- Opowiadanie: demi - W kafejce “Pod Złotym Lwem”

W kafejce “Pod Złotym Lwem”

Długo wylegiwało się w szufladzie...

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

W kafejce “Pod Złotym Lwem”

 

***

Postanowiłem pójść na spacer. Zgasiłem komputer, ubrałem ciepły, wełniany sweter i ruszyłem. Nie wiedząc, dokąd udam się tym razem i co się zdarzy, pogrążony w dość optymistycznych myślach schodziłem drewnianym schodami, otworzyłem furtkę na wszechobecny kod cyfrowy i wyszedłem na brukowaną szaro-czerwoną kostką ulicę. Wszystko było ciche, wycofane, jakby za szybą, spowite dziwną mgłą, która rozsiadła się na trawnikach, drzewach, przydrożnych krzakach i szybach samochodowych. Szedłem w stronę starówki wielkiego miasta, w którym przebywałem jako konsultant na międzynarodowej konferencji. Dotyczyła ona motywu czasu w literaturze powszechnej, a odbywała się w auli uniwersyteckiej przy ulicy Zacisze. 

 

***

 Nagle znalazłem się koło jakiejś kafejki. Już na pierwszy rzut oka pomyślana została jako styl retro: kręcona motywami secesyjnymi lampa, która wisiała smutno nad wejściem, kołatka w kształcie lwa na mocno hebanowych, solidnych drzwiach, złocone zawiasy, rzeźbione framugi i święta figurka nieco wyżej. Bez wahania zakołatałem i prawie natychmiast mi otworzono; w progu, który również był solidny i wysoki, zupełnie niepotrzebnie, a nawet nieco przeszkadzająco, stał zgięty w pas kelner w białym fartuchu. Uśmiechem i wymownym gestem prawej ręki (lewa spoczywała na sercu) zaprosił mnie do środka. Wchodząc, kątem oka dostrzegłem, że na małym, okrągłym stoliczku ze szkła leży codzienna prasa. Wydaje mi się teraz, że widniała tam data, która kończyła się na ..21, ale głowy bym nie dał, ponieważ w ferworze powitania z uprzejmym kelnerem nie przyjrzałem się uważnie. Ale to wtedy nie miało większego znaczenia, bo szukałem centralnym polem widzenia wolnego miejsca. – Zapraszamy tam, szanownego pana, jest wolne miejsce, zarezerwowane specjalnie na dzisiejszy wieczór… – mówił uprzejmy, a ja ze zdumieniem tego słuchałem. Dałbym sobie uciąć głowę, chociażby pod tramwajem linii 8, że na dziś nie rezerwowałem nie tylko żadnego stolika, ale w ogóle znalazłem się tu przypadkowo, więc zaszła jakaś pomyłka. – Żadna pomyłka – jakby czytał w myślach – gość zaraz przybędzie. Masz ci los! Jeszcze mam spotkać się z jakimś gościem, a tak miałem ochotę być dziś zupełnie sam, no wystarczyłby miejski tłumek w tle. 

