Poświęcenie Leparakuo i jego przemiana w nowy instrument – ale to się pięknie wpasowuje w całość. Klamrowa budowa i ten ryk bólu, który na początku intryguje, a na końcu się wyjaśnia – świetne.
Co do całości – łał, no co mam napisać, czytało się płynnie, historia jest dość prosta, bo mamy chłopca z pewną chorobą, od której chce się uwolnić, podgląda wojowników, a na koniec zostaje częścią większej całości. Ale to wszystko jest oprawione w taki muzyczny, afrykański klimat, który po prostu buduje tę historię.
Dla mnie to przenośnia wpływu białych na Masajów, a instrumenty służą tu jako pretekst do pokazania, że biały człowiek w pewnym sensie zatruł tę wioskę (jak i wiele innych). A jednocześnie zrobił to poprzez coś tak pięknego jak instrumenty (które pełnią rolę czegoś, co jest niesamowite i może wydawać magiczne dźwięki), tyle że… Masajowie wcale tych instrumentów nie chcieli, nie potrzebowali. Dla białych – to jest potrzebne, fajne, dobre, dla Masajów – niezrozumiałe, dziwne i w końcowym efekcie trujące, wyniszczające. Bohater mimo doznanej krzywdy postanowił znaleźć w tym wszystkim sens i po wielu trudach, już przy końcu, zrobił coś dla reszty, dla kraju. Czy zostanie zapamiętany? Czy po prostu będzie tylko jednym z dźwięków Afryki w nocy?
To oczywiście moje luźne przemyślenia. :D
Dzięki za lekturę i pozdrawiam,
Ananke
P.S. Po przeczytaniu komentarzy: O, widzę, że dałaś wyjaśnienia, więc gdzieś tam się pokrywa to, co myślałam. :)
Cześć!
Bardzo dobrze wykorzystałaś potencjał drzemiący w obrazie, wokół którego toczy się cała opowieść. Mam wrażenie, że całość można bardzo różnie interpretować, ale tematem przewodnim są zawsze smutek (czasem przechodzący w gniew) i swego rodzaju poczucie nieuchronności. Bohaterowi towarzyszy lęk i niepewność jutra. Ukojenie – jak od początku można się domyślać – znajduje w jeziorze. Bardzo ładnie napisane i poprowadzone, umiejętnie zbudowałaś nastrój, który udziela się czytelnikowi.
Czy mamy tu logikę snu? Dla mnie to bardziej realizm magiczny, jednak scena, kiedy zwierzęta wychodzą z jeziora wypada bardzo onirycznie. Więc ok, kupuję. Zastanawia mnie natomiast wydźwięk opowiadania: z jednej strony tęsknota za “prostym życiem” (które imho wcale proste czy beztroskie nie było), z drugiej refleksję nad kontynentem, który reszta świata nieco zaorała, z trzeciej motyw wojowników połykających kości… Niby zwykłe jeżołaki, ale jednak aluzja do tabletek wypada (imho) trochę prześmiewczo. Nie wiem, czy tak miało być, ale taka interpretacja mi się ciśnie.
3P dla Ciebie: Pozdrawiam, Polecam do biblioteki i Powodzenia w konkursie!
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
OldGuard, dziękuję za opinię! Tak, wybór obrazu nieprzypadkowy :) Tryb przypuszczający rzeczywiście nie brzmi zgrabnie, ale na razie nie mam pomysłu, czym go zastąpić. Resztę poprawek wprowadziłam. Cieszę się, że poza tym tekst się podobał! Tematy muzyczne dla mnie też są melancholijne :)
Ananke, dziękuję za komentarz! Większość poprawek wprowadziłam. Miło mi, że początek przypadł do gustu :) Cieszę się też, że pomysły się podobały.
Najpierw zwierzęta, które tak się zsynchronizowały z instrumentami, a teraz człowiek i oczywiście jemu już nie w smak, że ma instrumenty. Takie to życiowe, bardzo mi się podoba.
Rzeczywiście, człowiek w niektórych sytuacjach czasami gorzej się odnajduje niż zwierzęta.
Trochę może słabszy ten fragment w wiosce i te wymiany. No i jakoś przydałoby się więcej głównego bohatera, żeby można było bardziej wczuć się w jego sytuację. Bo on tak chodzi po wiosce, coś podsłucha, zobaczy wojowników… A tak brakuje jego życia, może rodziny, kolegów. Jest trochę taki „wyjęty z życia”, że tak powiem, jakby pisany pod to konkretne opowiadanie.
