- Opowiadanie: NaN - Sen nie zawsze jest różą

Sen nie zawsze jest różą

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Sen nie zawsze jest różą

Sen jest różą, jak mawiali Persowie” – V. Nabokov

 

Zabolinowo – ot, prowincjonalne polskie miasteczko, bardzo blisko granic białoruskiej i niemieckiej, a i do ruskiej zaledwie trzydzieści kilometrów. Niebezpieczne sąsiedztwo, ale miejscowi przyzwyczaili się:

– Rodzina od pokoleń tu siedzi, więc strachu na co dzień się nie czuje – mówi Władek, wysportowany trzydziestolatek, mój sąsiad, z zawodu tanatoprakser i jednocześnie zastępca komendanta miejscowej Ochotniczej Straży Ogniowej.

– A incydentów jakichś nie było, starć, napaści? – drążę temat.

– No, zdarzało się. W zimie to ruskie regularnie przyjeżdżają szron kraść. Jak przymrozi, znaczy się.

– A na co im nasz szron? – zastanawiam się głośno – swojego nie mają?

– Furmankami po lodzie w nocy podjadą – Władek jakby mnie nie słyszy – naskrobią, naszuflują i myk do siebie!

Żwawo gestykuluje, imitując energicznie ruchy, mające zapewne naśladować skrobanie szronu. A potem nagle oświadcza:

– No nic, muszę znikać!

Na odchodnym wyrzeka dalej na “ruskich”, ale słyszę go coraz słabiej, a on maleje w oczach, kurczy się i w końcu znika w szparze pomiędzy deskami podłogi. Zobaczymy się pewno jutro rano w spożywczaku.

 

Przyjechałem do Zabolinowa dziesięć lat temu, zaraz po skończeniu studiów, no i… zostałem tutaj. Zabolinowo to trochę taka Polska w pigułce. Co prawda nie ma tu ani słynnych zabytków ani cudów przyrody, ale przy dobrej pogodzie, gdy powietrze jest przejrzyste, można dostrzec Tatry. Mamy też bliziutko, bo tylko kilkanaście kilometrów do morza. Kocham morze! Nadbrzeżne wydmy porośnięte trzcinami, biały piasek, wodę, która zmienia kolory w zależności od pory dnia i pogody. W słoneczne dni jest błękitna przy samym brzegu, dalej staje się purpurowa, zaś przy horyzoncie nabiera odcieni głębokiego karmazynu. I tam, na widnokręgu, przechadzają się nieśpiesznie postaci Wysmukłych Gigantów. Ich kilometrowej wysokości potrójne odnóża brodzą w kisielowatej mazi. Wydaje się to dziać jak na filmie puszczonym w zwolnionym tempie, ale to dlatego, że znajdują się tak daleko i są tacy ogromni (fizyki nie oszukasz!). Przedwieczni wyciągają parasolowate macki wysoko w górę, ponad chmury, aż do górnych warstw atmosfery, by łowić i pochłaniać twarde promieniowanie, którym się żywią. Zgadza się, są dość przerażający, ale w sumie niegroźni, nigdy też nie zdarzyło się, aby zbliżyli się do brzegu.

 

Od mojego przybycia do Zabolinowa mieszkam w wynajmowanym pokoju.

Moją gospodynią jest wdowa Marcelina Kogut, zwana powszechnie Kogutową. Choć starsza ode mnie, no i wiecie – wdowa, nie jest ani zasuszoną staruszką, ani paniusią w typie cioci Kloci, to raczej aspirująca dama w tak zwanych “pretensjach”.

Pamiętam dobrze moją pierwszą z nią rozmowę, gdy próbowała ustalić ważne fakty dotyczące mojej osoby. Filiżankę z herbatą podtrzymywała delikatnie trzema palcami, a mały paluszek elegancko ustawiła pod kątem prostym od dłoni.

– Czyli student jeszcze?

– Tak, to znaczy właściwie już nie, skończyłem studia i przyjechałem tu do pracy przy wykopaliskach.

– Ach! Do naszych wspaniałych odkrywek z czasów Polonia Magna. To taki fascynujący okres wczesnej historii naszej ojczyzny!

Tego dnia Kogutowa miała na sobie sztywną, grafitową sukienkę za kolana, przypominającą abażur wiktoriańskiej lampy, w tapirowanych włosach połyskiwały diamenty wielkości gęsich jaj. Dość formalny strój jak na poniedziałkowy poranek.

– A kawaler ma jakąś rodzinę, dziewczynę?

Milczałem. Bo tu właśnie był problem, nie przypominałem sobie wtedy, a i teraz mam z tym kłopot, jakichkolwiek faktów, osób i wydarzeń przed Zabolinowem – może tylko jakieś pojedyncze mgliste sceny. Wydaje mi się, że wystarczy się odwrócić, że chwytam obrazy z przeszłości kątem oka, ale gdy się odwracam, wszystko znika. Co mogło być wcześniej: jakaś szkoła, rodzice, dom? Nic nie pamiętam! Tak jakby przyjazd do miasteczka rozdzielił moje życie pancernymi drzwiami, odcinając mnie od wcześniejszych wspomnień. Tak było w dniu mojego przyjazdu do Zabolinowa, i pod tym względem niewiele się od owego czasu zmieniło.

