- Opowiadanie: demi - Skądinąd. I zewsząd...

Skądinąd. I zewsząd...

Pierwodruk tego tekstu drukowała rok temu “Twórczość” (chyba nr 10/21). To naj­dłuż­sze jak dotąd w do­rob­ku epic­kim opo­wia­da­nie fan­ta­stycz­ne. 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Skądinąd. I zewsząd...

 

 Nie­wiel­ki szpi­tal dla ner­wo­wo i psy­chicz­nie cho­rych w jed­nym z głów­nych miast pol­skich zbu­do­wa­no po woj­nie. Ar­chi­tekt stwo­rzył bu­dy­nek w mod­nym wtedy stylu pa­wi­lo­no­wym, po­dob­nym do dzieł re­al­ne­go so­cja­li­zmu i mo­der­ni­stycz­nych sa­na­to­riów. 

Po wej­ściu szło się dłu­gim ko­ry­ta­rzem, na któ­re­go obu bocz­nych ścia­nach za­wie­szo­no ama­tor­skie ob­ra­zy ma­lar­skie pa­cjen­tów. Od ko­ry­ta­rza co kilka me­trów od­cho­dzi­ły drzwi do ja­dal­ni, sali gim­na­stycz­nej ze sto­łem ping­pon­go­wym, po­ko­ju te­le­wi­zyj­ne­go, skąd można było przez ko­lej­ne drzwi bal­ko­no­we wyjść na nie­wiel­ki ogró­dek. To tam wła­śnie wy­pró­bo­wa­łem te­ra­pii za­po­mnia­nej, ale zna­nej na wscho­dzie – cho­dze­nie bo­sy­mi sto­pa­mi po ostrej tra­wie i żwi­rze. Sty­mu­la­cja stóp pod­no­si­ła humor, mile ła­sko­ta­ła i ogól­nie po­wo­do­wa­ła re­laks. 

Ale zanim to się stało na­stał naj­pierw dzień 19 czerw­ca 2007 roku, który za­pi­sał się w Pol­sce sza­le­ją­cy­mi służ­ba­mi spe­cjal­ny­mi, po­ka­zo­wy­mi pro­ce­sa­mi i kon­fe­ren­cja­mi po­li­cji i pro­ku­ra­tu­ry, która do­bie­ra­ła się do skóry biz­nes­me­nom, rze­ko­mo spo­ty­ka­ją­cy­mi się w war­szaw­skim “Ma­rio­cie” na wy­so­kim pię­trze w celu omó­wie­nia do­mnie­ma­nych ciem­nych in­te­re­sów par­tyj­no-po­li­tycz­nych. Samo wra­że­nie z oglą­da­nia te­le­wi­zji mu­sia­ło być mocno po­bu­dza­ją­ce wy­obraź­nię pa­cjen­tów, skoro za­miast czy­tać w wol­nych chwi­lach, któ­rych tu w tym miej­scu nie bra­ko­wa­ło, kla­sy­kę, wo­le­li śle­dzić co się dzie­je w Pol­sce. 

Przy­wie­zio­no mnie tutaj, do tego par­te­ro­we­go pa­wi­lo­nu w sta­nie od­bie­ga­ją­cym we­dług le­ka­rzy mocno od normy. W gło­wie hu­cza­ło od ty­sią­ca po­my­słów. Sa­mo­chód, któ­rym je­cha­łem przez Ostrów Wiel­ko­pol­ski, słyn­ny Ja­ro­cin, Ple­szew, a wcze­śniej coraz bar­dziej czy­sty Śląsk, w po­ło­wie z nie­czyn­ny­mi ko­mi­na­mi i za­my­ka­ny­mi z cicha pęk ko­pal­nia­mi, zo­stał pod ban­kiem PeKaO nie­opo­dal ko­ścio­ła ojców do­mi­ni­ka­nów. To tam do­sta­łem po­ran­ną stra­wę od sym­pa­tycz­nej dziew­czy­ny na po­le­ce­nie sa­me­go ojca Jana Góry, twór­cę led­nic­kich spo­tkań mło­dzie­żo­wych. Gdy tylko zja­dłem po­da­ne krom­ki chle­ba, zga­sły wszyst­kie świa­tła, a ja po­pro­si­łem, czy bym nie mógł się nieco zdrzem­nąć po ca­ło­noc­nej ak­tyw­no­ści z po­gra­ni­cza pa­rap­sy­cho­lo­gii, mi­sty­ki i pa­ra­noi. 

Ja­kieś sto ki­lo­me­trów przed Po­zna­niem, prze­no­co­wa­łem w jed­nym w tych po­dej­rza­nych za­jaz­dów przy­droż­nych o na­zwie “So­bót­ka”. Pro­si­łem o pokój jed­no­oso­bo­wy, ale gdy tylko wsze­dłem do niego, oka­za­ło się, że stoją tam dwa łóżka, co wy­da­ło mi się dziw­ne. Włą­czy­łem te­le­wi­zor i pró­bo­wa­łem zro­zu­mieć, co na­da­ją: spi­ke­rzy zwra­ca­li się pro­sto do mnie, po­da­wa­li in­struk­cje, co dalej robić, a ja nie mogąc za­snąć po­sta­no­wi­łem dalej od­czy­ty­wać tajne in­struk­cje, jakie do mnie nada­wa­no. 

Naj­pierw wyj­rza­łem jed­nak za okno. Uj­rza­łem po­świa­tę księ­ży­ca w pełni, ale żaden pies nie wył pod­no­sząc łeb wy­so­ko ponad sie­bie. Ro­zej­rza­łem się. Wokół sły­chać było tylko świersz­cze, a w tra­wie chyba doj­rza­łem mały, świe­tli­sty punk­cik, za­pew­ne ro­ba­czek świę­to­jań­ski. Za kilka nocy miała być noc świę­to­jań­ska, a dziw­nie za­jazd na­zy­wał się, jak rze­kłem, “So­bót­ka”. Naraz zro­bi­ło się nie­swo­jo: to po­dwój­ne łóżko, zu­peł­nie nie­po­trzeb­ne dla ka­wa­le­ra, który za­błą­kał się tutaj, zmie­rza­jąc z Kra­ko­wa trasą 11 na Szcze­cin, przez coraz bar­dziej za­dba­ny i re­kul­ty­wo­wa­ny Śląsk. Pej­za­że ślą­skie dzia­ła­ły mocno na nie­świa­do­mość, przy­po­mi­na­jąc fa­scy­na­cje in­du­strial­ne dzie­ciń­stwa, te wszyst­kie ce­gla­ne bu­dyn­ki z za­wsze po­wy­bi­ja­ny­mi szyb­ka­mi, wy­so­ki­mi ko­mi­na­mi, i set­ka­mi róż­nych ze­wnętrz­nych urzą­dzeń, rur, po­mo­stów, nie wia­do­mo, do czego słu­żą­cych. 

Jed­nak teraz to wszyst­ko mniej się li­czy­ło. Byłem za­mknię­ty w szpi­ta­lu pa­wi­lo­no­wym. Ode­bra­no mi wszyst­kie ostre przed­mio­ty. Mu­sia­łem oddać klu­cze od domu, klu­czy­ki od ma­lu­cha, który zo­stał pod do­mi­ni­ka­na­mi, skąd po zje­dzo­nym śnia­da­niu i awa­rii prądu elek­trycz­ne­go wy­sze­dłem na ulicę i do­sta­łem pa­ni­ki. Serce wa­li­ło chyba ze sto sześć­dzie­siąt, zro­bi­ło mi się dusz­no, co wzma­gał jesz­cze czerw­co­wy upał, za­po­wia­da­ją­cy nie­dłu­gie wa­ka­cje, które mia­łem spę­dzić u stryj­ka bli­sko morza. Za­mie­nił stry­jek sie­kier­kę na kijek – to wie­dzia­łem, ale teraz już zda­wa­łem sobie spra­wę, że do tej po­dró­ży nieco źle się przy­go­to­wa­łem: je­dy­nie stów­ka w port­fe­lu, na kon­cie pusto, ban­ko­mat nie wy­pła­cał prze­sy­ła­nej mię­dzy­cza­sie go­tów­ki od ojca, a ja kom­plet­nie nie zna­jąc mia­sta, spa­ni­ko­wa­łem. Dusz­ność, jak­bym zaraz miał do­stać za­wa­łu i zejść, ro­biąc za­mie­sza­nie na peł­nej ludzi ulicy. Nie­wie­le my­śląc, zna­jąc ten stan, wy­do­sta­łem z pra­wej kie­sze­ni dżin­sów ko­mór­kę i wy­krę­ci­łem numer 112. Po paru se­kun­dach po dru­giej stro­nie linii ode­zwał się miły, ak­sa­mit­ny głos ko­bie­cy: – Tu po­go­to­wie ra­tun­ko­we, pro­szę mówić. – Je­stem pod ko­ścio­łem do­mi­ni­ka­nów, zgu­bi­łem się, mam dusz­ność. – Cho­ru­je Pan na coś? – spy­ta­ła rze­czo­wym gło­sem. – Schi­zo­fre­nia pa­ra­no­idal­na, leczę się od sied­miu lat. – Niech Pan nie od­cho­dzi z miej­sca, gdzie pan się znaj­du­je. Wy­sy­łam ze­spół. – i roz­łą­czy­ła się. Scho­wa­łem ko­mór­kę do kie­sze­ni, i sta­łem nie­ru­cho­mo, ale uwaga moja była czuj­na, wi­dzia­łem dziw­ne uśmie­chy. Naraz do przej­ścia dla pie­szych po­de­szła ta dziew­czy­na, która zro­bi­ła mi pięt­na­ście minut temu skrom­ne śnia­da­nie, a po zga­sze­niu prądu po­wie­dzia­łem jej, żeby uwa­ża­ła, ma­ni­pu­lu­jąc przy bez­piecz­ni­kach za wiel­ką ta­bli­cą z prze­łącz­ni­ka­mi. Po­pa­trzy­ła z ukosa w moją stro­nę, po­zna­ła mnie i nagle jej twarz się zmie­ni­ła: za­śmia­ła się zło­śli­wie, jej rysy przy­bra­ły nieco dia­bo­licz­ny wy­gląd, zdało się, jakby zro­zu­mia­ła, że w klasz­to­rze do­mi­ni­ka­nów gosz­czo­no sza­leń­ca. 

Po kilku mi­nu­tach, może trzech, naj­wy­żej pię­ciu na róg Ko­ściusz­ki i Lin­de­go pod­je­chał am­bu­lans, za­ma­cha­łem, za­trzy­ma­li się, i od razu otwo­rzo­no bocz­ne drzwi, ktoś wy­siadł, wziął mnie pod ramię, potem wsze­dłem do środ­ka, a drzwi za­mknię­to, zaś ka­ret­ka skrę­ci­ła na skrzy­żo­wa­niu obok ban­ko­ma­tu w prawo, w Ko­ściusz­ki, mi­gnął mi mój czer­wo­ny, za­par­ko­wa­ny pod ban­kiem mały fiat, i potem już nie pa­mię­tam. Je­cha­li­śmy bez sy­gna­łu, kie­row­ca spraw­nie skrę­cał to w lewo, to w prawo, je­cha­łem w nie­zna­ne. 

Po paru mi­nu­tach, choć czas zda­wał się dzie­lić na mi­li­se­kun­dy, pra­wie sta­jąc w miej­scu, ka­ret­ka za­je­cha­ła przed szla­ban, otwar­to go na­tych­miast, i wje­cha­li­śmy na teren szpi­ta­la, par­ku­jąc pod za­da­sze­niem. Wy­sia­dłem pod­trzy­my­wa­ny przez sa­ni­ta­riu­sza, który otwo­rzył drzwi do wej­ścia na teren kli­ni­ki. Kątem oka do­strze­głem biały napis na czer­wo­nym tle: Szpi­tal Neu­rop­sy­chia­trycz­ny w Po­zna­niu, ul. Szpi­tal­na 27. 

Kiedy to wszyst­ko opo­wie­dzia­łem sie­dzą­cej na­prze­ciw ko­bie­cie w wieku trud­nym do okre­śle­nia, ta skoń­czy­ła no­to­wać i po­wie­dzia­ła, że teraz od­pro­wa­dzą mnie do su­te­re­ny, gdzie oddam do de­po­zy­tu oso­bi­ste rze­czy, wsko­czę w pi­dża­mę szpi­tal­ną, a potem udam się do sali cho­rych. Tak też się stało, a trwa­ło może dzie­sięć minut. Le­ża­łem teraz na łóżku, zmę­czo­ny nie­uda­ną po­dró­żą przez kraj, bez­sen­ną nocą w “So­bót­ce”, bra­kiem go­tów­ki na po­rząd­ny po­si­łek i stre­sem z po­wo­du ob­co­ści w nie­zna­nym mie­ście, gdzie żad­nych zna­jo­mych, ni­ko­go z krew­nych ani przy­ja­ciół. 

 

***

Za­sną­łem, ale wcze­śniej pa­trzy­łem przez okno na zie­leń, par­kan, za któ­rym jeź­dzi­ły ka­ret­ki na sy­gna­le. Moje wy­ostrzo­ne zmy­sły dziw­nie pra­co­wa­ły – wi­dzia­łem bar­dziej so­czy­ste drze­wa niż zwy­kle, a dźwię­ki am­bu­lan­sów wbi­ja­ły się ni­czym cier­nie w mózg, który po­sta­no­wił za­cząć pra­co­wać na zu­peł­nie nie­zna­nych czę­sto­tli­wo­ściach. Było po­łu­dnie. Spa­łem śniąc jak zwy­kle prze­szłość. Obu­dzi­łem się krót­ko przed piątą, w sam raz na ko­la­cję. Po przy­ję­ciu do­sta­łem silny śro­dek uspo­ka­ja­ją­cy, który zmu­lił mnie i uśpił na całe po­po­łu­dnie. Zbli­żał się wie­czór, a dzień chy­lił się ku za­cho­do­wi. Jed­nak żaden nie­zna­jo­my się nie przy­łą­czył do tej wę­drów­ki w prze­strze­ni i także w pew­nym sen­sie w cza­sie, nie pytał, cóż to się stało, o czym tak myślę non-stop i czemu je­stem wła­śnie w po­cząt­kach XX stu­le­cia, w pięk­nej belle epo­que, nie zna­ją­cej wojen świa­to­wych, kiedy wszyst­ko, co naj­lep­sze było jesz­cze re­al­ne. Dziś za­mknię­ty w czte­rech ścia­nach, po­ma­lo­wa­nych na ciem­ną zie­leń, w któ­rych z pew­no­ścią umiesz­czo­no nie­wi­docz­ne mi­kro­fo­ny, czu­łem się ura­to­wa­ny, a jed­no­cze­śnie znu­żo­ny tym wszyst­kim, co się dzia­ło od za­le­d­wie dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin. Nie mo­głem uwie­rzyć, że ta po­dróż tak się skoń­czy­ła. Ale nie wie­dzia­łem, że tak na­praw­dę ona się do­pie­ro roz­po­czy­na…

 

***

Noc za­pa­dła głu­cha nad całym szpi­ta­lem i tylko szum drzew był sły­szal­ny po­przez szczel­nie za­mknię­te i okra­to­wa­ne okno w sali nr 37. Nie wie­dzia­łem, co dalej. Prze­wra­ca­łem się z boku na bok. Pa­cjent obok nucił jakąś re­li­gij­ną pieśń pod nosem. W in­nych sa­lach po­wo­li ga­szo­no świa­tła. Je­dy­nie w ko­ry­ta­rzu zo­sta­ły za­pa­lo­ne, będą się świe­cić aż do rana. Pa­cjen­ci byli spo­koj­ni, do­sta­wa­li wszak koń­skie dawki prze­ciw­p­sy­cho­ty­ków. Pie­lę­gniar­ki ode­szły do swo­jej dy­żur­ki i żywo o czymś dys­ku­to­wa­ły. Te­le­wi­zor w ja­dal­nym oglą­da­ło kilku pa­cjen­tów, któ­rzy byli w lep­szym sta­nie. Można było od­nieść wra­że­nie, że je­ste­śmy w sa­na­to­rium, a nie za­mknię­tym od­dzia­le ob­ser­wa­cyj­nym. Jed­nak nie było to sa­na­to­rium, bo pa­no­wał ostry rygor, pra­wie jak w wię­zie­niu.

Chcia­łem coś na­pi­sać, ale nie mia­łem lap­to­pa, ani kart­ki, o pió­rze nie mó­wiąc. Czy­tać mi się nie chcia­ło, zresz­tą sala te­ra­pii za­ję­cio­wej, gdzie stała mała bi­blio­tecz­ka była za­mknię­ta na noc. Znu­że­nie, zwane ob­ja­wa­mi ne­ga­tyw­ny­mi, od­bie­ra­ło reszt­ki sił wi­tal­nych. Ko­la­cja już dawno stra­wio­na. Przez okno do­sta­wa­ła się po­świa­ta ulicz­nych la­tar­ni. Zda­wa­ło mi się, że na­praw­dę czas cof­nął się do Mło­dej Pol­ski, że po uli­cach jeż­dżą do­roż­ki z pa­na­mi w ciem­nych ka­pe­lu­szach, a panie noszą pa­ra­sol­ki i wa­chla­rze. Jesz­cze mo­ment, a do­strzegł­bym stró­ża noc­ne­go, który za­pa­la ga­zo­we la­tar­nie, albo jesz­cze te wcze­śniej­sze na pło­mień. Jed­nak zdro­wa część mego umy­słu ka­za­ła trwać w po­go­to­wiu. Jesz­cze nie wie­dzia­łem, co dalej. Jesz­cze znu­że­nie od­bie­ra­ło siły. Po­sta­no­wi­łem wyjść z łóżka, roz­pro­sto­wać kości. Tak też zro­bi­łem. Ostroż­nie, aby nie zbu­dzić drze­mią­ce­go pa­cjen­ta, który nucił “Matko Naj­święt­sza, do serca twego”, wy­gląd­ną­łem na ko­ry­tarz, a tam pusto. Pa­cjen­ci spod 34 grali w karty, w na­stęp­nej sali jedli pizzę, którą do­staw­ca przy­wiózł, prze­cho­dząc przez dziu­rę w pło­cie. Nieco dalej była pa­lar­nia, więc się tam uda­łem. Nie mia­łem wiele pa­pie­ro­sów, ale kilka zo­sta­ło z po­dró­ży przez Pol­skę. We­wnątrz ni­ko­go nie było. Sta­ną­łem koło okna, za któ­rym roz­cią­gał się ogród. Pa­pie­ros świe­cił jak punk­cik na nie­bie po­ma­rań­czo­wym ogni­kiem. Usia­dłem na krze­śle. Po­sta­no­wi­łem, że czasu spę­dzo­ne­go tutaj nie zmar­nu­ję. Za­my­śli­łem się. Nie wie­dzia­łem, co dalej…

 

***

Po­zna­nie sza­la­ło w środ­ku, jak burza w szklan­ce. Kłę­bi­ły się ob­ra­zy z cho­rej pa­mię­ci, za­pie­kłe emo­cje i strach przed stwór­cą wszech­rze­czy. Pierw­szej nocy nie zmru­ży­łem nawet oczu. Wciąż roz­my­śla­łem o nie­uda­nej wy­pra­wie wa­ka­cyj­nej. Mia­łem do­je­chać pra­wie aż nad Bał­tyk, gdzie czuję się naj­le­piej, a los chciał ina­czej. Prze­zna­cze­nie rzu­ci­ło mnie tu, do tego na­wie­dzo­ne­go szpi­ta­la, wła­do­wa­li we mnie koń­ską dawkę prze­ciw­p­sy­cho­ty­ków, żebym był bar­dziej "nor­mal­ny". Cóż to w ogóle zna­czy? Każdy jest inny, pi­sa­na nam jest od­mien­na droga, ni­g­dzie i nigdy się nie koń­czą­ca. Jeśli bym chciał, mógł­bym uciec. To nie takie trud­ne. Wy­star­czy­ło­by wy­ko­rzy­stać chwi­lę nie­uwa­gi ste­war­de­sy i tyle by mnie wi­dzie­li. Ale nie mia­łem dokąd pójść. Ska­za­ny na te kil­ka­set me­trów kwa­dra­to­wych, mu­sia­łem swoje od­sie­dzieć. 

Rano obu­dzi­li nas na mie­rze­nie ci­śnie­nia. Potem nie­któ­rzy po­szli na po­ran­ną gim­na­sty­kę, inni do ła­zien­ki na po­ran­ną to­a­le­tę, wy­da­no im na chwi­lę ma­szyn­ki do go­le­nia, taki zwy­kły ry­tu­ał, bo po­ło­wa nie miała ani krzty­ny za­ro­stu. Ja prze­wa­la­łem się z kąta w kąt. Ni­g­dzie z nie­po­ko­ju nie mo­głem usie­dzieć. Ri­spe­ri­don, silny lek prze­ciw­p­sy­cho­tycz­ny, już dzia­łał. Skut­ki ubocz­ne dawał strasz­ne. Trzę­sła mi się ręka, nogi same chcia­ły po­nieść w siną dal. I tak w sta­łym ruchu, ani chwi­li spo­ko­ju. Tak to jest z tymi le­ka­mi. Ener­gia psy­cho­tycz­na, którą tłu­mią, musi zgod­nie z pra­wem za­cho­wa­nia ener­gii, gdzieś przejść, bo znik­nąć nie może. Idzie więc w nogi. 

Potem było śnia­da­nie, skrom­ne, bar­dziej niż skrom­ne. Dwie le­d­wie po­ma­za­ne ma­słem i dże­mem krom­ki ja­sne­go pie­czy­wa, kubek "her­ba­ty", która była nią je­dy­nie z nazwy. Leki wy­da­wa­no w ko­lej­ce, w któ­rej wszy­scy stali, jak do ko­mu­nii. Kiedy przy­szła moja kolej, po­zna­łem tę cho­ler­ną ta­blet­kę i mu­sia­łem się prze­móc, aby ją po­łknąć. Przez chwi­lę mia­łem ocho­tę ukryć ją pod język – stary numer szpi­tal­ny – ale pew­nie by się nie udało: ste­war­de­sa ka­za­ła po­ka­zać język i spraw­dza­ła, czy za­ży­łem. Za­czy­nał się czas wolny. Pusty dzień.

 

***

Pie­lę­gniar­ka we­szła do sali 34 i wy­wo­ła­ła mnie, każąc pójść za sobą. “Co, na elek­trow­strzą­sy mnie biorą czy co…?” – mi­gnę­ło przez myśl, ale zaraz uzna­łem to za nie­do­rzecz­ne. Czę­sto sły­szę w gło­wie “głosy”. Naj­czę­ściej mnie ob­ra­ża­ją, dys­ku­tu­ją ze mną albo ko­men­tu­ją moje de­cy­zje. Tym razem jed­nak dzia­łał ri­spe­ri­don, więc tafla je­zio­ra się wy­gła­dzi­ła po wiel­kiej burzy, która prze­szła nad moją głową. Szli­śmy dłu­gim ko­ry­ta­rzem, aż wska­za­ła mi drzwi, otwo­rzy­ła je i prze­pu­ści­ła przo­dem, a potem za­mknę­ła i ode­szła.

Uj­rza­łem wiel­ki stół, wokół niego zaś tłum sie­dzą­cych ludzi. Nie­któ­rzy byli mło­dzi, za­pew­ne sta­ży­ści, inni nieco star­si, ale śred­nia wieku była niska. Po lewej sie­dział Pro­fe­sor, w oku­la­rach i krót­ko ostrzy­żo­ny, już po­si­wia­ły. Usia­dłem na wol­nym krze­śle, sto­ją­cym na środ­ku. Po­czu­łem się nie­swo­jo. Za­wsze w gru­pie tak się czuję. Nie zno­szę tłu­mów, omi­jam zbio­ro­wi­ska ludz­kie, nie spa­ce­ru­ję głów­ny­mi pro­me­na­da­mi mia­sta, prze­my­kam gdzieś bocz­ny­mi, ci­chy­mi ulicz­ka­mi. Pro­fe­sor za­czął pierw­szy. Spy­tał, jak się na­zy­wam, ile mam lat, od kiedy się leczę, jakie leki za­ży­wa­łem i jakie mam wy­kształ­ce­nie. Nie za­po­mniał wy­py­tać mnie, jak się czuję i jakie ob­ja­wy mia­łem w prze­szło­ści. Za­czą­łem ubogą prze­mo­wę, jakby ka­za­nie czy wy­kład uni­wer­sy­tec­ki. Mó­wi­łem, że źle mi się myśli, emo­cje są blade, a afekt spły­co­ny. Poza tym drę­czą na­tręt­ne myśli, mam de­pre­sję i że nic nie ma sensu. To, czym wszy­scy żyją kom­plet­nie mnie nie in­te­re­su­je. Lu­dzie zaj­mu­ją się głu­po­ta­mi, mar­nu­ją życie, nie mają wiel­kich celów ani misji, nie wie­rzą w za­da­nie, jakie tylko oni mogą wy­ko­nać. Żyją od pierw­sze­go do ostat­nie­go, biorą kre­dy­ty, ła­pów­ki i chcą tylko prze­trwać i oczy­wi­ście spło­dzić po­tom­stwo. Tak mniej wię­cej prze­ma­wia­łem, a oczy wszyst­kich wbi­ja­ły się we mnie, jak cier­nie w głowę Chry­stu­sa. Potem na­stą­pi­ły dal­sze py­ta­nia. Ale już wie­dzia­łem, że psy­chia­tria służy bu­do­wa­niu no­we­go po­rząd­ku świa­ta, gdzie bę­dzie jedna, ludz­ka re­li­gia, ko­ściół mię­dzy­ludz­ki, to­wa­rzy­stwo wza­jem­nej ad­o­ra­cji. Świat się skoń­czy. To wie­dzia­łem na pewno. I bar­dzo mar­twi­ło…

***

Pew­ne­go dnia za­bra­no mnie do po­ko­ju z lu­strem we­nec­kim, które z jed­nej stro­ny dzia­ła jak szyba, a z dru­giej jak zwier­cia­dło. Po­cząt­ko­wo nie ro­zu­mia­łem, po co tutaj je­stem. Le­kar­ka za­da­wa­ła py­ta­nia, ja od­po­wia­da­łem. W pew­nym mo­men­cie zda­łem sobie spra­wę, że roz­mo­wy przy­słu­chu­ją się lu­dzie zza szyby. Chyba za­uwa­ży­ła, że się po­ka­po­wa­łem. Roz­mo­wa ze­szła z mo­je­go sa­mo­po­czu­cia na spra­wy obiek­tyw­ne. – Lu­dzie pier­wot­ni mieli psy­chi­kę po­dob­ną do cho­rych umy­sło­wo. Wy­star­czy po­czy­tać, jak pi­sa­li, jakby byli pi­ja­ni. Po­wo­li ludz­kość zdro­wia­ła, po­zby­wa­ła się my­śle­nia ma­gicz­ne­go… – Sądzi Pan, że to się zmie­nia­ło? – wtrą­ci­ła py­ta­nie le­kar­ka w bieli. – Tak, ale z dru­giej stro­ny, gdyby tak było, nie mo­gli­by pra­wi­dło­wo funk­cjo­no­wać…więc ta teo­ria chyba nie jest cał­kiem po­praw­na…być może było jesz­cze ina­czej. – Pan two­rzy nową teo­rię. We­dług Pana psy­chi­ka ludzi pier­wot­nych była inna niż nasza. To cie­ka­we. – po­wie­dzia­ła cie­plej­szym gło­sem. – In­te­re­su­je mnie, czy cho­ro­by umy­sło­we mogą dać wgląd w py­ta­nia eg­zy­sten­cjal­ne, ale to tylko moje przy­pusz­cze­nia. Może mi­to­chon­drial­na Ewa na­praw­dę ist­nia­ła, może to, co piszą w daw­nych tek­stach jest jed­nak praw­dzi­we…psy­chia­tria od­rzu­ca sta­ro­żyt­ną mą­drość, ale oni byli dużo mą­drzej­si od nas…i zdrow­si. – cią­gną­łem zda­nie za zda­niem, ale nie umia­łem prze­ka­zać isto­ty rze­czy. Wszyst­ko zda­wa­ło się ważne, wszyst­ko in­te­re­so­wa­ło. Jesz­cze kilka pytań, kilka od­po­wie­dzi, jak się Panu tu żyje, co pan pla­nu­je po wyj­ściu, czy leki są do­brze do­bra­ne, czy za­ję­cia panu od­po­wia­da­ją. – Jest tu za dużo czasu wol­ne­go. Oprócz gim­na­sty­ki i te­le­wi­zji nie ma co robić. Więc sie­dzi­my ca­ły­mi go­dzi­na­mi w pa­lar­ni i roz­ma­wia­my o świę­tych. Nie ma nic do ro­bo­ty. Puste dni, je­dy­nie noce wy­peł­nio­ne snami. Które wska­zu­ją nam drogę, jak wska­zy­wa­ły świę­te­mu Jó­ze­fo­wi…