 ***

Kiedy tak rozmyślałem nad tym wszystkim, co usłyszałem na własne, zbyt odstające uszy od sympatycznego kelnera, nagle ni stąd ni zowąd naprzeciwko siebie w półmroku jakąś postać. Fizys jej była szlachetna i nic więcej poza tym nie dało się dostrzec, a może nawet było to wszystko, co w ogóle można było o niej powiedzieć. Nie zastanawiając się nad tym, skąd się wziął nieznajomy, odruchowo wstałem, wyciągając rękę, a tamten ją ujął i potrząsnął dwukrotnie mocnym, męskim uściskiem. – Witaj, Rafał – wypowiedział pierwsze słowa, a mną wstrząsnął nie tyle fakt, skąd wiedział, jak mi na imię, ale jego głos, który wydobywał się jakby z jakiejś zapomnianej, głębokiej studni, skąd wypompowano całą wodę. – Dobry wieczór – powiedziałem, a postać skłoniwszy z szacunkiem głowę usiadła. Potem nastąpiła dziwna historia – nieznajomy wyjął legitymację, całkiem nową, ale zauważyłem czytając ją pobieżnie, że widnieje na niej imię Michaił, potem jakieś drugie imię, a na końcu rubryki dostrzegłem tylko pierwszą literę, a była to litera “B”. Zauważyłem również, że jest tam data 1928, co powinno mnie zastanowić, ale pomyślałem wtedy, że facet się zgrywa i pokazuje jakąś znalezioną gdzieś na strychu po dziadku starą legitkę, aby się zgrywać. Może nawet był niespełna rozumu. To jego nagłe pojawienie się. Ten zaskakujący ubiór całkiem a la retro: modna w latach 20-tych chyba marynarka, rozpięta pod szyją szaro-stalowa koszula i te niesamowite złote spinki w rękawach obu rąk. Nic z tego nie rozumiałem, a gość zagaił rozmowę. Potem właściwie niewiele z niej zapamiętałem, lecz to nie ma znaczenia. Postać zamówiwszy u kelnera dwie mocne, tureckie kawy i likier oraz brandy na przepitkę, zaczęła opowieść….

 

***

 Był poranek dwudziestego ósmego roku. Za oknem jeździły powoli hałaśliwe automobile, szli dokądś przechodnie. Siedziałem samotnie w domu, żona gdzieś poszła. Rozpamiętywałem całe swoje życie, bo w tamtym dniu przypadało właśnie moje święto, czyli urodziny. I nie byłoby w tym wszystkim nic dziwnego, gdy nie fakt, że w tamtym dniu, ponurym i szarym, mocno listopadowym, choć był kwiecień, postanowiłem coś zmienić w swoim życiu. Od lat byłem autorem, pisałem różne teksty, sztuki teatralne, trochę publicystyki, nawet okazyjnie wiersze. Jednak życie w moim ojczystym kraju i moim ukochanym mieście okazało się ponad siły organizmu. I umarłem przedwcześnie na początku wojny…Ale wtedy, gdy dopiero był pamiętny rok ‘28 postanowiłem zmienić swoje życie. Nie zmarnować go do końca na obronę przed dyktatorem, który chciał mnie zniszczyć i fizycznie zniszczył, ale przegrał moralnie, a ja mu współczuję. Nie ma we mnie nienawiści, ani żądzy odwetu, nie. Przeciwnie – to był dobry człowiek, tylko bardzo zraniony i bardzo smutny i nieszczęśliwy. Dlatego mimo, że mnie odesłał przed czasem na tamten świat, w który ja zawsze wierzyłem i pokładałem w nim momentami całą moją nadzieję, ja mu przebaczyłem. I odbyłem długą rozmowę, już po drugiej stronie życia, zanim on odszedł w swoją stronę. A miejsce, gdzie odbywa pokutę, jest oddalone od mojego o taki dystans, że wydobycie go stamtąd jest nadal niemożliwe. 

Dlatego zanim pójdę stąd, zanim ty pójdziesz do siebie, błagam cię – uwierz w to, co piszesz, bo to dobre, uwierz w los i przeznaczenie, nie zmarnuj reszty istnienia tutaj…wiem o tobie wszystko z pewnych źródeł i jesteś bardzo dobrym facetem, ale bardzo niepewnym swego pióra i stąd nadal mało rozpoznawalnym…

 