 

 

* * *

 

Poranek dziesięć lat później – Kogutowa krząta się po kuchni. Słyszę tupot jej wielu nóg i pobrzękiwanie kryształków żyrandola, o które nieustannie zahacza tapirowana fryzura mojej gospodyni. Jak zawsze podaje herbatę w fajansowej zastawie imitującej chińską porcelanę, do tego tost z dżemem i herbatniki. Chyba nigdy się nie odważę powiedzieć jej, że czasami miałbym ochotę na coś konkretnego, choćby jajecznicę! Kogutowa przygląda mi się uważnie, w końcu zagaduje:

– Coś kawaler źle dziś wygląda, znowu te koszmary?

Przytakuję półgębkiem.

– Sen jest jak róża – oświadcza sentencjonalnie.

Musiała to gdzieś wyczytać. Marcelina jest pilną prenumeratorką wysyłkowego klubu książki, a róże to jej ogrodnicze hobby. Przy ganku rosną okazałe krzaki odmiany “Lili Marlene”, a nad tacą z moim śniadaniem kwieci się purpurowo gałązka ścięta z samego rana.

Moje sny. Nie lubię o nich wspominać. Sen – wiadomo – ani sensu ani logiki w nim nie uświadczysz, ale majaki, z których budzę się regularnie zlany zimnym potem, to wizje jakiegoś upiornego świata, piekła, czy też w najlepszym razie czyśćca, obcej i zimnej rzeczywistości, pustej i pachnącej kurzem. Otrząsam się i odpowiadam zdawkowo. Czyżbym nie miał bardziej konkretnych problemów? Owszem – mam! Noszą nawet imię i tytuł służbowy: Bogusław Pokorny – Pryncypał Wykopalisk. Drań i kanalia! To co “Boguś” uprawia, to czysty mobbing, ale jak w wielu podręcznikowych przykładach, potwornie trudny do udowodnienia. Przykład? Proszę bardzo!

 

Wychodzę kilka dni temu rano do roboty. Miejsce wykopalisk jest na skraju miasteczka, kilka przecznic, park i powinienem być u celu. Co z tego, skoro w żaden sposób nie mogę tam dotrzeć! Uliczka zdaje się wydłużać, przechodzę w kółko i w kółko przy tych samych domach. Mija kwadrans, pół godziny, godzina. Oglądam się – co się okazuje? Stoję nadal pod własnym gankiem! A Boguś już jest przy mnie, zjawia się jak zły duch:

– Nieśpieszno dziś do roboty, co? Pospałoby się dłużej?

– Droga nie sprzyja… – zaczynam się tłumaczyć, ale milknę.

– Niektórym całe życie nie sprzyja! To już tydzień jak szanownego pana magistra nie widziałem na obiekcie.

Mam mu powiedzieć, że chodnik rozmiękł ponad miarę i zatopiłem się w nim po kostki, albo, że zwiedziony księżycową poświatą, na kilka dni przepadłem pośród srebrnych ścieżek miejskiego parku? Nie będę się tłumaczyć, bo wiem dobrze, że to nikt inny, a tylko on jest sprawcą tych przeszkód. Nie mam jednak odwagi rzucić mu tego w twarz. Boguś uśmiecha się z wyższością, tryumfalnie:

– Może jutro się magistrowi uda? A może za skromne są nasze progi? Wiadomo, Zabolinowo to nie stolica, tutaj tylko trudna praca w terenie, błoto, wykopki. To nie uni-wer-sy-tec-ka biblioteka – cedzi szyderczo przez zęby.

I już odchodzi z zadowoloną miną, pogwizdując – pryncypał – pożal się Boże!

 

* * *

 