 

***

Wsze­dłem do pa­lar­ni, w któ­rej można było po­wie­sić sie­kie­rę. Nie­bie­ska­wo-sza­ry tuman dymu wi­siał w po­wie­trzu, tak, że po­cząt­ko­wo ni­ko­go nie wi­dzia­łem. Do­pie­ro po chwi­li uj­rza­łem sie­dzą­ce­go pod za­kra­to­wa­nym oknem Ar­tu­ra. Już kilka razy roz­ma­wia­li­śmy, cier­piał na schi­zo­fre­nię i nie dzia­łał żaden lek. Był ogo­lo­ny na łyso, wy­so­ki, dość bar­czy­sty, oczy piwne, nie­spo­koj­nie spo­glą­da­ły na mnie, jakby przy­szedł mu na­ko­pać co naj­mniej. Usia­dłem na­prze­ciw i za­pa­li­łem, była pra­wie pół­noc. – I jak tam – spy­tał. – Byłem na prze­słu­cha­niu…ta dzi­wecz­ka, która mnie pró­bu­je le­czyć, wzię­ła mnie na lu­stro we­nec­kie. Cie­ka­we, kto tam stał po dru­giej stro­nie… – Uwa­żaj na Olę, to psy­cho­pat­ka – rzu­cił szyb­ko. – My­ślisz? – Jasne, daje takie leki i takie koń­skie dawki, że cho­dzisz po ścia­nach i po su­fi­cie. Spe­cjal­nie tak robi. – No, ja mu­sia­łem pro­sić się o aki­ne­ton, po­sze­dłem do or­dy­na­to­ra, my­śla­łem, że mi nie da, a on z roz­bra­ja­ją­cą miną po­wie­dział: "aki­ne­ton? aha, nie ma spra­wy" i kurde dali mi jesz­cze przy obie­dzie – mó­wi­łem, a Artur od­pa­lał jed­ne­go za dru­gim i za­cią­gał się głę­bo­ko. – Po­zna­łeś Darka? – spy­tał. – Tego co wciąż czyta album z sank­tu­aria­mi? – No, mówi, że jest bar­dzo szczę­śli­wy i że ob­cu­je z Bo­giem, dają mu silne leki, ale on i tak swoje. – Może jest owład­nię­ty przez de­mo­ny? – Albo świę­ty. – Artur strzep­nął do po­piel­nicz­ki. – My­ślisz, że ma kon­takt z trans­cen­den­cją? – Moż­li­we. Psy­chia­trzy to idio­ci, wszyst­kich, któ­rzy mówią coś o Bogu, trak­tu­ją jak świ­rów. Chcie­li­by wszyst­kim cho­dzą­cym do ko­ścio­ła za­fun­do­wać nie­złą te­ra­pię. Po­win­ni spró­bo­wać wy­le­czyć w takim razie sa­me­go pa­pie­ża. – Może chcie­li­by le­czyć Je­zu­sa… – za­żar­to­wa­łem, a Artur spoj­rzał me­lan­cho­lij­nie za okno, za któ­rym czer­ni­ło się niebo oświe­tla­ne po­świa­tą nie­da­le­kie­go lot­ni­ska. Wła­śnie prze­la­ty­wał lą­du­ją­cy na Ła­wi­cy sa­mo­lot, ro­bi­ło się późno. – Idę spró­bo­wać w kimę. Nie prze­spa­łem ani jed­nej całej nocy od 3 lat – po­wie­dzia­łem i wy­sze­dłem z pa­lar­ni. – Ja jesz­cze po­sie­dzę. Muszę coś prze­my­śleć… – rzu­cił na po­że­gna­nie, za­mkną­łem drzwi i wró­ci­łem na salę. Wszę­dzie było ciem­no, tylko ko­ry­tarz był oświe­tlo­ny de­li­kat­ny­mi neo­nów­ka­mi. Wła­do­wa­łem się do łóżka. Wkrót­ce od­pły­ną­łem na pełne morze…

 

***

Pew­ne­go go­rą­ce­go dnia sie­dzie­li­śmy w ogro­dzie, po otrzy­ma­łem już wyj­ścia w to­wa­rzy­stwie pa­cjen­tów i o czymś dys­ku­to­wa­li­śmy. Wy­rzu­co­no nas z od­dzia­łu, po tym jak do­sta­łem ataku pa­dacz­ko­we­go, a na mie­rze­niu po­ran­nym ci­śnie­nia oka­za­ło się, że wszy­scy mają takie samo ci­śnie­nie, jak ja. Pro­fe­sor przy­słał eg­zor­cy­stę, który cały czas roz­ma­wiał przez te­le­fon w dy­żur­ce w nie­zna­nym ję­zy­ku. Wie­dzia­łem, że ten czło­wiek zo­stał tu spe­cjal­nie przy­sła­ny po tym, jak pie­lę­gniar­ki do­nio­sły, że "ta­kich re­ak­cji pa­cjen­tów na leki dawno nie pa­mię­ta­ją". Wtedy pro­fe­sor przy­słał owego męż­czy­znę, który mówił w ję­zy­ku po­dob­nym do wę­gier­skie­go, a w każ­dym razie z grupy ugro­fiń­skiej. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach sy­tu­acja na od­dzia­le po­wo­li się nor­ma­li­zo­wa­ła. I wtedy Pro­fe­sor przy­słał ka­pe­la­na, który roz­dał wszyst­kim, bez spo­wie­dzi, ko­mu­nię świę­tą i mo­dlił się za cały od­dział. Ka­za­no mi usiąść i sie­dzieć, ale nie mo­głem. Co chwi­la chcia­łem cho­dzić, coś robić, gdzieś po­je­chać, jakby mnie ktoś wołał. Po­sta­no­wi­łem gdzieś za­dzwo­nić, ale nadal nie pusz­czał mnie "efekt halo". Wszyst­ko ze­wsząd na­cie­ra­ło na mnie, bodź­ce wpi­ja­ły się w mózg jak ostre kolce cier­nio­we, gdzie­kol­wiek spoj­rza­łem, tam było nie­do­brze i mu­sia­łem pa­trzeć gdzie in­dziej. 

Kiedy sy­tu­ację na od­dzia­le opa­no­wa­no, zbli­ża­ła się pora mar­ne­go obiad­ku. Prze­szli­śmy do ja­dal­ne­go, w tle nada­wał te­le­wi­zor, w któ­rym mó­wio­no o afe­rach, biz­nes­me­nach i bank­ste­rach. Pie­lę­gniar­ka cho­dzi­ła w kółko po ko­ry­ta­rzu i po­wta­rza­ła: "Tu się dzie­ją cuda. Ja też chcę mieć takie nie­zwy­kłe zdol­no­ści…" – wy­raź­nie za­zdro­sna, pa­trzy­ła na mnie jakoś dziw­nie, ale życz­li­wie. Potem po­da­ro­wa­ła mi "Być jak pły­ną­ca rzeka" Co­eh­lo, więc mia­łem co robić. I wszyst­ko by­ło­by już do­brze, gdyby…

 

***

Po­szli­śmy z or­dy­na­to­rem do po­ko­ju bi­blio­tecz­ne­go. Stała tam prze­szklo­na szaf­ka, a na pół­kach stały różne książ­ki. – Niech pan coś sobie wy­bie­rze. Pan koń­czył po­lo­ni­sty­kę, praw­da? – Tak, a teraz pró­bu­ję od wielu lat skoń­czyć dok­to­rat. – Co pana in­te­re­su­je? Może jakaś po­wieść kry­mi­nal­na? – spy­tał. – Wła­ści­wie nie, nie wiem, co chciał­bym po­czy­tać. – Tu mamy bio­gra­fię Mo­zar­ta…może to? – A czemu nie, niech bę­dzie. – Mo­zart zmarł młodo, jak pan wie i zo­stał po­cho­wa­ny we wspól­nym gro­bie, bo tak było naj­ta­niej. Na po­grze­bie był ksiądz i parę osób. A jego dzie­ła prze­trwa­ły… – mówił, a mnie się zda­wa­ło, że chce mi coś prze­ka­zać mię­dzy wier­sza­mi. – Do­brze, prze­czy­tam, ale źle mi się czyta przez tą cho­ro­bę. – To za­bu­rze­nia kon­cen­tra­cji uwagi. Ale niech pan ćwi­czy czy­ta­nie, to naj­lep­szy tre­ning dla sza­rych ko­mó­rek – po­wie­dział mi, po­da­jąc czar­no opra­wio­ną książ­kę ja­kie­goś za­gra­nicz­ne­go au­to­ra i dał znak do wyj­ścia. – Mógł­by tu pan usiąść, ale za­my­ka­my ten pokój, żeby pa­cjen­ci nie zro­bi­li ba­ła­ga­nu. – wy­ja­śnił or­dy­na­tor i za­mknął drzwi na klucz. – Niech pan wraca na od­dział, mi­łe­go dnia. I od­szedł. A ja za­czą­łem prze­glą­dać bio­gra­fię wiel­kie­go kom­po­zy­to­ra i za­sta­na­wiać się, czemu spy­tał, czy in­te­re­su­ją mnie kry­mi­na­ły…

 

***

Skut­ki ubocz­ne spra­wia­ły, że cza­sa­mi wy­ko­ny­wa­łem stary, szpi­tal­ny numer z ta­blet­ką pod ję­zy­kiem. Otwie­ra­łem pasz­czę, po­ka­zy­wa­łem ste­war­de­sie, a pi­guł­ka była pod ję­zy­kiem. Sze­dłem szyb­ko do kibla, wy­plu­wa­łem i spusz­cza­łem wodę. Te świń­stwa, zwane le­ka­mi neu­ro­lep­tycz­ny­mi, mu­sia­łem wy­plu­wać, aby nie cho­dzić po ścia­nach, jak inni pa­cjen­ci. Żaden nie mógł się ni­czym zająć, tylko cho­dzi­li bez sensu i bez­ce­lo­wo po ko­ry­ta­rzu, potem wra­ca­li na salę, kła­dli się na chwi­lę, by cały cykl roz­po­cząć od nowa. Prze­glą­da­łem dalej bio­gra­fię Mo­zar­ta. Uro­dzo­ny w bo­ga­tym ro­dzie, nie to, co ja. W wieku 3 lat dał pierw­szy kon­cert, a w wieku 5 lat skom­po­no­wał swój pierw­szy utwór. Po­my­śla­łem, że też tak chcę. 

Pew­ne­go dnia za­bra­no nas na pierw­szy spa­cer. Szli­śmy grzecz­nie z panią od gim­na­sty­ki aż nad je­zio­ro Ru­sał­ka, gdzie spa­ce­ro­wa­ło sporo ludzi i wielu z nich do­sia­da­ło ro­we­rów. Pa­trzy­łem na przy­ro­dę i nie wie­dzia­łem, czym tu się pod­nie­cać. Drze­wa, jak drze­wa, je­zio­ro takie samo, jak inne, na przy­kład ma­zur­skie, gdzie by­li­śmy z ro­dzi­ną w dzie­więć­dzie­sią­tym pierw­szy, kiedy Die­ter Boh­len skom­po­no­wał “Te­sta­men­te d’Ame­lia”, chyba naj­pięk­niej­szą pio­sen­kę w swoim do­rob­ku. Pa­trzy­łem na niebo, ale żaden la­ta­ją­cy spodek się nie zma­te­ria­li­zo­wał. Oglą­da­łem drze­wa, ale na żad­nym z nich nie wi­sia­ła ta­blicz­ka “po­mnik przy­ro­dy”. Gdzieś w górze śpie­wa­ły, a ra­czej przy­gry­wa­ły ptaki nie­bie­skie, co nie sieją ani nie orzą, a oj­ciec nie­biań­ski je wszyst­kie karmi. Przy­po­mi­na­łem sobie, idąc jak za­wsze sa­mot­nie z tyłu grupy, swoją nie­do­koń­czo­ną po­dróż przez pół Pol­ski i dzi­wi­łem się, że w takim sta­nie ni­ko­go nie stuk­ną­łem. 

***

Ran­kiem któ­re­goś dnia, a czas w szpi­ta­lu pły­nie zu­peł­nie ina­czej, wy­pusz­czo­no nas na ogród, a był upał czerw­co­wy. Nad nami co chwi­la prze­la­ty­wa­ły sa­mo­lo­ty, także woj­sko­we. – Ko­niec świa­ta – rzu­cił nagle Artur. – Przejdź­my się po tym małym parku – za­pro­po­no­wa­łem. Szli­śmy we trzech, oprócz nas dwu to­wa­rzy­szył nam jesz­cze Krzy­siek, który już re­zy­do­wał na czę­ści sa­na­to­ryj­nej. Mi­ja­li­śmy klom­by, za­nie­dba­ne ży­wo­pło­ty, od­gra­dza­ją­ce nas od nor­mal­ne­go świa­ta, oczy­wi­ście nor­mal­ne­go w wiel­kim cu­dzy­sło­wie. Po­de­szli­śmy za część kli­ni­ki, gdzie re­zy­do­wa­ły ko­bie­ty. Wła­śnie mi­ja­ła nas dość jesz­cze młoda pa­cjent­ka. Pa­trzy­ła się dziw­nie na nas, po czym ode­zwa­ła: – Chce mi się…chce mi się…chce­cie? – cichy szept, nieco zło­wiesz­czy, jakby zdra­dza­ła nam swoją naj­więk­szą ta­jem­ni­cę. Wszy­scy by­li­śmy za­że­no­wa­ni tą scen­ką, ale po­wie­dziaw­szy to, ko­bie­ta znik­nę­ła za za­krę­tem be­to­no­wej ścież­ki. – One są na­pa­lo­ne – stwier­dził Artur. – Może na cie­bie – do­rzu­cił Krzy­siek, wy­so­ki blon­dyn, ubra­ny na spor­to­wo i w tramp­kach. – Ra­czej na Ra­fa­ła – spoj­rzał na mnie i mru­gnął okiem. – Chodź­my dalej – po­wie­dzia­łem i naraz zna­leź­li­śmy się koło nie­du­że­go ba­se­nu, w któ­rym nie było wody. Basen miał za­rdze­wia­łą dra­bin­kę, był nie­du­ży, tak, że z pew­no­ścią nie słu­żył do pły­wa­nia. – Po co tutaj basen – za­sta­no­wił się Krzy­siek. Nagle w lot po­ją­łem, po co tutaj zbu­do­wa­no tę sa­dzaw­kę. Wie­dzia­łem już, do czego mógł słu­żyć. Nie dałem po sobie po­znać i wzru­szy­łem ra­mio­na­mi: – Pew­nie dla pa­cjen­tów, żeby mogli się zre­lak­so­wać. Praw­da była jed­nak inna, a zna­łem to z daw­nych pod­ręcz­ni­ków psy­chia­trii, gdzie oma­wia­no roz­ma­ite ar­cha­icz­ne me­to­dy le­cze­nia. Chwi­lę sta­li­śmy nic nie mó­wiąc, a dwaj moi to­wa­rzy­sze nadal wy­mie­nia­li uwagi na temat oso­bli­we­go ba­se­ni­ku. 

Wró­ci­li­śmy znowu na od­dział. W końcu ko­ry­ta­rza stały za prze­szkle­niem dwa wy­god­ne fo­te­le, gdzie sobie sia­dłem. Okno wy­cho­dzi­ło na wschod­nią część bu­dyn­ku, widać było drze­wo, chyba je­sion albo dąb. Za­czą­łem się mo­dlić w duchu. Nie było tu źle – po­sił­ki i dach nad głową za darmo. Leki za darmo. Daw­niej pa­cjen­ci spę­dza­li w za­kła­dach mie­sią­ce, a nie­któ­rzy całe lata, a nawet całe życie. Teraz wy­pusz­cza się ledwo pod­le­czo­nych pa­cjen­tów, któ­rzy ze stre­su znowu po­wra­ca­ją, jak przez ob­ro­to­we drzwi. Nie ma fun­du­szy na dłu­gie le­cze­nie. Pa­cjent jest po­pę­dza­ny, żeby szyb­ko sta­nął na nogi, żeby od razu zna­lazł pracę i to dobrą, żeby za­czął za­ra­biać i być sa­mo­dziel­nym. Wie­dzia­łem po sobie, że to mrzon­ki. Schi­zo­fre­nia nigdy się nie cofa, chyba za in­ter­wen­cją boską. Nisz­czy re­la­cje, nisz­czy całe życie we­wnętrz­ne, re­gre­su­je do po­przed­nich wcie­leń, z któ­rych po­cho­dzi cza­sem prze­kleń­stwo. Do dziś to ta­jem­ni­ca. Teo­rie wza­jem­nie sobie prze­czą, po­dob­nie jak w in­nych za­bu­rze­niach umy­sło­wych. Jedni mówią tak, inni że to nie tak. Nie ma jed­no­ści w tej wie­lo­ści po­my­słów, kon­cep­cji i hi­po­tez…

***

Wresz­cie mo­głem coś zro­bić. Do tej pory nic mi w życiu się nie uda­wa­ło, zu­peł­nie jakby cią­ży­ła klą­twa, fatum czy złe oko ludzi za­zdro­snych. Teraz czu­łem się wszech­moc­ny. Za­wsze mnie za­sta­na­wia­ło, czemu lu­dzie po­wta­rza­ją w kółko “wszyst­ko mogę w Tym, który mnie umac­nia”, w do­my­śle – w Bogu – ale z tego nie ko­rzy­sta­ją. Gdyby rze­czy­wi­ście Bóg nam po­ma­gał, na pewno świat byłby lep­szy. Zaraz ode­zwą się wy­ja­śnie­nia, że “czło­wiek jest wolny”, że ma wolną wolę i takie różne. Tyle, że jak uczą przy­pad­ki pa­cjen­tów czło­wiek znów taki wolny nie jest: oto czuje głód i musi zjeść, czuje pra­gnie­nie i musi się napić, musi cho­dzić do pracy, choć jej nie lubi. Za­wsze dzi­wią mnie tłu­ma­cze­nia, że gra­ni­cą dzia­ła­nia Boga jest rze­ko­ma wol­ność ludz­ka. Je­ste­śmy nie­wol­ni­ka­mi. A co, jeśli nie Bóg stwo­rzył nas, a zo­sta­li­śmy tu prze­trans­por­to­wa­ni przez nie­przy­ja­znych Ob­cych? Ist­nie­je sporo po­szlak, na przy­kład fakt, że jako je­dy­ny ga­tu­nek na ziemi bar­dzo trud­no się tu ad­ap­tu­je­my w prze­ci­wień­stwie do zwie­rząt. Nie służy nam gra­wi­ta­cja – świad­czą o tym choć­by cho­ro­by krę­go­słu­pa. Ro­dzą­ce się dzie­ci mają nie­pro­por­cjo­nal­ne do bu­do­wy ciała ko­bie­ty głowy, co kom­pli­ku­je akcję po­ro­do­wą. Cho­rzy umy­sło­wo po­ka­zu­ją, że czło­wiek bar­dzo trud­no się przy­sto­so­wu­je do życia ziem­skie­go, co może świad­czyć, że zo­sta­li­śmy tu przy­wie­zie­ni skądś. Skąd? Tego nie wiem. W każ­dym razie tłu­ma­cze­nie, że Bóg nie dzia­ła, bo czło­wiek jest wolny, nie jest praw­dą, Są lu­dzie, któ­rzy la­ta­mi po­wta­rza­ją różne mo­dli­twy, cho­dzą od ko­ścio­ła do ko­ścio­ła, od wspól­no­ty do wspól­no­ty, od re­ko­lek­cji do re­ko­lek­cji i nic. Wiel­kie nic. Jeśli tedy re­li­gia nie dzia­ła, to zna­czy, że dzia­ła coś in­ne­go. Takie myśli przy­cho­dzi­ły do głowy, gdy sie­dzia­łem pod oknem wy­cho­dzą­cym na wschód, za któ­rym rosły dęby albo buki, kto to wie. Nie, czło­wiek jest czę­ścio­wo wolny. To wiem na pewno, a upew­nia mnie w tym fakt, że na­wie­dze­ni szko­le­niow­cy w kółko po­wta­rza­ją “mo­żesz wszyst­ko”, tyle, że jakoś prak­ty­ka ich życia tego nie po­twier­dza. Jeśli “mo­żesz wszyst­ko”, to czemu tego nie robią? I tak mą­drość uspra­wie­dli­wio­na bę­dzie w swo­ich dzie­łach…

***

We­szła pie­lę­gniar­ka i ka­za­ła pójść za sobą. Zwlo­kłem się z łoża bo­le­ści o wła­snych si­łach. Szła przo­dem. Ja za nią jak cień. Słoń­ce grza­ło od wscho­du i mój cień ko­ły­sał się na ścia­nie. Pa­cjen­ci cho­dzi­li tam i z po­wro­tem. Bez celu. W sobie tylko zna­nym celu. W tym cho­dze­niu było coś strasz­ne­go. Jakby szu­ka­li cze­goś. Jak gdyby szu­ka­li miej­sca, portu prze­zna­cze­nia, byli w dro­dze. Bo może byli, nie wiem. Ja byłem. Oto w po­ło­wie po­dró­ży przez ten bied­ny wciąż kraj tra­fi­łem tutaj i idę za przed­sta­wi­ciel­ką śred­nie­go per­so­ne­lu, jak sługa. Upo­ko­rze­nie jest moim chle­bem. Pra­wie ukoń­czo­ny dok­to­rat. A ta mi bę­dzie roz­ka­zy­wać. No nie. Ale sze­dłem, bo za­wsze słu­cha­łem star­szych, mą­drzej­szych i nigdy się nie bun­to­wa­łem. Może czas na to, nie wiem. Skrę­ci­li­śmy w prawo, wolne krze­sła były w ja­dal­ni. – Zaraz ktoś Pana od­wie­dzi – po­wie­dzia­ła tylko i po­pro­si­ła, żebym tutaj grzecz­nie po­cze­kał. Wła­śnie tak rze­kła: “grzecz­nie”. Jasne, że po­cze­kam. Mnie się ni­g­dzie nie spie­szy, tu jest tak faj­nie, te­le­wi­zor po­ka­zu­je naj­now­sze afery fi­nan­so­we, w tle gra mu­zy­ka z radia i grają w ping-pon­ga dwaj pa­cjen­ci w lep­szej for­mie. Zo­sta­wi­ła mnie i wy­szła, za­my­ka­jąc de­liakt­nie drzwi. Za­pa­dła głu­cha cisza, prze­ry­wa­na tylko szu­mem z radia i mo­no­ton­nym stu­ko­tem od­bi­ja­nej od zie­lo­ne­go stołu pi­łecz­ki.

***

Chwi­lę po wyj­ściu pie­lę­gniar­ki sie­dzia­łem sam przy sto­li­ku, gdzie mnie zo­sta­wi­ła, a w te­le­wi­zji nada­wa­no "Te­le­ek­spress", pa­cjen­ci nadal stu­ka­li w pi­łecz­kę, a radio nada­wa­ło "Fly with me to Ma­li­bu" z lat 70tych. Nie wie­dzia­łem, po co mnie tu przy­pro­wa­dzi­ła, więc cze­ka­łem. Jak zwy­kle nieco się nu­dzi­łem, po­dob­no to cecha ludzi zdol­nych. Nie czu­łem się jed­nak ani wy­bit­ny, ani nawet zdol­ny – prze­ciw­nie je­stem pe­wien, że sam nic nie po­tra­fię ani bez po­mo­cy ludzi, ani bez po­mo­cy Opatrz­no­ści. Kiedy do­pa­da mnie napad pa­dacz­ko­wy, staję się zom­bie. Leżę bez­rad­nie na łóżku i bła­gam Boga o sen, albo naj­le­piej śmierć. Bodź­ce do­cie­ra­ją nie tak, jak nor­mal­nie, ale wszyst­kie naraz, ze wszyst­kich stron, ze­wsząd i uci­ska­ją strasz­li­wie. Potem, kiedy ten stan zwie­rzę­cej, przed­ludz­kiej świa­do­mo­ści mija, znowu je­stem czło­wie­kiem, ale już wie­dzą­cym, że sam o wła­snych si­łach nie­wie­le po­tra­fię. I że jest jakiś prze­łącz­nik w środ­ku: prze­krę­casz kon­takt i ga­śnie świa­tło, pyk i znowu świe­ci. Tak tedy sie­dząc przy stole, nu­dzi­łem się srogo. 

I wtedy usły­sza­łem naj­pierw kroki od stro­ny ko­ry­ta­rza, a potem uchy­la­nie drzwi. Po­stać, która we­szła, był to około 50-let­ni męż­czy­zna, któ­re­go nigdy wcze­śniej nie wi­dzia­łem i drugi męż­czy­zna, ale star­szy. Oby­dwaj byli dziw­nie ubra­ni, jak na tę porę roku – w lek­kich płasz­czach, które zdję­li i po­wie­si­li na wie­sza­ku, a wtedy zo­ba­czy­łem, że są ubra­ni w dro­gie ma­ry­nar­ki i bar­dzo dro­gie buty. Wsta­łem, bo pa­trzy­li w moją stro­nę i wtedy po­de­szli, wy­cią­ga­jąc dło­nie na przy­wi­ta­nie. – Pan Su­li­kow­ski, Rafał Su­li­kow­ski? – bar­dziej stwier­dził niż spy­tał młod­szy, a ja po­twier­dzi­łem ski­nie­niem głowy. Nagle wszyst­kie słowa ode­szły i sta­li­śmy kilka se­kund w lek­kiej kon­ster­na­cji, po czym ode­zwał się po­now­nie: – Przy­by­li­śmy tu do pana, spe­cjal­nie do Pana – pod­kre­ślił i ru­chem ręki dał znać, żebym usiadł, po czym oby­dwaj za­ję­li miej­sca przy sto­li­ku. Oby­dwaj mieli ze sobą ciem­ne ak­tów­ki, które otwo­rzy­li i wy­ję­li ja­kieś do­ku­men­ty, a ak­tów­ki po­sta­wi­li na pod­ło­dze z pły­tek ku­chen­nych. – Bar­dzo nam miło Pana po­znać. Je­ste­śmy me­dy­ka­mi z War­sza­wy. Dok­tor Żu­ław­ski i ja chcie­li­by­śmy zadać Panu kilka pytań, a potem przed­sta­wić pewną pro­po­zy­cję – mówił tonem dość cie­płym, tro­chę jak do na­sto­lat­ka. – Oczy­wi­ście, pro­szę pytać – po­wie­dzia­łem, a wtedy ode­zwał się ów star­szy męż­czy­zna.

