- Opowiadanie: Rafael Sanki - Re-socjalizacja

Re-socjalizacja

Inspirowane obrazem: „Longhi girl” 

Motyw przewodni: rozwód z powodu zgubionego kciuka

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Użytkownicy, Edward Pitowski, Użytkownicy II, Użytkownicy III

Oceny

Re-socjalizacja

Straciłem podniebienie. Nigdy nie zastanawiałem się, co znajduje się zaraz za nim, jakie są jego granice lub czy można bez niego żyć. Nie jest to wiedza, z którą opuszczamy szkołę średnią, ani pytanie, które pan z telewizji zadaje w teleturnieju. Zapewne gdybym otworzył przeglądarkę i wpisał hasło, znajomy wujek chętnie obdarowałby mnie wiedzą, ale nie chcę tego. Boję się wiedzieć. Wzdrygam się na samą myśl. Walczę ze swoim językiem i jego kolumbowską wręcz potrzebą eksploracji i poznawania nieznanego.  Niebiosa, chrońcie moje receptory czuciowe przed doświadczeniem mrocznej tajemnicy tego, przed czym chroni nas podniebnie. Skąd, wobec tego, wiem, że go nie mam? Uwierz, że gdybyś nie miał podniebienia, wiedziałbyś o tym. To tak, jak gdyby moja jama ustna nagle rozrosła się do przestrzeni czterowymiarowej. Ktoś potrafi zdefiniować rzeczywistość wielowymiarową? Na pewno nie ja.

Mam nadzieję, że nikt przy stole nie spyta o samopoczucie, ani nie zagadnie kurtuazyjnie o to, jak mija mi wieczór. Dreszcz przenika całe moje ciało na samą myśl o konieczności rozwarcia ust, wzięciu głębszego oddechu, co dopiero użyciu języka. Na całe szczęście…

 

…panuje zupełna cisza.

 

Każdy z obecnych siedzi sztywno z rękami wyprostowanymi przed sobą. Ciężko powiedzieć mi cokolwiek o którymkolwiek z nich, dopiero trzymane przezeń ramki rzucają nieco światła na zagadki ich istnień. Chociaż…

 

…nie. Nie w każdym przypadku. Facet obok eksponuje na zdjęciu dziwne, bladotrupie oblicze. Gdzie tam bladotrupie. Białe jak kreda, bez wyraźnych konturów, wyrazu, bez kształtu. Zarys człowieka, zarys ducha. Szkoda. Kiedyś pewnie go znałem. Może znam nadal?

Pamiętam za to Justysię, moją miłość z podstawówki. Wydaje się szczęśliwa. Dorosła kobieta o duszy dziecka. Jej twarz zachowała charakterystyczną strukturę, która rozpaliła uczucie w moim naiwnym, dziecięcym serduszku. Wtedy pewnie odbierałem ją zgoła odmiennie, dziś nie potrafię myśleć o niej inaczej niż o strukturze. Jest w tym obrazie coś martwego, coś utraconego. Ale to ona, Justysia, jestem pewien. Ma dzieci, męża, pewnie nawet nie nosi już kucyka na czubku głowy. A jeszcze nie tak dawno, przed lekcją matematyki, ściągnęła mi spodnie przy całej klasie. Wybiegłem.

Przed lustrem w toalecie zapłakany ja, a obok Piotrek. Kiedyś byliśmy kolegami, jeździliśmy nawet razem do szkoły i na msze majowe, ale potem już nie. Coś się zmieniło. Ale nie on. Policzki jak zawsze pucułowate, czerwone, zadarte do góry, jakby jego uśmiech zadawał kłam grawitacji. Stał tylko i wpatrywał się we mnie z nieokreślonym wyrazem twarzy, na której piedestały policzków wznosiły rumieniec dumnie ku niebu. Teraz, on i Justysia, siedzą rzut beretem ode mnie, a ich ramki wskazują, że wszystko u nich dobrze. Z jakiegoś powodu przeświadczenie to sprawia, że czuję się lepiej.

Podobne wrażenia sprawia Mirek. Skąd też ja go znam? Na tym zdjęciu nie wygląda jak ktoś, kogo chciałbym znać. Ale znam, ponad wszelką wątpliwość. Pewnie pracowaliśmy razem w fabryce. Widzieliśmy się na tyle często, że zacząłem mówić mu cześć, a on jak gdyby nigdy nic odpowiadał. Ta dziwna wymiana uprzejmości trwała i doprowadziła nas tutaj.

