- Opowiadanie: Madej90 - Chłód na wrzosowisku

Chłód na wrzosowisku

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Chłód na wrzosowisku

Dla kogoś na­wy­kłe­go do wiecz­ne­go szumu cy­wi­li­za­cji, wrzo­so­wi­sko mu­sia­ło wy­da­wać się ciche. Roz­rze­dzo­ny li­sto­wiem blask księ­ży­ca czy­nił świer­ki i sosny wokół nie­mal sza­ry­mi, przy­naj­mniej w po­rów­na­niu z samym wrzo­sem. Nisko nad zie­mią nitki mgły i pa­ję­czyn opla­ta­ły prze­kwi­tłe kwia­ty. Po­wie­trze pach­nia­ło ży­wi­cą i igli­wiem. Las ko­ły­sał się na lek­kim wie­trze, a mię­dzy ko­ro­na­mi drzew trze­po­ta­ły ćmy, nie­to­pe­rze oraz nocne ptaki.

Na wrzo­so­wi­sku, leżąc w tacz­ce, spała ko­bie­ta. Po jej lewej rosły bli­sko sie­bie dwa młode drzew­ka, po jej pra­wej nie było nic, tylko połać pu­stej prze­strze­ni. Pod kołem tacz­ki, obok jej zwi­sa­ją­cej ręki, leżał duży bo­ro­wik oraz kania, już dosyć wy­so­ka i wy­rwa­na byle jak.

Ko­bie­ta po­dra­pa­ła się po nosie. Miała ręce na­wy­kłe do pracy i kark spa­lo­ny słoń­cem. Spod bia­łej chu­s­ty na gło­wie ucie­ka­ły ko­smy­ki pło­wych wło­sów, kle­ją­ce się do ciem­nej twa­rzy, nie­ska­la­nej zbyt­nio zmarszcz­ka­mi ani dzio­ba­mi po ospie. Opły­wa­ła ją para ucie­ka­ją­ca z ust. Po­ni­żej, jej opa­dłe na boki pier­si uno­si­ły się w rytm rów­nych, moc­nych od­de­chów. Spała twar­do, nie wy­da­jąc przy tym żad­ne­go dźwię­ku. Brzuch wciąż nosił zna­mio­na nie­daw­ne­go po­ro­du. Pod­brzu­sze, po­dob­nie jak nogi, po­kry­wał gęsty czar­ny włos, po­ma­ga­ją­cy za­ma­sko­wać ży­la­ki. U pra­wej stopy bra­ko­wa­ło dwóch pal­ców.

Ko­bie­ta zo­sta­ła więc dosyć oszczę­dzo­na przez lata, nie po­sta­rza­ła się przed­wcze­śnie, nadal ładna w tańcu, gdy ob­da­rzy­ła uśmie­chem.

Obu­dzi­ła się wraz z na­sta­niem świtu, po­ła­sko­ta­na przez pierw­sze pro­mie­nie słoń­ca. Prze­tar­ła oczy i – zda­jąc sobie nagle spra­wę, jak późna już była pora – po­bie­gła z po­wro­tem do domu, to­cząc przed sobą tacz­kę. O grzy­bach zu­peł­nie za­po­mnia­ła.

 

In­ne­go dnia i o innej porze do wsi przy­był młody czło­wiek z mia­sta. Jego le­karz po­le­cił mu, żeby spę­dził nieco czasu na świe­żym po­wie­trzu, z dala od zgieł­ku i w sie­lan­ko­wych sce­ne­riach, które po­mo­gą ure­gu­lo­wać jego na­stro­je. Młody czło­wiek cier­piał na nad­wraż­li­wość ner­wo­wą i z po­wo­du nad­mia­ru hu­mo­rów, szcze­gól­nie fleg­my. Dla­te­go wła­śnie wy­brał tą osadę, ulo­ko­wa­ną setki lat wcze­śniej w cie­niu gór i przed­wiecz­nych puszcz, tak od­le­głą od resz­ty świa­ta, że ze sta­cji ko­le­jo­wej go­dzi­nę je­cha­ło się do­roż­ką. Po­wie­trze było tu inne, dobre dla su­chot­ni­ków i osób wraż­li­wych. Tak się przy­naj­mniej mó­wi­ło.