***

– Przy­by­li­śmy do pana z War­sza­wy, jak wspo­mniał ko­le­ga. Chcie­li­by­śmy zadać panu kilka pytań. Potem mamy dla pana kilka pro­po­zy­cji, za­leż­nie od udzie­lo­nych nam teraz od­po­wie­dzi – za­czął star­szy męż­czy­zna, który się nie przed­sta­wił. – W porzo. Wal­cie z py­ta­nia­mi! – rze­kłem, a potem ugry­złem się w język, lecz było za późno. Słowa po­szły w eter. – W po­rząd­ku. – kon­ty­nu­ował, jak gdyby nigdy nic star­szy z przy­by­szów. – Naj­pierw chce­my spraw­dzić, jak Pan jest zo­rien­to­wa­ny. Czy wie Pan, jaka jest dziś data i gdzie się Pan znaj­du­je? – spy­tał mięk­kim gło­sem, a potem życz­li­wie po­chy­lił ku mnie. – Wiem. Mam dia­gno­zę prze­wle­kłej psy­cho­zy, leczę się od 2000 roku, czyli od sied­miu lat. A teraz boli mnie tylko głowa – mój głos był nieco bez­barw­ny, niby z głę­bo­kiej stud­ni, zdra­dza­jąc spły­ce­nie afek­tu i emo­cjo­nal­ne zbled­nię­cie, o czym zna­łem z ksią­żek. – Zga­dza się – ini­cja­ty­wę prze­jął Żu­ław­ski, a star­szy za­czął coś no­to­wać. – Po­dob­no prze­je­chał pan sam sa­mo­cho­dem przez pół Pol­ski w sta­nie ostrej psy­cho­zy? Czy to praw­da? – Jak naj­święt­sza. Ale ni­ko­go nie puk­ną­łem. Mu­sia­łem się tylko prze­spać w za­jeź­dzie pod Po­zna­niem. Rano chcia­łem je­chać dalej o 6, ale drzwi jesz­cze głów­ne były za­mknię­te. Zo­sta­wi­łem dowód oso­bi­sty w re­cep­cji i wy­sze­dłem przez okno z po­ko­ju. Do­sia­dłem swego ma­lu­cha i po­gna­łem dalej na pół­noc. Resz­tę za­pi­sa­no w kar­cie przy­jęć – opo­wia­da­łem spe­cjal­nie bez­tro­sko, na luzie, lecz oby­dwaj męż­czyź­ni słu­cha­li nad­zwy­czaj uważ­nie i wszyst­ko ste­no­gra­fo­wa­li ja­kimś swoim sys­te­mem no­ta­tek. – Wiemy. Ka­ret­ka przy­wio­zła Pana na ostry dyżur pro­sto spod ko­ścio­ła ojców do­mi­ni­ka­nów z ulicy Ko­ściusz­ki, gdzie wcze­śniej do­stał pan śnia­da­nie. Potem przy­wie­zio­no pana tu. Ale ważne jest nie to, co pan mówił tutaj wcze­śniej. Ważne jest to, czego Pan jesz­cze ni­ko­mu tu nie po­wie­dział, a co wiemy z in­nych źró­deł. Dla­te­go pro­si­my Pana o szcze­rość i za­ufa­nie. Chce­my nie tylko panu pomóc. Ma pan oka­zję, żeby pomóc nam i po­dob­nym sobie. I nie tylko….– za­wie­sił lekko głos Żu­ław­ski i w jego wzro­ku do­strze­głem mięk­kość i niemą proś­bę. – Wiemy, że po­dob­no zdo­łał pan prze­je­chać ostat­nie sto ki­lo­me­trów na pra­wie pu­stym baku. A wcze­śniej w jakiś spo­sób po­ko­nał pan ponad czte­ry­sta ki­lo­me­trów trasy w…w trzy mi­nu­ty. Ni­ko­mu pan tego tu nie opo­wia­dał, bo oba­wiał się, że pana uzna­ją za wa­ria­ta i wle­pią ha­lo­pe­ri­dol. Pisał pan o tym tylko w sieci pod pseu­do­ni­mem, ale my wiemy, że to Pana hi­sto­ria. Niech pan się nie boi. My Panu wie­rzy­my…

***

Przez mo­ment przy sto­li­ku w ja­dal­ni szpi­ta­la dla ner­wo­wo i psy­chicz­nie cho­rych w Ko­ścia­nie, gdzie sie­dzie­li­śmy, pa­no­wa­ła pełna ocze­ki­wa­nia cisza. Zda­wa­ło się, jakby tylko stu­kot pi­łecz­ki ping-pon­go­wej od­bi­jał się od ścian, w któ­rych nadal ukry­te były mi­kro­fo­ny i które to ścia­ny wi­dzia­ły już wiele. Za­sko­cze­nie, w jakie wpę­dzi­li mnie przy­by­sze ze sto­li­cy spra­wi­ło, że za­po­mnia­łem nagle język pol­ski i ode­zwa­łem się po an­giel­sku. – Ok – mój głos był lekko przy­tłu­mio­ny. Tak to praw­da. Kiedy wy­ru­sza­łem z tego na­wie­dzo­ne­go za­jaz­du w So­bót­ce, gdzie otrzy­ma­łem noc­leg za ostat­nie 60 zło­tych, pa­li­wa mia­łem naj­wy­żej na dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów. – Ile jest ki­lo­me­trów z owego za­jaz­du na ulicę Ko­ściusz­ki, gdzie pan osta­tecz­nie za­par­ko­wał pod ban­kiem PeKaO? – spy­tał star­szy przy­bysz. – Około sto – po­wie­dzia­łem i umil­kłem. – No, do­brze, a nie tan­ko­wał pan po dro­dze – do­py­ty­wał młod­szy. – Nie, bo ostat­nie pie­nią­dze zo­sta­wi­łem w mo­te­lu – mó­wi­łem, sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie pojąć, jak mówić, aby było, jak na­le­ży. – Wie­czo­rem, po tra­sie byłem wy­koń­czo­ny i szu­ka­łem noc­le­gu. Po­cząt­ko­wo za­mie­rza­łem do­je­chać pro­sto do celu, czyli do stryj­ka do Szcze­ci­na, ale nie prze­wi­dzia­łem, że po­dróż mnie wy­koń­czy. – Czy pa­mię­ta pan całą trasę? – Nie, wła­śnie nie bar­dzo wiem, w jaki spo­sób prze­je­cha­łem te kil­ka­set ki­lo­me­trów. – Czy pa­mię­ta pan skąd pan wy­ru­szył? Z Kra­ko­wa? – do­ci­skał młod­szy, a star­szy prze­glą­dał jakiś do­ku­ment i jed­no­cze­śnie no­to­wał. – Nie, chyba nie. Przed po­dró­żą dużo jeź­dzi­łem po Ma­ło­pol­sce, pa­mię­tam jakąś piz­ze­rię o na­zwie “Kon­takt”… – Tak się na­zy­wa­ła? – Tak, dla­te­go za­pa­mię­ta­łem. – Gdzie jesz­cze pan jeź­dził? Pro­szę przy­po­mnieć sobie przy­naj­mniej naj­waż­niej­sze miej­sca – na­le­gał Żu­ław­ski, przy­bysz z pie­przo­nej War­szaw­ki. – Wiem, że na pewno po­je­cha­łem do Wie­licz­ki, kie­ru­jąc się na wschód, ale potem skie­ro­wa­łem się dalej na wschód, szu­ka­jąc pa­ła­cu, w któ­rym byłem z ojcem jako dziec­ko. Potem pa­mię­tam już nie­wie­le…– za­wa­ha­łem się, ale rze­czy­wi­ście moja pa­mięć była ota­mo­wa­na. – Do­brze, a jak pan tra­fił pod ko­ściół ojców do­mi­ni­ka­nów z trasy z po­łu­dnia, nie zna­jąc w ogóle mia­sta? Pro­szę sobie przy­po­mnieć, ile pan zdoła – pro­sił bar­dziej niż pytał Żu­ław­ski, co mnie nieco dzi­wi­ło. – Nie­ste­ty, ostat­nie moje wspo­mnie­nie to ja­kieś osie­dle, wiem, że były to na pewno trzy dzie­się­cio­pię­tro­we wie­żow­ce, po­ma­lo­wa­ne chyba na coś jak skrzy­żo­wa­nie różu i po­ma­rań­czy, gdzie wje­cha­łem z głów­nej trasy…– urwa­łem, bo wtrą­cił się star­szy, mó­wiąc do młod­sze­go: – To mogła być w takim razie trasa nr 11 – po czym dodał: – Pro­szę mówić dalej. – No, więc na pewno skrę­ci­łem w prawo, był jakiś zjazd, taki ty­po­wy, z es­ta­ka­dy, potem wje­cha­łem na osie­dle. – I tam pan po raz pierw­szy te­le­fo­no­wał na numer alar­mo­wy 112, czy tak? – Tak, nagle po­czu­łem się bar­dzo źle, przez chwi­lę my­śla­łem, że ze­mdle­ję, mia­łem wy­so­ki puls, więc za­dzwo­ni­łem. – Ale nie wie­dział pan, jak na­zy­wa się to osie­dle, więc po­go­to­wie nie wie­dzia­ło, dokąd pod­je­chać – uzu­peł­niał Żu­ław­ski, pa­trząc w do­ku­men­ty. – Wła­śnie tak. Tłu­ma­czy­łem tylko, że je­stem na ja­kimś osie­dlu, że stoją wy­so­kie bloki i nie wiem, gdzie je­stem. – Nie miał pan planu mia­sta, ani mapy Pol­ski, nie mó­wiąc o GPS – dodał star­szy. – Tak, je­cha­łem kie­ru­jąc się wy­łącz­nie zna­ka­mi dro­go­wy­mi i in­tu­icją. – Co było dalej? – Nie­wie­le już potem pa­mię­tam. Zde­ner­wo­wa­łem się bar­dzo, kiedy po­go­to­wie nie mogło przy­je­chać i po­je­cha­łem dalej. – Za­trzy­mał się pan na sta­cji ben­zy­no­wej. – Tak, ale nie wiem, któ­rej. – Nie wie Pan, jak się na­zy­wa­ła? Orlen, Shell, Lotos? – Nie, wiem, że miała żótłe logo i nic poza tym. – Chciał pan za­tan­ko­wać pa­li­wo… – za­czął Żu­ław­ski i urwał, a ja z tru­dem wy­du­si­łem: – Tak, w baku było pusto, przez chwi­lę chcia­łem za­tan­ko­wać i od­je­chać. – Nie pła­cąc? – Tak. – Ale osta­tecz­nie wy­stra­szył się pan i zre­zy­gno­wał z tan­ko­wa­nia. – Tak jest, ru­szy­łem po chwi­li dalej, ku­pi­łem tylko pusz­kę coli, był stra­szy upał. – I co dalej? Pa­mię­ta pan, jak do­stał się ze sta­cji pod klasz­tor? – Nie, nie pa­mię­tam. Wiem, że py­ta­łem prze­chod­niów o drogę, dziw­nie się pa­trzy­li, coś tłu­ma­czy­li, ale nic nie ro­zu­mia­łem. I po dro­dze wi­dzia­łem jakąś stłucz­kę, to było w ja­kimś parku, dość dużym… – za­mil­kłem, bo mimo wy­sił­ków to było wszyst­ko. – W każ­dym razie do­tarł pan bez­piecz­nie pod ko­ściół. – Tak, i po śnia­da­niu pró­bo­wa­łem wy­pła­cić pie­nią­dze z ban­ko­ma­tu, które pró­bo­wał prze­lać mi oj­ciec. Ale pie­nią­dze nie do­szły. A może ban­ko­mat był ze­psu­ty. – I wtedy za­dzwo­nił pan po raz drugi na 112 – bar­dziej stwier­dził niż spy­tał Żu­ław­ski, od­kła­da­jąc do­ku­men­ty. – Tak. Po­wie­dzia­łem, że stoję koło do­mi­ni­ka­nów i że mam schi­zo­fre­nię i bar­dzo nie­do­brze się czuję. Przy­je­cha­li w kilka minut…

***

Mo­ment trwa­ło spo­koj­ne, pełne mil­cze­nie, pod­czas któ­re­go Żu­ław­ski coś szep­nął do to­wa­rzy­sza, ten wyjął z ak­tów­ki jakiś pa­pier i mu wrę­czył, po czym zwró­cił się z py­ta­niem, czy roz­mo­wa nie spra­wia mi cier­pie­nia. Kiedy od­po­wie­dzia­łem, że nie, dok­tor kon­ty­nu­ował. – Tak, ka­ret­ka przy­je­cha­ła w parę minut, pan wsiadł i za­wie­zio­no go na ostry dyżur. Pro­szę po­wie­dzieć, jak pan się czuł, gdy je­chał w ka­ret­ce? – O wiele le­piej niż na ulicy. – Czyli nie­po­kój się zmniej­szył? – Zmie­rzo­no mi ci­śnie­nie, po­da­no jakiś za­strzyk…nie pa­mię­tam szcze­gó­łów. – Do­brze, dalej już pan sporo mówił pod­czas roz­mo­wy na izbie przy­jęć 19 czerw­ca rano. Teraz chcie­li­by­śmy…chcie­li­by­śmy do­wie­dzieć się nieco wię­cej o tym, co wy­da­rzy­ło się, zanim pan wsiadł w sa­mo­chód i udał się w kie­run­ku Szcze­ci­na. Z pana re­la­cji jak dotąd nie­wie­le wiemy o chwi­lach bez­po­śred­nio sprzed wy­jaz­du. Zo­sta­wi­my pana na chwi­lę tutaj. Pro­szę przy­po­mnieć sobie jak naj­drob­niej­sze de­ta­le, a dla­cze­go o to pro­si­my, po­wie­my panu póź­niej. Żu­ław­ski ze­brał ze stołu pa­pie­ry i razem z nie­zna­jo­mym rów­no­cze­śnie wsta­li. – Mu­si­my teraz za­ła­twić jedną ważną spra­wę z or­dy­na­to­rem. Pro­szę tutaj po­cze­kać. Bę­dzie­my za ja­kieś pięt­na­ście minut. Zo­sta­łem sam ze swo­imi wspo­mnie­nia­mi. Coś mi się nie zga­dza­ło. Czu­łem bar­dziej niż byłem świa­do­my, że coś tutaj w tym wszyst­kim się nie zga­dza. I że może oby­dwaj przy­by­li po­mo­gą mi to usta­lić…

 

***

Mi­nę­ło kil­ka­na­ście minut, które li­czy­ły się tak, ile ich w go­dzi­nie, a go­dzin w wiecz­no­ści. Wró­ci­li. Usie­dli. Znowu ak­tów­ki wy­lą­do­wa­ły koło sto­li­ka, a pa­pie­ry na sto­li­ku. Pi­łecz­ka nadal ska­ka­ła ryt­micz­nie po zie­lo­nej, twar­dej łące. Wtedy ode­zwał się Żu­ław­ski. – Co pan pa­mię­ta z czasu sprzed wy­jaz­du na pół­noc? – Kiedy pa­no­wie byli u or­dy­na­to­ra, przy­po­mnia­łem sobie, że z pi­zer­ri… – tej, która na­zy­wa­ła się "kon­takt"? – wtrą­cił star­szy. – Wła­śnie, więc z tej piz­ze­rii, gdzie za­cze­pi­ło mnie kilku mło­dych, a ja zro­bi­łem tam im strasz­ną awan­tu­rę, od­je­cha­łem na wschód, chyba drogą na Boch­nię, potem Brze­sko i do­je­cha­łem do Łań­cu­ta. – Dla­cze­go tam? – Nie wiem. – Co było dalej? – Pa­mię­tam tylko, że oto­czy­ła mnie jakaś mgła…na dro­dze nie było żad­nych aut…wiem, że je­cha­łem w gę­stej jak cu­kro­wa wata mgle…po pew­nym cza­sie stra­ci­łem orien­ta­cję, gdzie je­stem i dokąd jadę, więc nieco zwol­ni­łem…zo­ba­czy­łem, że je­stem w ja­kimś lesie, je­cha­łem dalej. Po chwi­li las się skoń­czył i ustą­pi­ła też mgła. Nie wie­dzia­łem, gdzie je­stem. Je­cha­łem dalej, ale za­uwa­ży­łem, że zegar na ta­bli­cy roz­dziel­czej się za­trzy­mał na 12.03, a jesz­cze trzy mi­nu­ty wcze­śniej cho­dził. Kiedy po­pa­trzy­łem na swój ze­ga­rek, który noszę za­wsze ze sobą, ze wska­zów­ka­mi, zo­ba­czy­łem, że po­ka­zy­wał go­dzi­nę 16.19, co wy­da­ło mi się dziw­ne. Potem do­tar­łem do ja­kie­goś znaku in­for­ma­cyj­ne­go. Było na nim na­pi­sa­ne "Opole 8 km". Byłem prze­ra­żo­ny, więc za­trzy­ma­łem się w przy­droż­nej knaj­pie, gdzie po­pro­si­łem o colę. Spy­ta­łem, która jest go­dzi­na i jak się na­zy­wa miej­sco­wość. Była 12.03 w po­łu­dnie…potem nie pa­mię­tam… – Ile jest ki­lo­me­trów z Łań­cu­ta do Opola? – za­py­tał rze­czo­wo Żu­ław­ski. – Około 280. – Ile mu­siał­by pana je­chać swoim sa­mo­cho­dem, aby po­ko­nać taką od­le­głość? – Około 4.5 go­dzi­ny. – A czy pa­mię­ta pan, o któ­rej wy­je­chał pan z Łań­cu­ta? – Tak. Była 11.59, naj­wy­żej 12…

Przy sto­li­ku za­pa­dła głu­cha, strasz­na cisza. Słu­chać było tylko stu­kot ping-pon­ga i mia­ro­we ty­ka­nie wi­szą­ce­go nad te­le­wi­zo­rem ścien­ne­go ze­ga­ra…

***

Pod­czas, gdy trwa­ło mil­cze­nie, pełne ukry­tych zna­czeń, zie­lo­ny stół nadal wy­da­wał mia­ro­wy stu­kot, a zegar wska­zy­wał wciąż tę samą go­dzi­nę. Czas sta­nął. Sie­dzie­li­śmy wszy­scy w mil­cze­niu, któ­re­go nic nie mą­ci­ło. Nawet stu­ka­nie pi­łecz­ki do­cho­dzi­ło teraz jakby zza szyby albo zza mgły, co pa­ra­dok­sal­nie po­ma­ga­ło w nada­niu tym chwi­lom cze­goś nie­okre­ślo­ne­go. – Zatem…– pró­bo­wał za­cząć Żu­ław­ski, ale nie mógł, więc pod­jął młod­szy: – Zatem ok. go­dzi­ny 11.59 przy przy­tom­nym umy­śle, za­kła­dam też, że trzeź­wym, ale ską­d­inąd wiemy, że Pan nie pije w ogóle, był pan bli­sko Łań­cu­ta. W trzy mi­nu­ty póź­niej, kiedy jeden z ze­gar­ków wska­zy­wał 12.03, był pan bli­sko znaku dro­go­we­go “Opole 8 km”, a oba miej­sca dzie­li prze­strzeń około 280 ki­lo­me­trów. Co jesz­cze pan pa­mię­ta bez­po­śred­nio sprzed po­łu­dnia i bez­po­śred­nio po tym, jak do­wie­dział się, gdzie się znaj­du­je? – Nie­wie­le. Był las, słoń­ce przy­kry­ły dziw­ne­go kształ­tu chmu­ry, wokół nagle za­mgli­ło się szarą mgłą, miała jakby lek­kie, sre­brzy­ste prze­świ­ty. Je­cha­łem wolno. Kiedy ostat­ni raz mi­ja­łem znak miej­sco­wo­ści Łań­cut, spoj­rza­łem na ze­ga­rek, wy­bi­ja­ło po­łu­dnie, włą­czy­łem jak zwy­kle o peł­nej go­dzi­nie radio, żeby po­słu­chać wia­do­mo­ści. Wokół o tej porze nie było żad­nych aut, ani pie­szych. Gdzieś w od­da­li wi­dzia­łem chmu­ry gra­do­we na ho­ry­zon­cie. Szły w moim kie­run­ku. Kiedy mi­ną­łem znak, radio za­czę­ło szwan­ko­wać, więc je wy­łą­czy­łem. Potem za­padł pół­mrok lasu. Kiedy wy­je­cha­łem, niby z tu­ne­lu, po dru­giej stro­nie było po­chmur­no, więc nie wi­dzia­łem słoń­ca. Nie­dłu­go potem zo­ba­czy­łem ów znak “Opole 8 km”. – Pa­mię­ta pan te miej­sca? Dałby radę pan je wska­zać w razie po­trze­by? – Tak, o ile znaki dro­go­we są nadal tam, gdzie były. Żu­ław­ski od­zy­skał tym­cza­sem mowę. Prze­stał wer­to­wać notes i za­mknął go, a potem zwra­ca­jąc się bar­dziej do to­wa­rzy­sza niż do mnie, po­wie­dział, że “już czas na nas”. Po­cząt­ko­wo nie ro­zu­mia­łem, o kogo cho­dzi, są­dząc, że mówi o nich. Tym­cza­sem Żu­ław­ski nie py­ta­jąc o zgodę, tonem rze­czo­wym po­wie­dział: – To chwi­lo­wo by było tyle. Teraz do wie­czo­ra ma pan wolne. Pro­szę spa­ko­wać swoje rze­czy i sta­rać sobie przy­po­mnieć, jak naj­wię­cej. Wie­czo­rem przy­je­dzie po pana nie­ozna­ko­wa­ny ra­dio­wóz. Kie­row­ca bę­dzie cze­kał na par­kin­gu. Kiedy poda pan hasło: “Ską­d­inąd”, on od­po­wie: “I ze­wsząd”, a wtedy wsią­dzie do środ­ka. Or­dy­na­tor już wie, po­dob­nie jak pana le­karz. Na­to­miast nie mówić pro­szę ani żad­ne­mu pa­cjen­to­wi, ani pie­lę­gniar­kom. Wyj­dzie pan na znak prze­sła­ny przez sms. Od­dział bę­dzie wtedy w ja­dal­nym na ko­la­cji. Sa­lo­we pana wy­pusz­czą tyl­ny­mi drzwia­mi na ogród, stam­tąd po­dej­dzie pan na par­king obok sta­re­go ba­se­nu. Kiedy skoń­czył, znowu za­pa­dła cisza, jed­nak tym razem inna. W od­da­li grzmia­ło. Pierw­sze prze­bły­ski i cięż­kie, czerw­co­we kro­ple za­czę­ły ude­rzać o zie­mię. Oby­dwaj męż­czyź­ni wsta­li, ko­lej­no po­że­gna­li i nie­po­strze­że­nie wy­szli z ja­dal­ni, nie zo­sta­wia­jąc naj­mniej­sze­go śladu. Zo­sta­łem sam. 

***

Kiedy wy­szli, głu­cha cisza od­bi­ła ostat­ni serw ping-pon­ga. Te­le­wi­zor był już wy­łą­czo­ny, wszy­scy gdzieś zni­kli. Zbli­ża­ła się burza, widać było za­ry­sy chmur i kon­tu­ry bły­ska­wic na za­chmu­rzo­nym mocno ho­ry­zon­cie. Zbli­ża­ła się druga po po­łu­dniu, zaraz po­da­dzą obiad. Mi­nę­ła le­d­wie go­dzi­na, odkąd po­zna­łem dwóch no­wych zna­jo­mych. Przy­szli i wy­szli, ale za­pew­ne wrócą. Nie sta­ra­łem się ukła­dać żad­ne­go planu na przy­szłość. Żyłem ra­czej prze­szło­ścią, tym, co było i nie wróci. Bo te­raź­niej­szość mnie nie po­cią­ga­ła. Zbyt bli­skie, ośli­zgłe jej szpo­ny opeł­zły mnie jak pyton, ścią­ga­ły z chmur na twar­dą po­sa­dzę szpi­tal­ną, była zbyt na­chal­na, by nie rzec – na­tręt­na. Mia­łem kilka go­dzin, które mu­sia­łem za­go­spo­da­ro­wać, bo przy­pusz­cza­łem, że i tak miną, nawet jeśli nie zro­bię z tym nic. Z do­świad­cze­nia wiem, że nie ma nic dłuż­sze­go niż pięć minut w ko­lej­ce u den­ty­sty i nic krót­sze­go niż pięć minut je­dze­nia gałki lodów. Taki to jest ten czas – dziw­ny, nie­jed­no­rod­ny, jakby rze­czy­wi­ście nie­cią­gły. Coś trze­ba było zatem po­sta­no­wić i ra­czej teraz niż za go­dzi­nę. Naj­pierw jed­nak trze­ba było zjeść so­lid­ny obiad, a tego dnia miał być schab bez kości, ulu­bio­ne menu mojej nie­od­ża­ło­wa­nej wciąż babki. Za­wsze sta­wa­ła z trzcin­ką nade mną i mó­wi­ła, że mam zjeść wszyst­ko z ta­le­rza, bo jak nie, to ta trzcin­ka – tu po­ka­zy­wa­ła mi przed nosem – bę­dzie w ro­bo­cie. Trzcin­ka lą­do­wa­ła z po­wro­tem w przed­po­ko­ju za ka­lo­ry­fer koło ła­zien­ki, i nigdy nie była w ro­bo­cie, ale ja zwa­lo­ny wiel­kim jak chłop­ska, spra­co­wa­na dłoń scha­bem mu­sia­łem na ja­kieś dwie go­dzi­ny zro­bić sobie drzem­kę. Teraz jed­nak trzcin­ka mi nie gro­zi­ła. Ra­czej pusty, nie­za­go­spo­da­ro­wa­ny ni­czym sen­sow­nym czas, który wle­cze się naj­bar­dziej, jak czło­wie­ko­wi cze­goś za­czy­na bra­ko­wać. Ra­czej pu­sty­nia niż wnę­trze ba­ro­ko­wej świą­ty­ni. Ra­czej szklan­ka pusta niż pełna do po­ło­wy. Tym­cza­sem sie­dząc dalej w tym samym miej­scu, w któ­rym zo­sta­wi­li mnie me­dy­cy ze sto­li­cy, za­uwa­ży­łem, że na­de­szli pa­cjen­ci, za­czę­li ma­ni­pu­lo­wać przy wy­sta­wio­nych na stoły na czas sprzą­ta­nia krze­słach, zaraz wje­chał pa­ru­ją­cy zupą wózek be­ma­ro­wy, z któ­re­go sa­lo­wy już roz­le­wał go­rą­cą stra­wę dla uci­śnię­tych du­cho­wy­mi spra­wa­mi po­włok cie­le­snych. Pa­cjen­ci tań­czy­li mię­dzy sto­li­ka­mi, aż prze­cho­dzi­ły dresz­cze, jed­nak żaden się nie po­tknął. Co­dzien­ny ta­niec wy­ćwi­czył widać ich zmysł rów­no­wa­gi. Pod­sze­dłem, wró­ci­łem z ta­le­rzem, zja­dłem, potem wrą­ba­łem dru­gie, tak, to się na­zy­wa kuch­nia pol­ska, nie jakaś tam azja­tyc­ka, chiń­ska czy inna szwab­ska, pol­skie to jest to – suto, dużo, mocno, jesz­cze bra­ku­je czer­wo­ne­go wina pół­wy­traw­ne­go co naj­mniej, a potem de­se­ru z lo­da­mi. Kiedy szczę­ka­ły od­da­wa­ne pod bemar na­czy­nia, zro­zu­mia­łem, że nic się poza obia­dem nie koń­czy. Że w życiu i dniu są takie małe końce, jak ko­niec je­dze­nia, ko­niec zmia­ny, ko­niec od­po­czyn­ku, ale że zaraz jeden ko­niec prze­cho­dzi w nowy po­czą­tek, jak w po­ema­tach Elio­ta. I że to znu­że­nie po­obied­nie jest ko­niecz­ne. Po­wlo­kłem się ze zna­jo­mym cię­ża­rem w po­ło­wie ciała do swej sali, zwa­li­łem w ubra­niu i bu­tach na łóżko, pa­cjent już nie nucił, a mi­kro­fo­ny ze ścian za­czę­ły tym­cza­sem nie­po­strze­że­nie zni­kać. Krót­ko potem zmo­rzył mnie sen. Był jak ciem­na, chłod­na stud­nia po­środ­ku let­nich upa­łów gdzieś wy­so­ko w Su­de­tach. Jed­nak to nie tam, coś mi się tłu­kło, zu­peł­nie nie tam…

***

Pod­czas, gdy od­po­czy­wa­łem po obie­dzie, drzwi do ga­bi­ne­tu or­dy­na­to­ra otwar­ły się na trzy se­kun­dy i za­mknę­ły; do środ­ka we­szła le­kar­ka Ola, która pró­bo­wa­ła le­czyć mnie sobie zna­ny­mi spo­so­ba­mi, po­da­jąc silne in­hi­bi­to­ry re­cep­to­ra typu 2 dla szla­ków do­pa­mi­ny. Śred­nio jej to szło, o czym świad­czy­ły obec­ne jesz­cze nadal, choć już śla­do­wo, mi­kro­fo­ny w ścia­nach, tu­dzież nie­wi­docz­ne ka­me­ry, słu­żą­ce do pil­no­wa­nia mnie jak oka opatrz­no­ści w trój­ką­cie. Kiedy or­dy­na­tor uj­rzał Olę, ta przy­wi­ta­ła się, a ów zdjął nogi z biur­ka, gdzie je przed chwi­lą od dłuż­sze­go czasu trzy­mał. Za­wsze tak robił, ile­kroć coś fra­pu­ją­ce­go miał do prze­my­śle­nia. Usia­dła. Chwi­lę pa­no­wa­ło mil­cze­nie, które prze­rwał or­dy­na­tor. Po­wie­dział, że nie jest pewny, czy do­brze zro­bił, zga­dza­jąc się na prze­nie­sie­nie pa­cjen­ta po krót­kim jesz­cze po­by­cie, z wi­docz­ny­mi uro­je­nia­mi i za­bu­rze­nia­mi po­strze­ga­nia (wie pani, że on sądzi nadal, że pa­cjen­ci cho­dzą w cy­wil­nym ubra­niu?) do du­że­go, wręcz bar­dzo wiel­kie­go mia­sta, jakim jest sto­li­ca, gdzie nie­wąt­pli­wie jest wię­cej bar­dziej no­wo­cze­snych metod le­cze­nia, ale z dru­giej stro­ny ha­ła­su, zgieł­ku i stre­su. Kiedy za­py­tał, w jakim dziś sta­nie je­stem, Ola od­po­wie­dzia­ła, że kwe­stią czasu jest dzia­ła­nie le­kar­stwa i że ro­ko­wa­nia – przy­naj­mniej co do ob­ja­wów wy­twór­czych – są ra­czej po­myśl­ne. Wciąż jed­nak nie prze­ko­na­ny dodał, że nie bar­dzo ufa temu Żu­ław­skie­mu. Po co prze­no­sić pa­cjen­ta do War­sza­wy, skoro pra­wie takie samo le­cze­nie za­pew­nia mu nasz szpi­tal, który – wedle ran­kin­gu ty­go­dnia “Wprost” w 2007 roku – jest obec­nie naj­lep­szą pla­ców­ką zdro­wia psy­chicz­ne­go w kraju? I jak im wie­rzyć, skoro nie­wie­le o sobie po­wie­dzie­li, a po­nad­to – mają za­miar prze­wieźć pa­cjen­ta tam nie­ozna­ko­wa­nym ra­dio­wo­zem. Jak ja­kie­goś prze­stęp­cę! – krzyk­nął wzbu­rzo­ny. – Albo…albo kogoś waż­ne­go, przy­naj­mniej w ich opi­nii – za­my­śli­ła się, a wtedy or­dy­na­tor wydał ostat­nie de­cy­zje. Tu jest karta wy­pi­su, miej­my na­dzie­ję, że osta­tecz­ne­go. “Pa­cjent w wy­rów­na­nym na­stro­ju i pra­wi­dło­wej orien­ta­cji, bez myśli i ten­den­cji su­icy­dal­nych, zo­sta­je na wy­raź­ne żą­da­nie od­po­wied­nich władz war­szaw­skich prze­nie­sio­ny do tam­tej­sze­go In­sty­tu­tu Neu­ro­lo­gii i Psy­chia­trii, aby wziąć udział w no­wa­tor­skim, eks­pe­ry­men­tal­nym le­cze­niu, wdra­ża­nym jako III faza badań kli­nicz­nych przez wyżej wy­mie­nio­ny in­sty­tut. Le­cze­nie po­trwa co naj­mniej trzy mie­sią­ce. Moż­li­wy wcze­śniej­szy po­wrót do ośrod­ka po­znań­skie­go w razie nie­prze­wi­dzia­nych sy­tu­acji.” Kiedy prze­czy­tał, le­kar­ka mach­nę­ła pa­raf­kę, wbiła swoją pie­cząt­kę i scho­wa­ła pa­pier do tek­tu­ro­wej tecz­ki. Potem wy­szła. Or­dy­na­tor znowu po­ło­żył nogę na nogę i bęb­niąc pal­ca­mi o blat, jed­no­cze­śnie bawił się ołów­kiem. 