Vis-a-vis Mirka dostrzegam sąsiada mojej babci, któremu kiedyś rozbiłem okno zgniłym jabłkiem. Mam nadzieję, że nie dostał nim w głowę, albo nie rozgniotło mu się na nowych spodniach, bo pewnie chowałby urazę do dziś, a ja czułbym się nieswojo. Optymistycznie zakładam, że przyszedł na przyjęcie z nudów, nie z chęci zemsty i zamiarem rewanżu za moje przedawnione już występki. Najprawdopodobniej przyszedł ponudzić się w innym miejscu niż zwykle. Siedzi więc nieruchomo, trzyma ręce kurczowo zaciśnięte na ramce ze zdjęciem z wakacji w jakimś dużym, europejskim mieście. Niespecjalnie interesuje mnie, jakim. Powinno?

Nie bawię się dobrze na tym przyjęciu. Nie jest to chyba zresztą najlepsze przyjęcie. Gdyby było inaczej, gospodarze nie opuściliby go, ot tak, po prostu, bezwiednie, bezczelnie, bezrefleksyjnie. Ze wstydu? A może z braku wstydu? W końcu, kto wychodzi z własnego przyjęcia, nawet takiego nieudanego? Może mieli do załatwienia coś pilnego? Albo wzywały ich dziadkowe obowiązki. Pewnie tak, tacy właśnie są moi dziadkowie. A więc siedzimy tu wszyscy w babcinej sypialni, jak ślepe, małe myszki, a ci najpewniej kopią jakieś ziemniaki albo peklują słoiki z losowym przetworem. Byle coś peklować. Nim podjąłem świadomą decyzję, by ich poszukać, już byłem na podwórzu.

 

Podwórze jak podwórze. Jest studnia, są budynki gospodarcze, płot ze sztachetami przeżartymi próchnicą, oblepionymi przez kowale, niemal skrzące się czerwienią ich obrzydliwego żywota. Jest w końcu pies na łańcuchu, Bandzior. Nieruchomy i niewyraźny cień psa, którego kojarzę bardziej, jako ucieleśnienie mojego strachu, niż żywą istotę. Zdarzało się, że gonił mnie zerwany z łańcucha, w celu niewiadomym, szarpiąc pazurami powietrze i podeszwy moich butów, a ja, wypluwając płuca, gnałem co tchu ku najbliższej, bezpiecznej przystani. Umierałem i rodziłem się na nowo, gdy tylko dobiegałem do drzwi stodoły i zamykałem za sobą skobel.

Zziajany oparłem czoło o leciwe wierzeje, łapiąc oddech po raz pierwszy w życiu. Otworzyłem oczy, zalepione, niepewne. Nie krzyczałem jednak. Problem z podniebieniem był nie mniej dotkliwy, niż w życiu poprzednim.  Czy rodząc się na nowo, dziedziczymy strachy z poprzednich wcieleń? Czy stajemy się przechowalnią wszystkich mar i koszmarów całej linii istnienia? Nie ma to teraz znaczenia. Stodoła to bezpieczeństwo, azyl. To mój dziadek. Promienie światła wpadające przez podłużne szpary między deskami. Zapach ospy, kurzu, siana i deszczu dudniącego o azbestowy dach. To on. Siedzi na krześle i woła mnie. Uśmiecha się, całym sobą, jak to zwykle ma w zwyczaju, i podaje mi rękę na powitanie. W drugiej trzyma pajdę chleba, a na niej słusznych rozmiarów kawał słoniny. Posiłek podawany w formie plastrów, z pietyzmem i zagadkową starannością odkrawanych jeden po drugim, znika nieśpiesznie w dziadkowych ustach. Każdy kęs przetyka zabawnym słowem, frazą, oryginalną intonacją, czymś w języku, co dziś już nie istnieje. Każde słowo poprzedza papierosem. Każdy oddech wzbija kłęby dymu, dymu tak gęstego, że zdającego się niemal materializować, personifikować, być po prostu innym stanem skupienia staruszka. Dymna postać staje przy drzwiach, uchyla je, przywołuje mnie. Na odchodne rzuca tylko krótkie „nie pal”, podaje mi rękę i się uśmiecha. Nie widzę jej oczu, przysłaniają je zmarszczone w radosnym grymasie powieki i kłęby brwi.

 

W ogródku na zewnątrz praca wre, a pracuje nie kto inny jak babcia. Zrywa warzywa, wrzuca do słoików, po czym zakręca je czym prędzej. Niektóre z nich rosną już w słoikach, co jest rozwiązaniem niezwykle pomysłowym i wydajnym, oszczędza bowiem mnóstwo babcinego czasu, dzięki czemu może przygotować jeszcze więcej słoików. Odwraca się do mnie, a jej twarz wyraża nadzieję, że nie jestem głodny. Momentalnie czuję unoszący się w powietrzu zapach tłustych naleśników, smak rosołu z niesfornego koguta, a w uszach szum mleka przelewanego przez tetrową pieluchę. Szum narasta, w głowie wiruje, po policzkach lecą łzy. Słodkie łzy o smaku kompotu. Drewniane szczapy śpiewają trzeszczącą kołysankę, tląc się z wolna w piecu kaflowym i smagając noc ciepłym blaskiem.

