- Opowiadanie: Sonata - Dobranoc, Afryko

Dobranoc, Afryko

Vla­di­mir Kush „Afri­can So­na­ta” + dys­ko­te­ka dla je­żo­ła­ków

 

Shan­ti, Bar­ba­rian­Ca­ta­ph­ract i CM - dzię­ku­ję za betę! 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Dobranoc, Afryko

Kiedy Afry­ka kła­dzie się do snu, nad sa­wan­na­mi uno­szą się mgły wspo­mnień i wiry ma­rzeń. Rzeki burzą się w gnie­wie, a skały pę­ka­ją, roz­sie­wa­jąc pył, który osia­da na su­chej ziemi. Trawy gła­ska­ne przez wiatr prężą się, złak­nio­ne jego do­ty­ku, a krze­wy drżą od nie­mal in­tym­nej przy­jem­no­ści. 

Po­wierzch­nia je­zio­ra Na­tron, jesz­cze chwi­lę temu mil­czą­ca, teraz ko­tłu­je się jak ocean w cza­sie sztor­mu, a z krwi­stych od­mę­tów coś się wy­nu­rza. Na pierw­szy rzut oka obiek­ty wy­glą­da­ją jak skały, potem jak in­stru­men­ty mu­zycz­ne, a jesz­cze póź­niej jak zwie­rzę­ta. W końcu wy­raź­nie widać, że jest to wszyst­ko naraz – bo­wiem z wody wy­ła­nia­ją się an­ty­lo­py z har­fa­mi wśród po­ro­ża, zebry z kla­wi­sza­mi for­te­pia­nu w miej­scach pa­sków, sło­nie ma­ją­ce pu­zo­ny za­miast trąb i fla­min­gi bez nóg, za to z trój­ką­ta­mi. Wszyst­kie te dziw­ne isto­ty są z ka­mie­nia.

Roz­le­ga się huk, gdy ów ka­mień roz­la­tu­je się w drob­ny mak, który opada do wód je­zio­ra. Zwie­rzę­ta na­bie­ra­ją barw. Wy­cho­dzą na brzeg i otrze­pu­ją się z resz­tek skały. Stad­nie ob­le­ga­ją każdą wolną prze­strzeń przy Na­tron. Jest ich całe mro­wie. Kiedy ostat­nia akor­de­ono­wa per­li­ca koń­czy czysz­cze­nie piór, roz­brzmie­wa­ją pierw­sze tony me­lo­dii. 

Gdyby ktoś ją usły­szał, z po­cząt­ku brzmia­ła­by dla niego jak zwy­czaj­na ka­ko­fo­nia – w końcu róż­no­ra­kie in­stru­men­ty w tym samym mo­men­cie za­czę­ły wy­da­wać nie­pa­su­ją­ce do sie­bie dźwię­ki. Kiedy jed­nak mi­nął­by pierw­szy szok, to przy głęb­szym wsłu­cha­niu się można by było od­na­leźć w tym wszyst­kim re­gu­łę. Róż­no­rod­ne ha­ła­sy po­wo­li, sys­te­ma­tycz­nie za­czę­ły­by się zle­wać w jeden ton i wtedy słu­chacz zro­zu­miał­by, że tak wła­śnie bije serce Afry­ki i że te wszyst­kie zwie­rzę­ta i in­stru­men­ty współ­gra­ją ze sobą i sta­no­wią do­sko­na­łą har­mo­nię. 

Kiedy Afry­ka kła­dzie się do snu, budzi się jej sio­stra bliź­niacz­ka, tak samo nie­uchwyt­na, ale sta­rze­ją­ca się o wiele wol­niej i pa­mię­ta­ją­ca o wiele wię­cej. Bliź­niacz­ka, która nie chce być do­ty­ka­na i zmie­nia­na.

Me­lo­dia wy­gry­wa­na przez isto­ty, które nie prze­sy­pia­ją żad­nej nocy, a prze­sy­pia­ją każdy dzień, za­czy­na roz­brzmie­wać gnie­wem. Jest coraz gło­śniej­sza, a w końcu za­mie­nia się w jeden prze­raź­li­wy, pełen bólu ryk. Potem ryk cich­nie, jakby za­czę­ło być jasne, że złość nic nie da i że tak na­praw­dę już nic nie można zro­bić.

Ostat­nie tony milk­ną, a zwie­rzę­ta wcho­dzą do je­zio­ra, gdzie na po­wrót ka­mie­nie­ją.

Sły­chać już tylko bębny.

 

***

 

Le­pa­ra­kuo mruży oczy, pa­trząc na ho­ry­zont. Wszyst­ko jest takie jak zwy­kle – ciche i zda­ją­ce się od­po­czy­wać, wy­grze­wa­jąc w słoń­cu. A jed­nak chło­piec nie po­tra­fi po­zbyć się wra­że­nia, że coś się zmie­ni­ło. A może je­dy­nie w nim się coś zmie­ni­ło? Może to tylko lęk przed emo­ra­ta. Ob­rze­za­nie cze­ka­ło każ­de­go mło­de­go Ma­sa­ja. Nie można wtedy oka­zać bólu. To na­tu­ral­ne, że się tego boi. Choć w głębi duszy czuje, że nie cho­dzi o to.

Tak na­praw­dę cho­dzi o to, że na jego bio­drze po­ja­wi­ły się czte­ry czar­ne kołki.

Zbli­ża się pora po­wro­tu do wio­ski, więc Le­pa­ra­kuo za­ga­nia cie­lę­ta na po­łu­dnie. Pró­bu­je po pro­stu wę­dro­wać, być czę­ścią świa­ta, ale myśli wciąż upo­rczy­wie wra­ca­ją do koł­ków, które sta­ran­nie za­sło­nił kangą.

Z nikim o tym nie roz­ma­wiał. Nie chciał. Za­sta­na­wia się, czy ci, któ­rym wy­ra­sta­ły dzi­wacz­ne przed­mio­ty w róż­nych miej­scach ciała, czuli się tak samo, jak on teraz. Matka mawia, że to czę­ści in­stru­men­tów wy­twa­rza­ją­cych mu­zy­kę bia­łych ludzi, i że wszyst­ko się za­czę­ło, kiedy był jesz­cze bar­dzo mały. Z po­cząt­ku przy­pa­dłość do­ty­ka­ła po­je­dyn­cze osoby, z bie­giem czasu ich jed­nak przy­by­wa­ło.

Gdy Le­pa­ra­kuo do­cie­ra do wio­ski, widzi ja­kieś po­ru­sze­nie. Przy głów­nej ścież­ce zgro­ma­dzi­ło się wiele osób, sły­chać stam­tąd licz­ne roz­mo­wy. Chło­piec za­ga­nia bydło do za­gro­dy i idzie w stro­nę roz­ga­da­ne­go tłumu. Pod­cho­dzi i pró­bu­je doj­rzeć powód za­mie­sza­nia, ale bez­sku­tecz­nie. W końcu udaje mu się prze­pchnąć przez pod­nie­co­ną grupę Ma­sa­jek i Ma­sa­jów. Przy­sta­je, onie­śmie­lo­ny.

Przed nim stoją wo­jow­ni­cy. Widzi ich po raz pierw­szy, muszą po­cho­dzić z da­le­ka. Są wyżsi od miesz­kań­ców wio­ski, a także nie tak chu­dzi. Ciem­na skóra lśni, kry­jąc po­tęż­ne mię­śnie, czer­wo­ne kangi owi­ja­ją się wokół moc­nych ud i wy­dat­nych po­ślad­ków. Klat­ki pier­sio­we przy­ozda­bia­ją róż­no­barw­ne ko­ra­li­ki, wśród któ­rych naj­wię­cej jest tych z kości sło­nio­wej. Twa­rze po­kry­te są bia­ły­mi ma­lo­wi­dła­mi, wy­raź­nie w nich od­zna­cza­ją się oczy – pełne dzi­ko­ści i pew­nej aro­gan­cji. Obok stoi bydło, ale tak zdro­wych i ład­nych sztuk Le­pa­ra­kuo dawno nie wi­dział.