Tym­cza­sem po krót­kim od­po­czyn­ku, zde­cy­do­wa­łem, że za­cznę się pa­ko­wać. Nie mia­łem wielu rze­czy: przy­bo­ry ła­zien­ko­we, Bi­blia, książ­ka o Mo­zar­cie, tro­chę ze­szy­tów, te­le­fon, cudem wy­wal­czo­ny u pie­lę­gnia­rek, do­ku­men­ty, port­fel i dres do spa­nia oraz szpi­tal­ne lacz­ki. Te po­sta­no­wi­łem zo­sta­wić, może przy­da­dzą się komuś na­stęp­ne­mu. Kiedy rze­czy zo­sta­ły spraw­nie spa­ko­wa­ne, usia­dłem w ko­ry­ta­rzu i ga­pi­łem się na ga­łę­zie za oknem. Burza nieco zmie­ni­ła kie­ru­nek. Szła teraz w kie­run­ku po­łu­dnio­wo-za­chod­nim, w stro­nę Ko­ścia­na. Niebo lśni­ło jak w bajce. Dzień prze­ła­my­wał się na drugą stro­nę, jak śpią­cy na drugi bok. Wró­ci­łem do sali i ru­ną­łem na po­sła­nie. Zmo­rzył mnie krót­ki, krze­pią­cy sen…

 

***

Lecz wszyst­ko w tym życiu do­bie­ga kresu, nawet sen. Była piąta, czas ko­la­cji. Gdyby ktoś rze­czy­wi­ście za­mon­to­wał ka­me­rę w sali nr 37 uni­wer­sy­tec­kie­go szpi­ta­la dla ner­wo­wo i psy­chicz­nie cho­rych przy ulicy Szpi­tal­nej 27, a potem ana­li­zo­wał za­pi­sa­ny obraz, zo­ba­czył­by wy­so­kie­go męż­czy­znę, po­wo­li wsta­ją­ce­go z po­sła­nia, na któ­rym mo­ment wcze­śniej coś śnił. Pa­cjent ro­zej­rzał się nie cał­kiem spo­koj­nie do­oko­ła, a na­stęp­nie spraw­dził te­le­fon, po czym przez chwi­lę sku­pił i pod­jął znać jakąś de­cy­zję, bo ka­me­ra uka­za­ła go zbie­ra­ją­ce­go swoje rze­czy, a mi­kro­fon za­re­je­stro­wał krót­ką roz­mo­wę z wła­śnie przy­by­łym do sali pa­cjen­tem, tym, który wcze­śniej nucił pod nosem pieśń “Matko Naj­święt­sza, do serca twego, mie­czem bo­le­ści wskroś prze­szy­te­go”. Gdyby włą­czyć w tej chwi­li do­dat­ko­wo mi­kro­fon, roz­mo­wa wy­glą­da­ła­by tak: – O, Rafał, spa­ko­wa­łeś się. Gdzieś je­dziesz? – Nie, zna­czy tak, nic ta­kie­go. – Prze­pust­ka? – Wła­śnie, to dobre słowo. Prze­pust­ka. – Nie za­po­mnij wró­cić na czas. – Chyba mnie tro­chę przy­trzy­ma­ją…– Jakby co zo­sta­wi­my bal­ko­no­we uchy­lo­ne, jak zwy­kle. – Okej, spoko, wiesz ja już muszę iść. Trzy­maj się, Darek. -Nar­ka! Potem ka­me­ra po­ka­zu­je widok sali 34, w któ­rej po­zo­stał już tylko wspo­mnia­ny Darek, który znowu za­czął śpie­wać i ukła­dać po­sła­nie. Wszy­scy byli na ko­la­cji, wi­docz­nie on zjadł wcze­śniej, albo wcale nie chciał jeść. W każ­dym razie, jak się zda­wa­ło, droga była wolna. Na­le­ża­ło tylko przejść ko­ry­ta­rzem obok pie­lę­gnia­rek, a potem pa­lar­ni do te­le­wi­zyj­ne­go, gdzie miała miej­sce roz­mo­wa z Żu­ław­skim, potem przejść przez we­ran­dę do ogród­ka, a stam­tąd na par­king było cał­kiem bli­sko. Jak to się jed­nak dzie­je zwy­kle, gdy coś czło­wiek tam sobie pla­nu­je, nagle pa­cjen­to­wi wy­ro­sła na dro­dze po­stać w bieli. – A Pan się dokąd wy­bie­ra? – spy­ta­ła wład­czo i za­stą­pi­ła drogę. Przez chwi­lę trwa­ło przy­kre mil­cze­nie. Wtedy ni stąd ni zowąd ode­zwał się ko­bie­cy głos z dy­żur­ki: – Może iść, ma prze­pust­kę. – Aha, prze­pust­ka? A le­karz wie? – mó­wi­ła jed­no­cze­śnie dziw­nie się uśmie­cha­jąc, jakby wie­dzia­ła coś, o czym pa­cjent nie wie­dział, albo da­wa­ła znać, że wie, iż on kręci. – Tak, pa­pie­ry są w dy­żur­ce – znowu do­biegł zza pan­cer­nej szyby ak­sa­mit­ny, lecz sta­now­czy głos prze­ło­żo­nej per­so­ne­lu szpi­tal­ne­go. – Tylko żad­nych ko­biet na prze­pu­st­ce. Ani al­ko­ho­lu ani kro­pli – po­gro­zi­ła pal­cem i pu­ści­ła wolno. Ode­tchnął, czego jed­nak naj­czul­sza nawet ka­me­ra nie by­ła­by w sta­nie za­pi­sać, jed­nak od­czu­ło się jakby zmia­nę at­mos­fe­ry w po­wie­trzu. Droga stała otwo­rem. Teraz chyba nic ani nikt nie wy­ro­śnie jak spod ziemi pro­sto pod nogi. Trze­ba tylko przejść obok tej cho­ler­nej ja­dal­ni, gdzie pa­cjen­ci jedli, oglą­da­jąc “Te­le­expres”. Ale i to się oka­za­ło łatwe. Kiedy ostat­nia ka­me­ra w szpi­ta­lu po­ka­za­ła pa­cjen­ta już na we­ran­dzie, z tyłu pod­je­cha­ło na par­king ciem­ne, opan­ce­rzo­ne bmw. Kie­row­ca włą­czył świa­tła po­sto­jo­we, za­cią­gnął ręcz­ny, sil­nik pusz­cza­jąc na ja­ło­wym biegu i cze­kał. Ostat­nia ka­me­ra, już par­kin­go­wa, za­pi­sa­ła ja­kieś pół mi­nu­ty, kiedy oczom wszyst­kich uka­zał się około trzy­dzie­sto­let­ni męż­czy­zna, ubra­ny na spor­to­wo, który pod­szedł do bmw o ciem­nych szy­bach i coś po­wie­dział przez okno do kie­row­cy, a ten coś od­po­wie­dział. Na­stęp­nie kie­row­ca wy­siał, wziął bagaż, wsa­dził do ba­gaż­ni­ka, po czym otwo­rzył tylne prawe drzwi i ge­stem za­pro­sił męż­czy­znę do we­wnątrz. Drzwi się za­mknę­ły, auto po­wo­li bar­dzo ru­szy­ło, ob­je­cha­ło raz jesz­cze par­king, potem ru­szy­ło w kie­run­ku bia­ło-czer­wo­ne­go szla­ba­nu, który otwo­rzo­no na­tych­miast. Auto pod­je­cha­ło do skrzy­żo­wa­nia ze Szpi­tal­ną, kie­row­ca włą­czył prawy kie­run­kow­skaz i po chwi­li sa­mo­chód znikł w alei przy­cmen­tar­nej, całej wy­sa­dza­nej prze­kwi­tły­mi już kasz­ta­na­mi. Jesz­cze z da­le­ka widać było mały, czer­wo­ny punk­cik, jed­nak z cza­sem i on znik­nął na ho­ry­zon­cie…

***

Mi­nę­ło kilka dni, w cza­sie któ­rych zdą­żo­no pra­wie za­po­mnieć o pa­cjen­cie, nagle za­bra­nym do in­ne­go mia­sta w nie do końca ja­snych oko­licz­no­ściach. Pra­wie, bo po ty­go­dniu przy­po­mniał sobie o nim or­dy­na­tor. Jak potem mówił, chciał “tylko” spraw­dzić, czy w nowym miej­scu pa­cjent czuje się do­brze, nie dzie­je się mu krzyw­da, a le­ka­rze do­kła­da­ją sta­rań, aby wszyst­ko prze­bie­ga­ło po­myśl­nie. Kło­po­ty za­czę­ły się chyba już w mo­men­cie, kiedy pa­cjent znowu jak żywy sta­nął przed ocza­mi or­dy­na­to­ra. Sie­dząc z no­ga­mi na biur­ku, uświa­do­mił sobie bo­wiem, że nie­wie­le w sumie się do­wie­dział o cho­ro­bie męż­czy­zny, jego prze­szło­ści i hi­sto­rii życia. Tak się skła­da­ło, że le­ka­rze pro­wa­dzą­cy wie­dzą nieco wię­cej, ale też po łeb­kach. Nie mają czasu ani sił, które zżera ad­mi­ni­stra­cja i praca pa­pier­ko­wa. Za­miast le­czyć, wy­peł­nia­ją for­mu­la­rze, jak w pro­zie Fran­za Kafki. For­mu­la­rze te two­rzą ni­g­dzie nie za­czy­na­ją­cy się i nie koń­czą­cy ko­ry­tarz bez wyj­ścia. Kto raz wszedł w ma­chi­nę, nigdy stam­tąd nie wy­cho­dził. Dla­te­go po­sta­no­wił spraw­dzić, co trze­ba i w tym celu we­zwał znowu Olę. We­szła z py­ta­ją­cą miną, a wtedy rzekł: – Słu­chaj, tro­chę się nie­po­ko­ję o tego two­je­go pa­cjen­ta, Ra­fa­ła, wiesz, tego, któ­re­go nam sto­li­ca za­bra­ła w ze­szłym ty­go­dniu. Trze­ba by tam za­dzwo­nić. – Nie ma spra­wy, znaj­dę te­le­fon i spró­bu­ję wy­py­tać. – Tak, a spy­taj, czy wdro­ży­li już to eks­pe­ry­men­tal­ne le­cze­nie, jak na nie re­agu­je, jak się czuje, wiesz, wszyst­ko, co się da. Ja już dziś nie zdążę, mam sporo ro­bo­ty. – z miną wi­no­waj­cy ob­ró­cił wzrok ku Oli, która za­pew­ni­ła, że przyj­rzy się spra­wie i w razie czego ścią­gnie pa­cjen­ta z po­wro­tem. Potem wy­szła, a nogi or­dy­na­to­ra po­now­nie zna­la­zły się na dużym, dę­bo­wym chyba biur­ku. Od po­łu­dnia znowu szła burza. Grzmia­ło, za oknem zry­wa­ły się po­ry­wy wście­kłe­go wia­tru, a pierw­sze kro­ple zde­rza­ły się z ga­łę­zia­mi drzew, które przy­tu­la­ły się do okna ga­bi­ne­tu or­dy­na­to­ra w szpi­ta­lu dla umy­sło­wo cho­rych na ulicy Szpi­tal­nej 27…

***

Or­dy­na­tor jed­nak sta­wał się coraz bar­dziej nie­spo­koj­ny. Mu­siał coś zro­bić, nie cze­kać z no­ga­mi za­ło­żo­ny­mi o blat. Bez­czyn­ność pa­cjen­tów wzma­ga­ła tylko jego ak­ty­wizm ży­cio­wy. Otwo­rzył zaraz po wyj­ściu le­kar­ki kom­pu­ter, mysz­ką klik­nął ikon­kę “In­ter­net Explo­rer” i wpi­sał dane szpi­ta­la w War­sza­wie. Po chwi­li wy­sko­czył mu numer sta­cjo­nar­ny do cen­tra­li głów­nej. Wy­lo­go­wał się, za­pi­sał numer i wziąw­szy słu­chaw­kę, wy­krę­cił cyfry. Kilka głu­chych dźwię­ków i po chwi­li z dru­giej stro­ny kabla ode­zwał się me­ry­to­rycz­ny głos re­cep­cjo­nist­ki. – Tu cen­tra­la in­sty­tu­tu psy­chia­trii i neu­ro­lo­gii w War­sza­wie, w czym mogę pomóc? – Mówi or­dy­na­tor szpi­ta­la w Po­zna­niu ze Szpi­tal­nej. Chciał­bym roz­ma­wiać z dok­to­rem Żu­ław­skim. – Z kim? – Z dok­to­rem Żu­ław­skim, An­drze­jem Żu­ław­skim. Kilka dni temu go­ścił w na­szym ośrod­ku. – Nie­ste­ty, od kilku lat już nie pra­cu­je tutaj. Or­dy­na­to­ra prze­biegł dreszcz. – Jak mam to ro­zu­mieć? – Był wy­bit­nym spe­cja­li­stą, także neu­ro­chi­rur­giem, jak pew­nie pan wie. Ja­kieś pięć lat temu prze­żył oso­bi­stą tra­ge­dię. Zwol­nił się wtedy. Po­dob­no wy­je­chał za gra­ni­cę. Miał w pla­nach otwo­rzyć ośro­dek badań nad zdol­no­ścia­mi pa­ra­nor­mal­ny­mi. Nikt z nas nie wie, gdzie się obec­nie znaj­du­je. Or­dy­na­tor za­py­tał jesz­cze, czy szpi­tal przy­jął kilka dni temu, do­kład­nie ty­dzień temu, ja­kie­goś no­we­go pa­cjen­ta, ale uzy­skał od­po­wiedź ne­ga­tyw­ną. – Nie, nie było żad­nych no­wych przy­jęć. Zbli­ża­ją się jed­nak wa­ka­cje, okres do­pa­la­czy, spo­dzie­wa­my się więc gości, że tak po­wiem. Or­dy­na­tor stru­chlał, ale nic nie od­po­wie­dział. Po­dzię­ko­wał i roz­łą­czył się. Na­tych­miast we­zwał Olę w try­bie pil­nym przez pager’a. Wcho­dząc, uj­rza­ła tylko strasz­ne, puste oczy or­dy­na­to­ra. -Ola, mamy pro­blem. Po­waż­ny pro­blem…

***

Przez se­kun­dę pa­no­wa­ła cisza, ale ini­cja­ty­wę prze­ję­ła przy­by­ła le­kar­ka. – Pró­bo­wa­łam do­dzwo­nić się do szpi­ta­la, jed­nak…– Już dzwo­ni­łem – wszedł w słowo or­dy­na­tor. – Ola, mu­si­my chyba zgło­sić na po­li­cję. Żu­ław­ski od kilku lat nie pra­cu­je w In­sty­tu­cie. I nie przy­ję­to żad­ne­go no­we­go pa­cjen­ta. Coś się stało? – Masz te­le­fon do tego Żu­ław­skie­go? – Zo­sta­wił, spró­bu­ję. Wziął te­le­fon i wy­krę­cił numer. “Po sy­gna­le na­graj wia­do­mość” – ode­zwa­ła się słu­chaw­ka. – Nic z tego. Albo jest poza za­się­giem, albo ma wy­łą­czo­ny te­le­fon. Dzwo­nię na po­li­cję, nie ma rady. – Po­cze­kaj. Osta­tecz­nie nic się jesz­cze nie stało. – Jak to? Żu­ław­ski przed­sta­wił się jako obec­ny pra­cow­nik pla­ców­ki. I pew­nie miał lewe pa­pie­ry. Za­brał cięż­ko cho­re­go pa­cjen­ta i nie wia­do­mo, dokąd go za­wiózł. Trze­ba było wcze­śniej… Muszę zgło­sić. Znowu wziął słu­chaw­kę, która tym­cza­sem umil­kła i po­cze­kał na po­łą­cze­nie z uni­wer­sal­nym nu­me­rem alar­mo­wym 112. – Tu Ko­men­da Re­jo­no­wa Po­li­cji Po­znań-Grun­wald. W czym mogę pomóc? – głos dy­żur­ne­go po­li­cjan­ta był rze­czo­wy po­dob­nie jak głos re­cep­cjo­nist­ki z cen­tra­li war­szaw­skie­go in­sty­tu­tu. – Mówi or­dy­na­tor od­dzia­łu “B” ze szpi­ta­la neu­rop­sy­chia­trycz­ne­go w Po­zna­niu. Chciał­bym zgło­sić za­gi­nię­cie. Na­stą­pi­ły rze­czo­we i krót­kie ko­men­dy, py­ta­nia i od­po­wie­dzi, które pa­da­ły szyb­ko jak razy pej­czem. Kiedy dy­żur­ny wszyst­ko za­pi­sał, po­uczył, że w tym mo­men­cie uru­cho­mio­ne zo­sta­ją ope­ra­cyj­ne pro­ce­du­ry, stan­dar­do­wo sto­so­wa­ne w przy­pad­kach te­le­fo­nicz­nych zgło­szeń o za­gi­nię­ciu osób, jed­nak do­brze by było, aby or­dy­na­tor oso­bi­ście po­fa­ty­go­wał się na ko­men­dę, żeby po­twier­dzić zgło­sze­nie, jak rów­nież na bie­żą­co uzy­ski­wać naj­now­sze in­for­ma­cje z po­li­cyj­ne­go do­cho­dze­nia, jakie w tej chwi­li zo­sta­ło pod­ję­te. Or­dy­na­tor od­po­wie­dział, że nie­zwłocz­nie się stawi, a wtedy ko­men­dant podał adres i swoje sta­no­wi­sko służ­bo­we, po czym roz­łą­czył się. – Zgło­si­łem. – nie­po­trzeb­nie po­wie­dział do le­kar­ki, która cały czas była w my­ślo­wym wi­ra­żu i sta­ra­ła się za wszel­ką zro­zu­mieć coś z tego, co się dzie­je. – Ok. – wy­du­si­ła. – Tak trze­ba było zro­bić. Ale mam jesz­cze inny po­mysł…

***

Kiedy or­dy­na­tor pod­niósł py­ta­ją­co wzrok, le­kar­ka po­spie­szy­ła z wy­ja­śnie­nia­mi. Po co, do­wo­dzi­ła, cze­kać, aż po­li­cja coś zrobi. Wie­dzą prze­cież oboje do­brze, że ru­ty­no­we śledz­twa trwa­ją bar­dzo długo, wloką się nie­mi­ło­sier­nie, a na końcu są uma­rza­ne, co nie daj Boże. Po­win­ni­śmy, mó­wi­ła, za­an­ga­żo­wać jesz­cze kogoś. Naj­le­piej pry­wat­ną agen­cję de­tek­ty­wi­stycz­ną, albo pry­wat­ne­go de­tek­ty­wa fri­lan­se­ra. – Ale nie mamy na to bu­dże­tu. – w gło­sie or­dy­na­to­ra na­dzie­ja mie­sza­ła się z oba­wa­mi. – W na­szym obo­pól­nym in­te­re­sie jest jak naj­szyb­ciej wy­ja­śnić tę spra­wę. Ina­czej oboje bek­nie­my – po­wie­dzia­ła bez ogró­dek, a or­dy­na­tor za­czął bęb­nić pal­ca­mi po bla­cie. – Słu­chaj, a jakby tak spró­bo­wać za­dzwo­nić do pa­cjen­ta? Mamy jego te­le­fon. Naj­gor­sze, że nie po­wia­do­mi­li­śmy w ogóle ro­dzi­ny o prze­nie­sie­niu. I teraz mu­si­my to zro­bić. – Jesz­cze nie. Ro­dzi­na do tej pory była na­sta­wio­na rosz­cze­nio­wo i z jego opo­wie­ści wiemy, że przed cho­ro­bą ra­czej się nim nie in­te­re­so­wa­ła w stop­niu, ja­kie­go wy­ma­ga­ją osoby o słab­szej psy­chi­ce. Dzwo­nię. Wzię­ła słu­chaw­kę i cze­ka­ła na po­łą­cze­nie. “Abo­nent cza­so­wo nie­do­stęp­ny” – za­wy­ła słu­chaw­ka, a zre­zy­gno­wa­na Ola wci­snę­ła czer­wo­ny przy­cisk. – Nie­do­stęp­ny… – Coraz bar­dziej mi się to wszyst­ko nie po­do­ba…te nagłe prze­no­si­ny, w końcu dokąd go za­bra­li, skoro nie do szpi­ta­la? Do pry­wat­nej lecz­ni­cy? W Rosji? – Spo­koj­nie, osta­tecz­nie Żu­ław­ski jest le­ka­rzem i skła­dał przy­się­gę Hi­po­kra­te­sa, a to, że nie pra­cu­je tam, gdzie po­da­wał róż­nie można tłu­ma­czyć. Nie­ko­niecz­nie na jego nie­ko­rzyść. Może za­wiózł pa­cjen­ta do ja­kiejś pry­wat­nej pla­ców­ki… – Albo za­ko­pał w lesie – wy­buchł or­dy­na­tor. – Daj spo­kój, od razu czar­ne myśli. – Zaraz cały od­dział bę­dzie tylko o tym mówił – kon­ty­nu­ował. – Ro­zej­dzie się do me­diów i le­ży­my. – Dla­te­go nie wolno in­for­mo­wać póki co ro­dzi­ny. Jak się spy­ta­ją, gdzie jest pa­cjent, po­wo­ła­my się na fakt, że jest do­ro­sły i nie jest ubez­wła­sno­wol­nio­ny. Ta­jem­ni­ca le­kar­ska. Zo­stał prze­nie­sio­ny i już. – I tak się kapną. Za­dzwo­nią do niego albo do War­sza­wy i po­ca­łu­ją klam­kę, a wtedy afera go­to­wa. – Zgło­si­li­śmy na po­li­cję. Ofi­cjal­nie nic wię­cej nie mo­gli­śmy zro­bić. Żu­ław­ski i jego to­wa­rzysz przed­sta­wi­li nie bu­dzą­ce po­dej­rzeń do­ku­men­ty. Było pismo z mi­ni­ster­stwa zdro­wia, że pa­cjent, zresz­tą sam o to pro­sił, zo­stał za­kwa­li­fi­ko­wa­ny do III etapu badań i tyle. Trud­no było z góry coś za­kła­dać. – Dobra, z tym de­tek­ty­wem to dobry po­mysł. Po­kry­ję kosz­ty od sie­bie. – Pół na pół. I te­le­fon do przy­ja­cie­la…– pró­bo­wa­ła za­żar­to­wać Ola, ale na twa­rzy or­dy­na­to­ra nic prócz stra­chu się nie ma­lo­wa­ło.

***

Wyjął po­now­nie te­le­fon i po­łą­czył się z jed­nym z biur de­tek­ty­wi­stycz­nych, świad­czą­cych także usłu­gi ochro­ny osób i mie­nia. – Pry­wat­na agen­cja de­tek­ty­wi­stycz­na Se­kret­cy&Spół­ka, czym mogę słu­żyć? – głos w słu­chaw­ce or­dy­na­to­ro­wi wydał się godny za­ufa­nia. – Dzień dobry, ja mam spra­wę dla pań­stwa. Cho­dzi o za­gi­nię­cie, a do­kład­niej po­dej­rze­nie za­gi­nię­cia, w tym moż­li­wość po­rwa­nia. – O kogo cho­dzi? – Męż­czy­zna młody, cier­pią­cy na psy­cho­zę, był le­czo­ny w szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym ostat­nio… – or­dy­na­tor sta­rał się za wszel­ką cenę za­cho­wać ano­ni­mo­wość. – A kto zgła­sza? – Czy ko­niecz­ne jest po­da­nie na­zwi­ska? – Póki co nie. Po­trzeb­ne będą nam jed­nak szcze­gó­ło­we dane, aby­śmy mogli za­cząć dzia­łać. Czy może pan przyjść do na­sze­go biura jesz­cze dziś? W ta­kich spra­wach liczy się czas. – głos był w tym mo­men­cie wy­ma­ga­ją­cy, nie zno­szą­cy sprze­ci­wu. – Oczy­wi­ście. Pro­szę przyjść pod wska­za­ny na na­szej stro­nie adres sto­sow­ny dla pana miej­sca za­miesz­ka­nia. Tam jest wykaz. Pro­po­nu­ję go­dzi­nę 17. – W po­rząd­ku. – or­dy­na­tor ode­tchnął z ulgą i wy­łą­czył wresz­cie ko­mór­kę. Ola, która mię­dzy­cza­sie wy­szła, wró­ci­ła i przy­nio­sła naj­now­sze wie­ści z od­dzia­łu. Nikt nic nie wie. Wszyst­ko jest w po­rząd­ku. Wy­da­je się, że już za­po­mnia­no o pa­cjen­cie z po­łu­dnia.