W tu­tej­szym ubio­rze, ar­chi­tek­tu­rze i na­rzę­dziach męż­czy­zna od­krył, że po­wró­cił do po­przed­nie­go wieku, a miej­sco­wi chło­pi byli mu kom­plet­nie obcy. J_, bo tak miał na imię, był na­tu­ra­li­stą, czło­wie­kiem nauki, a zna­lazł się w świe­cie, który po­strze­gał jako pełen prze­są­dów i braku do­cie­kli­wo­ści.

Był uwa­ża­ny za sztyw­ne­go i po­zba­wio­ne­go hu­mo­ru nawet przez wła­snych ro­dzi­ców. W dzie­ciń­stwie spę­dzał więk­szość wol­ne­go czasu na stry­chu, nigdy nie ba­wiąc się na dwo­rze. Mię­dzy po­kry­ty­mi ku­rzem i pa­ję­czy­na­mi ster­ta­mi bi­be­lo­tów od­gry­wał wiel­kich po­dróż­ni­ków i od­kryw­ców. Umo­ru­sa­ny tłu­stym bru­dem wie­ków bie­gał ze sło­ikiem, ła­piąc ćmy i muchy. Przy­glą­dał się, jak krążą pod szkłem i opi­sy­wał ich cechy szcze­gól­ne w ze­szy­cie, zanim je wy­pu­ścił. Ry­so­wał pa­ją­ki, które zna­lazł, a potem koty i wiele, bar­dzo wiele szczu­rów. To było już wtedy, gdy jego oj­ciec zban­kru­to­wał, ale nie­dłu­go przed tym, jak strze­lił sobie w głowę. Krwa­wił przez dzie­sięć go­dzin nim wresz­cie umarł, jego ciało pach­nia­ło pro­chem, potem i spa­lo­ny­mi wło­sa­mi.

Po­mi­mo utra­ty ma­jąt­ku, po­zy­cji i wszel­kiej re­pu­ta­cji ro­dzi­nie udało się prze­pchnąć J_ przez dobre szko­ły i za­pew­nić mu ka­rie­rę. Los uśmiech­nął się do niego po raz pierw­szy i ostat­ni, po­nie­waż za­pa­no­wa­ła moda na wszyst­ko, co zwią­za­ne z nie­zba­da­ny­mi dotąd re­gio­na­mi świa­ta. Za­miast gnić na pe­ry­fe­ryj­nym uni­wer­sy­te­cie na jakiś czas zna­lazł się, jeśli nie w cen­trum uwagi, to cho­ciaż bli­sko niego.

Po­dró­żo­wał na ku­trach, bry­gach, slu­pach i fre­ga­tach, z ma­ry­nar­ką i pry­wat­nie, na wyspy i da­le­kie lądy, w za­wia­ne góry i dżun­gle cze­ka­ją­ce tylko by zła­pać go w lep­kie sidła go­rącz­ki. Od­wie­dzał spor­ne gra­ni­ce nowo two­rzo­nych te­ry­to­riów, cuch­ną­ce ko­lo­nie karne i od­le­głe mroź­ne pust­ko­wia. Po­znał trud, głód i smak wła­snych wy­go­to­wa­nych butów. Świat robił się jed­nak coraz mniej­szy, od­kry­cia coraz bar­dziej ba­nal­ne, a znoje i po­twor­no­ści do­świad­cza­ne w po­dró­żach nie nada­wa­ły się na ma­te­riał do przy­go­do­wych opo­wie­ści. Nie uczy­ni­ły rów­nież J_ twar­dym, ani nawet mniej wą­tłym. Prę­dzej wy­sy­sa­ły z niego siłę. W grun­cie rze­czy, jak każda praca, mę­czy­ła i wy­pa­la­ła, aż trze­ba było się od niej ode­rwać, cho­ciaż na chwi­lę.