Za­mie­ra, gdy do­strze­ga, że jeden z wo­jow­ni­ków ma stru­ny ja­kie­goś in­stru­men­tu na szyi, a drugi dziu­ry w nodze, ukła­dem przy­po­mi­na­ją­ce te we fle­tach. Tuż obok sie­bie, za­uwa­ża Na­lo­mu­tę. Ma­saj­ka wpa­tru­je się w przy­by­szów z lekko otwar­ty­mi usta­mi. Jej głowa lśni w słoń­cu, a Le­pa­ra­kuo ko­lej­ny raz nie może ode­rwać od niej wzro­ku, bo jest to chyba naj­bar­dziej okrą­gła rzecz, jaką wi­dział, naj­do­sko­nal­sza i być może wła­śnie ona jest cen­trum świa­ta. Jest punk­tem, do któ­re­go od­no­szą się wszel­kie inne punk­ty i krążą wokół niego. Gdyby Le­pa­ra­kuo był ma­la­rzem, ma­lo­wał­by wy­łącz­nie głowę Na­lo­mu­ty. Za­fa­scy­no­wa­ny, nie zwra­ca uwagi na ota­cza­ją­cych go ludzi, ale w końcu niechętnie wraca do rzeczywistości, zu­peł­nie tak samo, jak dziec­ko nie­chęt­nie opusz­cza ma­ci­cę matki.

– Co się dzie­je? – pyta, wbi­ja­jąc wzrok w zie­mię.

Na­lo­mu­ta od­po­wia­da z opóź­nie­niem.

– Chcą han­dlo­wać – wy­ja­śnia sucho. – Wy­mie­nić bydło na ko­ra­li­ki z kości sło­nio­wej. Po­dró­żu­ją do Ol Do­inyo Len­gai.

Le­pa­ra­kuo z nie­do­wie­rza­niem wpa­tru­je się w wo­jow­ni­ków. Na han­del przy­by­wa­li różni lu­dzie, ale nikt nie od­da­wał bydła za ko­ra­li­ki. Mruży oczy, wpa­tru­jąc się w torsy, na któ­rych dyn­da­ją białe ku­lecz­ki. Po co im one? I dla­cze­go idą do Góry Boga?

Widzi, jak Na­lo­mu­ta od­cho­dzi, ki­wa­jąc się na chu­dych no­gach. Od ja­kie­goś czasu się nie uśmie­cha, czę­sto prze­sia­du­je przy cha­cie, wpa­tru­jąc się w prze­strzeń. Czy ma to samo utra­pie­nie, co on? Być może Le­pa­ra­kuo weź­mie ją za żonę. Jeśli ona ani on nie za­mie­nią się w in­stru­men­ty.

Ude­rza go lęk, gdy myśli o swo­jej przy­szło­ści. W za­sa­dzie nie po­tra­fi jej sobie wy­obra­zić. Chyba jest z nim coraz go­rzej.

Od­wra­ca się nagle i wy­bie­ga z tłumu. Szuka wzro­kiem Na­lo­mu­ty, ale ni­g­dzie jej nie do­strze­ga. Widzi na­to­miast, jak w cie­niu po­bli­skiej chaty stoi la­ibon i łypie swo­imi zło­wro­gi­mi ocza­mi. Le­pa­ra­kuo chce za­wró­cić, ale sza­man przy­zy­wa go ge­stem. Chło­piec nie­chęt­nie idzie w stro­nę star­sze­go Ma­sa­ja.

– Czy coś cię trapi, chłop­cze? – pyta la­ibon, uno­sząc brwi. 

– Nie, nic – od­po­wia­da na­tych­miast Le­pa­ra­kuo.

Pró­bu­je odejść, ale sza­man chwy­ta go za ramię.

– Bę­dzie z cie­bie silny wo­jow­nik bro­nią­cy na­sze­go ludu – mówi gło­śno. – Tylko od cie­bie za­le­ży, czy prze­trwasz. Nasi przod­ko­wie wal­czy­li o prze­trwa­nie, zno­sząc trudy, o ja­kich nawet ci się nie śniło. Wie­rzę, że i ty po­do­łasz wy­zwa­niom, jakie po­sta­wi przed tobą życie.

Chło­piec wy­ry­wa się i bie­gnie przed sie­bie, byle dalej od sza­ma­na. Jakoś dziw­nie pieką go oczy, a po po­licz­kach coś pły­nie.

 

***

 

Życie w wio­sce jest spo­koj­ne. Ma­sa­jo­wie wy­pa­sa­ją bydło, po­lu­ją i wę­dru­ją, Ma­saj­ki go­tu­ją i robią ko­ra­li­ki, roz­ma­wia­jąc z oży­wie­niem, wszy­scy bawią się, śpie­wa­ją, śpią i jedzą, a słoń­ce Afry­ki otula ich pro­mie­ni­sty­mi ra­mio­na­mi, dając po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Mrok nocy, cisza po­po­łu­dnia, gwar wie­czo­ru – tak toczy się eg­zy­sten­cja dzień za dniem. 

Gdzieś w tym wszyst­kim wi­ru­je Le­pa­ra­kuo. Jego oj­ciec jest bo­ga­ty, ma dużo bydła i wiele dzie­ci. Chło­piec ma przed sobą wy­raź­ną przy­szłość, jako dumny Masaj bro­nią­cy wio­ski i pło­dzą­cy licz­ne po­tom­stwo. A póki co ma nie­wie­le obo­wiąz­ków i czas na za­ba­wę. Po­wi­nien być ura­do­wa­ny. A jed­nak nie jest. 

Co za po­twor­na za­ra­za spły­nę­ła na jego ple­mię? Skąd się wzię­ły zło­wiesz­cze stru­ny, kołki i dziu­ry, które za­bu­rzy­ły spo­koj­ne życie w wio­sce? Czy cho­ro­ba przy­szła z ze­wnątrz, czy może po­cho­dzi z ich wnętrz? Może taka jest po pro­stu na­tu­ral­na kolej rze­czy? 

Ale Le­pa­ra­kuo czuje, że to nie ma nic wspól­ne­go z na­tu­rą. Rano za­uwa­żył, że do czte­rech czar­nych koł­ków do­łą­czy­ły dłu­gie stru­ny. Na razie jesz­cze były pod skórą, ale już nie­dłu­gą zro­bią się do­sko­na­le wi­docz­ne. 

Chło­piec ostat­ni­mi czasy bar­dzo dużo roz­wa­ża. Coraz czę­ściej za­nie­dbu­je drobne obo­wiąz­ki. Kie­dyś po pro­stu żył, nie roz­my­śla­jąc zbyt wiele. Teraz jest ina­czej. W jego gło­wie kłębi się tak dużo myśli, jak nigdy wcze­śniej. Jakby miały mu roz­sa­dzić czasz­kę.

Znowu wy­my­ka się z wio­ski, ale tym razem nocą. Za dnia zbyt się boi, że la­ibon za­uwa­ży jego wy­ciecz­ki. Idąc, Leparakuo unosi się w samym cen­trum swo­jej głowy i nie­mal nie od­bie­ra świa­ta ze­wnętrz­ne­go. Gdy w końcu na chwi­lę wy­nu­rza się z ciem­nych od­mę­tów, w ja­kich się po­grą­żył, do­strze­ga, że do­tarł na brzeg je­zio­ra Na­tron.