***

Tak, może od­dział za­po­mniał o pa­cjen­cie z po­łu­dnia, ale nie or­dy­na­tor. Skoń­czył wcze­śniej ro­bo­tę, od­dział zdał Oli i wy­szedł do biura. Tam jak naj­zwięź­lej przed­sta­wił spra­wę. Po­cząt­ko­wo chciał za­cho­wać ano­ni­mo­wość, ale kiedy zo­ba­czył fa­cho­wy i bo­ga­ty wy­strój wnę­trza ga­bi­ne­tu szefa firmy Se­kret­cy&Spół­ka, do­szedł do wnio­sku, że za­cho­wa­ją ta­jem­ni­cę za­wo­do­wą i nic nie prze­do­sta­nie się do prasy. Dla­te­go opo­wie­dział o wi­zy­cie Żu­ław­skie­go i jego ko­le­gi, o nie bu­dzą­cych wąt­pli­wo­ści pa­pie­rach, wy­ko­na­nych te­le­fo­nach oraz o samym pa­cjen­cie. Wy­znał, że w spra­wę wta­jem­ni­czył po­li­cję, ale wie pan, jak dzia­ła ją służ­by mun­du­ro­we. Na py­ta­nie, kiedy po raz ostat­ni wi­dział pa­cjen­ta i Żu­ław­skie­go udzie­lił dość szcze­gó­ło­wej od­po­wie­dzi. Za­pew­nił, że za­bez­pie­czy mo­ni­to­ring ze szpi­tal­nych kamer, wszak tam po­win­no być za­re­je­stro­wa­ne wyj­ście i od­jazd pa­cjen­ta, po któ­re­go miał przy­być nie­ozna­ko­wa­ny ra­dio­wóz. Wy­da­ło mu się to dziw­ne, ale Żu­ław­ski tłu­ma­czył, że takie są za­le­ce­nia sto­ją­cych wyżej od niego i tak bę­dzie bez­piecz­niej. Kiedy opo­wie­dział wszyst­ko, po­że­gnał się i wy­szedł, za­pew­nia­jąc o po­par­ciu i uła­twie­niach szpi­ta­la w pod­ję­tym wła­śnie śledz­twie pry­wat­nej firmy de­tek­ty­wi­stycz­nej. Po­pro­sił jesz­cze na ko­niec o co­dzien­ne ra­por­ty i za­pła­cił ty­siąc zło­tych za­licz­ki. Trze­ba na pa­li­wo, ewen­tu­al­ne pod­słu­chy, zdo­by­cie bi­lin­gów roz­mów, pan wie, to wszyst­ko kosz­tu­je. Ech, cóż dziś nie kosz­tu­je – po­my­ślał or­dy­na­tor, za­my­ka­jąc de­li­kat­nie za sobą ma­ho­nio­we drzwi ga­bi­ne­tu szefa de­tek­ty­wów.

***

Znowu, jak to prze­waż­nie bywa, mi­nę­ło kilka dni, w cza­sie któ­rych biuro roz­krę­ca­ło śledz­two, pod­czas gdy po­li­cja dzia­ła­ła wła­snym torem, nie wie­dząc o sobie na­wza­jem. Na­stęp­ne­go dnia po wi­zy­cie w biu­rze, or­dy­na­tor otrzy­mał te­le­fon, że z za­bez­pie­czo­nych jesz­cze tego sa­me­go dnia kamer po­bra­no obraz wy­cho­dzą­ce­go przez ogród koło ba­se­nu na par­king pa­cjen­ta, który na­stęp­nie wsiadł w gra­na­to­we bmw z przy­ciem­nia­ny­mi szy­ba­mi i od­je­chał w nim, skrę­ca­jąc jak na Pnie­wy, gdzie stoi sank­tu­arium Ur­szu­li Le­dó­chow­skiej. Za­na­li­zo­wa­no też bi­lin­gi ostat­nich roz­mów pa­cjen­ta z jego te­le­fo­nu, a obec­nie biuro stara się o bi­lin­gi z apa­ra­tu Żu­ław­skie­go. Ko­lej­nym tro­pem jest In­ter­net, gdzie prze­śle­dzo­no losy le­ka­rza z ostat­nich dzie­się­ciu lat. Oka­zu­je się, że co praw­da po stra­cie dziec­ka wy­je­chał za gra­ni­cę, ale wró­cił po roku i w miej­sco­wo­ści, wła­śnie usta­la­nej, miesz­czą­cej się gdzieś na Dol­nym Ślą­sku, otwo­rzył cen­trum badań nad zdol­no­ścia­mi pa­ra­nor­mal­ny­mi, gdzie przyj­mo­wał nie­zwy­kłych pa­cjen­tów. Jak by tego było mało, za­trud­nił się w pry­wat­nej kli­ni­ce neu­ro­lo­gicz­nej, gdzie prze­pro­wa­dzał skom­pli­ko­wa­ne ope­ra­cje na mózgu. Wsz­cze­piał pa­cjen­tom z cho­ro­ba­mi ta­ki­mi, jak Par­kin­son, drże­nia, pa­dacz­ka czy le­ko­opor­na ner­wi­ca anan­ka­stycz­na elek­tro­dy i sty­mu­la­to­ry, uzy­sku­jąc po­dob­no za­chę­ca­ją­ce efek­ty. To spra­wi­ło, że ofi­cjal­nie zo­stał za­trud­nio­ny we Wro­cła­wiu w kli­ni­ce Neu­ro-Med, dokąd dzwo­nio­no. Z uzy­ska­nych in­for­ma­cji wy­ni­ka, że Żu­ław­ski jesz­cze kilka dni temu był w pracy, jed­nak około ty­dzień temu nagle wziął wolne i po­wie­dział, że je­dzie na urlop. Z kli­ni­ki pró­bo­wa­no się z nim skon­tak­to­wać – jak dotąd bez­sku­tecz­nie. Te­le­fon jest cały czas poza za­się­giem. Jak po­wie­dział ope­ra­tor ser­we­row­ni sieci, w któ­rej medyk ma abo­na­ment, te­le­fon wska­zu­je, jak gdyby był w innej stre­fie cza­so­wej, co zda­rza się na przy­kład pod­czas po­dró­ży za gra­ni­cę, zwłasz­cza do da­le­kich kra­jów azja­tyc­kich czy Au­stra­lii. In­ny­mi słowy, nie można wy­klu­czyć, że Żu­ław­ski po­now­nie wy­emi­gro­wał…

***

 Znowu prze­mi­nę­ło, jak z burzą, kilka dni, gdy tym­cza­sem po­li­cja otrzy­ma­ła ważną wia­do­mość. Oto na ko­mi­sa­riat dla War­sza­wy-Po­łu­dnie za­dzwo­nił dy­rek­tor szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go w po­bli­skich, od­da­lo­nych kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów na po­łu­dnio­wy-wschód Twor­kach. Dy­żur­ny z ko­men­dy za­no­to­wał, że po­przed­nie­go dnia przy­wie­zio­no do szpi­ta­la w rze­czo­nej miej­sco­wo­ści mło­de­go pa­cjen­ta w bar­dzo cięż­kim sta­nie. Po­nie­waż jego re­la­cja, z tru­dem zło­żo­na w ca­łość przez ba­da­ją­cych go psy­chia­trów, za­wie­ra nie­po­ko­ją­ce wątki, które mogą za­in­te­re­so­wać po­li­cję, stąd te­le­fon ze zgło­sze­niem, co dy­rek­tor uzna­je za swój za­wo­do­wo-spo­łecz­ny obo­wią­zek. Dy­żur­ny na­tych­miast wy­słał funk­cjo­na­riu­sza do Two­rek, po­nie­waż po­da­na przez pa­cjen­ta opo­wieść może na­ra­zić go nawet na utra­tę życia. Mię­dzy­cza­sie cen­trum osób za­gi­nio­nych zo­sta­ło przez ko­mi­sa­riat war­szaw­ski o od­na­le­zie­niu pa­cjen­ta, od­wo­ła­no więc po­znań­ski alert, roz­po­czę­ty kilka dni wcze­śniej. Jako, że po­li­cja nie wie o dzia­ła­niach Se­kret­cy&Spół­ka, mię­dzy­cza­sie pod­ję­tych, więc biuro nadal pro­wa­dzi śledz­two. 

***

Szpi­tal Neu­rop­sy­chia­trycz­ny w Twor­kach jak co dzień zbu­dził się wcze­snym świ­tem. Nie­któ­rzy pa­cjen­ci mieli mie­rze­nie tem­pe­ra­tu­ry, inni ja­kieś spe­cjal­ne za­bie­gi, jesz­cze inni nie mogli już spać i chcie­li roz­po­cząć ko­lej­ny etap swej wę­drów­ki po róż­nych świa­tach, mniej lub bar­dziej rze­czy­wi­stych. Pa­trzo­no z po­li­to­wa­niem na tych, któ­rzy jesz­cze drze­ma­li, jed­nym okiem czu­wa­jąc z obawy przed spi­skiem, a inni, ci już pod­le­cze­ni, spali głę­bo­ko, jak nie­win­ne nie­mow­lę. Dok­tor Ko­by­tyń­ski miał tego dnia sporo pracy. Wcze­śniej przy­je­chał i od razu udał się do swego no­we­go ga­bi­ne­tu, bo szpi­tal wciąż się roz­wi­jał, mimo trud­no­ści i mo­der­ni­zo­wał. Chciał do­rów­nać co naj­mniej pla­ców­kom fran­cu­skim, gdzie za­czę­ła

się re­wo­lu­cja w trak­to­wa­niu pa­cjen­tów – Pinel sym­bo­licz­nie zdjął im łań­cu­chy i kaj­da­ny w pod­zie­miach szpi­ta­la Sal­pe­trie­re w Pa­ry­żu, sto­li­cy fran­cu­skiej re­wo­lu­cji. Ga­bi­net tedy wy­po­sa­żo­no w sprzęt mul­ti­me­dial­ny naj­now­szej klasy AAA+, na ścia­nie wi­siał pro­jek­tor ze­spo­lo­ny z lap­to­pem, a w oknach widok za­sła­nia­ły ża­lu­zje z ja­kie­goś nie­sa­mo­wi­te­go ma­te­ria­łu. Ko­by­tyń­ski jesz­cze po­przed­nie­go dnia miał bar­dzo trud­ne za­da­nie: asy­sto­wał pro­fe­so­rom w przy­ję­ciu i pierw­szym prze­słu­cha­niu, jeśli to do­brze brzmi, mło­de­go męż­czy­zny, któ­re­go po­li­cja od­na­la­zła w sta­nie “mocno od­bie­ga­ją­cym od normy”, jak za­pi­sa­no w służ­bo­wej no­tat­ce nie­da­le­ko Two­rek na dro­dze kra­jo­wej nr 7 z Ra­do­mia. Po­li­cja spraw­dzi­ła go al­ko­ma­tem – był czy­sty jak nie­mow­lę, wy­ko­na­no ba­da­nie krwi na obec­ność sub­stan­cji odu­rza­ją­cych – rów­nież pudło. Na ko­mi­sa­ria­cie do­wie­dzia­no się je­dy­nie, że pa­cjent “sie­dzi w sa­mo­cho­dzie, a wokół jest jakoś dziw­nie, dziw­ni lu­dzie i w ogóle wszyst­ko ja­kieś inne”, pod­czas gdy pa­cjent co praw­da sie­dział, ale na ko­men­dzie. Potem za­czął krzy­czeć, że “znowu ta szara mgła, znowu ta szara mgła, ucie­kam…” i na tym kon­takt lo­gicz­ny się urwał, al­bo­wiem od tej pory pa­cjent prze­szedł w stan cał­ko­wi­tej sa­ła­ty słow­nej. Beł­ko­cząc coś o “pa­ro­wo­zie” i “chłop­skim wozie”, za­milkł wkrót­ce na dobre. Jed­nak po ja­kiejś go­dzi­nie tro­chę do­szedł do sie­bie i wtedy jego opo­wieść na­bra­ła in­nych od­cie­ni. Oto je­chał jakiś autem, z dwoma nie­zna­ny­mi męż­czy­zna­mi, któ­rzy coś mu wsz­cze­pi­li w kli­ni­ce, a potem po­je­cha­li w kie­run­ku Opola. Tam nagle wje­cha­li do lasu, a z przo­du nad­pły­nę­ła sre­brzy­sta mgła, spo­mię­dzy któ­rej coś prze­bły­ski­wa­ło. Kiedy wy­je­cha­li z lasu, kra­jo­braz był inny. Ota­cza­ły ich same pola i łąki, droga as­fal­to­wa zmie­ni­ła się w aleję z ko­cich łbów, a lu­dzie idący z da­le­kie­go ko­ścio­ła brze­giem pól, byli bar­dzo bied­nie i co gor­sza sta­ro­świec­ko, jak w fil­mie, ubra­ni. Na widok sa­mo­cho­du tłum wpadł w pa­ni­kę, kie­row­ca więc po­ci­snął na gaz i wtedy z boku nad­je­chał sa­piąc pa­ro­wóz, który za­czął ostro ha­mo­wać. Prze­ra­że­ni męż­czyź­ni wy­sko­czy­li z auta, które sto­czy­ło się na szczę­ście nieco w tył, tak, że skład prze­je­chał bez­piecz­nie, dy­miąc nie­mi­ło­sier­nie bia­ły­mi ob­ło­ka­mi. Męż­czy­zna nie­wie­le my­śląc wsko­czył za kie­row­ni­cę. Wci­snął gaz i ru­szył przez tory, by zna­leźć się w ja­kimś mia­stecz­ku. Z jego opisu wy­ni­ka, że od­wie­dził Opole, ale zu­peł­nie nie to obec­ne. Pi­kan­te­rii fak­tom do­da­je spra­wa z męż­czy­zna­mi, z któ­rych jeden miał na­zy­wać się Żu­ław­ski i być zna­nym war­szaw­skim me­dy­kiem. Po­li­cja spraw­dzi­ła i oka­za­ło się, że fak­tycz­nie od kilku dni le­karz prze­by­wa na urlo­pie, a jego te­le­fon mil­czy jakby był poza za­się­giem. Po­nie­waż pa­cjent znowu wpadł w afa­zję i za­czął beł­ko­tać, po­li­cja uzna­ła całą opo­wieść za re­la­cję nie­po­czy­tal­ne­go, w do­dat­ku po­dej­rza­ne­go w spra­wie za­gi­nię­cia dwóch to­wa­rzy­szy. Naj­pierw jed­nak trze­ba było do­pro­wa­dzić pa­cjen­ta, który ze­znał, że na­zy­wa się Rafał, do względ­nej normy. Dla­te­go za­miast aresz­to­wa­nia, po­li­cja we­zwa­ła ka­ret­kę po­go­to­wia ra­tun­ko­we­go, które prze­wio­zło go do szpi­ta­la w po­bli­skich Twor­kach. 

***

Przez pierw­sze trzy dni pa­cjen­ta pod­da­wa­no róż­no­rod­nym za­bie­gom lecz­ni­czym – po­le­wa­no na prze­mian cie­płą i zimną wodą, krę­co­no spe­cjal­ną ka­ru­ze­lą do omdle­nia, przy­sta­wia­no pi­jaw­ki tu­dzież sto­so­wa­no wstrzą­sy in­su­li­no­we, a potem na ko­niec po­da­no mocne in­hi­bi­to­ry re­cep­to­ra 5-HT2A, żeby pa­cjent wró­cił do względ­ne­go kon­tak­tu ze świa­tem. Psy­cho­lo­dzy ro­bi­li wszyst­ko, żeby do­wie­dzieć się, co na­praw­dę zda­rzy­ło się po­mię­dzy wy­pi­sem z Po­zna­nia, a od­na­le­zie­niem go w cięż­kim sta­nie nie­mal na środ­ku drogi eks­pre­so­wej w lekko uszko­dzo­nym bmw, ze śla­da­mi, jak po przej­ściu moc­ne­go gradu. Pew­ne­go dnia jeden z mło­dych asy­sten­tów psy­cho­lo­gii, Ro­bert, po­sta­no­wił jed­nak coś wy­cią­gnąć z wnę­trza tego cha­osu, jakim była nie­skład­na opo­wieść pa­cjen­ta. W umó­wio­nym cza­sie przy­szedł, aby zro­bić co­dzien­ny wy­wiad. De­li­kat­nie na­ci­snął klam­kę. Drzwi lekko za­skrzy­pia­ły. Kiedy uj­rzał pa­cjen­ta, który sie­dział na krze­śle ze szkol­nej ławki, naj­pierw do­tarł do niego obraz za­bie­dzo­ne­go czło­wie­ka, le­d­wie kon­tak­tu­ją­ce­go, po­grą­żo­ne­go w mam­ro­ta­nej pod nosem man­trze. “– O Jezu…o Jezu…ratuj ich…ratuj ich…ty wszyst­ko…po­dą­ża za tobą morze…ptaki na mojej gło­wie…ptaki…sło­wie…” – więc do­my­ślił, że się in­hi­bi­to­ry ani ką­pie­le w spe­cjal­nym ba­se­nie nie­wie­le jesz­cze po­mo­gły. Po­sta­no­wił po­cze­kać. Przy­wi­tał się, na co pa­cjent nie­dba­le wy­cią­gnął rękę, ale nie wie­dzieć czemu lewą, potem burk­nął w od­po­wie­dzi: “Czu­waj!” – i dalej po­wró­cił do swo­ich ró­żań­cy. Teraz wzy­wał Matkę Boską, któ­rej po­wie­rzał losy dwóch za­gi­nio­nych razem z nim nie­opo­dal Opola męż­czyzn. Nikt dotąd nie tra­fił na ich ślad. Po­li­cja wsz­czę­ła do­cho­dze­nie ze zgło­sze­nia Neu­ro-Me­du, kiedy po upły­wie urlo­pu Żu­ław­ski nie sta­wił się do pracy, ani w żaden spo­sób nie skon­tak­to­wał z kli­ni­ką. Biuro “Se­kret­cy&Spół­ka”, na wy­łącz­ną proś­bę or­dy­na­to­ra, po­sta­no­wi­ło rów­nież włą­czyć się do akcji, po­nie­waż spra­wa do­ty­czy­ła, przy­naj­mniej po­śred­nio, pa­cjen­ta, pier­wot­nie le­czo­ne­go w Po­zna­niu, a teraz szło o po­dej­rze­nie nawet mor­der­stwa. Tłu­ma­czy­ło­by to nie­skład­ne wy­ja­śnie­nia, za­ry­so­wa­nia na sa­mo­cho­dzie bmw, a także nie­któ­re inne wątki, wy­snu­wa­ne przez pod­opiecz­ne­go szpi­ta­la w Twor­kach, jak choć­by jego ewi­dent­ne po­czu­cie winy, zwane w psy­chia­trii “ma­syw­nym”. Może pa­cjent prze­stra­szył się prze­pro­wa­dzo­ne­go za­bie­gu? Prze­cież nikt z od­dzia­łu nie uwie­rzył w ani jedno słowo re­la­cji o po­dró­ży do roku 1907 i spo­tka­niu z lo­ko­mo­ty­wą pa­ro­wą, po­dob­nie jak o po­no­wio­nej opo­wie­ści o prze­je­cha­niu bli­sko trzy­stu ki­lo­me­trów w kilka minut, zanim pa­cjent tra­fił na ma­low­ni­czo się wi­ją­cą ulicę Szpi­tal­ną 27, tu­dzież o uda­nym prze­jeź­dzie na pra­wie pu­stym baku ostat­nich stu ki­lo­me­trów z miej­sco­wo­ści So­bót­ka, gdzie miał miej­sce ów fa­tal­ny w skut­kach noc­leg. Psy­cho­log Ro­bert, któ­re­mu jesz­cze się chcia­ło, a już miał pewne do­świad­cze­nie z trud­ny­mi przy­pad­ka­mi, znał te wszyst­kie re­la­cje i tłu­ma­czył je sobie po czę­ści wie­dzą aka­de­mic­ką ze swo­jej dzie­dzi­ny, a po czę­ści na swój wła­sny spo­sób. Kiedy usiadł, nic nie po­wie­dział, tylko cze­kał. Pa­cjent, po­grą­żo­ny w ja­kimś innym cza­sie, zda­wał się od­pły­wać od głów­ne­go nurtu życia. Coraz bar­dziej od­da­lał się. Było to pra­wie od­czu­wal­ne w po­wie­trzu. Teraz, gdy sie­dzie­li oby­dwaj na­prze­ciw sie­bie, nie można było zro­zu­mieć, na co czeka psy­cho­log. Może miał na­dzie­ję, że pa­cjent za­cznie kon­tak­to­wać? Może sto­so­wał ja­kieś swoje sztucz­ki? Okno, które wy­cho­dzi­ło na za­chód, mie­ni­ło się od za­cho­dzą­cej czer­wo­nej kuli. Idzie na wiatr – po­my­ślał Ro­bert. Trze­ba bę­dzie po­za­my­kać okna w miesz­ka­niu – uzu­peł­nił nagle pa­cjent, a wtedy psy­cho­log kom­plet­nie zba­ra­niał…

***

Tym­cza­sem “Se­kret­cy&Spół­ka” otrzy­ma­li szcze­gó­ło­we in­for­ma­cje o opo­wie­ści pa­cjen­ta. Nadal nie tra­fio­no na ślad Żu­ław­skie­go i to­wa­rzy­sza. Te­le­fo­ny obu panów za­cho­wy­wa­ły się tak, jak gdyby prze­by­wa­ły poza za­się­giem czasu lo­kal­ne­go w zu­peł­nie eg­zo­tycz­nej stre­fie cza­so­wej. Do tego stop­nia, że nie można było nawet na­grać wia­do­mo­ści na pocz­tę gło­so­wą ani na­mie­rzyć za po­mo­cą sy­gna­łu sa­te­li­tar­ne­go miej­sca, gdzie te­le­fo­ny fi­zycz­nie się znaj­du­ją. Ko­lej­ne­go dnia nie wy­da­rzy­ło się nic. Szef wy­słał pra­cow­ni­ków na całą Pol­skę, ob­sta­wio­no wszyst­kie re­gio­ny, ze szcze­gól­nym na­ci­skiem na Dolny Śląsk, miej­sce za­miesz­ka­nia i ostat­niej pracy neu­ro­lo­ga. Biuro od­wo­ła­ło wszyst­kie inne po­mniej­sze zle­ce­nia, w ro­dza­ju “pro­szę spraw­dzić, gdzie on jeź­dzi wie­czo­ra­mi” czy też “niech pan na­mie­rzy moją żonę, bo coś mi się zdaje, że ma kogoś”. Sku­pio­no się tylko na wciąż za­gad­ko­wej spra­wie od­na­le­zie­nia pa­cjen­ta R. i jed­no­cze­sne­go za­gi­nię­cia Żu­ław­skie­go. Pew­ne­go dnia do ga­bi­ne­tu szefa wszedł jeden z naj­lep­szych pra­cow­ni­ków firmy. – Chyba coś mam – po­wie­dział i po­ło­żył na stole nie­wiel­ką, szarą pacz­kę. Szef roz­wi­nął ją i wy­cią­gnął plik mocno po­żół­kłe­go pa­pie­ru, for­ma­tu A4. Były to stare wy­da­nia “Ga­ze­ty Opol­skiej” i “Gońca Opol­skie­go” z roku 1907, a więc sprzed obu wojen świa­to­wych, a dwa lata po krwa­wej nie­dzie­li w Pe­ters­bur­gu. – Niech pan prze­czy­ta to – wska­zał jedną z gazet, otwo­rzo­ną na stro­nie ty­tu­ło­wej. Kiedy szef prze­czy­tał pierw­sze zda­nia i na­głó­wek wia­do­mo­ści sprzed wieku, osłu­piał. Na­głó­wek brzmiał: “Nie­zwy­kli go­ście w Opolu. Cud czy prze­bie­rań­cy?”. Spoj­rzał pro­sto przed sie­bie, jakby zo­ba­czył ducha, który wła­śnie przed mo­men­tem uległ ma­te­ria­li­za­cji. Pra­cow­nik stał w mil­cze­niu. – Skąd pan to zna­lazł? – sze­fo­wi po­mie­sza­ła się gra­ma­ty­ka. Pra­cow­nik stał w mil­cze­niu. – To pro­ste. Każde mia­sto po­sia­da ar­chi­wum miej­skie. Za­ło­ży­łem, że – co bar­dzo mało moż­li­we – je­że­li pa­cjent mówi praw­dę, to po­wi­nien zo­stać po tym zda­rze­niu jakiś na­ma­cal­ny ślad. Po­pro­si­łem o wy­ciąg wszyst­kich mi­kro­fil­mów z tam­tych lat. No i coś mamy… – dodał zu­peł­nie skrom­nie, bez cie­nia za­ro­zu­mia­ło­ści, jak przy­sta­ło na pra­cow­ni­ka naj­lep­szej agen­cji w mie­ście. – Niech mnie pan zo­sta­wi sa­me­go – po­wie­dział szef i szyb­ko za­czął stu­dio­wać no­tat­kę. 