***

 Kiedy Nieznajomy, którego zacząłem mniej więcej już kojarzyć, skończył, dopił kawę, przepił resztką koniaku i pokazał palcem poza moją głowę, wyżej, w kierunku wyjścia. Odruchowo spojrzałem i dojrzałem uśmiechniętego dryblasa z pękniętym monoklem, który kołysał się pół metra ponad posadzką z granitu, w kraciastej marynarce i ładnej dżokejce, a gdzieś w tle zdało mi się przez moment, że przemknął jakiś czarny kocur. Zamrugałem oczami i obróciłem się do Nieznajomego, ale jego już nie było, znikł tak, jak się zjawił. Siedziałem dalej sam i piłem kawę turecką, a potem zamówiłem jeszcze pizzę, jednak kelner nie zrozumiał, co to jest “pyzza”. Nie dziwiąc się już niczemu, spytałem, co jest, a on polecił mi piwo “Tyskie”, warzone oryginalnie, najlepsze. Kiedy je dopiłem, udałem się do wyjścia, nie mogłem płacić kartą, a gotówkę, którą im podałem, potraktowali jak fałszywki. Kiedy atmosfera zaczęła się zagęszczać, a oni pokazali mi przykładowy banknot i monetę, znowu zbaraniałem. Były to polskie marki, jakie dopiero zniosła reforma monetarna Grabskiego w latach 20-tych. Nie było innej możliwości, jak tylko dać dyla i uciekać w te pędy, gdzie pieprz rośnie, a nogi poniosą. Tak też zrobiłem, a oni nawet chyba nie gonili…

***

 Na ulicy nie było żywego ducha, ani auta, nie mówiąc o komunikacji miejskiej. Cisza dźwięczała w uszach, wzrok był ostry, a w tłumie wcześniej przygaszony, jakby przyciemniony, chroniący wnętrze człowieka przed nieproszonymi gośćmi. Szedłem w stronę domu, który był oddalony o kilkanaście minut spokojnego, powolnego spaceru. Nagle z tyłu doszedł mnie ostry, nieprzyjemny dźwięk jakby źle nastrojonej trąbki, obróciłem ciało i dojrzałem wyremontowaną dorożkę, ze srebrno-białymi szprychami w kołach i postacią w meloniku na wysokim siedzeniu. Postać trzymała mocno ściągnięte lejce, potem zwróciła się z maskującym uczucia lekkim uśmiechem, czy nie życzę sobie przejazdu w kierunku – jak sądziła – domu. Szanowny pan – mówił człowiek – zapewne zmęczony długim spacerem, a może i lekko…ten…tego…wszystko rozumiemy i oferujemy wygodną przejażdżkę. Niezręcznie było jakoś odmówić, wsiadłem tedy na miejsce pasażera i ruszyliśmy pod podany adres. Lecz wtedy dorożkarz zmarszczył brwi i stwierdził, że adresu nie zna, musiał wielmożny pan coś pomylić. Upierałem się, że jestem przy dobrych władzach umysłowych i opisałem miejsce docelowe. Niezmiernie zdziwiony, ruszył we wskazanym kierunku, znacząco milcząc. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, zmartwiałem. Zamiast mojego apartamentowca z nowoczesnymi balkonami, dwiema windami, wejściem na kod, hermetycznymi, przeciwdźwiękowymi oknami, stała jakaś rudera, w której chyba nikt nie mieszkał. Rudera wydawała się mieć co najmniej sto lat. Dorożkarz w troską w oczach nadal milcząc przyglądał się mojej fizys, chcąc zapewne ustalić stopień upojenia alkoholowego, choć wypiłem z Nieznajomym tylko po kieliszku brandy do wybornej, czarnej tureckiej kawy. Zawracamy! Rzuciłem, nie chcąc nawet wysiadać. – Zgodnie z wolą jaśnie pana – uprzejmie odparł facet i zaciął lejce, kierując się w drogę powrotną. Dopiero wtedy zauważyłem, że okolica jest jakaś inna, nie całkiem, ogólnie się zgadza, ale w detalach już nie: zamiast hal magazynów firmowych jakieś chałupy, zamiast ulicy trotuar wysadzany “kocimi łbami”, zamiast lamp neonowych wyglądające na gazowe, albo nawet na płomień ładnie stylizowane latarnie. – Boże, gdzie jestem, co się dzieje … – zacząłem modlitwę własnymi słowami, ale Bóg nadal milczał. Tymczasem dorożkarz wjechał do centrum i wysadził mnie tam, gdzie wsiadałem. Poszedłem kilkadziesiąt metrów w stronę kafejki “Pod Złotym Lwem” i zmartwiałem ponownie: zamiast hebanowych drzwi z lwią kołatką było przeszklone wejście do miejskiej pralni, przez szyby widać było stojące rzędem pralki i kilku klientów, ładujących brudne rzeczy. Wszedłem do środka, nie wierząc własnym oczom, ale pralnia nadal istniała. Wybiegłem na ulicę i zamrugałem kilkakrotnie, ale pralki nie zamierzały nie tylko zniknąć, ale dobiegł uszu lekki szum ruszających bębnów i trybu wirowania; myśląc, że pomyliłem ulice, albo numery lokali szedłem wzdłuż kamienic i wtedy zrozumiałem wszystko. Miałem z pewnością widome początki obłędu. Zgasiłem papierosa i usiadłem pod jakąś bramą. Niedługo chyba zasnąłem mocnym, kamiennym snem. Nade mną zimno świeciły latarnie, a jeszcze wyżej wisiało nocne, rozgwieżdżone niebo…