Znowu. Od kilku dni coś go tu przy­cią­ga. Wody po­ru­sza­ją się de­li­kat­nie, pa­nu­je le­ni­wa, owa­dzia cisza. Za­mie­ra. Je­zio­ro jest prze­klę­te, matka opo­wia­da­ła, że gdy ja­kieś zwie­rzę do­tknie jego wód, za­mie­nia się w ka­mień. Za­bro­ni­ła mu tu przy­cho­dzić, chło­piec ma zatem po­czu­cie winy, że łamie zakaz, ale jed­no­cze­śnie jest za­in­try­go­wa­ny – nigdy nie wi­dział tego miej­sca z tak bli­ska. Teraz do­strze­ga, że matka mó­wi­ła praw­dę – na brze­gu leży mnó­stwo ska­mie­nia­łych fla­min­gów. Le­pa­ra­kuo po­wo­li wę­dru­je po­śród nich, lecz nagle kątem oka do­strze­ga jakiś ruch.

Nie jest tu sam. W pew­nym od­da­le­niu, tuż przy wo­dzie, widzi ogni­sko, a na jego tle wy­so­kie syl­wet­ki. Od­ru­cho­wo kła­dzie się na ziemi. Potem, za­cie­ka­wio­ny, peł­znie w ich stro­nę.

Gdy się zbli­ża, roz­po­zna­je wo­jow­ni­ków, któ­rzy przy­szli han­dlo­wać by­dłem w za­mian za ko­ra­li­ki. Teraz nie mają już ani jed­nej sztu­ki. Le­pa­ra­kuo nie do końca wie, dla­cze­go ich ob­ser­wu­je. Może w po­szu­ki­wa­niu sensu, lecz nie tylko sensu ich dzi­wacz­nej wy­mia­ny han­dlo­wej, ale ma chyba na­dzie­ję, że od­naj­dzie też sens wszyst­kie­go, co ostat­nio kłę­bi­ło mu się w gło­wie. Czuje bez­sen­sow­ną pew­ność, że wo­jow­ni­cy ukoją jego stan.  

Za­wsze tak się dzia­ło. Wo­jow­ni­cy prze­ga­nia­li lęk miesz­kań­ców wio­ski, do­brze było mieć ich bli­sko, do­brze było słu­chać ich nie­sa­mo­wi­tych opo­wie­ści z wy­praw i po­lo­wań i do­brze było ma­rzyć o tym, by sa­me­mu kie­dyś stać się takim, jak oni.

Widzi, jak Ma­sa­jo­wie krążą wokół ogni­ska ni­czym za­cie­ka­wio­ne dra­pież­ni­ki. Potem przy­sta­ją, a wtedy jeden z nich in­to­nu­je pieśń. Po­zo­sta­li za­czy­na­ją gar­dło­wo nucić.

Le­pa­ra­kuo nie zna tej mowy. Brzmi ona ta­jem­ni­czo, jakoś dziw­nie gład­ko, a jed­no­cze­śnie wy­jąt­ko­wo obco. Brzmi jak język, któ­rym mó­wio­no dawno, dawno temu. Le­pa­ra­kuo słu­cha. Nie może prze­stać, choć po­wi­nien odejść.

Śpiew staje się coraz gło­śniej­szy, Ma­sa­jo­wie za­czy­na­ją pod­ska­ki­wać, co na­da­je pie­śni nowy rytm. Głos ola­ra­ny­ani – prze­wod­ni­ka pio­sen­ki – to ude­rza z całą mocą, to znów cich­nie. Słowa nie­mal ma­te­ria­li­zu­ją się w po­wie­trzu, są na wy­cią­gnię­cie ręki, Le­pa­ra­kuo już chce je po­chwy­cić, wtedy jed­nak śpiew usta­je.

Cisza spada na mło­de­go Ma­sa­ja nie­spo­dzie­wa­nie, a prze­rwa­nie pie­śni jest tak nie­przy­jem­ne, że chłopiec ma ocho­tę krzy­czeć. Słod­ki i nę­cą­cy ton znika, a on chce go gonić, chce, by znów te dziw­ne i pięk­ne dźwię­ki wy­peł­nia­ły jego uszy, chce, by to­wa­rzy­szy­ły mu do końca życia. Zaraz jed­nak się opa­no­wu­je.

Męż­czyź­ni chwy­ta­ją za wi­sior­ki i szyb­ki­mi ru­cha­mi je zry­wa­ją. Ko­ra­li­ki sypią się wokół ogni­ska jak deszcz. Ma­sa­jo­wie pa­da­ją na czwo­ra­ka i za­czy­na­ją, niby dra­pież­ni­ki po­chy­lo­ne nad tru­chłem, po­ły­kać ku­lecz­ki. 

Chło­piec czeka w na­pię­ciu, aż skoń­czą. Gdy tylko ostat­ni ko­ra­lik z kości sło­nio­wej znika w żo­łąd­ku, męż­czy­zna­mi za­czy­na­ją wstrzą­sać po­tęż­ne dresz­cze. Wy­gi­na­ją się w kon­wul­sjach, ale nie wy­da­ją żad­nych dźwię­ków, a Le­pa­ra­kuo jest pe­wien, że ich twa­rze nie wy­ra­ża­ją w tej chwi­li żad­nych emo­cji. Praw­dzi­wy wo­jow­nik nie oka­zu­je bólu.

Kulą się mocno i na­pi­na­ją tak, że kości ich krę­go­słu­pów nie­mal prze­bi­ja­ją skórę na ple­cach. Po chwi­li z ciał męż­czyzn wy­strze­li­wu­ją ostre kolce. Deszcz krwi spada na zie­mię, a jed­nak nie sły­chać nawet jed­ne­go pi­śnię­cia bólu. 

Wsta­ją, ola­ra­ny­ani po­now­nie za­czy­na śpie­wać, a Le­pa­ra­kuo od­prę­ża się, sły­sząc ko­ją­cą me­lo­dię. Na­je­że­ni kol­ca­mi Ma­sa­jo­wie śpie­wa­ją i tań­czą, a ogni­sko za nimi pul­su­je na prze­mian róż­ny­mi bar­wa­mi – czer­wo­ny, zie­lo­ny, ró­żo­wy, nie­bie­ski… Chło­piec za­sty­ga bez ruchu w fa­scy­na­cji i nie za­uwa­ża nawet, że robi się coraz wid­niej. 

Tańce i śpie­wy trwa­ją nie­mal do rana, jed­nak tuż przed świ­tem kolce zni­ka­ją, ogni­sko znów wy­glą­da nor­mal­nie. Wo­jow­ni­cy gaszą je i od­cho­dzą, a Le­pa­ra­kuo pod­ry­wa się i pędzi do wio­ski, by nikt nie zdą­żył za­uwa­żyć jego znik­nię­cia. 

 

***

 

Dzień nie roz­po­czy­na się do­brze, Le­pa­ra­kuo po noc­nej wy­pra­wie jest nie­wy­spa­ny, stru­ny na jego udzie prze­bi­ły skórę i bo­le­śnie się wrzy­na­ją, w do­dat­ku wio­ska grzmi od wie­ści o śmier­ci Na­lo­mu­ty. Chło­piec czuje iry­ta­cję. By­ła­by dobrą żoną. Już nie bę­dzie co­dzien­nie ob­ser­wo­wał jej do­sko­na­le okrą­głej głowy.

Gdy Ma­sa­jo­wie wy­no­szą ciało z wio­ski, Le­pa­ra­kuo ich śle­dzi, a potem czeka, aż odej­dą. Kiedy zo­sta­je sam, długo stoi, wpa­tru­jąc się w kształt­ną głowę Na­lo­mu­ty. Jest tak nią po­chło­nię­ty, że pra­wie nie za­uwa­ża in­ne­go szcze­gó­łu. Kanga dziew­czy­ny jest pod­wi­nię­ta, od­sła­nia­jąc chudą nogę. Brą­zo­wą skórę zdobi dzi­wacz­na srebr­na kon­struk­cja, pew­nie część ja­kie­goś in­stru­men­tu nie­zna­ne­go Le­pa­ra­kuo.