***

Psy­cho­log zba­ra­niał, kiedy usły­szał od pa­cjen­ta, że “trze­ba bę­dzie po­za­my­kać wszyst­kie okna w miesz­ka­niu”, al­bo­wiem wła­śnie tak sobie po­wie­dział w duchu, aby zabić czas, gdy czer­wo­na kula wi­sia­ła nad szpi­tal­nym ogro­dem za­kła­du dla obłą­ka­nych w ma­zo­wiec­kich Twor­kach. Pa­cjent oprzy­tom­niał w try miga. Psy­cho­log wi­dział, jak mętne i błęd­ne dotąd spoj­rze­nie R. nagle stało się trzeź­we, jak po nocy prze­spa­nej po suto za­kra­pia­nym wie­czo­rze przez na­ło­go­we­go AA. Sie­dział teraz na­prze­ciw­ko zu­peł­nie o zdro­wych zmy­słach, na co psy­cho­lo­ga, który wi­dział już co praw­da wiele, ale wi­docz­nie nie wszyst­ko, zdjął pra­wie po­boż­ny strach. Gdzieś tam z tyłu głowy pa­łę­ta­ły się prze­cież wciąż stare po­ję­cia, po­cho­wa­ne wsty­dli­wie, jak pa­miąt­ki po pra­bab­ce w piw­ni­cach nie­świa­do­mo­ści. Były to po­ję­cia nie­gdyś po­wszech­nie uży­wa­ne, jak “obłęd”, “sza­leń­stwo” czy mi­tycz­na i rze­ko­ma cał­ko­wi­cie nie­po­czy­tal­ność pa­cjen­tów w czy­nach i mowie. Nigdy też nie zda­rzy­ło się, żeby pa­cjent, który jesz­cze pół mi­nu­ty wcze­śniej był nie­przy­tom­ny, po­grą­żo­ny w nie­re­al­no­ści, ot tak po pro­stu wy­zdro­wiał. Psy­cho­log za­czął tedy po­wąt­pie­wać w duchu, jak Piotr idący po je­zio­rze, dla­te­go zaraz za­czął tonąć w swo­ich my­ślach. “– Chyba się mu­sia­łem prze­sły­szeć…” – za­czął, ale pa­cjent nie po­zwo­lił do­koń­czyć, bo z jego ust padły słowa, które nie miały wcale prawa paść nie tylko w świe­cie nor­mal­nych, ale nawet tu, w wa­riat­ko­wie. – Nie prze­sły­szał się pan. Opo­wiem panu, co się zda­rzy­ło. Wiem, że pan mi nie uwie­rzy, ale to i tak nie ma teraz więk­sze­go zna­cze­nia. – cią­gnął R., któ­re­go styl stał się o wiele bar­dziej czy­sty niż był jesz­cze pięt­na­ście minut wcze­śniej. Psy­cho­log na to wstał i po­wie­dział: – Pro­szę tu po­cze­kać. Zaraz przyj­dę.– po czym szyb­ko otwo­rzył drzwi i ru­szył przed sie­bie ko­ry­ta­rzem ni­czym stado po­czci­wych wie­przy po zbo­czach je­zio­ra Ge­ne­za­ret. Pa­cjent spoj­rzał przy­tom­nie za okno. “– Na­praw­dę po­wi­nien dziś po­za­my­kać wszyst­kie okna…” – po czym we­wnętrz­nie zgłu­szył myśli i ob­ser­wo­wał, jak na ho­ry­zon­cie nad­cią­ga stado sta­lo­wych i bu­ro-si­nych chmur. W od­da­li, spo­mię­dzy wy­so­kich, moc­nych drzew par­ko­wych i da­le­kie­go lasu ma­zo­wiec­kich pól i pa­stwisk, bły­snę­ło. Po chwi­li ode­zwał się po­mruk czerw­co­wej burzy, a słoń­ce jakby przy­ga­sło. Blade cie­nie wy­szły spo­mię­dzy drzew i krze­wów, by za­cząć swój przed­wie­czor­ny ta­niec o zmierz­chu. Za­czę­ło się ściem­niać…

***

Szef biura de­tek­ty­wów po­chło­nię­ty zo­stał cał­ko­wi­cie przez czy­ta­nie przy­nie­sio­nych mu ma­te­ria­łów. Nie do­cie­ra­ły do niego żadne bodź­ce z ze­wnątrz. Te­le­fon wył na biur­ku jak opę­ta­ny, więc zo­stał moc­nym ude­rze­niem pię­ści przy­wo­ła­ny do po­rząd­ku dzien­ne­go, czyli mil­cze­nia. Ko­mór­ka szcze­ka­ją­ca w pra­wej za­wsze kie­sze­ni sztruk­so­wych spodni otrzy­ma­ła cios w to samo miej­sce i wy­łą­czy­ła się na dobre. Lap­top od­pły­nął gdzieś w siną dal, a szum ksero, do­cho­dzą­cy zza prze­szklo­nych drzwi do­cho­dził jak szum da­le­kie­go wo­do­spa­du w lesie albo szum morza sły­sza­ny przez za­błą­ka­ne­go tu­ry­stę-włó­czę­gę, który wy­na­jął ostat­ni wolny pokój przed na­dej­ściem zmierz­chu i teraz przy­tu­lo­ny do po­dusz­ki oglą­da fil­mi­ki z ca­łe­go dnia. Rano się ro­zej­rzy, póki co wy­star­czy ten boski szum w tle. Naj­pierw prze­czy­tał ty­tu­ło­wy ar­ty­kuł z “Ga­ze­ty Opol­skiej” da­to­wa­ny na 21 czerw­ca 1907 roku pod ty­tu­łem “Nie­zwy­kli go­ście w Opolu. Cud czy prze­bie­rań­cy?”. Ano­ni­mo­wy autor, pod­pi­sa­ny jako “a.a.” pisał, że “przed­wczo­raj na ro­gat­kach miej­skich idą­cym z ko­ścio­ła lu­dziom uka­zał się nie­co­dzien­ny widok. Oto nie­da­le­ko opłot­ków, w po­bli­żu prze­jaz­du kolei że­la­znych, nad­je­chał dziw­ny po­jazd. Nikt ze świad­ków nie wie do­kład­nie, która była go­dzi­na, ani skąd au­to­mo­bil nad­je­chał. Miał tak, jak zwy­kłe au­to­mo­bi­le czte­ry koła, ale za­miast drew­nia­nych szprych, co by­ło­by zro­zu­mia­łe, miał ja­kieś że­la­zo w środ­ku ob­le­czo­ne czar­nym jak smoła ma­te­ria­łem. Na górze zaś za­miast szo­fer­ki zwy­czaj­nie wy­glą­da­ją­cej był niski, spłasz­czo­ny, z po­chy­le­niem z przo­du, w któ­rym wsta­wio­no szybę lśnią­cą jak woda oświe­tlo­na przez mocne słoń­ce. W po­jeź­dzie znaj­do­wa­ło się trzech ubra­nych po cu­dzo­ziem­sku męż­czyzn, z któ­rych na widok nad­jeż­dża­ją­ce­go pa­ro­wo­zu dwóch wy­sko­czy­ło i za­czę­ło ucie­kać przez po­bli­skie pola w stro­nę wsi, a trze­ci zdo­łał umknąć nie­chyb­nej śmier­ci, wska­ku­jąc za koło i ru­sza­jąc ostro wstecz. Za­rów­no au­to­mo­bil, któ­re­mu udało się zro­bić nie­zbyt czy­tel­ną fo­to­gra­fię przez przy­pad­ko­wo pra­cu­ją­ce­go w ple­ne­rze fo­to­ama­to­ra, jak i dwój­ka ucie­ki­nie­rów zbie­gło. Po raz ostat­ni wi­dzia­no au­to­mo­bil za­wra­ca­ją­cy z nie­sa­mo­wi­tym pyłem i ku­rzem w kie­run­ku lasu, skąd wedle nie­któ­rych py­ta­nych się zja­wił, po czym ślad wszel­ki po nim za­gi­nął. Nie­któ­rzy spo­śród męż­czyzn, co bar­dziej krzep­kich i w sile wieku ru­szy­ło w pogoń za męż­czy­zna­mi, jed­nak po kil­ku­set me­trach oka­za­li się szyb­si. Trwa­ją prze­słu­cha­nia ko­lej­nych świad­ków, przy­by­wa­ją­cych do po­li­cji, któ­rzy mieli wi­dzieć opi­sa­ną dwój­kę w oko­li­cach przed­mieść opol­skich, jed­nak w więk­szo­ści są to ko­bie­ty, któ­rym po­li­cja zbyt­niej wiary nie daje. Kto spo­tkał lub spo­tka nie­zna­nych męż­czyzn, ubra­nych jakby z cu­dzo­ziem­ska, niech uważa, mogą to być bo­wiem groź­ni, po­szu­ki­wa­ni od dawna prze­bie­rań­cy albo zło­czyń­cy. /a.a./ 

Kiedy szef do­czy­tał do końca, prze­wró­cił stro­nę ga­ze­ty i do­znał wstrzą­su. Na stro­nie dru­giej prze­dru­ko­wa­no bar­dzo nie­wy­raź­ne, czar­no-bia­łe zdję­cie sa­mo­cho­du Żu­ław­skie­go w mo­men­cie, gdy omal nie zo­stał roz­je­cha­ny przez pę­dzą­cy pa­ro­wóz. Wziął lupę. Zbli­żył oko do fo­to­gra­fii, lecz zdję­cie miało fa­tal­ną ja­kość i niską roz­dziel­czość, same ziar­na. Jed­nak uchwy­cił jeden szcze­gół. Był to po­czą­tek nu­me­ru re­je­stra­cyj­ne­go auta, który za­czy­nał się na “WD 279..”. Był to taki sam numer, jaki za­re­je­stro­wał szpi­tal­ny mo­ni­to­ring ośrod­ka dla bied­nych na umy­śle na par­kin­gu owego fe­ral­ne­go dnia, gdy od­je­chał R. z par­kin­gu przy ulicy Szpi­tal­nej 27 na po­znań­skiej Ła­wi­cy. Szef odło­żył ga­ze­tę, dru­giej nie miał już ocho­ty prze­glą­dać. Wie­dział, że musi teraz coś zro­bić. Jed­nak czuł w sobie tylko tępy, pusty ból jak wtedy, gdy czło­wiek bie­gnie z całej mocy po pe­ro­nie, a z da­le­ka widać tylko od­da­la­ją­ce się tylne świa­tła je­dy­ne­go w życiu po­cią­gu, na który się po raz pierw­szy spóź­nił…

***

W tym mniej wię­cej cza­so­wym wy­mia­rze wiel­ki­mi, pa­mie­ta­ją­cy­mi nie tylko Krzysz­to­nia, ale i se­ce­sję ko­ry­ta­rza­mi szpi­ta­la neu­rop­sy­chia­trycz­ne­go w uro­kli­wych Twor­kach biegł pra­wie, a nie szedł, psy­cho­log Ro­bert, który wi­dział co praw­da wiele, ale jesz­cze cze­goś ta­kie­go nie. Nie mógł pojąć i nie mie­ści­ło się to w jego po­rząd­ku teo­re­tycz­nym, że przy­cho­dzi na spo­tka­nie ze splą­ta­nym pa­cjen­tem, a w kil­ka­na­ście minut póź­niej ów sie­dzi o przy­tom­nym umy­śle i zdro­wych na nowo zmy­słach i na do­da­tek prze­ja­wia wszel­kie ozna­ki jeśli nie zwy­kłe­go ge­niu­szu, co rzad­kiej, ale nad­zwy­czaj efek­tow­nej wy­bit­no­ści. Można to przy­pi­sy­wać tym paru dniom, wcze­snym wscho­dom i póź­nym za­cho­dom tej ru­bi­no­wej kuli, tu­dzież lecz­ni­czym wła­ści­wo­ściom, zna­nym wta­jem­ni­czo­nym w ma­te­rię den­dro­lo­gom, a na ko­niec temu, że praw­do­po­dob­nie przy­pad­ko­wo za­czął dzia­łać lek. Jed­nak wie­dział do­brze, że nawet po le­kach naj­now­szej, III już ge­ne­ra­cji, efek­ty te­ra­pii nie są tak spek­ta­ku­lar­ne, jak te spi­sa­ne mo­zol­nie w sta­ro­żyt­nych prze­ka­zach, które ja­kimś cudem prze­trwa­ły wszel­kie burze, za­wi­ro­wa­nia dzie­jów i gło­szą o czło­wie­ku coś, czego już, albo jesz­cze nie prze­tra­wi­ła aka­de­mic­ka nauka o “duszy”. To mocno wsty­dli­we słowo – psy­che – za­tra­ci­ło swoje od­cie­nie i wszę­dzie dziś do­da­je się nie­od­dziel­ny przed­ro­stek “neuro”. Czło­wiek zre­du­ko­wa­ny do sieci, praw­da, że cu­dow­nej, ale jed­nak tylko gę­stej au­to­stra­dy i eks­pre­só­wek neu­ro­nów, które cza­sa­mi się kor­ku­ją i wtedy czło­wiek po­trze­bu­je che­mii. I nic poza tym. Cóż my wiemy, co jest w czło­wie­ku – my­śla­ło się teraz bar­dziej w try­bie bier­nym niż czyn­nym wy­stra­szo­ne­mu psy­cho­lo­go­wi, kiedy pukał od­waż­nie do ga­bi­ne­tu dok­to­ra Ko­by­tyń­skie­go. Ów przy­szedł tego dnia wcze­śnie do pracy, klnąc na miej­skie i przed­miej­skie korki na tra­sach wy­lo­to­wych ze sto­li­cy, gdzie do­ro­bił się loftu w ul­tra­no­wo­cze­snym apar­ta­men­tow­cu. Wy­star­cza­ło, bo nadal i ra­czej z wła­snej woli po­zo­sta­wał na po­zy­cji re­cy­dy­wi­stów, o któ­rych śpiew­nie opo­wia­dał nie­od­ża­ło­wa­ny Smo­leń, niech lux eter­na mu przy­świe­ca. Ko­by­tyń­ski po­wie­dział au­to­ma­tycz­nie “pro­szę”, a po chwi­li już wie­dział, że nie po­zo­sta­nie, a do­kład­niej, że nie po­wi­nien ab­so­lut­nie dłu­żej za­my­kać się w swo­jej pa­pier­ko­wej prze­waż­nie ro­bo­cie i że musi zo­ba­czyć to, o czym nie­zdar­nie opo­wie­dział psy­cho­log Ro­bert na wła­sne oczy. Oby­dwaj wy­szli, wcze­śniej dok­tor na­rzu­cił już nie obo­wiąz­ko­wy, ale na­da­ją­cy nadal po­wa­gi chwi­lom tu spę­dza­nym, biały, lekko zno­szo­ny kitel i ru­szy­li do po­ko­ju, gdzie pa­cjent wpa­try­wał się za okno w coraz bliż­sze bły­ski i wsłu­chi­wał w groź­ne na pozór po­mru­ki wie­czor­nej, let­niej burzy. Kiedy Ko­by­tyń­ski wszedł, prze­pusz­czo­ny przez psy­cho­lo­ga do sali, ro­zej­rzał się tylko bez­rad­nie. W sali, w któ­rej kilka minut wcze­śniej prze­by­wał pa­cjent, nie było teraz ni­ko­go. Jeśli nie li­czyć, ze­gar­ka, któ­re­go wska­zów­ki za­trzy­ma­ły się na go­dzi­nie, w któ­rej pa­cjent po­wie­dział do psy­cho­lo­ga, że trze­ba po­za­my­kać okna w miesz­ka­niu. Ko­by­tyń­ski pod­szedł do stołu i wziął ze­ga­rek, który w tej se­kun­dzie znowu po­ka­zał wła­ści­wą go­dzi­nę. – Co tu się dzie­je? Gdzie jest pa­cjent? – bar­dziej pytał sie­bie niż Ro­ber­ta, który stał w ka­ta­to­nicz­nej pozie i pa­trzył nie­ru­cho­mo w jeden punkt. Było to otwar­te okno, za któ­rym roz­po­ście­rał się so­czy­sty z dnia na dzień park. W sali tej jako je­dy­nej nie zdą­żo­no jesz­cze po mo­der­ni­za­cji za­mon­to­wać krat…

***

De­tek­tyw stał w wy­obraź­ni i pa­trzył na od­da­la­ją­ce się tylne świa­tła ostat­nie­go wa­go­nu. Po­sta­no­wił coś zro­bić. Nie znał do­kład­nie, co, ale był pe­wien, że to jest jakaś szan­sa. “-A jeśli ten fo­to­graf sprzed stu lat na­praw­dę sfo­to­gra­fo­wał sa­mo­chód z Żu­ław­skim i pa­cjen­tem?” Nie miał jesz­cze ta­kiej spra­wy. Prze­cież, jeśli oni wszy­scy na­praw­dę od­wie­dzi­li rok 1907 nie­da­le­ko Opola, to co tam w ogóle ro­bi­li? Po co tam po­je­cha­li? Jeśli wró­cił tylko pa­cjent, a dwaj po­zo­sta­li na za­wsze utknę­li w cza­sie? De­tek­tyw od­pę­dzał na­tręt­nie po­wra­ca­ją­ce jak let­nie muchy myśli, ale im bar­dziej pró­bo­wał wy­tłu­ma­czyć sobie całą hi­sto­rię, tym głę­biej wcho­dził w ciem­ny las. Nie, on nie mógł krop­nąć tych dwóch, po pierw­sze nie był już tak cięż­ko za­bu­rzo­ny po le­cze­niu szpi­tal­nym, a nawet, jeśli oni go po­rwa­li, prze­pro­wa­dza­li ja­kieś eks­pe­ry­men­ty, to i tak nie byłby w sta­nie. To jest mimo wszyst­ko bar­dzo dobry, mądry i kul­tu­ral­ny młody czło­wiek, któ­re­go życie nie oszczę­dza. Żadna cho­ro­ba nie po­wsta­je ot tak na za­wo­ła­nie – nie ma w tym ni­czy­jej winy. Nikt nie zgrze­szył, ani on, ani jego ro­dzi­ce… – mi­gnę­ło mu w gło­wie i wtedy szef zro­zu­miał, że za­czy­na wa­rio­wać. “– Muszę so­lid­nie wy­po­cząć. Od kiedy pra­cu­ję non-stop? Zo­sta­wię wszyst­ko w dia­bły i wy­ja­dę gdzieś da­le­ko nad morze. Ma­riol­ka się ucie­szy, dzie­cia­ki też…” – snuł plany. Po­zo­sta­je mieć na­dzie­ję, że Żu­ław­ski się znaj­dzie i sam opo­wie o zda­rze­niach sprzed ty­go­dnia. Póki co na­le­ży wzmóc czuj­ność i jesz­cze raz wy­słać pra­cow­ni­ka biura do Two­rek, żeby prze­słu­chał pa­cjen­ta, może mię­dzy­cza­sie sobie co nieco przy­po­mniał. No i sa­mo­chód… trze­ba dać go do prze­glą­du. 

 

***

Psy­cho­log jesz­cze chwi­lę trwał jak urze­czo­ny czymś nie­wi­dzial­nym ka­ta­to­nik, zanim głos Ko­by­tyń­skie­go nie przy­wo­łał go do rze­czy­wi­sto­ści. – Uciekł. Zwiał. Cho­le­ra. A mó­wi­łem dy­rek­to­ro­wi, żeby tę salę wy­łą­czyć z zajęć… – To moja wina. Nie po­wi­nie­nem był zo­sta­wiać pa­cjen­ta sa­mot­nie w sali bez za­bez­pie­czeń…. – Co teraz – pa­ni­ko­wał le­karz. – Trze­ba szyb­ko za­dzwo­nić na ochro­nę, może jesz­cze jest na te­re­nie szpi­ta­la. – mó­wiąc to wy­krę­cił numer ko­mór­ki z pa­mię­ci i z dru­giej stro­ny ode­zwał się znu­dzo­ny szef "Se­ku­ro-me­du", agen­cji ochra­nia­ją­cej od nie­daw­na cały teren Two­rek. – Słu­cham – głos dud­nił jak ze stud­ni w let­nie po­po­łu­dnie w za­pa­dłej wsi. – Mówi dok­tor Ko­by­tyń­ski z od­dzia­łu mę­skie­go. Przed chwi­lą uciekł pa­cjent. Lat 31, ubra­ny w dżin­sy i spor­to­wą bluzę, nosił oku­la­ry w ro­go­wej opra­wie…blond włosy, oczy szare – opis był wy­czer­pu­ją­cy, a zgrzy­ta­nie cze­goś z dru­giej stro­ny świad­czy­ło, że wła­ści­ciel "Se­ku­ro-me­du" robi szyb­ką no­tat­kę. – Zro­zu­mia­łem. Zaraz wyślę pa­tro­le po szpi­ta­lu. – Gdyby oka­za­ło się, że już opu­ścił szpi­tal, pro­szę… – Wiemy, co robić, spo­koj­nie. Naj­czę­ściej pa­cjen­ci wra­ca­ją jesz­cze tego sa­me­go dnia. Dzię­ki nam… – ostat­nia uwaga za­brzmia­ła tro­chę za­ro­zu­mia­le, bo przy oka­zji szef ochro­ny chciał pod­nieść jesz­cze bar­dziej swoje no­to­wa­nia. – Dzię­ku­ję, in­for­muj­cie mnie o wszyst­kim – wark­nął do słu­chaw­ki Ko­by­tyń­ski i wy­lo­go­wał się. – Cała na­dzie­ja w tym fa­ce­cie, on nie­raz przy­wo­ził z mia­sta ucie­ki­nie­rów, naj­czę­ściej spod mo­no­po­lo­we­go, cza­sem z za­kra­pia­nej im­pre­zy, raz spod ko­ścio­ła… – pe­ro­ro­wał, żeby za­głu­szyć nie­po­kój, który rósł coraz bar­dziej. Psy­cho­log badał tym cza­sem okno. – Mu­siał uciec przed kil­ko­ma mi­nu­ta­mi, jesz­cze chyba widać ślady na pia­sku mię­dzy krze­wa­mi, o tam – wska­zał i na­stęp­nie za­mknął szczel­nie okno, po czym opu­ści­li razem salę i do­kład­nie za­mknę­li ją ja klucz. – Chodź­my, obej­dzie­my park, może gdzieś jest nie­da­le­ko – za­rzą­dził dok­tor, a Ro­bert otwo­rzył głów­ne, so­lid­ne drzwi wej­ścio­we, jak do wię­zie­nia albo daw­ne­go klasz­to­ru gdzieś na za­pa­dłej pro­win­cji. Burza się zbli­ża­ła. Pierw­sze kro­ple słod­kiej wody za­czę­ły spa­dać na glebę, za­cie­ra­jąc po chwi­li, kiedy lu­nę­ło wszyst­kie moż­li­we ślady, które mógł­by po­zo­sta­wić zbie­gły pa­cjent. Kiedy obe­szli kil­ka­set me­trów parku, a ni­ko­go nie spo­tka­li, po­sta­no­wi­li scho­wać się przed desz­czem na od­dzia­le. Nagle grzmot wal­nął w po­bli­skie drze­wo pra­wie jed­no­cze­śnie z po­tęż­nym bły­skiem. Spo­rej wiel­ko­ści konar upadł w miej­scu, gdzie przed chwi­lą prze­cho­dzi­li męż­czyź­ni. Obej­rze­li się. Ciem­na ścia­na ulewy za­snu­ła bure niebo, jak w fil­mie apo­ka­lip­tycz­nym. Wokół była ciem­na, nie­skoń­czo­na pust­ka…

***

Prze­mi­nę­ły dwa dni, a pa­cjen­ta nadal nie udało się schwy­cić. Burza po­szła na pół­noc­ny-wschód, w stro­nę Pel­pli­na, gdzie stoi prze­pięk­na, go­tyc­ka ka­te­dra, a w mu­zeum jest jeden z ma­nu­skryp­tów nu­to­wych Bacha. Psy­cho­log i Ko­by­tyń­ski po­wia­do­mi­li po­li­cję, kiedy "Se­cu­ro-Med" oznaj­mi­ło, że psy mylą ślady, że desz­cze zmyły wszel­kie ślady i że nikt z py­ta­nych na te­re­nie szpi­ta­la i w te­re­nie przy­le­ga­ją­cym nie wi­dział pa­cjen­ta. Py­ta­no w ka­pli­cy – nic. Py­ta­no w wa­rzyw­nia­ku przy jed­nej z bram – pudło. Pa­cjen­ci nie wi­dzie­li ni­ko­go po­dob­ne­go, tak samo per­so­nel szpi­tal­ny i do­staw­cy róż­nych to­wa­rów i usług. Je­dy­nym śla­dem był wciąż zna­le­zio­ny na stole ze­ga­rek elek­tro­nicz­ny, ale cóż mógł pomóc, jeśli wszyst­ko stra­co­ne. Trze­cie­go dnia od fe­ral­nej uciecz­ki szef "Se­kret­nych" w Po­zna­niu sie­dział w biu­rze i z nudów prze­glą­dał jesz­cze raz ga­ze­ty sprzed wieku. Pra­cow­nik wy­sła­ny do Two­rek ni­cze­go nie wskó­rał: nie zdą­żył do­je­chać, zanim pa­cjent dał dyla, zo­stał tylko przez jeden dzień, aby wes­przeć siły "Se­cu­ro-Me­du", bo ostat­nio sporo osób wzię­ło zwol­nie­nia le­kar­skie, wie­dząc, że 80 % pen­sji z ZUS za friko jest lep­sze niż 24 -go­dzin­na wy­ry­pa za nie­wie­le więk­sze pie­nią­dze wy­pła­ca­ne co mie­siąc. Kiedy wziął drugą z przy­nie­sio­nych mu ty­dzień wcze­śniej przez pra­cow­ni­ka gazet, "Gońca Opol­skie­go" za­uwa­żył, że na trze­ciej stro­nie znowu jest ar­ty­kuł o prze­bie­rań­cach. "Prze­bie­rań­cy po­now­nie od­wie­dzi­li Opole" – grzmiał tytuł zło­wiesz­czo, a szef był zły na sie­bie, że wcze­śniej tego nie za­uwa­żył. Ga­ze­ta była z 28 czerw­ca 1907, a więc do­kład­nie ty­dzień póź­niej niż pierw­sza no­tat­ka. Znowu te­le­fon otrzy­mał so­lid­ny strzał w słu­chaw­kę, po­dob­ny los spo­tkał wrzesz­czą­cą na biur­ku słu­chaw­kę te­le­fo­nu sta­cjo­nar­ne­go, a także lap­to­pa, który na próż­no in­for­mo­wał zie­lo­ną chmur­ką o na­dej­ściu nowej wia­do­mo­ści. Za­głę­bił się w lek­tu­rę. I już przy pierw­szych aka­pi­tach cał­ko­wi­cie zdę­biał…

***

Sa­mo­chód rze­czy­wi­ście udało się oddać do ser­wi­su, aby go do­kład­nie zba­da­li. Kiedy "Se­kret­cy" otrzy­ma­li ra­port, byli jesz­cze bar­dziej skon­fun­do­wa­ni całą sy­tu­acją: auto miało ślady przej­ścia przez po­tęż­ne wy­ła­do­wa­nia at­mos­fe­rycz­ne ("praw­do­po­dob­nie epi­cen­trum burzy i gradu"), ge­ne­ru­ją­ce wy­so­kie po­zio­my pola elek­tro­ma­gne­tycz­ne­go. "Jak się zdaje, auto do­sta­ło się w epi­cen­trum wy­ła­do­wań at­mos­fe­rycz­nych o wy­so­kiej mocy. Zba­da­no też urzą­dze­nia po­kła­do­we – kom­pu­ter był wy­ze­ro­wa­ny do re­se­tu, a ze­ga­ry wska­zy­wa­ły stale dzień 19 czerw­ca 1907 roku. Na opo­nach zna­le­zio­no mi­kro­pył­ki ro­ślin, cha­rak­te­ry­stycz­ne dla ob­sza­rów płd-zach. Pol­ski. Rów­nież na opo­nach oraz dol­nej czę­ści ka­ro­se­rii i pod­wo­zia wy­kry­to śla­do­we ilo­ści pyłów, kurzu i pia­sku. Ar­te­fak­ty te nie po­cho­dzą bez­po­śred­nio z cza­sów współ­cze­snych. Ana­li­za wy­ka­za­ła, że za­rów­no pyłki, jak i mi­kro­kurz na ka­ro­se­rii mu­sia­ły prze­by­wać na niej bar­dzo długo – co naj­mniej dwa­dzie­ścia lat, bo zdą­ży­ły wnik­nąć w war­stwę la­kie­ru i usta­bi­li­zo­wać się." Co wię­cej, wszyst­kie ba­da­nia wy­ka­za­ły, że sa­mo­chód jest mocno na­ma­gne­so­wa­ny – "jakby stał długi czas pod po­tęż­nym polem elek­tro­ma­gne­tycz­nym". Wszyst­ko to coraz bar­dziej wpra­wia­ło szefa biura w spory dy­so­nans po­znaw­czy. Nie wie­dział, co ma robić. Od kiedy pra­cow­nik wy­sła­ny z misją do Two­rek do­niósł o sa­mot­nej uciecz­ce R., po­sta­no­wił po­ko­ja­rzyć fakty już do­stęp­ne. Ale im bar­dziej sta­rał się zro­zu­mieć, tym dalej było do zro­zu­mie­nia…

***

“Wczo­raj po po­łu­dniu otrzy­ma­no in­for­ma­cję, że opi­sy­wa­ni ty­dzień temu prze­bie­rań­cy, któ­rzy mogą być nie­bez­piecz­ny­mi zło­dzie­ja­mi albo wa­ria­ta­mi, znowu zja­wi­li się w oko­li­cach przed­mieść Opola. Jak do­no­szą świad­ko­wie, tym razem wi­dzia­no po­jazd nieco mniej­szy, cały czer­wo­ny jak po­mi­dor, a w środ­ku jed­ne­go z trzech ob­ser­wo­wa­nych męż­czyzn. Auto nad­je­cha­ło, jak po­przed­nio, od stro­ny lasu, a szo­fer zwol­nił na widok ludzi. Tym razem żaden skład nie nad­je­chał, więc kie­row­ca znik­nął w po­pło­chu tłumu za za­krę­tem. Po­ja­wiał się w róż­nych miej­scach, w cen­trum mia­sta, na ro­gat­kach, wi­dzia­ny przez trzeź­wych i przy­tom­nych na umy­śle miesz­kań­ców. Opo­wia­da­ją, że po­mysł au­to­mo­bi­lu po­ma­lo­wa­ne­go na kolor czer­wo­ny wpro­wa­dził­by wię­cej życia do mo­no­ton­nej czer­ni, a ob­ło­że­nie szprych czymś po­dob­nym do smoły, spra­wi­ło­by, że noce by­ły­by pod okna­mi spo­koj­niej­sze, po­zba­wio­ne har­mi­de­ru i stu­ko­tu drew­nia­nych ob­rę­czy. Kiedy ostat­ni raz wi­dzia­no au­to­mo­bil, jeden z bar­dziej spo­strze­gaw­czych świad­ków ze­znał, że nagle z tłumu wy­biegł na drogę ten sam ubra­ny z cu­dzo­ziem­ska męż­czy­zna, który razem z dru­gim, opu­ściw­szy w po­pło­chu wnę­trze au­to­mo­bi­lu, co tchu gnał przez pola, ra­tu­jąc się uciecz­ką od śmier­ci na szy­nach. Nagle au­to­mo­bil sta­nął jak koń w miej­scu, ścią­gnię­ty batem, tam­ten pod­biegł do drzwi bocz­nych, wsko­czył szyb­ko na miej­sce pa­sa­że­ra, po czym auto zni­kło za za­krę­tem, gdzie świad­ków za­bra­kło. Upra­sza się wszyst­kich, któ­rzy prze­ję­li się prze­bie­rań­ca­mi o nowe in­for­ma­cje i ostrze­ga przez dwój­ką ucie­ki­nie­rów. Kto wie, może ucie­ka­ją przed spra­wie­dli­wo­ścią, albo w ta­jem­ni­cy pró­bu­ją no­wych wy­na­laz­ków bez wie­dzy od­po­wied­nich władz i rządu.” No­tat­ka za­sta­no­wi­ła szefa. Po­ko­ja­rzyw­szy fakty, stwier­dził, że opis może do­ty­czyć zda­rzeń, któ­rych ciąg dal­szy do­pie­ro bę­dzie miał miej­sce. I to w naj­bliż­szym cza­sie…

 

***

Kiedy de­tek­tyw odło­żył "Gońca Opol­skie­go", za­dzwo­nił te­le­fon. – Se­kret­cy&Spół­ka, słu­cham – au­to­ma­tycz­nie rzu­cił do słu­chaw­ki. – Pilne. Pro­szę przy­je­chać jak naj­szyb­ciej do Łań­cu­ta. Mówi dziel­ni­co­wy dla mia­sta Rze­szo­wa. Spra­wa do­ty­czy pro­wa­dzo­ne­go przez pań­skie biuro śledz­twa. – Ale czy mógł­by Pan coś… – pró­bo­wał do­wie­dzieć się wię­cej, lecz głos z dru­giej koń­ców­ki kabla był sta­now­czy. – To nie jest na te­le­fon. Pro­szę jak naj­szyb­ciej być w Łań­cu­cie, pod­je­dzie pan na ko­mi­sa­riat przy Mic­kie­wi­cza, je­dy­ny w oko­li­cy. Pro­szę za­brać co naj­mniej jed­ne­go pra­cow­ni­ka i naj­lep­szy po­jazd. Po­li­cja fi­nan­su­je wszyst­ko – wy­da­wał ko­men­dy jak strza­ły z ka­ra­bi­nu mocny, męski głos na ucho około czter­dzie­sto­lat­ka. – Do­brze, za kwa­drans wy­ru­sza­my. – Mo­ni­to­ru­je­my was sa­te­li­tar­nie, wy­łącz­nie dla wa­sze­go bez­pie­czeń­stwa. W razie ja­kie­go­kol­wiek za­gro­że­nia pro­szę zje­chać na naj­bliż­szą sta­cję paliw lub ja­kie­go­kol­wiek pen­sjo­na­tu i tam po­cze­kać. – Zro­zu­mia­łem – od­parł szef, ale z dru­giej stro­ny sły­chać było już tylko głu­chy sy­gnał roz­łą­cze­nia. Wtedy prze­stał my­śleć. Wstał zza biur­ka jak au­to­mat, albo ma­rio­net­ka w te­atrze lalek. Ni­czym ste­ro­wa­ny zdal­nie za po­mo­cą pi­lo­ta, ze­brał naj­bar­dziej po­trzeb­ne rze­czy, po czym wci­snął czer­wo­ny przy­cisk pod bla­tem stołu. Na­tych­miast w drzwiach sta­nął jak zjawa pra­cow­nik, który zro­bił pra­sów­kę. – Za kwa­drans wy­jeż­dża­my pro­sto do Łań­cu­ta. Pro­szę ni­ko­mu nie mówić i pod­sta­wić rol­l­sa. Spra­wa jest bar­dzo po­uf­na – tłu­ma­czył szef do ni­cze­mu nie dzi­wią­ce­mu się ochro­nia­rzo­wi. Z za­wo­do­wą miną bez słowa za­mknął drzwi i znik­nął w głębi ko­ry­ta­rza. 