Nagle weki obrasta pleśń, mleko kwaśnieje, a słodkie łzy zastygają w obrzydliwą maź. Obłąkańczy i przeraźliwy świergot zagłusza trzask chrustu. Podlatuje mały ptak. Kos? Drozd? Kawka? Nie mam pojęcia. Dziadek na pewno by wiedział. Nie zdziwił mnie jego widok. Nie zachwycił. Nie chciałem wykrzyknąć niczego w jego stronę. Nie zabrakło mi tchu. Nie dostałem udaru. Nic z tych rzeczy. A mimo wszystko szeroko otworzyłem usta i wciągnąłem powietrze. Natychmiast poczułem jego chłodzące właściwości. Podmuch połechtał moje gałki oczne, rozdął nozdrza. Sprawił, iż poczułem przyjemny chłód wypełniający całą przestrzeń, której, najwyraźniej, ujściem i bramą było podniebienie. Po chwili poczułem coś jeszcze. To informacja.

 

„Wracaj”.

 

Dziadków wciąż nie było przy stole. Za to pełno było na nim bibelotów, badziewia, szajsu i innego chłamu, przez który nie tylko nie dostrzegałem innych uczestników przyjęcia, ale co najbardziej istotne, przestawałem odnajdywać siebie. Biuletyny, ulotki, ogłoszenia, stare zdjęcia, formularze. Sterty niczego zabiegające o moją uwagę, powodujące to jej kolaps, to rozszczepienie. W efekcie, rozedrgany i przytłoczony, oparłem się łokciami o stół, trzymając pod pachą swoją ramkę i próbując rozgarnąć choć część zasypującej mnie lawiny niczego. Bezskutecznie. Gdzieś tam była Justynka, gdzieś jarzył się Piotrek i jego świetliste poliki. Gdzieś pod hałdą badziewia zaginął Mirek. Szukałem w głowie choćby niewielkiej przystani istotności, do której mógłbym dobić nurzając się w zalewie informacji, jak zaraza toczącej przestrzeń przyjęcia. Znalazłem. To było wspomnienie.

 

Wypełniał je narastający stukot. Miarowy, konsekwentny, ciągnący za sobą smugę echa dźwięk. Absurdalnie wypukły, przestrzenny, jak gdyby pragnący przekroczyć granicę zmysłów i zaanektować choćby mały spłachetek terytorium innych zmysłów. Spojrzałem na zegarek. Dwunasta. W tej samej chwili do pomieszczenia wdarła się trąbka, a w zasadzie jej dźwięk. Było cudownie. Od zawsze podejrzewałem, że fotel dziadka, w sposób nieco eklektyczny wpasowany w kuchenne realia, to najwygodniejszy tego typu mebel z jakim miałem do czynienia. Teraz byłem pewien, że to nie zasługa fotela. To miejsce. Epoka, jaka dzieliła mnie od ostatniej wizyty u dziadków wystarczyła, by owa prawda otrzymała miano objawionej.

Dziadek siedział naprzeciwko mnie leniwiąc się na wersalce z wyciągniętymi nogami, a babcia zasypywała milionem pytań. O pracę, o żonę, o to czy chcę herbaty, o rodziców, o czapkę zaciągniętą na uszy, o sąsiadkę, o to czy pamiętam jej syna, który teraz robi coś wyjątkowego, o kurtkę i czy mi nie za gorąco, o herbatę, czemu nawet się nie napiję, o słoiki, czy wezmę sobie kilka, o to czemu się nie odzywam, dlaczego już wychodzę. Mimo iż zawiodłem, jako interlokutor, najwyraźniej do roli wnuczka miałem wrodzone predyspozycje. Babcia żegnała mnie ściskając, całując i dziękując za przyjazd. Widząc ją na schodach przed domem, odprowadzającą mnie wzrokiem, zacząłem się zastanawiać czy radość z mojego przyjazdu kompensuje jej w jakiś sposób czas mojej nieobecności. Czy to jest policzalne? Kiedyś mnie to nie interesowało. Teraz było inaczej.