Tak oto zna­lazł się w za­po­mnia­nej przez świat wsi, gdzie za­miesz­kał wraz z ro­dzi­ną H_, w ich dłu­giej cha­cie miesz­czą­cej w są­sia­du­ją­cych sek­cjach izbę, sień, ko­mo­rę, obory, staj­nię i szopę. Izba była cie­pła i jasna. Drew­nia­ne ławy stały pod bie­lo­ny­mi ścia­na­mi, kąty po­miesz­cze­nia zdo­bi­ły ma­lo­wa­ne kwiet­ne wzory, okien­ni­ce były bo­ga­to rzeź­bio­ne. W samym sercu domu stał piec bity z gliny, wie­lo­funk­cyj­ny kolos – J_ nigdy nie wi­dział po­dob­ne­go. Wy­ga­szo­ny, dawał cie­pło przez ko­lej­ne trzy dni, słu­żył do spa­nia, su­sze­nia, pie­cze­nia, sma­że­nia i go­to­wa­nia, cza­sem jako bania, w pod­piec­ku spały kury, a zimą także wie­prz­ki, a jesz­cze niżej, wła­ści­wie pod zie­mią, trzy­ma­no za­pa­sy. J_ z cza­sem po­czuł do pieca taki sam re­spekt jak miesz­kań­cy.

Pierw­sze­go dnia po­by­tu, nie my­śląc o tym spe­cjal­nie wrę­czył chło­pom pę­ka­ty mie­szek, wię­cej pie­nię­dzy niż kie­dy­kol­wiek wi­dzie­li w życiu. Do­stał za tą for­tu­nę na wy­łącz­ność cały na­pie­cek, naj­cie­plej­sze miej­sce do spa­nia w całym domu. Tam leżał cza­sem ran­ka­mi, na sien­ni­ku, niego­to­wy jesz­cze wstać i prze­glą­dał ry­sun­ki, które wie­szał na sznur­ku pod stro­pem.

Wbrew za­pew­nie­niom, zwy­kle jego dni prze­bie­ga­ły mało sie­lan­ko­wo. Go­spo­da­rze ra­czy­li go po­sił­ka­mi bo­ga­ty­mi w sery i kaszę, suto za­kra­pia­ny­mi na­lew­ka­mi na le­śnych owo­cach. Poza porą obia­do­wą J_ krą­żył po oko­li­cy, szki­co­wał wę­glem krowy i owce w swoim no­te­sie, albo sta­rał się pod­glą­dać ptaki przez lu­ne­tę. Wi­dział dwa orły i jed­ne­go so­ko­ła, krą­żą­ce­go nad sto­ka­mi w od­da­li. Ob­ser­wo­wał dzię­cio­ły, kacz­ki pły­wa­ją­ce w sta­wach, lelki i sójki. Ptaki in­te­re­so­wa­ły go nie tylko z na­uko­wych po­wo­dów – po­dzi­wiał je za wdzięk i pro­sto­tę.

Uczęszczał także na pie­sze wy­ciecz­ki po oko­licz­nych szczy­tach, które czę­sto zaj­mo­wa­ły mu cały dzień, ze wzglę­du na jego kiep­ską kon­dy­cję. Dzię­ki temu miał jed­nak oka­zję do­strzec z pew­ne­go dy­stan­su niedź­wie­dzi­cę, ob­wą­chu­ją­cą drze­wo w któ­rym za­gnieź­dzi­ły się dzi­kie psz­czo­ły. Zna­lazł także nie­spo­ty­ka­ną ni­g­dzie in­dziej od­mia­nę nie­śmier­tel­ni­ka – wy­su­szył kwia­ty i po­sta­no­wił prze­ka­zać je jed­ne­mu ze swo­ich przy­ja­ciół.

W mie­ście pre­fe­ro­wał czerń i wy­so­kie cia­sne koł­nie­rzy­ki. To pierw­sze mu­siał za­mie­nić na bar­dziej prak­tycz­ną, grubą wełnę w ko­lo­rze oliw­ko­wym, ale z koł­nie­rzy­ka nie zre­zy­gno­wał. Blady i spo­co­ny, z rzad­ki­mi wło­sa­mi przy­kle­jo­ny­mi wil­go­cią do skóry, mu­siał wy­glą­dać dla miesz­kań­ców jak ryba na bez­gło­wym ma­ne­ki­nie.