 

***

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

 

Hej, hej,

 

fabularnie tekst podoba mi się. Magiczna podróż przez czas, przez miasto, które jest czymś innym niż było, jest wolne od przytłaczającej technologii czy goniącego za pieniądzem wielkiego biznesu. Nieco autotematyczny wątek pisania też mi nie przeszkadzał, zresztą takie pytania są pewnie uniwersalne dla każdego, kto tworzy – czy to dobre, czy to ma sens?

Myślę, że tekst nabrałby nieco wyrazu, gdyby osadzić go nawet głębiej w historii – Nieznajomy mógłby być prawdziwym międzywojenny twórcom, lub choćby postaciom z jakieś powieść (może Dołęgi-Mostowicza?) a i miasto mogłby by zalśnić historyczną architekturą, którą wprawne oko czytelnika dopasowałoby do miasta.

 

Co do kwestii technicznych – niestety ta, niezła w moim przekonaniu, fabuła ginie pod sporą ilością błędów i niezręczności. Zalecam szlifowanie warsztatu – duży czytać, dużo pisać, dużo publikować i nie przejmować się krytyką. Wszystko się wyprostuje z czasem ;)

 

Kilka uwag:

 

Nie wiedząc, dokąd udam się tym razem i co się zdarzy, pogrążony w dość optymistycznych myślach schodziłem drewnianym schodami, otworzyłem furtkę na wszechobecny kod cyfrowy i wyszedłem na brukowaną szaro-czerwoną kostką ulicę.

Tutaj czasownik niedokonany “schodziłem” wskazuje, że podczas tego schodzenia coś się dodatkowo wydarzyło (”schodziłem, kiedy ujrzałem plamę krwi na suficie”), a u Ciebie tego brak – więc może jednak lepsza byłaby forma dokonana “zszedłem”. “Zszedłem, a następnie” otworzyłem furtkę”.

Kolejna sprawa “schodziłem schodami” to takie masło maślane, brzmi conajmniej niezręcznie. Zwłaszcza, że dalej masz jeszcze “wyszedłem”, spore nagromadzenie wyrazów o podobnym brzmieniu i znaczeniu.

 

Już na pierwszy rzut oka pomyślana została jako styl retro: kręcona motywami secesyjnymi lampa, która wisiała smutno nad wejściem, kołatka w kształcie lwa na mocno hebanowych, solidnych drzwiach, złocone zawiasy, rzeźbione framugi i święta figurka nieco wyżej.

Wg mojej opinii coś nie może być “pomyślane jako (jakiś) styl”. Jeśli już to pomyślane w jakimś stylu, zgodnie z definicją słowa pomyślany wg SJP PWN.

“Kręcona motywami secesyjnymi” – nie wiem w ogóle co to znaczy, kto był kręcony i w jakim sensie?

“Mocno hebanowe” – definicja SJP PWN rzeczywiście wskazuje, że hebanowy może także oznaczać “ciemny, czarny”, powstaje jednak wrażenie, że być może drzwi były hebanowe w sensie wykonane z hebanu i tutaj stopniowanie nie ma zastosowania. Kolejną kwestią jest występowanie obok siebie określeń “mocno” i “solidnie” – mnie to razi, potknąłem się jako czytelnik.