Ale mimo tego, mimo Bogusia pryncypała, pozostałem w Zabolinowie. Od mojego tu przybycia ani razu nie opuściłem miasteczka. Dlaczego? Ostatnio nawet nie było specjalnie okazji, a wcześniej… Zawsze zdarzało się coś prozaicznego, co w ostatniej chwili stawało na przeszkodzie planom wyjazdowym. A to Pekaes nawalił, a to jakieś nagłe sprawy wypadły, a to niewidzialna, elastyczna i całkowicie przeźroczysta bariera uniemożliwiała mi przez ponad dobę opuszczenie mieszkania. Ostatnio już nawet siedziałem w starym golfie Waldka. Wyjechaliśmy z miasteczka, samochód podskakiwał na wyboistej, nieremontowanej od lat drodze. Na plotach i parkanach rzadko rozrzuconych chałup poprzysiadały banery reklamowe. Stare, wyblakłe i pomęczone – “Lepik”, “Szczelne szamba”, “usługi WUKO” i takie tam. Poczułem się trochę nieswojo, bo było ich jakby więcej niż zwykle, nastroszone, przycupnięte i stłoczone przy drodze. Nagły podmuch wiatru i wszystkie jednocześnie poderwały się w górę. Otoczyły golfa łopotliwym stadem papieru, kartonów i plastiku. Co odważniejsze próbowały nawet przysiadać na dachu auta, inne mniej śmiałe (głównie te od usług asenizacyjnych) okrążały nas w pewnej odległości, w powolnym chybotliwym locie wyciągając długie szyje zakończone ostrymi dziobami. Przysiągłbym, że zaglądały ciekawie do wnętrza golfa. Nad nimi, prawie w zenicie (samochód miał szyberdach) unosił się nieomal nieruchomy kształt, w którego charakterystycznych poczwórnie rozłożonych skrzydłach i chudym, pasiastym odwłoku rozpoznałem starą reklamę zamkniętej przed laty fabryczki: “Wałki giętkie, linki i pancerze – wszystkie typy”. Szybujący wysoko billboard zdawał się obserwować nas bacznie okrągłymi, martwymi oczami. Waldek przeklął i poinformował mnie, że: “One już czasami tak mają, a zwłaszcza jesienią, gdy zbierają się na tarło, nerwowe się wtedy robią!”. Zawróciliśmy, bo nie sposób było jechać dalej. Zastanawiam się, czy i ta przygoda nie była sprawką pryncypała. logika mówiłaby, że tak, ale serce twierdzi co innego.

 

* * *

 

Ostatni incydent z Bogusiem i jego idiotycznymi tekstami o stolicy i bibliotece zupełnie mnie rozbił. Następnego dnia nie byłem w stanie zmobilizować się do wyjścia z mieszkania. Kogutowa wyczuła moje rozdrażnienie i podły nastrój. Cały ranek i wczesne popołudnie chodziła na paluszkach unikając kontaktu wzrokowego. Nie byłaby jednak sobą, gdyby w końcu nie wytrzymała i zapytała:

– Coś ty, kawalerze, taki markotny dzisiaj?

– Kłopoty w pracy i ogólnie to tak nie bardzo się mi układa – wybąkałem.

– Odpoczynku potrzebujesz. Wybierz się nad morze!

– W zeszłą sobotę byłem.

– To kup sobie coś fajnego.

– …?

– Ot, choćby marzenie, pewien jegomość sprzedaje je na naszym bazarku, wiesz gdzie? W rynku. Rozpoznasz go bez problemu.

Marzenie… Tego nie próbowałem. Pomyślałem, że w sumie – co zaszkodzi spróbować?

 

Na pozapadanym bruku miejskiego rynku, codziennie, prócz niedziel i poniedziałków, rozkwita bazarek – chińskie ciuchy i tandetne obuwie, tani sprzęt kuchenny i trochę staroci udających antyki. Sprzedawca marzeń rozkładał się tuż obok tego targowiska, na wysokim, kamiennym monumencie stojącym w rogu rynku. Mówiono o tej konstrukcji “pręgierz”, choć mi wydawała się raczej częścią zrujnowanej fontanny, odrestaurowanej przez jakiegoś grzesznego partacza. Sprzedawca, chudy i brodaty, wsparty o rzeźbioną kamienną płytę roztaczał nimb powagi i tajemniczości.

 

Marzenia miał estetycznie nawinięte na drewniane szpulki, które z kolei przytwierdził atłasowymi pętelkami do stylowego, choć nieco powycieranego na rogach, rozkładanego etui – krwistoczerwony jedwab w środku, połyskliwa czerń na zewnątrz.

– Jakie marzenia u pana dostanę? – zagadnąłem nieco nieśmiało, bo zawsze czułem pewien lęk do obcych, a także do osób na stanowisku.

– Jest to, co widać! – odparł niezbyt grzecznie.

Zauważyłem, że tył jego buta i łydka powoli zaczynają wtapiać się w kamienny postument, ściśle mówiąc, w płaskorzeźbę przedstawiająca przerośniętą żabę, siedzącą na liściu nenufara.

– A te? – spytałem, wskazując na jedną z mniejszych szpulek, na których nawinięte były marzenia wyglądające sennie, skromnie i nie narzucająco.

Spojrzał na mnie z ukosa:

– Coś pan?! To dla dzieci przecież!

Lekko spanikowałem, przełykając ślinę pośpiesznie rzuciłem:

– Nie, nie tę, ale tamtą, tę większą obok, albo jeszcze, o tutaj, te z boku wyglądają ciekawie. Więc tak… Po ile one by były?

Niestety tempo stapiania się sprzedawcy z kamieniem przyspieszyło i koniec mojej wypowiedzi zaadresowany był wyłącznie do jego dłoni podtrzymujących rozwinięte jedwabne etui. A i te szybko zniknęły w szarej spękanej bryle. Nie bardzo wiedziałem, co począć.