Pierw­sze­go dnia za­po­mniał, że nawet we wła­snym kraju poza mia­stem na­dej­ście zmro­ku ozna­cza na­dej­ście nie­prze­nik­nio­nej ciem­no­ści – nie­mal skrę­cił sobie wtedy kark, idąc przez pole. Od tego czasu za­wsze wra­cał do chaty przez za­cho­dem słoń­ca, wspi­nał się na piec i roz­wie­szał swoje ry­sun­ki. Za­sy­piał w pół myśli, z re­gu­ły z książ­ką w ręce, nie będąc pew­nym, czy jest tu bar­dziej szczę­śli­wy niż w domu. W domu za­zwy­czaj wąt­pił, czy nie byłby szczę­śliw­szy, gdzie in­dziej.

 

Zmierzch za­pa­dał każ­de­go dnia coraz wcze­śniej.

 

Oko­licz­ni miesz­kań­cy wła­ści­wie nie czy­ni­li z tego żad­ne­go se­kre­tu, ale też o tym nie roz­ma­wia­li. Nie cho­dzi­ło tylko o chło­pów ze wsi, w któ­rej J_ się za­trzy­mał, ale też z in­nych osad, dwor­ków, czy fak­to­rii w gó­rach. Scho­dzi­li się na fe­sti­wal nie tylko wraz z pa­ste­rza­mi, ale też nie­któ­ry­mi z miej­sco­wych ary­sto­kra­tów, zrów­na­nych na tę jedną noc.

J_ po pro­stu po­dą­żył za nimi i nikt go nie po­wstrzy­mał.

Spę­dził w gó­rach już nie­mal dwa ty­go­dnie, do­brze znał trasę którą szedł ten ko­lo­ro­wy or­szak. Przez pola i wokół pła­skie­go wzgó­rza, nad je­zio­ro i dalej w las, skąd J_ wi­dział kilka dni wcze­śniej parę pu­stu­łek, aż do­tar­li na wrzo­so­wi­sko. Za­padł zmrok, po­wie­trze fa­lo­wa­ło wokół nie­licz­nych po­chod­ni.

Na wrzo­so­wi­sku cze­ka­li lu­dzie. Nie, nie lu­dzie. Zbyt wy­so­cy, zbyt spo­koj­ni – tak wła­śnie po­my­ślał J_, gdy do­strzegł wresz­cie mię­dzy chło­pi­mi gło­wa­mi białe isto­ty po­śród kwia­tów. Wy­da­wa­li się świe­cić i biło od nich życie, choć byli nie­ru­cho­mi, jak rzeź­by. Byli też nadzy, ich ciała po­kry­wa­ły ta­tu­aże, dłu­gie pasy od ud aż po kark, a cza­sa­mi wyżej, po po­licz­kach do wą­skich oczu. Mieli białe rzęsy, białe brwi, białe włosy sple­cio­ne w luźne war­ko­cze. J_ pod­szedł nieco bli­żej i wię­cej się nie ru­szył. Spod gę­stych wło­sów wy­sta­wa­ły dłu­gie szpi­cza­ste uszy.

Lu­dzie szli w ich stro­nę, a elfy roz­po­star­ły ra­mio­na.

Po­wszech­nie uwa­ża­no, że ostat­ni elf umarł trzy­sta lat temu, od po­wi­kłań po ospie wietrz­nej. Był to wpraw­dzie je­dy­ny udo­ku­men­to­wa­ny przy­kład cho­re­go elfa, ale mimo to współ­cze­śnie dużo teo­re­ty­zo­wa­no na temat ich od­por­no­ści i re­ak­cji or­ga­ni­zmu na kon­takt z ludź­mi. Rów­nie do­brze za zły stan jego zdro­wia mogło od­po­wia­dać skraj­ne wy­czer­pa­nie fi­zycz­ne i men­tal­ne, nie­do­ży­wie­nie oraz nie­sa­ni­tar­ne wa­run­ki. Trwa­ła w końcu długa, długa wojna.