Chło­piec myśli o tym, że może kie­dyś, gdy pa­dli­no­żer­cy wy­je­dzą już ciało, wróci tu po jej czasz­kę. Scho­wa ją wtedy w swo­jej cha­cie i bę­dzie mógł co­dzien­nie po­dzi­wiać ide­al­ną krą­głość. Jed­nak ostat­ni­mi czasy, gdy myśli o przy­szło­ści, jakiś lęk chwy­ta go za gar­dło, a wy­obra­że­nia się roz­my­wa­ją, za­ni­ka­ją. Ogar­nia go prze­ko­na­nie, że on nie ma przy­szło­ści.

Drży i ner­wo­wo maca po bio­drze i ukry­tych pod kangą koł­kach. Ile czasu mu zo­sta­ło?

Wraca do wio­ski. Nie po­wie­dział ni­ko­mu o noc­nym wy­da­rze­niu. I tak by mu nie uwie­rzo­no. Matka chyba za­uwa­ży­ła jego nocne znik­nię­cie, ale nic nie po­wie­dzia­ła, pod­nie­co­na wie­ścią o ko­lej­nej śmier­ci. 

La­ibon od rana jest wście­kły, ma­sze­ru­je po wio­sce, przy­po­mi­na­jąc roz­draż­nio­ne­go owada. Le­pa­ra­kuo nie chce mu wcho­dzić w drogę. Przy­sia­da przy jed­nej z chat i znu­dzo­ny, ry­su­je pal­cem po ziemi. Wtedy sły­szy ury­wek roz­mo­wy.

– …za krót­ko tu byli, za mało pytań im za­da­li­śmy – mówi jeden ze star­szych.

Le­pa­ra­kuo przy­ku­ca i ostroż­nie się wy­chy­la. Po dru­giej stro­nie chaty stoi la­ibon, roz­ma­wia­jąc z kil­ko­ma star­szy­mi Ma­sa­ja­mi. Chło­piec chowa się za ścia­ną i za­mie­ra w bez­ru­chu, żeby go nie usły­sze­li.

– Prze­klę­ta za­ra­za…

– Na za­ra­zę biali mają swoje spo­so­by – mówi ko­lej­ny ze star­szych. – Po­ły­ka­ją takie małe białe kulki i są uzdro­wie­ni. – Męż­czy­zna wy­da­je nagle z sie­bie okrzyk. – Ko­ra­li­ki z kości sło­nio­wej! Dla­te­go im były po­trzeb­ne!

– One po­mo­gą? Cu­dow­nie – mru­czy wście­kle la­ibon. – Wła­śnie po­zby­li­śmy się nie­mal wszyst­kich. – Wzdy­cha. – Świat się zmie­nia bar­dzo szyb­ko i jesz­cze wiele osób do­tknie ta za­ra­za.

Le­pa­ra­kuo ma wiel­ką ocho­tę ujaw­nić się i wtrą­cić do roz­mo­wy, ale się po­wstrzy­mu­je. Okrą­ża chatę i wy­bie­ga z wio­ski. Jego głowa pęka od wi­ru­ją­cych myśli. Kulki z kości sło­nio­wej po­mo­gą na jego stan? W jego gło­wie ko­ła­cze jed­nak prze­ko­na­nie, że białe kulki, które po­ły­ka­ją biali, to nie kość sło­nio­wa. Warto jed­nak spró­bo­wać.

Chło­piec bie­gnie nad brzeg je­zio­ra i szuka miej­sca, w któ­rym wo­jow­ni­cy pa­li­li w nocy ogni­sko. Gdy je znaj­du­je, pada na ko­la­na i uważ­nie wy­pa­tru­je bia­łe­go bły­sku po­śród pia­chu. Jed­nak na próż­no. Po kilku dłuż­szych chwi­lach siada na pię­tach, roz­cza­ro­wa­ny. Wo­jow­ni­cy zje­dli wszyst­kie ko­ra­li­ki.

Może to i le­piej. Wy­ro­sły­by mu kolce i nie miał­by po­ję­cia, jak się wy­tłu­ma­czyć. Nagle do­ty­ka go dziw­na myśl. Prze­cież wo­jow­ni­cy zmie­rza­li do Ol Do­inyo Len­gai. Może tam czeka uzdro­wie­nie?

Pod­ry­wa się, pod­nie­co­ny, ale zaraz za­mie­ra. Nie zdoła tam do­trzeć. Nie jest sil­nym wo­jow­ni­kiem. W do­dat­ku praw­do­po­dob­nie zo­sta­ło mu już bar­dzo nie­wie­le czasu. Nie­dłu­go umrze, a jego cia­łem po­si­lą się pa­dli­no­żer­cy. Zo­sta­wią tylko szkie­let, kołki i kilka strun.

Na­tych­miast, jakby na za­wo­ła­nie, czuje ból w bio­drze i udzie. Pod­wi­ja kangę i ob­ser­wu­je. Oprócz czar­nych koł­ków i strun z nogi wy­sta­je też coś drew­nia­ne­go. Le­pa­ra­kuo wy­da­je z sie­bie bez­sil­ny wrzask. Krzy­czy długo, nie dba­jąc o to, że ktoś może go usły­szeć i o to, że coraz bar­dziej opada z sił.

W końcu prze­sta­je i dy­sząc cięż­ko, go­rącz­ko­wo myśli, co zro­bić. Czy da się jakoś oszu­kać za­ra­zę? Chyba nie. La­ibon ma rację. Świat się zmie­nia bar­dzo szyb­ko. Ale jed­nak życie musi to­czyć się dalej, a mu­zy­ka musi dalej grać. Le­pa­ra­kuo jest czę­ścią tej mu­zy­ki, ale teraz bę­dzie jej czę­ścią już tro­chę ina­czej.

Nagle przy­cho­dzi mu do głowy olśnie­wa­ją­cy po­mysł. Jed­nak może coś zro­bić. Coś, by jego ciała nie roz­szar­pa­li pa­dli­no­żer­cy i żeby w pe­wien spo­sób nadal był czę­ścią świa­ta. Mu­zy­ka musi dalej grać.

Je­zio­ro Na­tron, które zmie­nia zwie­rzę­ta w ka­mień, wciąż go przy­cią­ga, ale teraz już prze­sta­je się opie­rać jego wpły­wo­wi. Wsta­je i idzie w stro­nę wody. 

– Do­bra­noc, Afry­ko – mówi. 

Potem po­wo­li wcho­dzi. Czuje ból, ale nie krzy­czy. Nie drży mu nawet po­wie­ka. Idzie dalej. Słona woda ob­le­pia jego ciało. Roz­po­czy­na się pro­ces za­mia­ny Le­pa­ra­kuo w ka­mień.

 

***

 

Kiedy Afry­ka kła­dzie się do snu, je­zio­ro Na­tron otwie­ra oczy. Wiatr mil­czy, trawy za­mie­ra­ją, a gwiaz­dy umy­ka­ją za ho­ry­zont, jakby nie chcia­ły być świad­ka­mi noc­nych wy­da­rzeń. Je­zio­ro roz­sze­rza swą gar­dziel, bie­rze wdech.

Ze wzbu­rzo­nej toni wy­nu­rza­ją się ży­ra­fy z ta­le­rza­mi od per­ku­sji ki­wa­ją­cy­mi się na dłu­gich szy­jach, wy­pły­wa­ją lwy ma­ją­ce stru­ny od gitar za­miast grzyw, wy­cho­dzi też Le­pa­ra­kuo, cał­ko­wi­cie z ka­mie­nia, z jego bio­dra i uda czę­ścio­wo wy­sta­ją skrzyp­ce.