W nie­ca­łe pięt­na­ście minut póź­niej ciem­ny rolls-roy­ce zo­stał za­re­je­stro­wa­ny przez fir­mo­wy mo­ni­to­ring w mo­men­cie, kiedy opusz­czał służ­bo­wy par­king. Ka­me­ra uka­za­ła tylne, ru­bi­no­we świa­tła oraz włą­czo­ny prawy kie­run­kow­skaz. Skrę­ci­li w kie­run­ku Ko­mor­nik, uda­jąc się trasą nr 5 dalej na płd-zach w stro­nę Wro­cła­wia. Za­czę­ło zmierz­chać. W dali nieco na za­chód jakiś sa­mo­lot zni­żał lot w stro­nę lot­ni­ska na Ła­wi­cy. Po­wie­trze wy­peł­nia­ła biała, nie­mal elek­trycz­na mgła. Było parno, dusz­no i wil­got­no. Ostat­nie ptaki po­wra­ca­ły do swych gniazd po całym dniu po­szu­ki­wa­nia po­ży­wie­nia. Na jed­nym z nich stał smu­kły, ma­je­sta­tycz­ny bo­cian. Prze­jeż­dża­jąc, szef od­niósł wra­że­nie, jakby ptak ni­czym wieża kon­tro­l­na dał mu po­zwo­le­nia na start. Moc­niej wci­snął gaz i wrzu­cił szó­sty bieg. Szara nitka as­fal­tu jak film prze­su­wa­ła się pod nimi. Ruch był nie­wiel­ki, ostat­nie po­jaz­dy le­ni­wie zjeż­dża­ły do przy­do­mo­wych ga­ra­ży, wio­ząc z po­wro­tem spra­co­wa­nych, spo­co­nych męż­czyzn i am­bit­ne ko­bie­ty pracy, aby ko­lej­ny raz od­po­czę­li po całym dzie­le, które dziś wy­ko­na­li…

***

Gdy mi­ja­li mia­stecz­ko Ko­ścian, szef wyjął te­le­fon i włą­czył gło­śnik – ze­staw gło­śno­mó­wią­cy. – Słu­chaj, mi­ja­my wła­śnie do­pie­ro Ko­ścian, jest tro­chę ruch na dro­dze, za­mie­rza­my je­chać piąt­ką na Wro­cław, a potem po­le­ci­my au­to­stra­dą A4 na Ka­to­wi­ce i dalej przez Kra­ków na Boch­nię. Gdyby coś się dzia­ło w biu­rze, daj znać – tłu­ma­czył coś cier­pli­wie komuś z dru­giej stro­ny. – Tak, mamy wszyst­ko, po­li­cja nas mo­ni­to­ru­je, w razie czego zo­stać na noc i miej przy­go­to­wa­ne­go mer­ce­de­sa na wszel­ki wy­pa­dek. Póki co jest czy­sto – od­po­wie­dział na ja­kieś za­da­ne z tam­tej stro­ny kabla py­ta­nie. – Tak, wzią­łem Mirka, jakby co to wezmę kogoś z Wroc­ka jesz­cze po dro­dze. Nie, nie wiem, o co cho­dzi, po­li­cja nic nie chcia­ła przez te­le­fon, wiesz, na­oglą­da­li się kry­mi­na­łów, a spra­wa może być ba­nal­nie pro­sta…tak, wiem…no dobra, to tyle na razie – roz­łą­czył się i przy­spie­szył. – Słu­chaj Mirek, prze­gląd­nij jesz­cze resz­tę tych gazet, trze­ba było wszyst­ko prze­wer­to­wać, tro­chę żeśmy schrza­ni­li – pra­cow­nik po­słusz­nie się­gnął na tylne sie­dze­nie, gdzie trzy­ma­li pod­ręcz­ny bagaż i wyjął spo­rej wiel­ko­ści ak­tów­kę. Niebo za­snu­ły ciem­ne, gra­do­we chmu­ry. Po kilku mi­nu­tach na maskę auta spa­dać po­czę­ły pierw­sze blade kule, od­bi­ja­jąc się i ska­cząc jak ping-pong. Wo­ko­ło je­cha­li lu­dzie, ze wszyst­kich stron, ze­wsząd, wra­ca­jąc do domów, aby zdą­żyć na mecz, na ulu­bio­ny se­rial, na ko­la­cję, cza­sem może przy świe­cach. Rolls spi­sy­wał się świet­nie, mimo, że nie był świe­żej mło­do­ści. Za­krę­ty, es­ta­ka­dy, wia­duk­ty, tu­ne­le – wszyst­ko to mi­ja­ło jak mło­dość, która mi­nę­ła nie­po­strze­że­nie, nie wia­do­mo kiedy i jak, jak mija przed­wio­śnie, albo piąt­ko­wa im­pre­za w so­cre­ali­stycz­nie urzą­dzo­nym klu­bie w Nowej Hucie przy placu Cen­tral­nym. Wy­da­wa­ło się, jakby coś z innej rze­czy­wi­sto­ści pró­bo­wa­ło prze­mó­wić lu­dziom, któ­rzy po­grą­że­ni w wiecz­nym kole dążeń, pra­gnień i nie­speł­nie­nia, pró­bo­wa­li wy­do­stać się z tego re­in­kar­na­cyj­ne­go ronda obłę­du, jaki go­to­wał wszyst­kim dwu­dzie­sty pierw­szy już wiek…

***

Kiedy przez głów­ną bramę Szpi­ta­la im. Dra Jó­ze­fa Ba­biń­skie­go w pod­kra­kow­skim Ko­bie­rzy­nie wje­cha­ła ka­ret­ka po­go­to­wia ra­tun­ko­we­go, już zmierz­cha­ło. Ochro­niarz na­tych­miast otwo­rzył szla­ban. Po­go­to­wie ob­je­cha­ło rondo, wy­sa­dza­ne ró­ża­mi, jak w Alei Róż w Nowej Hucie, mi­nę­ło bu­dyn­ki ad­mi­ni­stra­cji, te­atru i bi­blio­te­ki i skie­ro­wa­ło się na Izbę Przy­jęć. Tam kie­row­ca spraw­nie za­par­ko­wał. Po chwi­li z sa­mo­cho­du wy­pro­wa­dzo­no dwóch męż­czyzn, jeden na oko trzy­dzie­sto­la­tek, drugi około pięć­dzie­siąt­ki. Po­pro­wa­dzo­no ich na ko­ry­tarz i ka­za­no po­cze­kać. Le­karz z ka­ret­ki pod­szedł do dy­żur­ki i prze­ka­zał do­ku­men­ty – ra­port po­li­cji z pierw­sze­go kon­tak­tu, wy­ni­ki badań na ostrym w Łań­cu­cie i do­wo­dy oso­bi­ste. – Są bez kon­tak­tu, źle zo­rien­to­wa­ni, po­bu­dze­ni psy­cho­ru­cho­wo i w sa­ła­cie słow­nej. Poza tym mają śred­ni sto­pień amne­zji na­stęp­czej – mówił do okien­ka, a dy­żur­na wszyst­ko no­to­wa­ła, za­kła­da­jąc karty le­cze­nia szpi­tal­ne­go. Potem po­pro­szo­no naj­pierw star­sze­go do ga­bi­ne­tu le­ka­rza. Kiedy wszedł oczom jego uka­zał się strasz­ny widok. Męż­czy­zna był jak po przej­ściu tor­na­do – brud­ny, nie­ucze­sa­ny, z ty­go­dnio­wym za­ro­stem i po­dar­tych spodniach dżin­so­wych. Próby na­wią­za­nia lo­gicz­ne­go kon­tak­tu speł­zły na ni­czym – męż­czy­zna nie wie­dział, jaka jest data i gdzie się ak­tu­al­nie znaj­du­je. Po­wta­rzał tylko, że "widzi nad­jeż­dża­ją­cy po­ciąg", "go­nią­cych go ludzi", a potem re­la­cjo­no­wał zu­peł­nie od rze­czy. Mówił o srebr­nej mgle, o pia­sko­wej dro­dze za lasem koło Opola, po­wta­rzał też cią­gle "ra­tuj­cie Marka, ra­tuj­cie Marka, on tam nadal jest…on tam zo­stał". Le­karz zmie­rzył ci­śnie­nie – było bar­dzo wy­so­kie, po­dob­nie puls. Pa­ra­me­try ży­cio­we jesz­cze mie­ści­ły się w nor­mie, ale cu­kier był znacz­nie ob­ni­żo­ny, jak po wie­lo­dnio­wej gło­dów­ce. Pa­cjent otrzy­mał za­strzyk z sil­ne­go leku uspo­ka­ja­ją­ce­go, po czym wy­pro­wa­dzo­no go w asy­ście sa­ni­ta­riu­szy na od­dział męski 6A. W mię­dzy­cza­sie do ga­bi­ne­tu po­pro­szo­no młod­sze­go pa­cjen­ta, który był lep­szy, jed­nak za­py­ta­ny o datę, po­wta­rzał w kółko, że "jest na pewno rok 1907", a na py­ta­nie, gdzie się znaj­du­je mówił rów­nież o burzy, świe­tli­stej mgle, wsz­cze­pio­nym mu ja­kimś chi­pie. Py­ta­ny o po­wo­dy uciecz­ki z Two­rek, od­po­wie­dział, że "chciał ra­to­wać to­wa­rzy­szy", ale zdo­łał tylko jed­ne­go. Naj­trud­niej­sze jed­nak było to, że w ogóle nie zda­wał sobie spra­wy z faktu, że przy­wie­zio­no go do le­gen­dar­ne­go szpi­ta­la dla ner­wo­wo i psy­chicz­nie cho­rych w słyn­nym Ko­bie­rzy­nie. "Je­stem tam…tam jest przej­ście…zba­daj­cie to…on tam zo­stał…on tam…" – po chwi­li za­dzia­łał po­da­ny w za­strzy­ku do­żyl­nym ha­lo­pe­ri­dol i pa­cjen­ta po­dob­nie jak przed chwi­lą Żu­ław­skie­go od­pro­wa­dzo­no na od­dział 6A. Wokół się ściem­nia­ło, chmu­ry pę­dzi­ły jak obłą­ka­ne przez wie­czor­ne niebo, a drze­wa w parku po­ciem­nia­ły. Już nie zie­leń, a ciem­na toń pod­mor­ska, w któ­rej czają się po­two­ry i pięk­ne ru­sał­ki, ukry­wa­ła kształ­ty rze­czy i osób. Kilku pa­cjen­tów, któ­rych spo­tka­li po dro­dze na 6A, uśmiech­nę­ło się zna­czą­co – o, nowy pa­cjent, no to bę­dzie ubaw. Zza nie­bo­skło­nu wyj­rza­ła pierw­sza gwiaz­da, może to zresz­tą był jakiś sztucz­ny sa­te­li­ta, albo mię­dzy­na­ro­do­wa sta­cja ko­smicz­na. Szedł w za­ło­żo­nym na Izbie ka­fta­nie, co mo­ty­wo­wa­no "sil­nym wzbu­rze­niem emo­cjo­nal­nym" i "za­cho­wa­niem zdez­or­ga­ni­zo­wa­nym". Drze­wa, po­dob­nie jak włą­cza­ne wła­śnie o zmierz­chu la­tar­nie, zda­wa­ły się nie­mal sa­lu­to­wać dziw­ne­mu po­cho­do­wi. Wy­so­ko w ko­ro­nach drzew za­szu­mia­ło. Ze­rwał się przed­wie­czor­ny wiatr, pod­rzu­ca­jąc ze­szło­rocz­ne jesz­cze li­ście i tu­ma­ny pyłu przy ścież­ce. Po chwi­li otwo­rzy­ła się brama 6A. Były to so­lid­ne drzwi, z kratą, za­my­ka­ne cały czas na mocny zamek, za któ­ry­mi roz­cią­gał się długi, ze­szło­wiecz­ny ko­ry­tarz. Za pa­cjen­ta­mi za­mknę­ły się wrota. Usły­sze­li jesz­cze trzask za­su­wa­ne­go zamka, gwał­tow­ny po­dmuch nad­cho­dzą­cej wi­chu­ry i wtedy, wła­śnie wtedy ze swo­je­go ga­bi­ne­tu, który mie­ścił się obok dy­żur­ki wy­szedł dok­tor Wal­czyń­ski, Kry­stian Wal­czyń­ski. Pod­szedł ze sku­pio­ną miną do no­wych pa­cjen­tów. – Dzień dobry – rzekł cie­pło. – Je­stem or­dy­na­to­rem na od­dzia­le. Będę się pa­na­mi zaj­mo­wał. Po czym dodał: – Mamy czas. Mamy bar­dzo dużo czasu…

***

W tym samym cza­sie, kiedy na od­dział 6A szpi­ta­la w Ko­bie­rzy­nie, po­ło­żo­ne­go w uro­kli­wym parku po­śród wie­ko­wych drzew, przyj­mo­wa­no no­wych pa­cjen­tów, przy­wie­zio­nych przez po­go­to­wie ra­tun­ko­we z oko­lic Łań­cu­ta, szef "Se­kret­cy&Spół­ka" mi­ja­li rolls-roy­cem wła­śnie opłot­ki Wro­cła­wia. – To gdzieś na Dol­nym Ślą­sku – mówił bar­dziej do sie­bie niż do Mirka de­tek­tyw – są te kli­ni­ki neu­ro­lo­gicz­ne, gdzie jest za­trud­nio­ny Żu­ław­ski. – Jedna znaj­du­je się nie­da­le­ko Wroc­ka – do­po­wie­dział Mirek i zaraz zmie­nił temat. – Sze­fie, jest tu jesz­cze coś. Po tym dru­gim ar­ty­ku­le z "Gońca", w lip­co­wym nu­me­rze "Ga­ze­ty Opol­skiej" pod­pi­su­ją­cy się stale pseu­do­ni­mem "a.a." pisze, że od­na­le­zio­no na głów­nej ulicy mia­sta jed­ne­go z trzech "prze­bie­rań­ców". Może cho­dzi o tego trze­cie­go, o Marka? – Piszą coś wię­cej? – Tak, autor ano­ni­mo­wy re­la­cjo­nu­je, że w ty­dzień po dru­giej wi­zy­cie prze­bie­rań­ców, na pro­me­na­dzie wio­dą­cej ku sta­rów­ce ów­cze­sna po­li­cja za­trzy­ma­ła dziw­nie za­cho­wu­ją­ce­go się męż­czy­znę. Przed­sta­wił się wła­śnie jako Marek. Kiedy go prze­szu­ka­no, oka­za­ło się, że po­sia­da dowód oso­bi­sty z tymi sa­my­mi per­so­na­lia­mi. Co wię­cej, dowód był wy­sta­wio­ny w roku…1987, po­da­ne są te same dane ad­re­so­we, a po­li­cję zdzi­wi­ło to, że dowód toż­sa­mo­ści zro­bio­ny był – jak to okre­śli­li – z nie­zna­ne­go ma­te­ria­łu. – Co dalej? – szef zre­du­ko­wał bieg i zwol­nił, wjeż­dża­jąc na sta­cję paliw Orlen. – Nie­wie­le. Na prze­słu­cha­niu po­wie­dział, że ostat­nią rze­czą, jaką pa­mię­ta jest ciem­ny las nie­opo­dal Opola i dziw­na, prze­zro­czy­sta mgła, po czym kra­jo­braz się cał­ko­wi­cie zmie­nił. Kiedy wy­je­cha­li we trój­kę z lasu, oto­cze­nie było zu­peł­nie inne. Po­twier­dził ze­zna­nia świad­ków, któ­rzy opi­sy­wa­li uciecz­kę przed po­cią­giem i pogoń za nimi. Potem nie pa­mię­ta już nic. Nie wie, jak się zna­lazł na ulicy, ani gdzie są po­zo­sta­li, jak to oni na­zy­wa­ją, "prze­bie­rań­cy". Po­li­cja uzna­ła go za nie­speł­na ro­zu­mu i ode­sła­ła do za­kła­du dla obłą­ka­nych. – Po­da­no adres tego za­kła­du? – Wła­śnie nie. Piszą, że męż­czy­zna cał­ko­wi­cie po­stra­dał reszt­ki zmy­słów. Dal­szy los jest nie­zna­ny. – My­ślisz, że to zbieg oko­licz­no­ści? – Nie sądzę. Prze­cież nadal nie wiemy, gdzie jest Marek. – Może za­gi­nął, jak wielu ludzi. Cza­sem od­naj­du­ją się po la­tach. – Tak, ale skoro wzywa nas po­li­cja rze­szow­ska, to wszyst­ko zdaje się dziw­ne i coraz bar­dziej nie­ja­sne. – A jeśli coś zna­leź­li, jakiś trop? – pytał sam sie­bie szef, tan­ku­jąc do pełna i od­kła­da­jąc koń­ców­kę dys­try­bu­to­ra. – Może ich od­na­leź­li? – No dobra, ale czemu aku­rat tam? Prze­cież cała trój­ka zni­kła w oko­li­cy Opola… – py­ta­nie za­wi­sło w po­wie­trzu, jak za­pach wcze­snej wio­sny na wsi. – Tego do­wie­my się na miej­scu, miej­my na­dzie­ję – Mirek za­krę­cił korek wlewu do baku i po­szedł za­pła­cić kartą flo­to­wą. – Kupić coś jesz­cze? – Skoń­czy­ły mi się fajki, kup ze dwie pacz­ki. Kiedy Mirek wcho­dził do skle­pu, szef o czymś po­my­ślał. Przez chwi­lę stał nie­ru­cho­mo, lecz opa­no­wał się, sku­pił i usiadł za kie­row­ni­cę. Po chwi­li, kiedy za­ku­py zo­sta­ły zro­bio­ne, męż­czyź­ni po­pę­dzi­li w stro­nę ob­wod­ni­cy, gdzie był wjazd na A4. Burza nadal krą­ży­ła z wolna, ni­czym krew w ży­łach ane­mi­ka. Przed nimi roz­cią­ga­ła się długa, nie­ogra­ni­czo­na prze­strzeń. Usta­wił tem­po­mat na 140 i po­pra­wił usta­wie­nie fo­te­la. Kątem oka za­uwa­żył, że pra­cow­nik za­snął. Po­sta­no­wił wię­cej nie my­śleć o ni­czym. Zni­ka­ją­cy pod ko­ła­mi as­falt dzia­łał uspo­ka­ja­ją­co. Ostat­nie dni były ner­wo­we. Ta­kiej spra­wy jego biuro jesz­cze nie pro­wa­dzi­ło…

***

W mo­men­cie, kiedy szef biura de­tek­ty­wi­stycz­ne­go w to­wa­rzy­stwie pra­cow­ni­ka o imie­niu Mirek, włą­cza­li się do ruchu na ob­wod­ni­cy A4 zaraz za Wro­cła­wiem, w Szpi­ta­lu im. Ba­biń­skie­go w Ko­bie­rzy­nie przyj­mo­wa­no dwóch no­wych pa­cjen­tów. Byli bar­dzo nie­spo­koj­ni. Ner­wo­wo roz­glą­da­li się na boki, jak gdyby oba­wia­li się, że z nie­spo­dzie­wa­nej stro­ny na­dej­dzie de­cy­du­ją­cy cios. W gor­szym sta­nie był Żu­ław­ski, który po­wta­rzał co chwi­la "ra­tuj­cie Marka…on tam jest…on zo­stał…trze­ba tam po­je­chać", a młod­szy mówił do sie­bie. Naj­pierw za­ję­to się Żu­ław­skim, pod­czas gdy R. sie­dział na ko­ry­ta­rzu. Na ścia­nie wi­sia­ły prace ma­lar­skie pa­cjen­tów, prze­waż­nie z wy­krzy­wio­ny­mi gło­wa­mi, po­tro­jo­ny­mi twa­rza­mi i wi­do­mym obłę­dem cza­ją­cym się w oczach, jak ryba piła na dnie oce­anu. Obok, zaraz nad R., wi­siał gra­fik dy­żu­rów na od­dzia­le, po­da­ne były naj­waż­niej­sze in­for­ma­cje o in­sty­tu­cjach zdro­wia psy­chicz­ne­go na te­re­nie Ma­ło­pol­ski i obia­do­we menu, inne każ­de­go dnia. Wal­czyń­ski, który stwier­dził, że mają bar­dzo dużo czasu, po­pro­sił star­sze­go do ga­bi­ne­tu. Jako le­karz, tyle, że neu­ro­chi­rurg po­wi­nien był zda­wać sobie spra­wę z tego, dokąd o przy­wie­zio­no. Jed­nak nie zda­wał. Są­dził, że ze­sła­no go do obozu pracy do ja­kie­goś by­łe­go, po­nie­miec­kie­go lagru za karę. "To moja wina…roz­sta­li­śmy się ucie­ka­jąc przed tymi ludź­mi…bie­głem…sze­dłem…nie sze­dłem…" – Wal­czyń­ski, Kry­stian Wal­czyń­ski dwoił się i troił, żeby co­kol­wiek zro­zu­mieć. – On..on..nie wróci…ja to wiem…czuję…strasz­ne, strasz­ne…bo po ten chip…on jest no­si­cie­lem tych fe­no­me­nów…– beł­ko­tał pół­słów­ka­mi, które jed­nak Wal­czyń­ski skru­pu­lat­nie no­to­wał. – Kto nie wróci? – spy­tał. – Marek, mój naj­lep­szy…no tak przy­ja­ciel…o ich po­zna­je się…w bo­gac­twie, bie­dzie…wszę­dzie…nie po­mo­gli­śmy mu…on tam czeka…– Mówi Pan o za­gi­nio­nym to­wa­rzy­szu po­dróż­ny na Dolny Śląsk – or­dy­na­tor znał już hi­sto­rię te­le­fo­nu­jąc do Po­zna­nia, potem Two­rek, wresz­cie miał prze­cież całą do­ku­men­ta­cję z po­li­cji łań­cuc­kiej. – Tak, on czeka… – Po­li­cja prze­szu­ku­je tam­ten rejon. Pa­mię­ta pan, gdzie to wszyst­ko się za­czę­ło? – Nic nie wiem…nie pa­mię­tam…o Boże, to moja wina…po co ja…jedź­cie tam, może znowu się otwo­rzy…ten las do­brze wiem, co to za miej­sce…wiem… – szep­tał nie­mal na ucho Wal­czyń­skie­mu, który za­kła­dał kartę po­by­tu w szpi­ta­lu, mię­dzy­cza­sie zmie­rzył ci­śnie­nie, puls, po­ziom cukru i wstrzyk­nął Żu­ław­skie­mu so­lid­ną dawkę re­la­nium pro­sto w żyłę. – Musi…musicie..jedźcie tam…tam się dzie­ją strasz­ne rze­czy… – po­wie­dział neu­ro­chi­rurg-pa­rap­sy­cho­log i wtedy za­czął nie­znacz­nie zie­wać, potem kleić po­czę­ły się po­wie­ki, wresz­cie za­milkł uspo­ko­jo­ny, choć na chwi­lę do­zna­jąc ulgi. Kiedy Wal­czyń­ski to zo­ba­czył, za­wo­łał pie­lę­gnia­rza, który aku­rat roz­da­wał ko­la­cję na par­te­rze. – Za­pro­wadź­cie go do jego sali. Sen, prze­brać w pi­dża­mę, go­rą­ca ką­piel, se­pa­rat­ka nr 9. W razie po­bu­dze­nia pasy bez zgody pa­cjen­ta. – or­dy­na­tor nie­jed­no wi­dział i wie­dział, jak pod­stęp­na może być psy­cho­za, zwłasz­cza bez przy­czyn so­ma­tycz­nych. Sa­ni­ta­riusz po­mógł Żu­ław­skie­mu wstać i swymi po­tęż­ny­mi bar­ka­mi pro­wa­dził przez licz­ne ko­ry­ta­rze koń­czą­ce się czę­sto awa­ryj­ny­mi drzwia­mi ku se­pa­rat­ce nr 9. Tam cze­ka­ło już go­to­we łóżko, sala była prze­wie­trzo­na, obok stał sto­lik nocny, świe­ci­ła się blada, słaba ża­rów­ka, która pew­nie miała z kilka dekad i nadal słu­ży­ła. Żu­ław­ski zwa­lił się na po­sła­nie i jesz­cze zanim sa­ni­ta­riusz opu­ścił se­pa­rat­kę, wy­mam­ro­tał coś pod nosem. W chwi­lę potem spał. Tym­cza­sem dok­tor Kry­stian Wal­czyń­ski, przy­stoj­ny bru­net o piw­nych oczach i krót­kich wło­sach po­pro­sił do środ­ka dru­gie­go z pa­cjen­tów. Gdy prze­kra­czał próg, w dali gdzieś ponad ho­ry­zon­tem zja­wi­ła się tęcza, a deszcz ustał. Pa­cjent usiadł na krze­śle, a Wal­czyń­ski za­czął za­kła­dać drugą kartę. Potem roz­po­czął ba­da­nie. Na ru­ty­no­we py­ta­nie o miej­sce pa­cjent nie umiał po­wie­dzieć. Kiedy le­karz spy­tał o ak­tu­al­ną datę, R. z upo­rem i wiel­ką pew­no­ścią w gło­sie i dość cha­otycz­nej ge­sty­ku­la­cji od­po­wie­dział. Kiedy Wal­czyń­ski usły­szał od­po­wiedź, po­pa­trzył pa­cjen­to­wi głę­bo­ko w oczy i wy­rzekł słowa, które od­bi­ły się echem w wiel­kiej ciszy zanim zga­sły. -Tak, ma pan rację. Wła­śnie jest rok 1907…

***

Ko­mi­sa­riat po­li­cji w Łań­cu­cie przy alei Mic­kie­wi­cza przed­sta­wiał się dość skrom­nie. Było krót­ko po 17-tej, kiedy na par­kin­gu za­par­ko­wał rolls, z któ­re­go wy­sie­dli dwaj męż­czyź­ni. Jeden, ten zza kie­row­ni­cy za­pa­lił pa­pie­ro­sa i przez chwi­lę roz­pro­sto­wy­wał ko­ściec, nieco stłam­szo­ny wie­lo­go­dzin­ną trasą przez Dolny Śląsk, Ka­to­wi­ce i resz­tę Ma­ło­pol­ski w kie­run­ku na Boch­nię i Brze­sko, mia­stecz­ka sły­ną­ce nie­gdyś z so­lid­nej in­du­strii, obec­nie nieco za­po­mnia­ne. Kiedy spa­lił, za­mknął auto i dał znak pra­cow­ni­ko­wi. Ru­szy­li do wej­ścia, a zaraz potem już pro­wa­dzo­no ich – "tak, wszy­scy wie­dzą, cze­ka­li­śmy" – do ga­bi­ne­tu ko­men­dan­ta. Wstał zza biur­ka z ma­ho­niu, po­trzą­snął ręce oby­dwu panów i bez wstę­pów i ce­re­gie­li za­czął tłu­ma­czyć. Otóż, oby­dwaj męż­czyź­ni, po­szu­ki­wa­ni na wnio­sek or­dy­na­to­ra z Po­zna­nia oraz po­li­cji dziś rano się od­na­leź­li. Oko­licz­no­ści, w ja­kich to się stało, są jed­nak nie­zbyt jasne. Co wię­cej, w po­szu­ki­wa­nym fia­cie było ich tylko dwoje, a wy­je­cha­li z Po­zna­nia we trój­kę. – Ten trze­ci, na­zy­wa się Marek Ło­pa­tow­ski, nadal uzna­wa­ny jest za za­gi­nio­ne­go. Ąni widu, ani sły­chu. Jakby się pod zie­mię za­padł. Na prze­słu­cha­niu oby­dwu panów nie do­wie­dzie­li­śmy się ni­cze­go. Oby­dwaj tylko po­wta­rza­li na prze­mian, że "trze­ba go ra­to­wać'. Dla­te­go nasza po­li­cja – kon­ty­nu­ował – po­sta­no­wi­ła po­dzie­lić się dal­szym śledz­twem z biu­rem "Se­kret­cy&Spół­ka". Udzie­la­my wam wszel­kich peł­no­moc­nictw, do­stęp do sprzę­tu, a nawet psy goń­cze, ła­god­ne jak ba­ra­nek do­ber­ma­ny. Za­bez­pie­czy­li­śmy ma­te­riał z mo­ni­to­rin­gów ze sta­cji ben­zy­no­wych. Nie wiemy, co dalej, więc pro­si­my o pomoc. 