Elfy w lesie nie wy­glą­da­ły, jakby kie­dy­kol­wiek cho­ro­wa­ły. Je­dy­nym, który miał tutaj ob­ni­żo­ną od­por­ność był J_. Był to jeden z po­wo­dów, dla któ­rych tej pierw­szej nocy od­su­nął się na bocz­ny tor i ob­ser­wo­wał tylko z cie­nia. Dru­gim było od­kry­cie, że pre­fe­ro­wał seks jako kon­cept bar­dziej niż rze­czy­wi­stość, o sto­pień od­da­lo­ny od cie­le­sno­ści i wło­żo­ny mię­dzy ale­go­rie. Tutaj nie było żad­nych ale­go­rii ani in­sy­nu­acji, ale mo­że­my je nie­ja­ko przy­wró­cić, dla jego kom­for­tu post-fac­tum. Nie­któ­rzy uczest­ni­cy sami oszczę­dzi­li mu czę­ści, kry­jąc się w ka­ro­cach i lek­ty­kach, mu­siał je­dy­nie słu­chać skrzy­pie­nia osi i wpra­wia­ne­go w drże­nie drew­na. Szedł mię­dzy uwol­nio­ny­mi spod ubrań na wpół opa­lo­ny­mi, na wpół bla­dy­mi cia­ła­mi, bie­lo­ny­mi jesz­cze świa­tłem księ­ży­ca.

Nie­któ­rzy grali tylko z el­fa­mi w gry, lub roz­ma­wia­li. Nie­któ­rzy śpie­wa­li pio­sen­ki, były mu­zy­ka i tańce. Była bli­skość każ­de­go ro­dza­ju. Koł­nie­rzyk pił J_ w szyję, ale tylko przez jakiś czas. Póź­niej z od­mę­tów szoku do­tar­ło do niego, że jest prze­cież na­tu­ra­li­stą, a wokół niego bawi się wy­mar­ły ga­tu­nek.

 

Dru­giej nocy fe­sti­wa­lu J_ przy­niósł ze sobą no­tat­nik, szki­cow­nik oraz przy­rzą­dy mier­ni­cze. Elfy przy­ję­ły jego obec­ność z czymś po­dob­nych do roz­ba­wie­nia. Po­zwo­liły mu opi­nać sobie sznur­kiem z su­pła­mi głowy i ra­mio­na, żeby spraw­dzić czym się róż­ni­ły od ludz­kich. Roz­ma­wia­ły z nim zu­peł­nie otwar­cie, nigdy nie uni­ka­jąc od­po­wie­dzi.

W roz­mo­wach udało mu się po­twier­dzić hi­po­te­zę pro­fe­so­ra H.D_, że nowe elfy brały się z fi­zycz­nej trans­for­ma­cji ludz­kich dzie­ci. Żaden z obec­nych na wrzo­so­wi­sku elfów nie był wy­star­cza­ją­co wie­ko­wy, żeby choć­by znać jed­ne­go z tych, któ­rzy pa­mię­ta­li, jak ra­dzo­no sobie z roz­mna­ża­niem przed przy­by­ciem ludzi. Może przez ty­sią­ce lat ich licz­ba po­zo­sta­wa­ła nie­zmien­na. J_ za­py­tał, czy wciąż po­sia­da­ją se­kre­ty prze­mia­ny. Od­po­wie­dzia­ło mu prze­ni­kli­we spoj­rze­nie i lekki uśmiech.

– Oczy­wi­ście, choć nie po­ry­wa­my już dzie­ci. Cza­sa­mi je znaj­du­je­my lub zo­sta­ją nam od­da­ne. Jak ja. Nie żywię urazy. Mi­nę­ło tak wiele czasu, że choć wi­dzia­łem ich tylko nie­mow­lę­cy­mi ocza­mi, przy­po­mnia­łem sobie twa­rze ro­dzi­ców. Głod­ne twa­rze, wy­chu­dzo­ne i za­tro­ska­ne.