Ka­mien­na po­wło­ka pęka, Le­pa­ra­kuo jest już od niej wolny. Wy­cho­dzi na brzeg i strze­pu­je z sie­bie ostat­nie ka­wał­ki ka­mie­nia. A potem za­czy­na śpie­wać. Śpie­wa w dziw­nym ję­zy­ku, nie­zna­nym pra­wie ni­ko­mu na świe­cie, bar­dzo sta­rym ję­zy­ku. Star­szym od gór, od mórz i od całej Ziemi.

Zwie­rzę­ta za­czy­na­ją grać na prze­róż­nych in­stru­men­tach, brzmi to jak ka­ko­fo­nia, ale potem zmie­nia się w jeden do­sko­na­le zgra­ny ton. Teraz wzbo­ga­co­ny o nowy in­stru­ment – głos Le­pa­ra­kuo. Tak wła­śnie bije serce Afry­ki. I choć­by miało się wszyst­ko zmie­nić, bę­dzie biło dalej, a mu­zy­ka bę­dzie dalej grać. 

Koniec

Komentarze

Oj, Sonato, Sonato, cóż dzieje się w Twojej głowie, że takie rzeczy piszesz, odgadnąć nie podobna.

Podobało mi się.

Fajny styl, ciekawe opisy, nie ma się do czego przyczepić.

No i treść… wymyka się ramom mojego umysłu. 

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Piękne, poetyckie opisy Afryki, krainy żyjącej i oddychającej naturą, śpiewem, pieśnią o dawnych czasach. Podobała mi się opowieść o chłopcu, który zmienia się w instrument, by stać się w końcu częścią  wielkiej muzyki. 

 

Uderza go nagle, gdy myśli o swojej przyszłości. W zasadzie nie potrafi jej sobie wyobrazić. Chyba jest z nim coraz gorzej.

Odwraca się nagle i wybiega z tłumu.

To chyba jedyne miejsce, gdzie zatrzymało mnie niezrozumienie. Co go uderza? I powtórzenie słowa nagle. 

Ale to taki drobiazg. Bo oko fajne, z klimatem. Idę klikać. :)

Pozdrawiam i powodzenia. 

Chrościsko, w mojej głowie się dzieją dziwaczne rzeczy, zwłaszcza podczas pisania :) Dziękuję za komentarz i klika, cieszę się, że się podobało!

JolkaK, dziękuję za komentarz! Rzeczywiście coś w tym fragmencie mi nie wyszło, zaraz poprawię! Miło, że się podobało i że wyczułaś klimat opka :)

Jak na bizarro, to czytało się wyjątkowo dobrze. xD

Nie no, serio, ładnie. Wstawki o okrągłości głowy Masajki, czy inne odklejone, oniryczne elementy tekstu fajnie wpasowały się w koncept, a i jest tu pewna historia, która czyni ten tekst czymś więcej, niż tylko zlepkiem losowych, poronionych scen. Ładnie wykorzystałaś obraz – poetycki początek podobał mi się. Może, hmm, niekoniecznie rezonuje z całością tekstu (ale to moja opinia wewnętrzna, nie musisz tego brać pod uwagę, po prostu jakoś w kontekście całego tekstu mi czegoś… brakowało? Ale nie umiem tego okreslić).

W każdym razie daje kciuka w górę i nominację do biblio. ^^

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Podobała mi się “Afrykańska sonata”, ale nie miałam żadnej koncepcji, jak ja ugryźć. Poddałam się, ale chciałabym coś takiego wymyślić.;)

Zwierzęta-instrumenty fascynujące, opisy plastyczne, a cały klimat niepokojący.

No i do tego poza słoniami i akordeonową perliczką (a zebry genialne!), wprowadzasz instrumentalnych ludzi.

Opowieść jest nie tylko piękna, ale też daje do myślenia.

 

A to mi się nie podoba, bo brzmi jakby pył osiadał w trakcie rozsiewania:

Rzeki burzą się w gniewie, a skały pękają, rozsiewając pył osiadający na suchej ziemi.

Lożanka bezprenumeratowa

BarbarianCataphract, dziękuję za przybycie! Cieszę się, że czytało się dobrze i że dostrzegasz tu coś więcej niż zbitkę przypadkowych scenek, no i że podobał Ci się początek :) Starałam się, żeby wszystkie elementy użyte w tekście nie były przypadkowe i w jakiś sposób się łączyły, chociaż zamysł miałam taki, żeby początek i końcówka rzeczywiście były trochę oderwane od reszty tekstu i nawiązywały do niego tylko lekko – żeby malowały pewne tło pod historię i pozwoliły czytelnikowi przeżyć ją z innej perspektywy. Dzięki za opinię i za klika :)

 

Ambush, dziękuję za komentarz i cieszę się, że tekst się spodobał mimo tego, że nie wiedziałaś, jak go ugryźć :) Może rzeczywiście nieco zbyt dużo niedopowiedzeń tu umieściłam, ale też nie chciałam, żeby wszystko było widać na pierwszy rzut oka. Super, że dało do myślenia! Fragment z pyłem nieco przerobiłam :)

Piękna opowieść, ale zostawiła mnie, podobnie jak przedmówców, z pewnym uczuciem zagubienia. Potrzebowałem nieco czasu, aby się nad tym zastanowić, i chyba najprędzej spróbowałbym to ująć tak… Epidemia przemian w instrumenty to fascynujące, poetyczne zjawisko, trudno ją tu potraktować jako pure nonsense, prosi się o szukanie symboliki. I wydaje mi się, że tropy zawarte w tekście sugerują dopasowanie jej do dwóch różnych porządków. Z jednej strony wspominasz wyraźnie o tym, że są to narzędzia białych ludzi, że oni zabezpieczają się przed chorobą jakimiś białymi koralikami (tabletkami?), więc wypada pomyśleć o wyzysku w koloniach, może wręcz o inżynierii genetycznej i hodowli populacji na instrumenty jak gdyby na narządy. Z drugiej strony ukazujesz też te sceny z odwieczną wrodzoną muzyką kontynentu, nieujarzmioną dzikością natury, przemiana staje się może symbolem tego, czego obcy nie potrafią zrozumieć i poddać kontroli. Nie twierdzę, że nie można tych wątków jakoś połączyć, mogę czegoś jeszcze nie dostrzegać, niemniej na razie mam wrażenie rozbieżności.

Dobór fraz na ogół trafiony i delikatny, podoba mi się, jak w niewielu słowach potrafisz wiarygodnie (przynajmniej dla mnie) naszkicować sposób myślenia przynależny bardzo odległej kulturze.

zupełnie tak samo, jak niemowlę niechętnie opuszcza macicę matki.

Jak dopiero zabiera się do opuszczania, to jeszcze nie jest niemowlęciem.

wypływają tygrysy mające struny od gitar zamiast pasków

A tiger? In Africa!?

https://www.youtube.com/watch?v=oLdk2C25Z14

 

Ciekawiłoby mnie jeszcze (choć to pytanie raczej do organizatorów), czy dyskoteka dla jeżołaków ma coś wspólnego z jeżołakiem, którego obmyśliłem przy poradniku interpunkcyjnym Tarniny, czy też powstała całkiem niezależnie.

Polecam do Biblioteki i pozdrawiam!

Cześć, Ślimaku Zagłady! Dziękuję za komentarz i przyznam, że Twoja interpretacja po części jest słuszna. Pisząc to opowiadanie, miałam w głowie myśl, że niewiele jest już miejsc na świecie, gdzie żyje się tak, jak przed wiekami i w pewnym sensie poza całym postępem cywilizacyjnym. Przykładem takich miejsc są wioski Masajów. Ale postęp ma wpływ również na nie i kiedyś pewnie takie miejsca całkiem znikną i powoli zaniknie styl życia Masajów oraz ich kultura.

Z jednej strony wspominasz wyraźnie o tym, że są to narzędzia białych ludzi, że oni zabezpieczają się przed chorobą jakimiś białymi koralikami (tabletkami?), więc wypada pomyśleć o wyzysku w koloniach, może wręcz o inżynierii genetycznej i hodowli populacji na instrumenty jak gdyby na narządy.