– Z nim tak już jest – odezwała się kamienna żaba z postumentu. – Pan poczeka, pewno zaraz wróci.

Rzeczywiście, po chwili sprzedawca znów zaczął się wyłaniać.

– Co potrzeba? – odezwał się, jakby nasza wcześniejsza rozmowa nie miała miejsca. Może faktycznie nie miała, bo odniosłem wrażenie, że tym razem była to inna osoba, choć identycznie przyodziana i prezentująca na jedwabnym etui ten sam zestaw marzeń. Ten nowy wyglądał jednak ciut inaczej, równie tajemniczo, ale jednocześnie trochę złowrogo. Po chwili wahania powtórzyłem moją ostatnia kwestię.

 

Marzenia okazały się dość drogie, a ja nie mogłem sobie pozwolić na finansowe ekscesy. Przez tę całą sytuację z przeklętym Bogusiem i tak ledwo wiążę koniec z końcem. Co prawda, na poczcie odbieram regularnie pensję (i tak jestem zdziwiony, że nadal wpływa). Nie mam jednak szans na dodatki, nadgodziny i tym podobne, nie mówiąc już nic o grantach przyznawanych przez Świętą Narodową Spójnię. No i nie dostałem nigdy podwyżki. Dobrze, że Kogutowa nie indeksuje mi czynszu. Sądzę, że w swojej małomiasteczkowej próżności i nieco pretensjonalnych aspiracjach do sfer wyższych (przynajmniej w tak zwanych didaskaliach) jest dumna z swojego “miastowego” lokatora wykształciucha. Kupiłem zatem mały motek lekko skomkanych marzeń w kolorze mysiego kurzu. Mimo niewielkiego zarobku sprzedawca wydawał się być zadowolony z transakcji. Zastanawiam się, czy sprzedaż marzeń starcza mu na godziwe życie?

* * *

 

Tej nocy miałem sen wpisany w poetykę moich koszmarów, a jednak nieco odmienny. Jak to we śnie – sensu (sic!) ani logiki to nie miało. Był ranek, Kogutowa krzątała się po kuchni. Nie słyszałem jednak tupotu jej wielu nóg, ani pobrzękiwanie kryształków żyrandola, a tylko ciche kroki i syk czajnika. Niebo tego ranka miało dziwny błękitny kolor, na tacy z herbatą brakowało wazonika z różą, a powietrze pachniało jak stary kurz. Po śniadaniu wybiegłem szybko z domu i w ciągu kilku minut bez problemu dotarłem do wykopalisk. Zająłem swoje miejsce przy prowizorycznym biurku w baraku archeologów i zacząłem przeglądać ostatnie notatki zespołu. Sen czy jawa Boguś musiał się przyplątać. Krzątał się po baraku, niby to przeglądał jakieś papiery, w końcu stanął za mną i dość obcesowo wyjął mi z rąk notatki. Przejrzał je i po chwili oddał z szyderczym uśmiechem:

– Kolega coś mi mizernie wygląda, nie wysypiasz się pan?

– Wysypiam… – bąknąłem, bo niby co miałem mu odpowiedzieć?

– Kogutowa, choć wdowa, to jeszcze całkiem młoda – uśmiechnął się obleśnie.

– Coś pan, przecież ona jest starsza ode mnie o jakieś dziesięć lat! – Poczułem, że zaczynam się czerwienić.

– Jak to mówią: w starym piecu diabeł pali! – zarechotał.

Tego było już za wiele, wybiegłem z baraku, a z jego wnętrza nadal dochodził mnie rechot Bogusia. Stanąłem na brzegu odkrywki.

– Panie magistrze, zgubiłeś pan coś!

Chyba się już nie uwolnię od tego typa – pomyślałem.

Boguś trzymał w wyciągniętej dłoni motek czegoś szarego i nieznacznego… Moje marzenie! Czy to możliwe, że miałem je przy sobie, że wypadło mi z kieszeni i że akurat ten typek musiał je znaleźć!

– To nie moje! – odkrzyknąłem zdesperowany. – Może sobie pan pryncypał je zabrać!

Nie usłyszałem odpowiedzi Bogusia, bo (zapewne od nadmiaru emocji) zbudziłem się nagle. Sen utkwił mi w pamięci. Wiem, że to śmieszne, ale postanowiłem upewnić się, że mój kłębek marzeń jest bezpieczny. Chyba już domyślacie się dalszego ciągu? Nigdzie nie mogłem go znaleźć! Przeszukałem kieszenie i szuflady, odpytałem Kogutową, sprawdzałem pod łóżkiem, sprawdziłem nawet w kocie mojej gospodyni. Nic – jak kamień w wodę!