– Nie mógł­bym… za­pew­ne nie mo­gli­by­ście po­ka­zać mi pną­czy?

– Tylko jeśli sam przyj­miesz je od razu i przej­dziesz trans­for­ma­cję. Na co mo­żesz być za stary. Nie ma ogra­ni­czeń wie­ko­wych, tak na­praw­dę, ale nasze zwy­cza­je nie sprzy­ja­ją nie­ela­stycz­nym umy­słom.

J_ za­czer­wie­nił się nieco. Elfy za­cho­wa­ły od nie­pa­mięt­nych cza­sów pry­mi­tyw­ne, ma­triar­chal­ne ob­rzę­dy wej­ścia w do­ro­słość. Młode elfy ople­cio­ne tward­nie­ją­cym w ze­wnętrz­ny szkie­let pną­czem z Drze­wa-Bra­my nie­za­leż­nie od płci były trak­to­wa­ne jak dziew­czyn­ki, do mo­men­tu prze­la­nia pierw­szej krwi. Obec­nie, we­dług za­pew­nień, które usły­szał J_, była to tylko ry­tu­al­na in­sce­ni­za­cja, anam­ne­za cza­sów, gdy lu­dzie mieli po­wo­dy, żeby się ich bać, cza­sów sprzed pierw­szych źró­deł pi­sa­nych, wkła­da­nych mię­dzy bajki i le­gen­dy. Opo­wie­ści o ka­ni­ba­li­zmie, po­rwa­niach i gwał­tach, sto­sach cza­szek ukła­da­nych na skra­jach puszcz. Pa­trząc na dłu­gie ciała le­żą­ce we wrzo­sach J_ za­sta­na­wiał się, czy lu­dzie wy­bi­li z nich tą mor­der­czość wid­mem za­gła­dy, czy też prze­ści­gnę­li ich w niej i skło­ni­li do zmia­ny, gdy elfom nie spodo­ba­ło się, to co do­strze­gły po dru­giej stro­nie lu­stra. Teraz rzad­ko kiedy no­si­ły swoje zbro­je z pną­czy po osią­gnię­ciu peł­no­let­no­ści.

– Oczy­wi­ście opo­wie­ści o na­szych ry­tu­ałach są w dużej mie­rze wy­ol­brzy­mio­ne.

– Dla­cze­go?

– Pry­mi­ty­wizm, po­gań­stwo i ry­tu­al­ność są od­bi­cia­mi wa­sze­go po­czu­cia winy. Mie­sza­ni­na pra­gnie­nia i wstrę­tu do sek­su­al­no­ści. Le­gen­dy o nas i na­szej dwu­znacz­no­ści i lu­bież­no­ści to idiom wy­par­cia. Pod­czas, gdy praw­dzi­we po­wo­dy są znacz­nie prost­sze i mają opar­cie w ma­te­rial­nych wa­run­kach życia.

Jak J_ za­uwa­żył, jed­nym z po­wo­dów mógł być fakt, że róż­ni­ce mię­dzy sa­mi­ca­mi i sam­ca­mi były nie­mal nie­zau­wa­żal­ne – miały tak samo de­li­kat­ne rysy twa­rzy, po­dob­ny wzrost; elfy nie ro­dzi­ły po­tom­stwa, więc nie po­trze­bo­wa­ły ani sze­ro­kich bio­der, ani gru­czo­łów mlecz­nych. Róż­ni­ce w płciach były do­strze­gal­ne głów­nie w ra­mio­nach i gło­sach, a także ge­ni­ta­liach, jeśli ktoś by na nie spoj­rzał. J_ czuł się bar­dziej swojo z klo­aka­mi i więk­szą ilo­ścią sut­ków, w któ­rych nie był zmu­sza­ny do po­strze­ga­nia od­bi­cia wła­sne­go ciała.