Kiedy to wszyst­ko mówił, szef wyjął z ak­tów­ki małe za­wi­niąt­ko. Była to pacz­ka for­ma­tu A4, a w środ­ku zdo­by­te przez Mirka ja­kimś cudem do­ku­men­ty sprzed stu lat. Ko­men­dant przej­rzał je, ale wzrok jego padł na wy­tłusz­czo­ny grubą, ów­cze­sną czcion­ką dru­kar­ską tytuł: "Trze­ci prze­bie­ra­niec zła­pa­ny. Jak po­li­cja po­ma­ga miesz­kań­com chro­nić się przed zło­czyń­ca­mi?" – Skąd to macie? – głos ko­men­dan­ta był głu­chy jak wy­su­szo­na stud­nia. – Z ar­chi­wum miej­skie­go w Opolu – padła krót­ka, do­bit­na od­po­wiedź. Ko­men­dant pa­trzył da­le­ko przez okno. – No to, chyba już wiemy. Wiemy, że nic nie wiemy – dodał, a jego sło­wom za­wtó­ro­wał dźwięk da­le­kie­go grzmo­tu, po czym niebo na pół roz­dar­ła ja­sno­bia­ła strzał­ka. Z po­bli­skie­go słupa trak­cyj­ne­go ze­rwa­ły się gaw­ro­ny i od­le­cia­ły w stro­nę chy­lą­cej się ku za­cho­do­wi gwieź­dzie. Wszyst­ko po­ciem­nia­ło, jak biała kart­ka, na którą ktoś wylał atra­ment. Nad­cho­dzi­ła noc…

 

***

W cza­sie, gdy na ko­men­dzie po­li­cji w Łań­cu­cie ko­men­dant przed­sta­wiał spra­wę przy­by­szom z da­le­kiej pół­no­cy, na od­dzia­le 6A w pod­kra­kow­skim szpi­ta­lu dla obłą­ka­nych trwa­ła na­ra­da. W za­mknię­tej sali na par­te­rze, w osła­wio­nym ga­bi­ne­cie dok­to­ra Wal­czyń­skie­go, który nie­jed­ne­go pa­cjen­ta po­sta­wił na obie nogi, ze­bra­ło się kil­ku­oso­bo­we grono fa­chow­ców od ludz­kiej psy­che. – Jak pa­no­wie wie­cie, fakty są na­stę­pu­ją­ce: od­na­le­zie­ni pod Łań­cu­tem pa­cjen­ci są nadal, mimo na­szych wy­sił­ków, kom­plet­nie bez kon­tak­tu lo­gicz­ne­go. – za­czął Wal­czyń­ski. – Co przyj­mu­ją za­py­tał przy­by­ły z po­bli­skie­go od­dzia­łu le­karz, spe­cja­li­zu­ją­cy się w nie­ty­po­wych przy­pad­kach. – Oby­dwu usta­wi­li­śmy na mak­sy­mal­nej dawce ri­spe­ri­do­nu. – Od kiedy? – Odkąd przy­by­li, pra­wie od ty­go­dnia. – Jakie pre­zen­tu­ją obec­nie spek­trum ob­ja­wo­we? – Na­si­lo­ne ob­ja­wy pro­duk­tyw­ne, ob­ni­żo­na mo­ty­wa­cja do psy­cho­te­ra­pii, wpa­da­ją w sa­ła­tę, for­mal­ne i tre­ścio­we za­bu­rze­nia my­śle­nia, zanik kon­cen­tra­cji, silne ob­ja­wy ubocz­ne, za­ob­ser­wo­wa­no także nie­ty­po­we dla dia­gno­zy re­ak­cje pa­ra­dok­sal­ne… – Co kon­kret­nie? – Jeden z nich na wyż­szych daw­kach prze­ja­wia po­bu­dze­nie, zwy­kle wy­stę­pu­ją­ce na ma­łych daw­kach neu­ro­lep­ty­ków aty­po­wych. Mo­men­ta­mi prze­ja­wia ob­ni­że­nie świa­do­mo­ści, stu­po­ry i bez­sen­ność czę­ścio­wą. Drugi na po­cząt­ko­wych daw­kach pre­zen­to­wał na­si­le­nie uro­jeń i oma­mów, do­łą­cza­ły też nie­ty­po­we ha­lu­cy­na­cje wzro­ko­we, za­bu­rze­nia po­strze­ga­nia. Oby­dwaj mają wszyst­kie ob­ja­wy osio­we we­dług Bleu­re­ra, a także silną amne­zję wstecz­ną. Py­ta­ni, gdzie byli, zanim skon­tro­lo­wa­ła ich po­li­cja, nie po­tra­fią nic kon­kret­ne­go po­wie­dzieć. – Czy roz­wa­ża­no sej­smo­te­ra­pię? – My­śli­my o tym, ale zo­sta­wia­my to w razie, gdyby po ko­lej­nych 2 ty­go­dniach te­ra­pii nie wró­cił pod­sta­wo­wy kon­takt. – Jak wiemy, w przy­pad­kach psy­choz nie­wia­do­me­go po­cho­dze­nia o mie­sza­nej symp­to­ma­ty­ce i le­ko­opor­nych, sej­smo­te­ra­pia daje pra­wie tyle samo po jed­nej sesji co 2-ty­go­dnio­wa far­ma­ko­te­ra­pia. Z dru­gie­go kąta stołu ode­zwał się ko­lej­ny głos: – Czy prze­pro­wa­dza­no re­zo­nans, to­mo­gra­fię, eeg? – Tak, i wszyst­kie ba­da­nia są w nor­mie, je­dy­nie u R. wy­stę­pu­ją okre­so­we nie­ty­po­we za­pi­sy fal wol­nych. – Pa­cjent Rafał wy­po­wia­dał uro­je­nia prze­śla­dow­cze do­ty­czą­ce prze­pro­wa­dzo­nej na nim neu­ro­chi­rur­gicz­nej ope­ra­cji, rze­ko­me­go wsz­cze­pie­nia mu chipa we Wro­cła­wiu przez Żu­ław­skie­go. – Nie zwró­ci­li­śmy na to uwagi, trak­tu­je­my jako uro­je­nie. – A jeśli pa­cjent mówi mimo to praw­dę? – Su­ge­ru­je pan, że pa­cjent żyje z chi­pem? Do­praw­dy… – Jak wiemy, nie wszyst­ko, co mówią pa­cjen­ci jest fik­cją. Czy do­kład­nie ogląd­nię­to ob­ra­zo­wa­nie za po­mo­cą fMRI? – Brak zmian ana­to­micz­nych, pół­ku­le mó­zgo­we bez po­sze­rze­nia, zapis cha­rak­te­ry­stycz­ny dla wieku… – Pro­szę o po­więk­sze­nie tego za­pi­su i prze­sła­nie mi. – Oczy­wi­ście. – Pa­no­wie, teraz pro­si­my o luźne po­my­sły, co dalej. Z po­cząt­ku za­le­gła cisza. – A gdyby tak…gdyby tak oby­dwu pa­cjen­tów prze­ba­dać na wa­rio­gra­fie? Me­to­da ta, choć bywa za­wod­na w przy­pad­kach kry­mi­nal­nych, w psy­chia­trii nie­są­do­wej mo­gła­by przy­nieść pewne owoce. W sali za­le­gła zna­czą­ca cisza. Wszy­scy ob­ró­ci­li wzrok na pro­wa­dzą­ce­go spo­tka­nie Wal­czyń­skie­go. – To jedno. Ale ja pro­po­nu­ję jesz­cze coś in­ne­go…Gdyby tak pa­cjen­tów skon­fron­to­wać te­re­no­wo? Za­wieźć ich w miej­sce, gdzie się zja­wi­li? Taka wizja lo­kal­na? Kto jest za, pro­szę pod­nieść rękę. Naraz w sali w ogól­nym sku­pie­niu ukry­ty ob­ser­wa­tor uj­rzał­by, jak po kolei prawe dło­nie wszyst­kich obec­nych uno­szą się ku górze, jak gdyby chcia­ły prze­biw­szy blady sufit, wznieść się ku nie­bom, ku wy­ży­nom nie­bie­skim, lecąc wciąż wyżej i wyżej, by objąć apro­ba­tą los bied­nych pa­cjen­tów, wy­bła­gać gdzieś naj­da­lej jak się da mi­ło­sier­dzie dla za­gu­bio­nych dusz, serc i umy­słów. Uj­rzał­by, jak zmie­nia się nie­po­strze­że­nie at­mos­fe­ra w ga­bi­ne­cie or­dy­na­to­ra od­dzia­łu 6A, coś jak ulga spły­wa na zmę­czo­ne twa­rze le­ka­rzy, udrę­czo­ne czymś nie­okre­ślo­nym, jakąś szkla­ną watą, która otu­liw­szy szczel­nie po­au­striac­ki, za­byt­ko­wy bu­dy­nek każ­de­go po­ran­ka osia­da mięk­ko na mocno zie­lo­nej tra­wie, otula ży­wo­pło­ty, obej­mu­je losy wszyst­kich mar­twych dusz z pod­kra­kow­skie­go domu dla umar­łych, nio­sąc im tak dawno nie­wi­dzia­ne uko­je­nie, spo­kój i głę­bo­ki, ko­ją­cy sen…

***

Gdyby przy­pad­ko­wy, nie­spiesz­ny prze­cho­dzień zna­lazł się tego po­po­łu­dnia na opłot­kach uro­kli­we­go Łań­cu­ta, uj­rzał­by widok na­stę­pu­ją­cy: kilka ra­dio­wo­zów na włą­czo­nym sy­gna­le stało obok po­bo­cza, a mię­dzy nimi krę­ci­li się ubra­ni na ja­sno­zie­lo­no lu­dzie. Z da­le­ka nie do­strzegł­by szcze­gó­łów – gdyby pod­szedł za bli­sko, stra­cił­by z oczu ca­łość tej sceny. Gdyby sta­nął w od­po­wied­niej od­le­gło­ści, usły­szał­by ury­wa­ne, krót­kie hasła, rzu­ca­ne niby od nie­chce­nia, z za­wo­do­wą ru­ty­ną przez ja­sno­zie­lo­nych mię­dzy sobą. Gdyby nagle obu­dził­by w sobie dawno nie spo­ty­ka­ną cie­ka­wość, mógł­by za­ba­wić się w lo­kal­ne­go dzien­ni­ka­rza i zro­bić wy­wiad. Mógł­by wy­glą­dać mniej wię­cej tak. -…jesz­cze tu…zmierz wszyst­kie…ok, szu­ka­my dalej…– Dzień dobry, pa­no­wie, co tutaj ro­bi­cie? Je­stem re­por­te­rem "Ty­go­dnia w Łań­cu­cie"… – To spra­wa tajna. Nie wolno nam nic mówić. Takie mamy za­rzą­dze­nia z góry. – Do­brze, a tak ogól­nie? – Nie­ste­ty, nawet ogól­ni­ko­wo nie je­stem w sta­nie nic po­wie­dzieć. Mie­rzy­my tutaj różne pa­ra­me­try geo­man­tycz­ne, w tym pro­mie­nio­wa­nie gamma i na­tę­że­nie pola elek­tro­ma­gne­tycz­ne­go i od­dzia­ły­wa­nia z po­bli­skich sieci ener­ge­tycz­nych. Tak zbyty, ów wolny prze­cho­dzień, nie pod­dał­by się jed­nak tak łatwo i spró­bo­wał do­wie­dzieć się wię­cej bar­dziej bez­po­śred­nio. Wtedy za­uwa­żył­by, że po­środ­ku tego cu­dacz­ne­go dzi­wo­wi­ska, stoi dwóch za­pię­tych w białe pasy męż­czyzn. Byli o coś py­ta­ni, wtedy pod­no­si­li ręce i wzru­sza­li bez­rad­nie ra­mio­na­mi, wy­rzu­ca­jąc z sie­bie nic nie zna­czą­ce wy­ra­zy, to znów cho­dzi­li w kółko, a po­na­gla­ni przez coraz to no­wych ludzi, ner­wo­wo prze­stę­po­wa­li w miej­scu, gdzie ich widać po­sta­wio­no. Nagle zdało się, jakby za­szła wi­do­ma zmia­na, al­bo­wiem jeden z męż­czyzn coś krzyk­nął i znie­ru­cho­miał na­tych­miast, pa­trząc się w jakiś jeden punkt i za­sty­ga­jąc w ka­ta­to­nicz­nej pozie. Wtem widać było, jak rzuca się całym cia­łem przed sie­bie, bie­gnąc w kie­run­ku przy­droż­ne­go lasu, a skon­ster­no­wa­ni po­li­cjan­ci wraz z odzia­ny­mi w biel męż­czy­zna­mi rzu­ci­li się w pogoń. Nad wy­so­ki­mi drze­wa­mi ze­rwa­ło się mnó­stwo pta­ków, za­szu­mia­ło jak na mor­skim na­brze­żu, po­wiał silny, po­ry­wi­sty wiatr, a na jesz­cze dal­szym ho­ry­zon­tem, do­mknię­tym przez neo­go­tyc­ką świą­ty­nię-ka­te­drę po­ja­wi­ły się ciem­ne, sta­lo­we pióra chmur, potem ich po­skrę­ca­ne w esy-flo­re­sy ręce, do złu­dze­nia przy­po­mi­na­ją­ce ja­kie­goś wiel­kie­go pte­ro­dak­ty­la zni­ży­ły lot, osia­da­jąc naj­pierw na go­tyc­kich wierz­choł­kach sosen, a potem pierw­sze kro­ple lip­co­we­go desz­czu, jedna za drugą, ude­rza­ły w bębny krze­wów, per­ku­sję traw i za­ro­śli, za któ­ry­mi znikł jeden z męż­czyzn…

***

 Pogoń zni­kła za krze­wa­mi łań­cuc­kie­go lasu. Wszy­scy rzu­ci­li się – łącz­nie z nie­któ­ry­mi tech­ni­ka­mi – w po­ścig, lecz R. był szyb­szy. Raz po raz zmie­niał kie­ru­nek uciecz­ki, prze­ska­ki­wał jary i małe wą­wo­zy, zni­kał za ko­lej­no roz­stę­pu­ją­cy­mi się jak na balu drze­wa­mi. Po­li­cjan­ci ostrze­gaw­czo od­da­li strzał w po­wie­trze, ale nawet ten sy­gnał nie zmie­nił de­cy­zji R. Jesz­cze w II kla­sie li­ceum był naj­szyb­szy w biegu na 400 me­trów, z czego teraz ocho­czo ko­rzy­stał. 

Drugi z męż­czyzn, nadal w ka­fta­nie za­czął coś mówić. Po­cząt­ko­wo bar­dzo cicho, pod nosem, potem gło­śniej i gło­śniej, aż jego mowa prze­szła w krzyk, w któ­rym gi­nę­ły po­szcze­gól­ne słowa, a zda­nia przy­po­mi­na­ły mia­zgę, ja­kiej w lesie nie bra­ko­wa­ło. Pod­szedł jeden z tych, co byli w bieli i szyb­ko zro­bił Żu­ław­skie­mu za­strzyk z sil­ne­go środ­ka uspo­ka­ja­ją­ce­go. Chi­rurg w kil­ka­na­ście se­kund stał się senny, apa­tycz­ny i prze­stał mówić do sie­bie. Tym­cza­sem pogoń trwa­ła w lesie. 

 R. był nie­praw­do­po­dob­nie szyb­ki. Od­da­lał się od pe­le­to­nu z pręd­ko­ścią metra na pół mi­nu­ty. Po­li­cjan­ci od­da­li po­now­nie ostrze­gaw­cze strza­ły w po­wie­trze, jed­nak pa­cjent nie od­pusz­czał. Biegł coraz szyb­ciej, jak gnany nie­wi­dzial­ny­mi sznur­ka­mi, które ktoś nad nim trzy­mał. Mię­dzy­cza­sie zdo­łał po­lu­zo­wać i uwol­nić się od ka­fta­na, który po chwi­li leżał na ścież­ce. Mi­nę­ło ko­lej­ne kilka minut. Zmę­cze­ni stró­że ładu i po­rząd­ku jeden po dru­gim da­wa­li za wy­gra­ną. Wkrót­ce stra­ci­li pa­cjen­ta z oczu, a ten jakby za­padł się pod zie­mię. Ko­lej­no od­wra­ca­li się i wra­ca­li do po­zo­sta­wio­nej grupy tech­ni­ków w uro­czym lesie pod mia­stecz­kiem Łań­cut. Gdy przy­by­li ka­ret­ka już za­bra­ła Żu­ław­skie­go z po­wro­tem do ma­ło­pol­skiej lecz­ni­cy. Plan się nie udał – ni­cze­go sen­sow­ne­go nie usły­sza­no od neu­ro­chi­rur­ga. Jeden szcze­gół wzbu­dził po­dej­rze­nia ekipy tech­nicz­nej – wokół lasu i wśród drzew pa­no­wa­ły bar­dzo wy­so­kie pa­ra­me­try róż­nych sił przy­ro­dy, zwłasz­cza pro­mie­nio­wa­nie elek­tro­ma­gne­tycz­ne. Wokół nie było linii elek­trycz­nych, ani in­nych po­ten­cjal­nych źró­deł tych zja­wisk. Geo­de­ci od­kry­li wy­so­ki po­ziom geo­man­tycz­ny, który nie wia­do­mo, skąd po­cho­dził. – To jak szu­ka­nie igły – miał stwier­dzić kie­row­nik tech­nicz­ny. – Nie wia­do­mo, co tu się dzie­je, apa­ra­tu­ra po­ka­zu­je mak­sy­mal­ne pa­ra­me­try, a potem wa­riu­je – dodał. Nikt go jed­nak nie słu­chał. Jeden z wyżej po­sta­wio­nych po­li­cjan­tów miał teraz ucie­ki­nie­ra na gło­wie. Wście­kli po­sta­wi­li wkrót­ce całą oko­li­cę na nogi. – Pro­szę o przy­sła­nie he­li­kop­te­ra i wy­pusz­cze­nie dro­nów wokół Łań­cu­ta – mel­do­wał komuś szef lo­kal­nej po­li­cji. Tak się też stało – wkrót­ce nad lasem po­ja­wi­ły się dwa wy­po­sa­żo­ne w silne ka­me­ry ter­mo­wi­zyj­ne he­li­kop­te­ry, które zni­ża­ły mak­sy­mal­nie lot. Po kilku go­dzi­nach jed­nak za­prze­sta­no akcji, bo zbli­żał się zmrok. Je­dy­ną na­dzie­ją było to, że pa­cjent w tak cięż­kim sta­nie po­peł­ni jakiś błąd albo sam zgło­si się na ko­mi­sa­riat, głod­ny i bez dachu. Wy­so­kie drze­wa, gdyby mogły pa­trzeć, uj­rza­ły­by jed­nak dziw­ną, da­le­ką po­świa­tę, coś na kształt dysku, który uno­sił się nisko nad zie­mią, krę­cił w kółko, mie­nił całą pa­le­tą ko­lo­rów, to znów błysz­czał na srebr­no, to uka­zy­wał wszyst­kie barwy tęczy, a mię­dzy nimi pre­zen­to­wał ja­kieś oku ludz­kie­mu nie­zna­ne ko­lo­ry, jakby stop­nie przej­ścio­we mię­dzy wi­dzial­nym a nie­wi­dzial­nym, jak ćwierć­to­ny w gamie mu­zycz­nej. Po­now­nie włą­czo­no lampy ulicz­ne, lu­dzie po­czę­li z wolna za­szy­wać się w swo­ich do­mach i miesz­ka­niach, ci­chły krzy­ki ulicz­ne, a gdyby to był wiek dzie­więt­na­sty na ulice i place wy­szli­by la­tar­ni­cy, by włą­czyć ga­zo­we lampy, da­ją­ce na­strój cze­goś nie­okre­ślo­ne­go, jak nagła góra lo­do­wa na kur­sie ko­li­zyj­nym trans­atlan­ty­ku…

***

Kiedy za­apli­ko­wa­no Żu­ław­skie­mu silny za­strzyk uspo­ka­ja­ją­cy, na­tych­miast po­pro­wa­dzo­no go do am­bu­lan­su, który z włą­czo­ny­mi ko­gu­ta­mi ru­szył w kie­run­ku Ul. Ko­bie­rzyń­skiej pod Kra­ko­wem. Pa­cjent mimo środ­ka na uspo­ko­je­nie, prze­ja­wiał cał­ko­wi­tą dez­or­ga­ni­za­cję we­wnętrz­ną. Co jakiś czas mówił do sie­bie, za­cze­piał le­ka­rzy z ka­ret­ki i wy­po­wia­dał uro­je­nia prze­śla­dow­cze. – … on tam zo­stał…ra­tuj­cie…na za­wsze zo­stał" – głos neu­ro­chi­rur­ga jakby pró­bo­wał prze­bić nie tylko ścia­ny am­bu­lan­su, ale chciał biec przez cały ko­smos, wo­ła­jąc o ra­tu­nek. -…to on…on..on jest no­si­cie­lem tych fe­no­me­nów…po co ja to zro­bi­łem…po co…nie tak miało… – kom­plet­na sa­ła­ta słow­na za­stę­po­wa­ła nie­gdyś mocny i roz­sąd­ny głos nie­szczę­śli­we­go pa­cjen­ta. Je­cha­li szyb­ko, kie­row­ca omi­jał świa­tła na skrzy­żo­wa­niach, pę­dził po to­rach tram­wa­jo­wych, mijał wsie i mia­stecz­ka daw­nej Ga­li­cji, o któ­rej tyle pi­sa­no. Było grubo po 20-tej, kiedy am­bu­lans wio­zą­cy nie­szczę­śli­we­go chi­rur­ga, za­je­chał przed Izbę Przy­jęć w pod­kra­kow­skim szpi­ta­lu dla ner­wo­wo i psy­chicz­nie cho­rych. Kie­row­ca zga­sił sil­nik, naraz otwo­rzy­ły się bocz­ne drzwi i widać było, jak pro­wa­dzą Żu­ław­skie­go do wnę­trza. Nie sta­wiał bier­ne­go oporu, dzia­łał jesz­cze za­strzyk po tym, jak drugi z pa­cjen­tów dał nogę. Zaraz ktoś wy­szedł z bocz­nych drzwi i wrę­czył pie­lę­gnia­rzom jakiś do­ku­ment, po chwi­li sa­ni­ta­riu­sze, któ­rzy nie­jed­ne­go usi­ło­wa­li po­ko­nać, po­pro­wa­dzi­li Zu­ław­skie­go z po­wro­tem na 6A, gdzie urzę­do­wał Wal­czyń­ski. Pod­czas drogi z Izby na od­dział, mi­ja­li drze­wa, już wie­ko­we, ma­lut­ki skle­pik spo­żyw­czy, potem na prze­łaj prze­szli obok in­nych od­dzia­łów, z któ­rych ów był naj­lep­szy. Po­de­szli pod so­lid­ne, okute i za­bez­pie­czo­ne kra­ta­mi drzwi. Na ko­ry­ta­rzu cze­kał już Wal­czyń­ski, jak za­wsze w dro­gim gar­ni­tu­rze, kra­wa­cie od Pier­re Jar­din i bu­tach za 300 zło­tych. 

– …nie pójdę dalej…ja chcę wra­cać…on tam zo­stał – uro­je­nia i omamy cał­ko­wi­cie prze­sło­ni­ły świat we­wnętrz­ny neu­ro­chi­rur­ga, który nie wie­dział już, co jest, od kiedy tu jest i ile tu po­zo­sta­nie. 

Wtedy z ga­bi­ne­tu or­dy­na­to­ra, wy­szedł Wal­czyń­ski, który pod­szedł do pa­cjent i po­pa­trzył mu głę­bo­ko w oczy, ale one były puste. Pa­cjent zo­stał od­pro­wa­dzo­ny do sali cho­rych, a wła­ści­wie izo­lat­ki, aby nie­po­trzeb­ne bodź­ce jak naj­da­lej ode­słać do tła. Nic nie ro­zu­miał już Żu­ław­ski, poza tym, że przy­wie­zio­no go na szpi­ta­la dla bied­nych umy­słów w bar­dzo cięż­kim sta­nie…

 Tym­cza­sem w lesie, w któ­rym ro­bio­no po­mia­ry na­uko­we, R. sta­rał się zna­leźć jakąś ścież­kę, aby nie za­błą­dzić. Po­li­cja nadal zni­ża­ła lot he­li­kop­te­rów, ale wokół nie było ży­we­go ducha. Las szu­miał swoją me­lo­dią, a po­świa­ta spo­mię­dzy wie­czor­nych drzew nadal ja­śnia­ła jak sa­mot­na gwiaz­da na za­cho­dzą­cym wraz ze słoń­cem nie­bie…

 

Ko­niec

 

/pi­sa­no w 2018 p.n.e./

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Demi, opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Konkurs PARANORMAL został rozstrzygnięty w 2012 roku, więc trochę się spóźniłeś.

Dlaczego tekst jest napisany kursywą?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ok, nie wiedziałem – jestem tu nowy. :-)

O, to, to, to… ;-)

Nowa Fantastyka