Bohater jest w pewnym sensie celowo taki “wyjęty”. Chciałam w ten sposób dodać oniryzmu, bo w snach często też jesteśmy tylko obserwatorami.
Super, że poza tym opowiadanie tak się spodobało. Rzeczywiście miałaś rację co do interpretacji. Pędzący świat ma wpływ nawet na tak spokojne miejsca, jak wioski Masajów. I czasami coś, co jednym może wydawać się koniecznością albo jakimś udogodnieniem, dla innych jest całkowicie niepotrzebne.
Czy zostanie zapamiętany? Czy po prostu będzie tylko jednym z dźwięków Afryki w nocy?
Dziękuję raz jeszcze za rozbudowany komentarz, bardzo mi poprawił humor! :)
krar85, dzięki za wizytę! Cieszę się, że według Ciebie dobrze wykorzystałam potencjał obrazu. Co do wydźwięku, to chciałam przede wszystkim pokazać negatywny wpływ postępu i coraz szybszego życia świata na Afrykę. Bardzo nie chciałam, żeby ta aluzja do tabletek wypadła prześmiewczo, ogólnie nie chciałam, żeby to opowiadanie miało prześmiewczy wydźwięk i pewnie dlatego tak mało tu sennych szaleństw. W każdym razie miło mi, że opowiadanie się spodobało i dziękuję za 3P :)
Kurde, właśnie mi zżarło komentarz. Niech to diabli… Dobra, jeszcze raz…
Wow, stworzyłaś niezwykle klimatyczny tekst. Miałam tylko zerknąć, ale wciągnął mnie od pierwszego akapitu i nie mogłam się oderwać. Początek, mimo że jest jednym wielkim opisem, podobał mi się bardzo. Pokazałaś dwie Afryki. Tę, która już się zmieniła i nadal się zmienia, i tę, która zmian nie chce, której sprawiają one ból i napawają wściekłością. Zbudowałaś też klimat tajemnicy, w którą chciałam się zagłębić.
I wpadłam na najdziwniejszą zarazę, o jakiej kiedykolwiek słyszałam. Dla mieszkańców wioski było to coś obcego, pewnie przywleczonego przez białych ludzi, coś czego nie chcieli, co ich przerażało. Po śmierci Nalomuty ta zaraza wydaje się jeszcze straszniejsza. Ale jednocześnie cały czas nie mogłam się oprzeć wrażeniu – choć nie wiem, czy takie było Twoje zamierzenie – że ta akurat zaraza nie musi być straszna. I że wojownicy, którzy za garść paciorków pozbyli się całego majątku, o tym wiedzieli. I tam, dokąd poszli zmiana niekoniecznie jest złem, bo może da się połączyć stare z nowym.
Leparakuo wybrał inaczej. Może i dobrze, że głos nie skażonej zmianą Afryki też przetrwa.
Opko naprawdę cudne. Wyslałam do Biblio :)
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Gratuluję wyobraźni. Już autor obrazu nieźle pojechał, ale Ty twórczo rozwinęłaś temat.
Do tego ładnie napisane. No i jeszcze można się doszukiwać metafor i bawić w kolonialne interpretacje. Misie.
Babska logika rządzi!
Irko, oj, to portal chyba głodny i niedożywiony, skoro pożera komentarze :( Cieszę się, że tekst wciągnął i że nie mogłaś się oderwać! Tak, zaraza wcale nie musiała być straszna, ale trzeba było coś oddać, żeby tak było :) Leparakuo nie tyle wybrał, co nie miał możliwości innej drogi. Miło mi, że uważasz opko za cudne i dziękuję za wizytę!
Finklo, dzięki za komentarz! Super, że tekst przypadł do gustu i cieszę się z misi! :)
A, jeszcze dodam, że trochę się zastanawiałam nad obrazem. Po polsku słoniowa trąba jest tożsama z instrumentem muzycznym. Czy po angielsku też? Nie pamiętam. Ale na obrazie – jak na moje mało wprawne oko – tam są waltornie, a nie trąbki.
Babska logika rządzi!
Bohater jest w pewnym sensie celowo taki “wyjęty”. Chciałam w ten sposób dodać oniryzmu, bo w snach często też jesteśmy tylko obserwatorami.