Elfy były mu obce, ale czuł że jest w tym wy­ob­co­wa­niu sa­mot­ny. Oko­licz­ni miesz­kań­cy ak­cep­to­wa­li ich ta­ki­mi, jakie były. J_ po­wo­li za­czy­nał ro­zu­mieć róż­ni­cę w po­dej­ściach wraz z po­stę­pem nocy – pod­czas gdy resz­ta sku­pia­ła się na tej chwi­li, on był wciąż zbyt za­ję­ty pró­ba­mi zro­zu­mie­nia, czego wła­ści­wie pra­gnie. To spra­wia­ło, że ob­ser­wo­wał ich z dy­stan­su, wi­dział w innym świe­tle, że ro­zu­miał i le­piej i go­rzej. Bra­ko­wa­ło mu el­fiej pew­no­ści sie­bie we wszyst­kim, co ro­bi­ły. Czer­pa­ły przy­jem­ność z ulot­no­ści tych nocy. Przy­jem­ność, która nie była he­do­ni­zmem, po­nie­waż nie od­wra­ca­ła od ni­cze­go uwagi, która nie była tylko le­kiem na co­dzien­ne zmar­twie­nia, pro­wi­zo­rycz­nym opa­trun­kiem na po­chla­sta­ną bi­czem duszę. Była sama dla sie­bie.

Z elfów ema­no­wa­ła mą­drość, ale nie taka osią­gnię­ta przez aku­mu­la­cję lat i do­świad­czeń, lecz przez po­ścig za nią. Po­nie­waż elfy mogły w życiu szu­kać wszyst­kie­go. Mu­zy­ka, wojna, fi­lo­zo­fia, sa­mo­ak­cep­ta­cja, sek­su­al­ność, świa­do­mość – chło­pi z któ­ry­mi spę­dza­ły tę noc nie mieli czasu my­śleć o ta­kich rze­czach, ich życia i bez tego były pełne znoju i zmar­twień. J_ miał tylko czas i aż nadto myśli, ale wciąż tylko jeden żywot, pracę którą mu­siał wy­ko­ny­wać, nawet jeśli była jego pasją. Mógł nigdy nie po­ko­nać wła­snych ogra­ni­czeń. Elfy miały czas na wszyst­ko: żeby się uczyć, żeby się bawić, my­śleć, oddać kon­tem­pla­cji oraz przy­jem­no­ści, za­głę­biać się w swo­ich po­szu­ki­wa­niach, ale też czas żeby go tro­chę zmar­no­wać. Może dla­te­go były tak znie­na­wi­dzo­ne, nawet po tym, jak prze­sta­ły być za­gro­że­niem. Może dla­te­go świę­tym woj­nom prze­ciw elfom prze­wo­dzi­li lu­dzie nauki i li­ber­ty­ni – ci któ­rzy po­zor­nie mieli z nimi naj­wię­cej wspól­ne­go i pa­ła­li przez to mor­der­czą za­zdro­ścią mu­szek owo­có­wek.

Nie było jed­nak w el­fach tego głodu, po­py­cha­ją­ce­go ku praw­dzi­wym zmia­nom. Miały otwar­tość na nie, ale bra­ko­wa­ło im tego po­czu­cia, że czas ucie­ka, że prze­śli­zgu­je się przez palce, że chwi­la na dzia­ła­nie jest teraz, albo może nigdy nie na­dej­dzie. Dla­te­go, J_ zdał sobie nagle spra­wę, dla­te­go nigdy nie opu­ści­ły ludzi.

 

Gdy wró­cił do mia­sta, zda­rza­ło mu się błą­kać uli­ca­mi bez celu i kie­run­ku, aż się gubił i po­trze­bo­wał po­mo­cy w zna­le­zie­niu drogi do domu. Przez resz­tę czasu pisał dy­ser­ta­cję na temat elfów, prze­le­wa­jąc na pa­pier wszyst­ko, co wi­dział i od­krył przez trzy dni, gdy zbli­ża­ły się do ludzi. To było epo­ko­we dzie­ło, mu­sia­ło takim być. Może naj­waż­niej­szy tekst w całym do­rob­ku na­tu­ra­li­stów. Le­d­wie kilka ty­go­dni wcze­śniej, jak inni są­dził, że czas wiel­kich od­kryć prze­mi­ja, że w pół wieku nie po­zo­sta­nie im nic tylko gwiaz­dy i dna mórz. Teraz trzy­mał w swo­ich rę­kach klu­cze do no­we­go świa­ta.