 

* * *

 

Następnego dnia, to jest w sobotę, odbywał się doroczny piknik wojskowy. Festyn jak się patrzy! Można było spróbować wojskowej grochówki z polowego kotła, wejść do środka pojazdu bojowego “Ślimak”, a w specjalnym namiocie obejrzeć prezentację kolorowych slajdów pod tytułem: „Obrażenia wnętrzności i kończyn dolnych wywołane przez miny przeciwpiechotne (pokaz dozwolony jest dla dzieci od lat trzech)”. Naturalnie spotkałem Bogusia. Trochę się zdziwiłem, bo pozdrowił mnie zdawkowo i nie wykorzystał okazji do wygłoszenia zwyczajowego złośliwego przytyku pod moim adresem. Wyglądał dość mizernie – włosy miejscami odklejały mu się od czaszki, oczy miał rozbiegane i przekrwione. Najgorszy był zaś jego strój – dziwaczny, pomięty i niedbały. Owszem, sam nie uważam się za modnisia i ubieram się raczej bez polotu. Staram się jednak zawsze być odzianym stosowanie do okazji. Tego dnia miałem na sobie żółte kalosze, kabaretki i safianowy płaszcz kąpielowy. Tymczasem Boguś założył zupełnie niestosowne do okazji wąskie niebieskie spodnie i nie pasującą do nich czarną koszulkę z niezrozumiałym nadrukiem.

 

Kolejny tydzień stanowił prawdziwy przełom. Przez pięć bitych dni udawało mi się bez większych przeszkód dotrzeć do pracy! Owszem, raz czy dwa razy poślizgnąłem się na spojrzeniu ciekawskiej sąsiadki, w środę niespodziewany podmuch wiatru poniósł mnie aż pod ratusz. Były to jednak tylko zabawne małe przygody, a nie sromotne niespodzianki, które spotykały mnie dotychczas regularnie. Bogusia prawie nie widywałem. Mignął mi czasem na nasypie, albo w sąsiednim baraku i, o ile mnie wzrok nie mylił, nadal wyglądał fatalnie, i to nawet gorzej niż na weekendowym festynie.

 

Kogutowa musiała zauważyć poprawę mojego nastroju, wynikającą z tak nieoczekiwanych zmian w pracy. W piątek zagadnęła przy podwieczorku:

– Widzę, że humorek dopisuje, czy to marzenia pomogły? Dobrze doradziłam?

Trochę głupio mi było wyjść na fajtłapę, gubiącego własne marzenia, postanowiłem więc skierować rozmowę na trochę inne tory:

– Tak kupiłem, kupiłem, ale ile zachodu z tym było! Sprzedawca nie mógł się zdecydować, czy zostaje czy znika – zaśmiałem się (chyba trochę za nerwowo).

– A jak on wyglądał?! – wykrzyknęła wyraźnie zaniepokojona. Brylanty w jej włosach zafalowały, wydłużyły się i zwinęły w kłębki.

– Normalnie: chudy, brodaty, trochę groźny.

– Broda! Jaką miał brodę?

Dopiero teraz przypomniałem sobie klarownie moment rozmowy ze sprzedawcą i moje wątpliwości dotyczące jego jednolitości:

– Ten pierwszy, z którym rozmawiałem białą, to znaczy siwą. Ale szybko zniknął i kupiłem u drugiego, o ile to był… drugi. Miał chyba bardziej czarną i szpiczastą brodę.

Kogutowa złapała się za głowę, ale szybko cofnęła ręce, bo kryształowe węże syknęły poirytowane.

– Coś ty zrobił! To nie był Sprzedawca Marzeń. Kupiłeś u Sprzedawcy Złych Marzeń! To pewno sprawka tej przeklętej żaby diofizytki – dodała po chwili zamyślenia. – Użyłeś już tego marzenia?

– Nie, nie miałem okazji, zgubiłem zanim… No, zgubiłem po prostu.

– Ach, to wtedy…. Czyś ty aby nie zgubił go we śnie? – Świdrowała mnie teraz oczami, chyba nigdy nie widziałem jej tak poważnej.

– Tak, to możliwe – przyznałem niechętnie, choć nie wiedziałem, czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie.

– A więc za późno na zmianę. Ciemne i uroczyste są aleje snów!

 

Z tym musiałem się zgodzić. Wyszła z pokoju pozostawiając mnie sam na sam z niewesołymi myślami. Słońca już zaszły. Fioletowy półmrok jak kisiel jagodowy tężał za oknem i próbował się przecisnąć do wnętrza mieszkania przez wypaczoną stolarkę okienną. W takie wieczory wypełniałem zwykle szpary i pęknięcia dobrze przeżutym kitem, a potem kładłem się do łóżka z głową owiniętą kocem. Tego wieczora nie było mi jednak dane zażyć odpoczynku.