Ach, no widzisz, to prawda, że w snach często podążamy za czymś i nie ma tej całej otoczki życia, mi tego zabrakło przy rozbudowanym opowiadaniu, ale sam zamysł rozumiem. ;)
bardzo mi poprawił humor! :)
Cieszę się. :)
Nostalgiczne opowiadanie. Żadnych wygłupów. Przez tekst przebijają poważne kwestie, jak kolonializm i jego konsekwencje. Tradycyjne, zgodne z naturą życie kończy się. Widząc tytuł, przyszło mi na myśl Pożegnanie z Afryką. To celowe nawiązanie?
W opowieści ważną rolę odgrywa jezioro Natron. I w nim widziałem przyczynę choroby, która dopadła mieszkających tam Masajów. Jakaś uśpiona zaraza została obudzona po latach. Ta sama, która zabiła wcześniej zamieszkujące nad jeziorem zwierzęta. Przyczyna nieszczęścia nie została przywleczona przez białego człowieka, ale jej źródło było na miejscu. Paciorki (w domyśle lekarstwa) od białych mogły być ratunkiem. Czyli, przy tej interpretacji, biały człowiek oferowałby ratunek, a nie był przyczyną nieszczęścia. Pozostaje jeszcze pytanie, co obudziło zarazę. Zmiany klimatyczne, które spowodowały, że jest tam za mało wody, a może działalność wydobywcza?
Pozdrawiam
Finklo, po angielsku chyba też. A co do waltorni, hmm, one są bardziej okrągłe. Ja najpierw strzelałam, że to puzony są na obrazie, po riserczu uznałam, że to tuba, a teraz to już niczego nie jestem pewna :D
Ananke, rzeczywiście mogłam jednak trochę ożywić tego bohatera :)
AP, dziękuję za komentarz! Nawiązałam do Pożegnania z Afryką, do “Żegnaj, Afryko” i ogółem do Afryki w tytułach. Ciekawa interpretacja z jeziorem Natron jako przyczyną choroby. Jezioro ma swoją legendę: https://nauka.rocks/jezioro-natron/ Zaraza dotykająca Masajów – celowo pozostawiłam w niedopowiedzeniu jej źródło, a raczej źródła – Natron może być jednym z nich. Zmiany klimatyczne bądź inna działalność człowieka również. Leki od białych ludzi rzeczywiście mogły być ratunkiem, ale ten ratunek nigdy nie nadszedł, były tylko koraliki. Dziękuję raz jeszcze i przyznam, że mi się podoba Twoja interpretacja!
Dzięki za wyjaśnienia. Może tylko się wytłumaczę z tych zmian klimatycznych i działalność wydobywczej. Nie traktowałem ich jako alternatywnej przyczyny w stosunku do jeziora. Założyłem, że przyczyną jest coś schowanego w jeziorze. Zmiany klimatyczne mogły spowodować, że zbyt mało wody zasila ten akwen i przez to zostało odsłonięte coś, co przez lata było ukryte. Innym wytłumaczeniem byłoby to, że jezioro jest bogatym źródłem węglanu sodu i jego wydobywanie potencjalnie mogłoby spowodować uwolnienie czegoś złego.
AP, nie wiem, jak z działalnością wydobywczą na tych terenach, ale jeśli chodzi o zmiany klimatyczne, to rzeczywiście mogły spowodować odsłonięcie czegoś złego w jeziorze. Chociaż mimo dość makabrycznej legendy, chciałam żeby to jezioro było czymś raczej dobrym, obrazującym sprzeciw wobec zmian w Afryce.
Sonato, rozumiem.
Zdjęcia zwierząt robią niesamowite wrażenie.
Przeczytałam i zrobiło mi się smutno. Ale tak jakoś pozytywnie smutno (jest takie uczucie?).
Brawo ty, skoro potrafisz wzbudzić w czytelniku uczucia, to dar.
Nova, dziękuję za wizytę. Jeśli pozytywnie smutno, to chyba dobrze! Cieszę się, że opowiadanie wzbudziło uczucia :)
Bardzo fajne opowiadanie, klimatyczne. W sumie to trochę taki realizm magiczny, czy też realizm oniryczny, ale ogólnie zabrakło mi tutaj pewnej dozy szaleństwa i pójścia na całość z absurdem.
To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...
Fanthomasie, dziękuję za opinię! Cieszę się, że się podobało. Rzeczywiście, na całość z absurdem to w tym tekście nie poszłam, ale może kiedyś jeszcze będzie okazja :)
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
Dzięki za wizytę, Anet! Super, że się podobało :)