Wymyślając to opowiadanie, miałam zamysł, żeby napisać o tym, że Masajowie żyją sobie spokojnie, w zgodzie z naturą, nie przeszkadzając nikomu, nie niszcząc Ziemi, ale przychodzi do nich jakaś zaraza. Ona przychodzi z zewnątrz, od białych ludzi, dlatego wyrastają im z ciała instrumenty, których w życiu nie widzieli, obce, stworzone przez postęp cywilizacyjny. Ta zaraza miała być symbolem postępu, niszczenia środowiska, niszczenia w ogóle czegoś pięknego, dzikiego i nieokiełznanego, co jest w Afryce, a co niektórzy ludzie próbują zmienić na nudne, szare i zbadane.

Koraliki – zaraza przyszła od białych ludzi, więc od nich też powinno przyjść lekarstwo – powinno, ale nie przyszło. Nadzieja sprawiła, że Masajowie spróbowali koralików ze względu na ich podobieństwo do tabletek.

Z drugiej strony ukazujesz też te sceny z odwieczną wrodzoną muzyką kontynentu, nieujarzmioną dzikością natury, przemiana staje się może symbolem tego, czego obcy nie potrafią zrozumieć i poddać kontroli.

Scenki z muzyką kontynentu miały ukazywać, że Afryka ma swój rytm, swoją dziką melodię, a fragmenty instrumentów, które wyrastały Masajom z ciał, miały symbolizować, że wszyscy jesteśmy instrumentami wielkiej orkiestry, jaką jest życie.

Dziękuję raz jeszcze za opinię, usterki poprawiłam. Cieszę się, że opowiadanie się podobało mimo zagubienia :)

Cześć! Przeczytałem opowiadanie i muszę przyznać, że piękna to była opowieść. Bardzo klimatyczna, momentami wręcz baśniowa. Muzyka (melodia) Afryki doprawdy mnie urzekła.

 

W porównaniu do innych opowiadań konkursowych Twoje wydawało mi się dość… spokojne? Jak się okazuje można było napisać fantastyczny tekst konkursowy, w którym nie ma tyle szaleństwa. Brawo :)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Ładna i dosyć melancholijna historia w moim odczuciu. Leciutki body horror ale w wydaniu muzycznym i raczej wprowadzający delikatny niepokój niż grozę. Tekst ma też trochę nieokreślony charakter, który idzie trochę w kilka miejsc ale jednak prowadzi do celu.

Czyli onirycznie i jakoś tam sennie, ale też z sensem, przesłaniem.

No i elegancko napisane, widać wprawne pióro.

Podobało mi się więc klikam.

Chłopiec czuje irytację.

A to jest ciekawy zabieg nie wiem na ile zamierzony. Bo niby jest tam jakoś zakochany czy zadurzony a jednak na śmierć "sympatii" reaguje irytacją. To trochę samolubne ale też całkiem ludzkie.

 

 

I kilka uwag do rozważenia lub odrzucenia. 

 

Powinien być uradowany. A jednak tak nie jest. 

Może

Powinien być uradowany. A jednak nie jest. 

 

Za dnia za bardzo się boi

Może

Za dnia zbyt się boi

 

Nie jest tu sam.

Może

Nie jest sam.

 

Gdy Masajowie wynoszą ciało z wioski, Leparakuo ich śledzi, a potem czeka, aż odejdą. Gdy zostaje sam

Dwa razy gdy obok siebie. Niby nie błąd a jednak ukłuło w oko :)

 

Ogarnia go przekonanie, że on nie ma przyszłości.

Może

Ogarnia go przekonanie, że nie ma przyszłości.

 

Pozdrawiam i powodzenia w konkursie!

cezary_cezary, dziękuję za komentarz! Cieszę się, że opowiadanie przypadło do gustu. Tak, rzeczywiście jakoś bardzo nie zaszalałam w tym tekście, ale trudno :)

 

Edward Pitowski, dziękuję za odwiedziny! Poprawki, choć nie wszystkie, wprowadziłam. Cieszę się, że się podobało :)

A to jest ciekawy zabieg nie wiem na ile zamierzony. Bo niby jest tam jakoś zakochany czy zadurzony a jednak na śmierć "sympatii" reaguje irytacją. To trochę samolubne ale też całkiem ludzkie.

Zamierzony jak najbardziej! Chciałam, żeby w tamtym momencie jego reakcja była lekko nienaturalna, aby dodać trochę dziwności opowiadaniu :)

Hmm,

 

wybór obrazu pewnie nieprzypadkowy, w końcu nick zobowiązuje ;)

 

Ładny wstęp, myślę, że czytany przez Krystynę Czubównę, mógłby rozpocząć jakiś przyjemny dokument

 

Gdyby ktoś ją usłyszał, z początku brzmiałaby dla niego jak zwyczajna kakofonia – w końcu różnorakie instrumenty w tym samym momencie zaczęły wydawać niepasujące do siebie dźwięki. Kiedy jednak minąłby pierwszy szok, to przy głębszym wsłuchaniu się można by było odnaleźć w tym wszystkim jakąś regułę. Różnorodne hałasy powoli, systematycznie zaczęłyby się zlewać w jeden ton i wtedy słuchacz zrozumiałby, że tak właśnie bije serce Afryki i że te wszystkie zwierzęta i instrumenty współgrają ze sobą i stanowią doskonałą harmonię. 

ten tryb przypuszczający, w takim nadmiarze, troszkę mnie wybijał z płynnego czytania.

 

Gdyby Leparakuo był malarzem, malowałby tylko i wyłącznie głowę Nalomuty.

Tautologia – chyba że celowa, to komentarz do wyrzucenia :P

 

A póki co ma niewiele obowiązków i czas na zabawę. Powinien być uradowany. A jednak nie jest. 

 

Chłopiec ostatnimi czasy bardzo dużo rozważa. Coraz częściej zaniedbuje obowiązki.

Drobna niekonsekwencja. Pierwsze zdanie sugeruje, że ma jakieś drobne obowiązki, ale nie na tyle ważne, aby przeszkadzały w zabawie czy codziennej beztrosce. W drugim to zaniedbywanie obowiązków urasta do dużego problemu

 

Poza tym zwykłym czepialstwem, była to naprawdę przyjemna lektura. Melancholijna, ale mam wrażenie, że tematy okołomuzyczne takie są (albo to moje skrzywienie). Klamra mi się podoba, nadaje całości porządku, chociaż rzeczona całość wymyka się ramom. 

 

 

Mocno abstrakcyjny obraz, fajnie może się połączyć z hasłem, bo w sumie pasuje, ale Ci się trafiło. :D

 

Kupiłaś mnie początkiem. Lubię takie malownicze opisy.

 

Nie przepadam, kiedy na początku opowiadania mam sporo akapitów z opisami (zazwyczaj to mnie męczy), ale u Ciebie jest inaczej. Piszesz tak plastycznie i ciekawie, że wręcz malujesz przed czytelnikiem te obrazy z afrykańskiej obłędni. Inspiracja obrazem i słoniami zmienia się u Ciebie w pełny obraz sawanny przemienionej w wielką orkiestrę. Ale to jest dobre! I jak świetnie napisane, łał.

 

można by było odnaleźć w tym wszystkim jakąś regułę

Trochę toporne to „jakąś”.

 

tak właśnie bije serce Afryki

To jest za to niezwykłe. Aż poczułam melodię.

 

Zaczarowałaś mnie do tej gwiazdki. Czytam dalej.

 

Matka mawia, że to części instrumentów wytwarzających muzykę białych ludzi,

Masz niesamowite pomysły. ;) Najpierw zwierzęta, które tak się zsynchronizowały z instrumentami, a teraz człowiek i oczywiście jemu już nie w smak, że ma instrumenty. Takie to życiowe, bardzo mi się podoba.