Teraz zatrzymałem dłoń na klamce samochodu. „Może herbata jeszcze nie ostygła?” pomyślałem i odwróciłem się na pięcie. Nie myliłem się. Kubek parzył. Kurtka wisiała na oparciu krzesła, a czapka pofrunęła gdzieś w kierunku drzemiącego dziadka. Znowu było przyjemnie, znów pisałem w głowie peany na cześć fotela, znowu byłem małym sobą, przepełniony własnym wyobrażeniem o beztrosce i szczęściu małego mnie. Żyłem w tym wspomnieniu, oddychałem, czułem.

Nagle grom. Huczący w głowie, przerażający grzmot ptasiego świergotu. Zamarłem. Dziadek poruszył gałkami ocznymi pod powiekami, jak gdyby dręczony koszmarem, doświadczeniem niemal niemożliwym podczas popołudniowej drzemki. Babcia, drżącą dłonią ściskając laskę, nerwowo zamykała okna. Bezskutecznie. Ptak przystanął na imitującej parkiet wykładzinie, zaznaczając swoją obecność rozdzierającym szuraniem szponów o tworzywo. Ponownie przegrałem. Niechętnie rozchyliłem spierzchnięte usta. Niby-kos w tym samym momencie poderwał się do lotu, by w następnym zginąć w otchłani mojego podniebienia. Mój umysł ponownie wypełniły obrazy gości siedzących przy stole.

 

Tym razem stół znajdował się na scenie. Przy stole znajome ramki. Piotrek, Jacek, Mirek i Inni. Machają, kłaniają się, robią głupie miny. Justysia nawet puszcza oczko i szczerzy zęby uważając, by nie było widać brakującej, górnej piątki. „Relacja na żywo proszę Państwa!” krzyczy jedna ze scenicznych mar. Publiczność bije brawo. Zaraz potem inna, dziwnie znajoma postać, zeskakuje ze sceny z koszykiem. Była to moja dziewczyna, inicjatorka, jak się okazało, całego przyjęcia, spektaklu, całego tego szaleństwa. Przemyka między rzędami ludzkiej, bezkształtnej masy niczym kościelny przyjmujący ofiarę z rąk twoich, na cześć i chwałę swojego imienia. Właściwie to nie z całych rąk. Jej wystarczyły kciuki. Perwersyjna rządza posiadania jak największej ich ilości doprowadziła ją nareszcie do mnie, siedzącego w dziadkowym fotelu, brutalnie i skutecznie wyrwanego z mojej rzeczywistości.  

„Biedna babcia, pewnie całą sobotę piekła dla mnie szarlotkę. Ile to obierania, ile tarcia! Znowu ją zostawiłem… Nie pamiętam… Nie pamiętam smaku szarlotki”. Z głową wlepioną w nieskończoność oblicza mojej wybranki, zrozumiałem słowa, które przed chwilą wyartykułowałem. Poczułem samotność tego miejsca, chłód wiejący z ramek, zdałem sobie sprawę, że nie rozpoznaję dłoni, sylwetek, twarzy tworów otaczających mnie. Czy to byli oni? Ludzie, których znałem, kochałem czy choćby kojarzyłem. Czy to byli… ludzie? Przerażony wrzuciłem pośpiesznie palec do wiklinowego kosza i puściłem się pędem wzdłuż niekończących się rzędów. Za plecami znajomy świergot stawał się coraz wyraźniejszy, łaskotał wyobraźnię powodując śmiech. Obłąkańczy, przepełniony trwogą śmiech. Przez chwilę zdawało mi się nawet… Tak! To szczekanie, nienawistne ujadanie Bandziora. Trwożny śmiech ustąpił miejsca klasycznej panice, gdy tylko zdałem sobie sprawę, jak niewielką odległość przebyłem w próbie ucieczki. Sytuacja wydawała się beznadziejna, a Bandzior i niby-drozd niezwyciężeni.  Ale ja miałem cel. „Mam nadzieję, że nie jest za późno” błagałem w myślach. I biegłem. „Nie jesteście naprawdę!” krzyczałem, a własny krzyk wiercił dziurę w nieosłoniętym barierą podniebienia mózgu. Drzwi Sali były tuż tuż. Czułem łydkę rozrywaną pazurami ogara, skrzydła smagające czubek głowy, ale zza drzwi ledwie słyszalny hejnalista wołał mnie do rzeczywistości. Tak! On oznajmia moje przybycie, jak króla, zwycięsko powracającego ze zbrojnej wyprawy. Na ostatnich kilku metrach mój duch okazał się zdecydowanie szybszy od fizys. Oczami wyobraźni widziałem siebie czekającego u wrót, szczerzącego się, trzymającego drzwi i znajomym gestem zapraszającego do środka. „Dziękuję” rzuciłem sam sobie, gdy ostatkiem sił przebiegłem przez uchylone odrzwia, padając jak długi, jak gdyby próg w swej złośliwości postanowił zrobić mi stary jak świat żart z podstawianiem nogi. Nim drzwi do otchłani zatrzasnęły się za mną, dostrzegłem niby-kawkę z hukiem rozbijającą się o oddzielającą nas barierę. Jedno z piór prześliznęło się na drugą stronę opadając z wolna w moją stronę. To nie był drozd, kawka ani kos, choć nadal nie wiedziałem, co dokładnie. Chwyciłem w locie, dłonią bez środkowego palca, niebieskie pióro. „To koniec” pomyślałem. Wyciągnąłem z kieszeni telefon, usunąłem kilka aplikacji społecznościowych i zadzwoniłem do babci.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Z jakiegoś powodu przeświadczenie to sprawia, że czuje się lepiej.