 

Rozległo się głośne pukanie, a właściwie to nawet łomotanie, do drzwi. Nie zdołałem zareagować, gdy do mieszkania wtargnął Boguś Pokorny. Ostatnia osoba, której mógłbym się spodziewać! Wyglądał jeszcze gorzej niż ostatnio. Przekrwione oczy wychodziły mu z orbit, spękane wargi pokrywały krwawe skrzepy i zaschnięta ślina. Ubranie miał w strzępach. Nie trzeba było eksperta, aby stwierdzić, że jego stan psychiczny, najdelikatniej mówiąc, był bardzo niestabilny.

 

– To jakiś koszmar! – zawołał. – Ty mi pomożesz, bo jesteś normalny, taki jaki ja jestem… byłem!

Podbiegł i schwycił mnie za klapy.

– Znalazłem się w koszmarnym śnie! To niebo, codziennie w innym kolorze tęczy, a fioletowe nocą. Te przedmioty, zmieniające się w zwierzęta i zwierzęta odzywające się ludzkim głosem. Morze, a w nim zamiast wody koażel, a w nim te, te, te… potworne… – zakrył twarz dłońmi i zaszlochał.

Gdy mówił, jego wzrok przeskakiwał ciągle z mojej twarzy na różne przedmioty znajdujące się w pokoju, na Kogutową, na mnie, na okno, w kierunku drzwi i tak bez końca.

– No i ludzie. Ci wszyscy ludzie, dziwni, wynaturzeni! Żyłem w normalnym świecie, w którym na niebie świeci JEDNO słońce, w którym w nocy jest CIEMNO i w którym ludzie nigdy, ale to NIGDY nie rozwiewają się, nie zmniejszają, ani nie zamieniają w przedmioty.

Im dłużej rozprawiał chaotycznie o swoim zagubionym świecie, tym bardziej jego opowieść coś mi przypomniała. Uświadomiłem sobie, że opisuje rzeczywistość z moich sennych koszmarów – ów zimny, prawie martwy ląd pachnący starym kurzem…

 

Popatrzył na mnie uważnie i jakby trochę oprzytomniał.

– Tak, ty jesteś normalny. Ale, ale: ta twoja gospodyni, wdowa, to monstrum na czterech parach cienkich nóżek, z głową jak z jakiejś zdegenerowanej kreskówki i abażurem zamiast ciała…

– O przepraszam!

Miałem zamiar zdecydowanie zaprotestować, bo nazwanie najlepszej, a w każdym razie ulubionej sukienki mojej gospodyni abażurem, i to jeszcze w jej obecności, to było już zdecydowanie za dużo. On jednak przerwał mi:

– Ale zaraz, zaraz! Przecież to od ciebie dostałem ten kłębek, ten szary motek… To twój spisek!

Sprawy potoczyły się teraz bardzo szybko. Boguś zawył wściekle i rzucił się na mnie. Nie był ani specjalnie silny, ani tym bardziej wysportowany, ale zaatakował z taką furią, że w ułamku sekundy obalił mnie na ziemię. Chwilę później siedział na mnie okrakiem i okładał na oślep pięściami. Kogutowa krzyknęła i wybiegła z pokoju. Starałem się go odepchnąć, ale nie szło mi najlepiej. Ocalenie zjawiło się pod postacią Waldka, wezwanego na pomoc przez moją gospodynię. Jak się okazało, w obliczu zagrożenia wykazała się zaradnością i przytomnością umysłu. Waldek ściągnął ze mnie wierzgającego szaleńca i przyparł go do ściany. Kogutowa tymczasem zatelefonowała po pogotowie i Straż Inkwizycyjną.

 

Waldek ciągle przytrzymywał wierzgającego i pomstującego niezrozumiale Bogusia, gdy za oknem rozległ się głośny sygnał. Niebiesko-czerwone pulsujące światła rozświetliły wnętrze pokoju. Wyjrzałem przez okno, karetka zjawiła się pierwsza. Trzasnęły drzwiczki z charakterystycznym logo – dwoma wężami owiniętymi wokół laski Eskulapa. Pielęgniarze szybko poradzili sobie z nieszczęśnikiem. Podczas gdy lekarz aplikował zastrzyk uspokajający, jeden z nich owinął się wokół nóg i dolnej części ciała Bogusia, drugi zaś miarowym kołysaniem górnej części swojego łuskowatego ciała sprawnie wprowadził biedaka w hipnotyczny trans. Nie minęło pięć minut, a pacjent był już w karetce.