 

zupełnie tak samo, jak dziecko niechętnie opuszcza macicę matki.

Trochę dziwne porównanie mając za perspektywę młodego chłopca. XD Przy okazji, gubi się podmiot.

 

– Nie, nic – odpowiada natychmiast Leparakuo.

Próbuje odejść, ale szaman chwyta go za ramię.

Może bardziej dynamiczne byłoby:

– Nie, nic… – Leparakuo próbuje odejść, ale szaman chwyta go za ramię.

 

przetrwasz. Nasi przodkowie walczyli o przetrwanie

Na tym etapie opowiadanie skojarzyło mi się z „Kirinyagą”. Leparakuo myśli o tym wszystkim, skąd się biorą te kołki, dlaczego, a w przytoczonej powieści (mimo że nie mieliśmy tego elementu absurdu) też jest podobny klimat takiej wioski. U Ciebie to jak dla mnie taka fajna metafora tego nadejścia białych, a instrumenty są jakby pretekstem do rozmyślań o świecie.

 

laibon zauważy jego wycieczki. Idzie

Podmiot się zgubił.

 

Cisza spada na młodego Masaja niespodziewanie, a przerwanie pieśni jest tak nieprzyjemne, że ma ochotę krzyczeć

Tu też

 

Ooo, te połykanie kuleczek, te kolce… O co tu chodzi? Zaskoczyłaś mnie, więc to na pewno na plus. :D Edycja po całości: Czyli kulki jako zamiennik tabletek, które nie działają, ciekawy pomysł.

 

Trochę może słabszy ten fragment w wiosce i te wymiany. No i jakoś przydałoby się więcej głównego bohatera, żeby można było bardziej wczuć się w jego sytuację. Bo on tak chodzi po wiosce, coś podsłucha, zobaczy wojowników… A tak brakuje jego życia, może rodziny, kolegów. Jest trochę taki „wyjęty z życia”, że tak powiem, jakby pisany pod to konkretne opowiadanie.

 

Od momentu śmierci Nalomuty nastrój się zagęszcza, jest mrocznie, czuć napięcie i mam wrażenie, że zmierzamy do końca opowiadania… Teksty o zabraniu czaszki plus podniecenie matki śmiercią – najmocniejsze fragmenty. W taki niesamowity sposób, bez wyjaśniania wszystkiego, pokazujesz prawa rządzące światem i podejście do śmierci.

 

Poświęcenie Leparakuo i jego przemiana w nowy instrument – ale to się pięknie wpasowuje w całość. Klamrowa budowa i ten ryk bólu, który na początku intryguje, a na końcu się wyjaśnia – świetne.

 

Co do całości – łał, no co mam napisać, czytało się płynnie, historia jest dość prosta, bo mamy chłopca z pewną chorobą, od której chce się uwolnić, podgląda wojowników, a na koniec zostaje częścią większej całości. Ale to wszystko jest oprawione w taki muzyczny, afrykański klimat, który po prostu buduje tę historię.

 

Dla mnie to przenośnia wpływu białych na Masajów, a instrumenty służą tu jako pretekst do pokazania, że biały człowiek w pewnym sensie zatruł tę wioskę (jak i wiele innych). A jednocześnie zrobił to poprzez coś tak pięknego jak instrumenty (które pełnią rolę czegoś, co jest niesamowite i może wydawać magiczne dźwięki), tyle że… Masajowie wcale tych instrumentów nie chcieli, nie potrzebowali. Dla białych – to jest potrzebne, fajne, dobre, dla Masajów – niezrozumiałe, dziwne i w końcowym efekcie trujące, wyniszczające. Bohater mimo doznanej krzywdy postanowił znaleźć w tym wszystkim sens i po wielu trudach, już przy końcu, zrobił coś dla reszty, dla kraju. Czy zostanie zapamiętany? Czy po prostu będzie tylko jednym z dźwięków Afryki w nocy?

To oczywiście moje luźne przemyślenia. :D

 

Dzięki za lekturę i pozdrawiam,

Ananke

 

P.S. Po przeczytaniu komentarzy: O, widzę, że dałaś wyjaśnienia, więc gdzieś tam się pokrywa to, co myślałam. :)

Cześć!

 

Bardzo dobrze wykorzystałaś potencjał drzemiący w obrazie, wokół którego toczy się cała opowieść. Mam wrażenie, że całość można bardzo różnie interpretować, ale tematem przewodnim są zawsze smutek (czasem przechodzący w gniew) i swego rodzaju poczucie nieuchronności. Bohaterowi towarzyszy lęk i niepewność jutra. Ukojenie – jak od początku można się domyślać – znajduje w jeziorze. Bardzo ładnie napisane i poprowadzone, umiejętnie zbudowałaś nastrój, który udziela się czytelnikowi.

Czy mamy tu logikę snu? Dla mnie to bardziej realizm magiczny, jednak scena, kiedy zwierzęta wychodzą z jeziora wypada bardzo onirycznie. Więc ok, kupuję. Zastanawia mnie natomiast wydźwięk opowiadania: z jednej strony tęsknota za “prostym życiem” (które imho wcale proste czy beztroskie nie było), z drugiej refleksję nad kontynentem, który reszta świata nieco zaorała, z trzeciej motyw wojowników połykających kości… Niby zwykłe jeżołaki, ale jednak aluzja do tabletek wypada (imho) trochę prześmiewczo. Nie wiem, czy tak miało być, ale taka interpretacja mi się ciśnie.

 

3P dla Ciebie: Pozdrawiam, Polecam do biblioteki i Powodzenia w konkursie!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

OldGuard, dziękuję za opinię! Tak, wybór obrazu nieprzypadkowy :) Tryb przypuszczający rzeczywiście nie brzmi zgrabnie, ale na razie nie mam pomysłu, czym go zastąpić. Resztę poprawek wprowadziłam. Cieszę się, że poza tym tekst się podobał! Tematy muzyczne dla mnie też są melancholijne :) 

 

Ananke, dziękuję za komentarz! Większość poprawek wprowadziłam. Miło mi, że początek przypadł do gustu :) Cieszę się też, że pomysły się podobały. 

Najpierw zwierzęta, które tak się zsynchronizowały z instrumentami, a teraz człowiek i oczywiście jemu już nie w smak, że ma instrumenty. Takie to życiowe, bardzo mi się podoba. 

Rzeczywiście, człowiek w niektórych sytuacjach czasami gorzej się odnajduje niż zwierzęta. 

Trochę może słabszy ten fragment w wiosce i te wymiany. No i jakoś przydałoby się więcej głównego bohatera, żeby można było bardziej wczuć się w jego sytuację. Bo on tak chodzi po wiosce, coś podsłucha, zobaczy wojowników… A tak brakuje jego życia, może rodziny, kolegów. Jest trochę taki „wyjęty z życia”, że tak powiem, jakby pisany pod to konkretne opowiadanie. 

Bohater jest w pewnym sensie celowo taki “wyjęty”. Chciałam w ten sposób dodać oniryzmu, bo w snach często też jesteśmy tylko obserwatorami. 

Super, że poza tym opowiadanie tak się spodobało. Rzeczywiście miałaś rację co do interpretacji. Pędzący świat ma wpływ nawet na tak spokojne miejsca, jak wioski Masajów. I czasami coś, co jednym może wydawać się koniecznością albo jakimś udogodnieniem, dla innych jest całkowicie niepotrzebne. 