czuję

 

Lektura sprawiła mi wielką przyjemność! Jest to piękne i wzruszające opowiadanie. Udaje trzpiotowatość, udaje, że to tylko taki lekki żart, a tak naprawdę jest pełne nostalgii i powagi.

Bardzo spodobał mi się motyw zdjęć, bo wiadomo, zdjęcia dotyczą czasu, którego nie ma.

Zgłaszam do biblioteki i pozdrawiam!

 

chalbarczyk

Poprawione. 

Cieszę się, że udało Ci się uszczknąć nieco z bliskich mi emocji:)

No więc tak: "Optymistycznie zakładam, że przyszedł na PRZYJĘCIA z nudów" – przyjęcie; "NI dostałem udaru" – literówka; "Biuletyny, ulotki, OGŁOSZENIA, stare zdjęcia, formularze, OGŁOSZENIA." – to powtórzenie celowe?; "W SPOSÓB NIECO EKLEKTYCZNIE wpasowany w kuchenne realia" – albo nieco eklektycznie, albo w sposób nieco eklektyczny; "babcia zasypywała milionem pytań (…) o to czy CHCE herbaty" – chcę; "Perwersyjna RZĄDZĄ posiadania jak największej ich ilości doprowadziła ją nareszcie do mnie" – żądza!; "zdałem sobie sprawę, że nie ROZPOZNAJE dłoni, SYLWETKI, twarzy tworów" – rozpoznaję, i raczej sylwetek w tym wypadku ;) Generalnie przed publikacją fajnie dać opowiadaniu "odpocząć" i przejrzeć jeszcze raz świeżym okiem albo poprosić kogoś, żeby to zrobił, choćby żeby wyeliminować te brakujące ogonki i inne kiksy (albo ortografy, sic!). No chyba że ten etap był u Ciebie, ale chochliki się i tak prześlizgnęły swoim chochlikowym zwyczajem, i tak się zdarza :) Ale poza tym czytało się dobrze (może poza tym, że niektóre akapity można by podzielić na kilka mniejszych – zwłaszcza na końcu). Ogólnie podobało mi się :)

Spodziewaj się niespodziewanego

NaNa Dzięki za wyłapanie błędów:) niestety w przypadku tego opowiadania leżakowanie trzeba było maksymalnie skrócić, bo termin gonił, ale dobrze znam jego wartość.

Ale fajny ten obraz. ;) Hasło raczej zabawne, ciekawe, czy będzie tu więcej humoru. ;)

 

Świetnie zaczynasz, a mimo że dałeś sporo opisów (i to drobiazgowych, wręcz cały obszerny akapit rozwodzenia się nad brakiem podniebienia), nie czuję znużenia, wszystko opisane tak lekko, czytam z wielką przyjemnością. Mnie od razu zaciekawiłeś motywem braku podniebienia. ;)

 

moim naiwnym, dziecięcym serduszku

Tu trochę takie natężenie wyrazów zmiękczających: naiwny, dziecięcy, serduszko. Ja bym zamieniła na serce, bo skoro mamy „dziecięcym” to można uznać, że chodzi o takie mniejsze serce, serduszko. Dodatkowo, bohater raczej nie zdrabnia w innych przypadkach. Ale to już kwestia gustu, nie żaden błąd. ;)

 

ale potem już nie. Coś się zmieniło. Ale nie on. Policzki jak zawsze pucułowate, czerwone, zadarte do góry, jakby jego uśmiech zadawał kłam grawitacji. Nic się nie zmienił.

 

Z jakiegoś powodu przeświadczenie to sprawia, że czuję się lepiej.

Dziwny szyk zdania.

 

ci najpewniej kopią jakieś ziemniaki albo peklują słoiki z losowym przetworem. Byle coś peklować.