 

Pół godziny później zasiedliśmy we trójkę przy herbacie i ciasteczkach: Kogutowa, Waldek i ja. Niepijąca zazwyczaj Marcelina tym razem zrobiła wyjątek, serwując nalewkę z milczących jagód – na skołatane nerwy – jak to określiła. Tematem rozmowy był oczywiście ostatni wyskok Bogusia Pokornego, a także domniemania co do przyczyn tegoż oraz rozważania nad (wysoce hipotetyczną moim zdaniem) perspektywą uzyskania przeze mnie stanowiska pryncypała wykopalisk. Co do jednego byliśmy zgodni – przejęcie przeznaczonego dla mnie marzenia pochodzącego od Sprzedawcy Złych Marzeń skończyło się źle dla Bogusia. Kogutowa przedstawiła autorską, długą i skomplikowaną teorię zawierającą odwołania do “równoległych światów”, “logiki snu” i “przeskoków świadomości”. Muszę przyznać, że zaimponowała mi, nie wiedziałem, że ma taką wiedzę w dziedzinie nauk ścisłych. Waldek nie był jednak przekonany, cały czas kręcił głową i mamrotał pod nosem, że: “Facetowi po prostu odbiło”. Tak czy inaczej, jestem jakoś dziwnie pewny, że moje koszmary już nie powrócą. Na koniec Kogutowa podsumowała z nutką wyższości w głosie:

– Miałeś szczęście, że wszystko akurat tak się potoczyło. Ze Sprzedawcami Złych Marzeń trzeba naprawdę uważać, bo widzisz, kawalerze: sen jednak nie zawsze jest różą!

 

Koniec

Komentarze

Brakuje mi tagu abstrakcja, a geografia miejsca i kilka innych szczegółów aż się prosi;)

W Twoim opowiadaniu szaleństwo jest dawkowane, jak bakalie w cwibaku, czyli masz spore kawałki biszkoptu, a co jakiś czas rodzynki, orzechy i skórka pomarańczowa.

Bogusiowi się należało, więc wszystko dobrze się skończyło.

Lożanka bezprenumeratowa

Cześć!

To była wzruszająca lektura!

Obraz małomiasteczkowego, prowincjalnego życia zabrał mnie w sentymentalną podróż. Żałuję, że wszystko się tak szybko skończyło, bo to byłoby fantastycznie ciekawe obserwować życie bohaterów z naszego, zakurzonego świata!

Niezmiernie mi się spodobało, w jaki sposób przedstawiasz relacje między bohaterami: aż czuje się ich wrażliwość, własny niepowtarzalny charakter, dialogi brzmią naturalnie i lekko.

Miasteczko, z którego nie można wyjechać i które rządzi się swoją logiką, wyszło tu bardzo dobrze i dało ten trudny do zdefiniowania klimat tajemnicy i nierzeczywistości.

 

Uwagi redakcyjne:

 

Od mojego przybycia do Zabolinowa mieszkam w wynajmowanym pokoju.

Zdanie trochę niezgrabne, czy nie lepiej po prostu: W Zabolinowie mieszkam w wynajmowanym pokoju.

wiadomo, że od przyjazdu

 

Gdzieś w tekście niepoprawny zapis myśli bohatera.

 

Ogólnie: bardzo mi się spodobało, również dlatego, że magister taki sympatyczny :)

Zgłaszam do biblioteki i pozdrawiam!

 

 

Wciągnęło mnie, fajnie się czytało, mimo paru potknięć i nieco dziwnego w moim odczuciu podziału tekstu :)

Spodziewaj się niespodziewanego

Świetne hasło, aż wzięłabym takie. :D Obraz dziwny, ale się łączy. ;)

 

Ten pierwszy fragment jest trochę… jak relacja oglądana jednym okiem w TV. Nie wiem, czemu, dziwnie mi się czytało.

Nie lubię streszczeń, więc drugi fragment też czytało mi się średnio. Długi ciąg wyliczeń, co tam mają, czego nie, tego i tak się nie zapamięta.

 

wydarzeń przed Zabolinowem – może tylko jakieś pojedyncze mgliste sceny. Wydaje mi się, że wystarczy się odwrócić, że chwytam obrazy z przeszłości kątem oka, ale gdy się odwracam, wszystko znika. Co mogło być wcześniej: jakaś szkoła, rodzice, dom? Nic nie pamiętam! Tak jakby przyjazd do miasteczka rozdzielił moje życie pancernymi drzwiami

Czytałam chyba książkę albo komiks, w którym bohater przyjechał do miasteczka i też nie pamiętam niczego przed przyjazdem. Lubię takie motywy. ;) Ogólnie motywy z pamięcią są mi bliskie.

 

Ale mimo tego, mimo Bogusia pryncypała

Tak długi akapit, że aż się prosi o podział. Znowu streszczenia wydarzeń…

 

bazarku, Wiesz

wiesz

 

W rynku.

Na rynku

 

– Jakie marzenia u Pana dostanę?

pana

 

– Jest to, co widać! – odparł niezbyt grzecznie,

Brak kropki.

 

– Coś Pan?!

pan

 

Lekko spanikowałem, przełykając ślinę pośpiesznie rzuciłem:

Zmieniłabym to zdanie.

 

Fajny pomysł na sprzedawcę, który zmienia się w kamień, a potem wyłania się następny, to na pewno na plus. ;) Ale ogólnie czyta się ciężkawo. A szkoda, bo pomysł sprzedawania marzeń jest świetny i brakuje mi tutaj takiego nietypowego podejścia do tematu.

 

nie wysypiasz się Pan?