Czy zostanie zapamiętany? Czy po prostu będzie tylko jednym z dźwięków Afryki w nocy? 

heart

 

Dziękuję raz jeszcze za rozbudowany komentarz, bardzo mi poprawił humor! :)

 

krar85, dzięki za wizytę! Cieszę się, że według Ciebie dobrze wykorzystałam potencjał obrazu. Co do wydźwięku, to chciałam przede wszystkim pokazać negatywny wpływ postępu i coraz szybszego życia świata na Afrykę. Bardzo nie chciałam, żeby ta aluzja do tabletek wypadła prześmiewczo, ogólnie nie chciałam, żeby to opowiadanie miało prześmiewczy wydźwięk i pewnie dlatego tak mało tu sennych szaleństw. W każdym razie miło mi, że opowiadanie się spodobało i dziękuję za 3P :)  

Kurde, właśnie mi zżarło komentarz. Niech to diabli… Dobra, jeszcze raz…

Wow, stworzyłaś niezwykle klimatyczny tekst. Miałam tylko zerknąć, ale wciągnął mnie od pierwszego akapitu i nie mogłam się oderwać. Początek, mimo że jest jednym wielkim opisem, podobał mi się bardzo. Pokazałaś dwie Afryki. Tę, która już się zmieniła i nadal się zmienia, i tę, która zmian nie chce, której sprawiają one ból i napawają wściekłością. Zbudowałaś też klimat tajemnicy, w którą chciałam się zagłębić.

I wpadłam na najdziwniejszą zarazę, o jakiej kiedykolwiek słyszałam. Dla mieszkańców wioski było to coś obcego, pewnie przywleczonego przez białych ludzi, coś czego nie chcieli, co ich przerażało. Po śmierci Nalomuty ta zaraza wydaje się jeszcze straszniejsza. Ale jednocześnie cały czas nie mogłam się oprzeć wrażeniu – choć nie wiem, czy takie było Twoje zamierzenie – że ta akurat zaraza nie musi być straszna. I że wojownicy, którzy za garść paciorków pozbyli się całego majątku, o tym wiedzieli. I tam, dokąd poszli zmiana niekoniecznie jest złem, bo może da się połączyć stare z nowym.

Leparakuo wybrał inaczej. Może i dobrze, że głos nie skażonej zmianą Afryki też przetrwa.

Opko naprawdę cudne. Wyslałam do Biblio :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Gratuluję wyobraźni. Już autor obrazu nieźle pojechał, ale Ty twórczo rozwinęłaś temat.

Do tego ładnie napisane. No i jeszcze można się doszukiwać metafor i bawić w kolonialne interpretacje. Misie.

Babska logika rządzi!

Irko, oj, to portal chyba głodny i niedożywiony, skoro pożera komentarze :( Cieszę się, że tekst wciągnął i że nie mogłaś się oderwać! Tak, zaraza wcale nie musiała być straszna, ale trzeba było coś oddać, żeby tak było :) Leparakuo nie tyle wybrał, co nie miał możliwości innej drogi. Miło mi, że uważasz opko za cudne i dziękuję za wizytę!

 

Finklo, dzięki za komentarz! Super, że tekst przypadł do gustu i cieszę się z misi! :)

A, jeszcze dodam, że trochę się zastanawiałam nad obrazem. Po polsku słoniowa trąba jest tożsama z instrumentem muzycznym. Czy po angielsku też? Nie pamiętam. Ale na obrazie – jak na moje mało wprawne oko – tam są waltornie, a nie trąbki.

Babska logika rządzi!

Bohater jest w pewnym sensie celowo taki “wyjęty”. Chciałam w ten sposób dodać oniryzmu, bo w snach często też jesteśmy tylko obserwatorami. 

Ach, no widzisz, to prawda, że w snach często podążamy za czymś i nie ma tej całej otoczki życia, mi tego zabrakło przy rozbudowanym opowiadaniu, ale sam zamysł rozumiem. ;)

 

bardzo mi poprawił humor! :)

Cieszę się. :) heart

Nostalgiczne opowiadanie. Żadnych wygłupów. Przez tekst przebijają poważne kwestie, jak kolonializm i jego konsekwencje. Tradycyjne, zgodne z naturą życie kończy się. Widząc tytuł, przyszło mi na myśl Pożegnanie z Afryką. To celowe nawiązanie?

W opowieści ważną rolę odgrywa jezioro Natron. I w nim widziałem przyczynę choroby, która dopadła mieszkających tam Masajów. Jakaś uśpiona zaraza została obudzona po latach. Ta sama, która zabiła wcześniej zamieszkujące nad jeziorem zwierzęta. Przyczyna nieszczęścia nie została przywleczona przez białego człowieka, ale jej źródło było na miejscu. Paciorki (w domyśle lekarstwa) od białych mogły być ratunkiem. Czyli, przy tej interpretacji, biały człowiek oferowałby ratunek, a nie był przyczyną nieszczęścia. Pozostaje jeszcze pytanie, co obudziło zarazę. Zmiany klimatyczne, które spowodowały, że jest tam za mało wody, a może działalność wydobywcza?

 

Pozdrawiam

Finklo, po angielsku chyba też. A co do waltorni, hmm, one są bardziej okrągłe. Ja najpierw strzelałam, że to puzony są na obrazie, po riserczu uznałam, że to tuba, a teraz to już niczego nie jestem pewna :D

 

Ananke, rzeczywiście mogłam jednak trochę ożywić tego bohatera :)

 

AP, dziękuję za komentarz! Nawiązałam do Pożegnania z Afryką, do “Żegnaj, Afryko” i ogółem do Afryki w tytułach. Ciekawa interpretacja z jeziorem Natron jako przyczyną choroby. Jezioro ma swoją legendę: https://nauka.rocks/jezioro-natron/ Zaraza dotykająca Masajów – celowo pozostawiłam w niedopowiedzeniu jej źródło, a raczej źródła – Natron może być jednym z nich. Zmiany klimatyczne bądź inna działalność człowieka również. Leki od białych ludzi rzeczywiście mogły być ratunkiem, ale ten ratunek nigdy nie nadszedł, były tylko koraliki. Dziękuję raz jeszcze i przyznam, że mi się podoba Twoja interpretacja!

Dzięki za wyjaśnienia. Może tylko się wytłumaczę z tych zmian klimatycznych i działalność wydobywczej. Nie traktowałem ich jako alternatywnej przyczyny w stosunku do jeziora. Założyłem, że przyczyną jest coś schowanego w jeziorze. Zmiany klimatyczne mogły spowodować, że zbyt mało wody zasila ten akwen i przez to zostało odsłonięte coś, co przez lata było ukryte. Innym wytłumaczeniem byłoby to, że jezioro jest bogatym źródłem węglanu sodu i jego wydobywanie potencjalnie mogłoby spowodować uwolnienie czegoś złego.

AP, nie wiem, jak z działalnością wydobywczą na tych terenach, ale jeśli chodzi o zmiany klimatyczne, to rzeczywiście mogły spowodować odsłonięcie czegoś złego w jeziorze. Chociaż mimo dość makabrycznej legendy, chciałam żeby to jezioro było czymś raczej dobrym, obrazującym sprzeciw wobec zmian w Afryce.

Sonato, rozumiem.

 

Zdjęcia zwierząt robią niesamowite wrażenie.

Przeczytałam i zrobiło mi się smutno. Ale tak jakoś pozytywnie smutno (jest takie uczucie?).

Brawo ty, skoro potrafisz wzbudzić w czytelniku uczucia, to dar. wink

Nova, dziękuję za wizytę. Jeśli pozytywnie smutno, to chyba dobrze! Cieszę się, że opowiadanie wzbudziło uczucia :)

Bardzo fajne opowiadanie, klimatyczne. W sumie to trochę taki realizm magiczny, czy też realizm oniryczny, ale ogólnie zabrakło mi tutaj pewnej dozy szaleństwa i pójścia na całość z absurdem.

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

Fanthomasie, dziękuję za opinię! Cieszę się, że się podobało. Rzeczywiście, na całość z absurdem to w tym tekście nie poszłam, ale może kiedyś jeszcze będzie okazja :)

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Dzięki za wizytę, Anet! Super, że się podobało :)

Niepokojące, piękne, poetyckie. :)

Dzięki, Koalo :)

Nowa Fantastyka