:D

 

Kurczę, na tym etapie, opowiadanie jest naprawdę ciekawe. Może momentami ciut za dużo opisów, zwłaszcza że nawarstwiają się i nie dotyczą obecnych czasów, ale czyta się i tak dobrze, no i ten element gości trzymających ramki? Będących w ramkach? Z przeszłości? Bardzo fajnie budowany świat.

 

Jest w końcu pies na łańcuchu, Bandzior.

Moi dziadkowie też mieli psa Bandziora.

 

Doszłam do momentu spotkania dziadka w stodole, dla mnie tekst jest takim jednym, długim zlepkiem snów i marzeń, w których mieszają się różne czasy, chwile, przemyślenia. Podoba mi się takie klasyczne podejście do snów. ;)

 

Niektóre z nich rosną już w słoikach

A jednocześnie, jak to w snach, dzieją się rzeczy absurdalne. :D

 

a jej twarz wyraża nadzieję, że nie jestem głodny

Jak to z babciami bywa. XD

 

Momentalnie czuję unoszący się w powietrzu zapach tłustych naleśników, smak rosołu z niesfornego koguta, a w uszach szum mleka przelewanego przez tetrową pieluchę. Szum narasta, w głowie wiruje, po policzkach lecą łzy. Słodkie łzy o smaku kompotu. Drewniane szczapy śpiewają trzeszczącą kołysankę, tląc się z wolna w piecu kaflowym i smagając noc ciepłym blaskiem.

Za to ten fragment mnie ujął i pozwoliłam sobie wkleić całość, bo nie mogłam się zdecydować, co jest najlepsze. Opowiadasz tu obrazami zmieszanymi z emocjami, a to wszystko tak świetnie wybrzmiewa, że naprawdę można to poczuć.

 

Za to przejście na przyjęcie trochę mnie zaskoczyło (to już? Zaraz koniec?). Dalej jest trochę bardziej chaotycznie, tak jakby pisane na szybko.

 

„Biedna babcia, pewnie całą sobotę piekła

Ten akapit potrzebuje odchudzenia.

 

I ogólnie, hm… Ta końcówka jak dla mnie najsłabsza. Taka bieganina, nie wiadomo za bardzo, o co chodzi z kciukiem, równie dobrze hasło mogłoby być inne. Szkoda mi, że tak przyspieszasz i gnasz do końca, który niewiele nam daje. Może warto kiedyś pomyśleć nad alternatywnym zakończeniem? :) Bo naprawdę świetnie mi się czytało, a w pewnym momencie nastąpiło załamanie tekstu…

 

Pozdrawiam,

Ananke

Opowiadanie refleksyjne, sentymentalne. Wiele niezwykle trafnych spostrzeżeń. Czytało się bardzo dobrze. 

Opowiadanie, według mnie, trochę abstrahuje od założeń konkursu, hasła i obrazu. Więcej w nim życiowej prawdy niż logiki snu.

Podobało mi się. Nominuję. Pozdrawiam.

Nie wiem na ile mocno wybrzmiał podskórny przekaz całego tekstu (w moim mniemaniu dość wyraźny, starałem się by czasami nie otrzeć się o łopatologię), który pod tą senną powłoką, jest wyrazem ubolewania nad odpłynięciem ludzi w świat mediów społecznościowych (nie ukrywam, że inspiracją był kciuk, czyli symbol aprobaty dla treści społęcznościowych, oraz ptaki, w domyśle, tweeterowe, z obrazu Longhi girl), co odbywa się kosztem realnych relacji np. z dziadkami. Bohater opowieści walczy ze sobą próbując porzucić ten nierealny świat. Czemu to mówię – by nieco wytłumaczyć końcówkę. Końcówka jest walką, jaką czasami toczymy by obudzić się ze snu, którego mamy dość, a przejście przez drzwi – tym obudzeniem, dlatego też tekst jest w pewnym sensie tak gwałtownie urwany, symulujący pobudkę. 

 

Ananke bardzo dziękuję za miłe słowa (uwagi również) a przede wszystkim za świadomość, że większość tekstu była d;a Ciebie miłą lekturą:) Z pewnością wezmę pod uwagę Twoje sugestie.

AP jak wspominam powyżej – konwencja snu jest, choć starałem się upchnąć nieco więcej niż samą formę. co do linków z hasłem i obrazem – jako, że poruszamy się w ramach abstrakcji, moja interpretacja również była abstrakcyjna:) dzięki za opinię i aprobatę mojej wizji. 

nie ukrywam, że inspiracją był kciuk, czyli symbol aprobaty dla treści społęcznościowych, oraz ptaki, w domyśle, tweeterowe

Przyznam się, nie załapałem. Dzięki za wyjaśniania.