Już nie będę zwracać uwagi, wszystko trzeba poprawić. ;)

 

– To nie moje! – odkrzyknąłem zdesperowany – może

– To nie moje! – odkrzyknąłem zdesperowany. – Może

 

Trochę tak prosto z tym marzeniem: bohater zgubił, akurat Boguś znalazł to złe marzenie i tak go wyniszczyło.

 

Trochę głupio mi było wyjść na fajtłapę, gubiącym własne marzenia

Za to ten fragment bardzo fajny. :D

 

–Użyłeś

Brak spacji

 

– Ach, to wtedy…. Czyś ty aby nie zgubił go we śnie?

O, a to mi się bardzo podoba. Gubienie we śnie, jak w tym filmie, co ludzie w snach znajdowali różne przedmioty i je przenosili na jawę, albo przypadkiem gubili w snach czy zostawali okradani, też lubię ten motyw. ;)

 

Ale dalej sporo streszczasz, więc jest to dość męczące. Przebrnęłam przez całość raczej z umiarkowanym zainteresowaniem. Ale na pewno były też fajne momenty i gdyby trochę do tego przysiąść, można by zrobić interesującą historię nietypowego miasteczka.

 

Pozdrawiam,

Ananke

Chalbarczyk, NaNa, Ambush, Ananke – dziękuję za pozytywne opinie i konstruktywną krytykę. Baboły poprawiłem. Co do jednego się nie zgadzam: na/w rynku. Zapewne poprawnie jest “na rynku”, ale “w rynku” to tak miły regionalizm! Przykład: W piosence “Żal za Piotrem S” Sikorowskiego i Turnaua spotykamy Piotra S. … “w rynku” wink

W komentarzach robię literówki.

Jestem na tak, ale masz sporo powtórzeń i literówek. Sprawdź tekst pod tym kątem.

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

Bardzo fajne opowiadanie. Dobrze się czytało. Kilka świetnych pomysłów oraz częstych motywów sennych. Historia klarownie opowiedziana. Bohater sympatyczny. Wszystko zrozumiałe.

Klikam. Pozdrawiam.

Fajna historia. Szalona, ale ma jakąś oś fabularną, wiadomo, o co chodzi. Interesująca musi być geografia tego świata – wszystko wydaje się zbiegać w jednym miasteczku.

Po co ruskim szron?

Babska logika rządzi!

Hej! Dzieje się w tym Zabolinowie, oj dzieje… Konfrontacja narratora z Bogusiem była nieunikniona, całe szczęście, że Waldek przybył z odsieczą :) 

 

Bardzo przyjemne opowiadanie, czytałem je z zaciekawieniem. Jak to w obłędni, absurd goni absurd, ale Tobie udało się go umiejętnie dawkować. Nie miałem uczucia przesytu. Koncepcja ze Sprzedawcą (Złych) Marzeń wyborna :)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Hej,

 

ciekawy pomysł i spójny z narracją język, ale ten język był dla mnie największym problemem, więc po drodze gubiłam zainteresowanie. Na szczęście na poziomie kreacji świata i fabularnym było interesująco, więc siłą rzeczy chciała się dowiedzieć co dalej :) 

 

Niespieszny, spokojny tekst a jednak umiejętnie oblany absurdem. Dziwności powtykane w historię ale mimochodem, raczej się o nich wspomina jako coś w sumie całkiem oczywistego.

Fajny motyw z tym że nie mogą wyjechać z miasta, bo choć nienowy to ładnie go ograłaś.

Wydaje mi się, że udało Ci się wypełnić konkursowe założenia a jednocześnie utrzymać tekst w taki sposób że dalej był zajmujący i przejrzysty. Sporo tutaj moim zdaniem sytuacji sennych, ale cały czas wiedziałem co się dzieje w tekście.

Napisane przyjemnie, czytało się płynnie.

Ogólnie podobało mi się więc klikam.

 

– No nic, muszę znikać! Na odchodnym wyrzeka dalej na “ruskich”,

A tu nie brakuje "-"?

 

– W zeszłą sobotę bylem

byłem

 

że to tym razem była to inna osoba,

Usunąłbym drugie to

 

Nie słyszałem jednak tupot jej wielu nóg,

tupotu

 

Popatrzył nam mnie

na mnie

 

Pozdrawiam i powodzenia w konkursie!

Fajnie się czytało, absurd wszechobecny a jednak lekkostrawny. Sprawdze, czy już jest w bibliotece, jesli nie, to daje kliczka. 

Finkla, cezary_cezary, OldGuard, Edward Pitowski, Nova – dziękuję za pozytywne opinie. Poprawiłem przed chwilą sporo literówek (Edward Pitowski – dzięki za korektę!).

Finkla – "Po co ruskim szron?" Nie wiem, ale pomysł pochodzi z autentycznej miejskiej (wiejskiej?) legendy, mówiącej o Ruskich, co kradną śnieg.

 

W komentarzach robię literówki.

Nowa Fantastyka