 

bo szukałem centralnym polem widzenia wolnego miejsca. – Zapraszamy tam, szanownego pana, jest wolne miejsce, zarezerwowane specjalnie na dzisiejszy wieczór… – mówił uprzejmy, a ja ze zdumieniem tego słuchałem.

Jak można szukać polem widzenia? Raczej wzrokiem, czyli zmysłem, a nie polem widzenia, które jest jakby zasięgiem naszego zmysłu, obszarem, który widzimy w danym momencie (definicja “pola widzenia” SJP PWN).

Dodatkowo: dialogi rozpoczynamy od nowej linii.

 

Dałbym sobie uciąć głowę, chociażby pod tramwajem linii 8, że na dziś nie rezerwowałem nie tylko żadnego stolika, ale w ogóle znalazłem się tu przypadkowo, więc zaszła jakaś pomyłka

Niezrozumiałe jest dla mnie sformułowanie “uciąć głowę pod tramwajem”, domyślam się, że nawiązujesz tutaj do słynnej sceny z “Mistrza i Małgorzaty”, ale jak dla mnie to brzmi to nie jakby to tramwaj był sprawcą ucięcia głowy (domyślam się, że tak był zamysł), lecz ledwie miejscem zbrodni podobnie jak – uciąć głowę pod łózkiem, uciąć głowę pod parasolem, tak też: uciąć głowę pod tramwajem.

 

 

Kiedy tak rozmyślałem nad tym wszystkim, co usłyszałem na własne, zbyt odstające uszy od sympatycznego kelnera, nagle ni stąd ni zowąd naprzeciwko siebie w półmroku jakąś postać.

Czy uszy odstają od kelnera? Coś tutaj się posypało.

No i przede wszystkim brak czasownika w tym fragmencie “nagle ni stąd ni zowąd naprzeciwko siebie w półmroku jakąś postać.” Co ta postać zrobiła?

 

Fizys jej była szlachetna i nic więcej poza tym nie dało się dostrzec, a może nawet było to wszystko, co w ogóle można było o niej powiedzieć.

Co to znaczy, że była szlachetna? Zupełnie nie wiem, ten opis nic mi nie mówi.

 

facet się zgrywa i pokazuje jakąś znalezioną gdzieś na strychu po dziadku starą legitkę, aby się zgrywać.

Zgrywa się, żeby się zgrywać :(

 

Postać zamówiwszy u kelnera dwie mocne, tureckie kawy i likier oraz brandy na przepitkę, zaczęła opowieść….

Domyślam się, że chodziło Ci o “kawę po turecku”, a nie kawę turecką. W Polsce nie słyszałem, żeby kawy tureckie były jakoś szerzej znane, a sposób parzenia po turecku pewnie znany jest w każdym domu czy kawiarni ;)

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Szczątkowa fantastyka, na pewno nie mająca uzasadnienia w fabule. Umiem odpowiedzieć na pytanie – kto? Ale – po co? Po co te wydarzenia miały miejsce? W jaki sposób fantastyka w ogóle byłaby tu potrzebna?

Zwidy czy początki choroby psychicznej to nie fantastyka. I nie nazywajmy tekstu z pewną tajemnicą czy niewiadomą w tle tekstem z gatunku fantastyki.

Zgasiłem komputer, ← Może lepiej: Wyłączyłem…, bo chyba się nie palił?

otworzyłem furtkę zamkniętą na wszechobecny kod cyfrowy

kręcona motywami secesyjnymi lampa ← ???

Jest więcej takich i podobnych, co utrudnia czytanie. Powinieneś przyjrzeć się swojemu tekstowi. Na pewno znajdziesz sam usterki, ja już nie będę wskazywał. Brak czasu. Nie doczytałem do końca, za dużo usterek i fabuła nie porwała.

Nowa Fantastyka