 

Natomiast moja uwaga “Więcej w nim życiowej prawdy niż logiki snu” była wyrazem uznania, a nie zarzutem.

I oczywiście dostrzegłem to, co napisałeś:

“konwencja snu jest, choć starałem się upchnąć nieco więcej niż samą formę. co do linków z hasłem i obrazem – jako, że poruszamy się w ramach abstrakcji, moja interpretacja również była abstrakcyjna”.

Świetny pierwszy akapit, bo choć niby o niczym to jednak czytałem z przyjemnością i mnie wciągnął. Później też było dobrze choć przyjemność nieco zaburzały mi bloki tekstu. Bo choć chyba dobrze oddają senną logikę to ja preferuję bardziej pocięty tekst. A co do logiki snu to zdecydowanie była wyczuwalna czy wręcz obfita. Jest to bardzo dobrze moim zdaniem oddane.

Tekst smutny i nostalgiczny. Od strony językowej jest sporo sprytnych i pomysłowych zdań. Dwa przykłady poniżej choć było tego więcej:

Umierałem i rodziłem się na nowo, gdy tylko dobiegałem do drzwi stodoły i zamykałem za sobą skobel.

Mimo iż zawiodłem, jako interlokutor, najwyraźniej do roli wnuczka miałem wrodzone predyspozycje.

Podsumowując podobało mi się więc klikam. 

 

Kilka uwag do swobodnego zastosowania lub odrzucenia:

 

Skąd też ja go znam?

Usunąłbym też

 

Vis-a-vis Mirka dostrzegam, prawdopodobnie to on, sąsiada mojej babci,

Usunąłbym prawdopodobnie to on bo zaburzyło mi rytm.

 

 

Nie jest to chyba z resztą

A nie zresztą?

 

Pozdrawiam i powodzenia w konkursie!

Cześć! Swoim opowiadaniem zabrałeś czytelników w piękną, sentymentalną podróż. Lektura była wybornym doznaniem. Całość naprawdę zostaje w głowie i skłania do refleksji l.

 

Gdybym mógł to dałbym klika :)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Edward Pitowski

Wielkie dzięki za pozytywną recepcje i uwagi, które implementuje. Biorę sobie do serca szczególnie tę o blokach. 

 

Cezary_cezary

Zawsze mnie raduje, gdy ktoś dzieli ze mną i czerpie emocje z tego co piszę, tak więc dzięki za pozytywny odbiór. Do klików będzie jeszcze okazja, swoją działalność z pewnością będę kontynuował:)

Hej,

 

na początek trochę uwag :)

 

Zaimkoza się wkradła → tu jest fajne narzędzie, które pozwala z tym walczyć ;) 

 

Podlatuje mały ptak. Kos? Drozd? Kawka? Nie mam pojęcia. Dziadek na pewno by wiedział. Nie zdziwił mnie jego widok.

Wiadomo, że o ptaka chodzi, ale z zapisu wygląda, jakby nie zdziwił go widok dziadka.

 

Pierwszy akapit to naprawdę mocne otwarcie, żywo zainteresowało, byłam ciekawa dokąd to poprowadzi. Na pewno spodobał mi się język, jest kilka ładnych zdań i całych opisów, które się przyjemnie czyta. 

Niestety w ostatecznym rozrachunku całość mnie lekko znudziła. Scenka za scenką, luźno ze sobą powiązane i – owszem – ładnie zapisane, ale ja cenię sobie więcej akcji. Na szczęście po powyższych komentarzach widzę, że jestem w zdecydowanej mniejszości, więc takie malkontenctwo nie powinno razić :)

Cześć, Rafaelu! :-) Nie znamy się i może moja recenzja będzie nie-teges, wtedy nie przypadkiem się nią nie przejmuj.

Obraz przenosi silne skojarzenie z Atwood, kciuk – wiadomo, telefoniczne scrollowanie, pisanie, lajkowanie.

Podniebienie jest dla mnie kością, ścianą ze śluzówką. Twarde i miękkie z języczkiem. Tytuł i obraz przenosi nas do sposobu bycia ze sobą, komunikacji, rozmawiania. Rozumiem, że brak podniebienia ją utrudnią. Niemniej to nie ono płata bohaterowi figle, lecz pamięć, wspomnienia odciśnięte w życiorysie.

Zbyt dużo opowieści w jednej opowieści. Kim jest bohater, gdzie jest, jaki jest? O coś mu chodzi, o co? Multiplikujesz zdarzenia, a on odtwarza je w umyśle i reaguje do samego końca. Skarży się, skupia na sobie, swoim umyśle i reaguje. Nie czuje, nie pokazałeś tego w sekwencji sytuacji. W zasadzie budujesz napięcie przez słowa i liczbę sytuacji, okraszając je powodzią określeń. Mnie to nie przekonuje.

Technicznie – za dużo wielkich przymiotników, ogólnego potraktowania znaczących dla bohatera sytuacji i realności. Pierwszy akapit mnie przyciągnął, potem powoli odpadałam. Technicznie, tj interpunkcja jest b. ok, dla mnie. Chciałabym historii.

 

Z czepiastwa:

*"…Uwierz, że gdybyś nie miał podniebienia, wiedziałbyś o tym…" 

Nie, nie miałbyś pojęcia, ponieważ dla ciebie nie istniałaby przestrzeń czterowymiarowa.  

 

pzd srd :-)

a

Edytka: komentarz zedytowałam. Bywa.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum, OldGuard – bardzo dzięki za opinie, szanuję je. 

 

Odpowiem zbiorczo – opowiadanie nie jest snem, jest stworzone w konwencji snu, akcji Ci w nim niedostatek, bo tak miało być. To bardziej wizja, majak, pomieszany w czasie ze wspomnieniami i przemyśleniami, bitwa rozgrywające się w głowie bohatera opowiadania, w którym rzeczywistość wirtualna/urojona ściera się z rzeczywistością realną o wartość relacji z innymi ludźmi. Przy czym bohater nie jest tu najważniejszy, a jego walka, proces uświadamiania sobie pustki panującej w przestrzeni społecznościowej w Internecie. Bohaterem może być każdy, bo i osoby, wspomnienia i wydarzenia są na tyle uniwersalne, że wielu z nas może postawić w miejsce bohatera siebie lub kogoś kogo zna. 

Przy czym bo­ha­ter nie jest tu naj­waż­niej­szy, a jego walka, pro­ces uświa­da­mia­nia sobie pust­ki pa­nu­ją­cej w prze­strze­ni spo­łecz­no­ścio­wej w In­ter­ne­cie. Bo­ha­te­rem może być każdy, bo i osoby, wspo­mnie­nia i wy­da­rze­nia są na tyle uni­wer­sal­ne, że wielu z nas może po­sta­wić w miej­sce bo­ha­te­ra sie­bie lub kogoś kogo znawy­da­rze­nia są na tyle uni­wer­sal­ne, że wielu z nas może po­sta­wić w miej­sce bo­ha­te­ra sie­bie lub kogoś kogo zna. 

 

Hmm, w Internecie nie ma pustki, lecz wybór. Plusy i minusy. Nikt, Ci niczego nie dyktuje, raczej zalew bezużytecznych treści i bełkotu stanowi problem. Co do uniwersalności  – zgoda, lecz to wszystko i nic. Gdy “statystykujesz” w opowieści  umyka znaczenie i waga historii. ;-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Z rzeczy dobrych: porwało mnie i spodobało mi się. Miało taką fajną płynność.

Z rzeczy złych: zakończenie trochę mnie wyszarpnęło z twojego snu. Ot obudziłem się i zadzwoniłem do babci. Jesli miało być przekazem: Ludzie obudźcie się! to jakoś nie wybrzmiało.

A na koniec przestniesz już w ogóle mnie lubić bo się czepnę wink

Hasło to rozwód z powodu zgubionego kciuka a nasz bohater ani się nie rozwiódł (mowa o byłej dziewczynie a nie żonie ) ani nie zgubił kciuka.

 

Asylum 

Nikt, Ci niczego nie dyktuje, raczej zalew bezużytecznych treści i bełkotu stanowi problem

Jeden z akapitów przy stole właśnie o tym traktuje. Co do reszty wypowiedzi – tło interpretacyjne jest tu dość szerokie każdy znajdzie coś dla siebie:) Rozumiem, że Tobie ta forma opowiadania mogła nie przypaść do gustu. 

 

Nova

 

Co do hasła – rozwód jest w domyśle, bo bohater odcina się na koniec od świata internetu i portali społecznościowch, a jego żona be zwątpienia nim żyje – to nie może się skończyć inaczej niż rozstaniem:) Co do kciuka – z perspektywy żony kciuk, którego oczekiwała od męża, dostając w zamian środkowy palec, jest kciukiem zgubionym, a jednocześnie – zaproszeniem do rozwodu:) Wydaje mi się, że w “regulaminie konkursu” była mowa o przyzwoleniu na brak ścisłych powiązań z tematami przewodnimi, choć, ja twierdzę, że trzymam się całkiem sztywno mojego konkursowego zadania.

Czytałem już jakiś czas temu, ale pomimo sennej logiki, nie do końca mnie to opowiadanie wciągnęło

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

Nowa Fantastyka