Skro­ba­nie pióra o pa­pier wy­peł­nia­ło cia­sny po­ko­ik dniem i nocą. Współ­lo­ka­tor J_ na­rze­kał, że sły­szy je przez ścia­nę i grubą ko­ta­rę, jakby zgrzy­ta­nie nożem o ka­mień. Ma­nu­skrypt po­wsta­wał ca­ły­mi mie­sią­ca­mi, jako że wy­ma­gał także do­dat­ko­wych badań na temat mitów i le­gend zwią­za­ny z el­fa­mi.

Za­ku­rzo­ny pokój sta­wał się tak za­tło­czo­ny opa­sły­mi księ­ga­mi i wy­po­ży­czo­ny­mi do­ku­men­ta­mi, że nie­mal nie dało się z niego wy­do­stać. Ścia­ny po­kry­wa­ły dia­gra­my i szki­ce wę­glem, nie­któ­re o na­tu­rze nie po­zwa­la­ją­cej na po­ka­zy­wa­nie ich pu­blicz­nie. Wresz­cie jed­ne­go dnia J_ na­kre­ślił ostat­nie zda­nie i odło­żył brud­no­pis na bok, ode­tchnąw­szy głę­bo­ko.

Pewne myśli mają za­baw­ny zwy­czaj po­ja­wia­nia się zbyt późno, by były w pełni po­moc­ne. Za­nu­rzo­ny w teo­rii i z nosem w trzy­stu­let­nich trak­ta­tach, J_ mógł my­śleć wy­łącz­nie o na­uko­wych i fi­lo­zo­ficz­nych ko­rzy­ściach. Teraz jego praca była tutaj, przed nim, na­ma­cal­na i go­to­wa zde­rzyć się z rze­czy­wi­sto­ścią. A w świe­cie rze­czy­wi­stym, jak nagle do niego do­tar­ło, ist­nie­ją kon­se­kwen­cje. Prze­cież, żeby mu uwie­rzo­no, mu­siał­by przed­sta­wić do­wo­dy – za­pre­zen­to­wać jed­ne­go żyw­cem, lub przy­naj­mniej po­ka­zać ciało.

Nie wy­da­wa­ło się nie­moż­li­we, że mógł­by prze­ko­nać jed­ne­go z elfów do współ­pra­cy, to także mu­sia­ło mieć jed­nak na­stęp­stwa. Z dru­giej stro­ny, świat się zmie­nił, hi­sto­ria nie mu­sia­ła się po­wtó­rzyć, tym razem wie­dza o ich ist­nie­niu mogła przy­nieść ludz­ko­ści dru­gie oświe­ce­nie. Czy może były to tylko złud­ne sny, pod­szep­ty ego­izmu? Wy­ko­rzy­stał­by ich dla swo­jej chwa­ły, że­ru­jąc na ich je­dy­nej sła­bo­ści. Bo mogły się zgo­dzić, mogły przy­być z nim do mia­sta – osta­tecz­nie elfy po­trze­bo­wa­ły ludzi bar­dziej niż lu­dzie elfów – bez nich życie by­ło­by ja­ło­we, zbyt po­wol­ne i po­zba­wio­ne orzeź­wia­ją­cych umysł zmian. Dla­te­go tu były, wciąż cho­dząc po­mię­dzy nimi, po­mi­mo wszyst­kie­go, co się wy­da­rzy­ło. Dla­te­go za­wsze tu będą. J_ odło­żył pióro.

Wyj­rzał przez okno na szarą ulicę. Mia­sto było zimne, choć na­de­szła wio­sna – po­dob­ne pod tym wzglę­dem do niego. Zimny, jasz­czu­ro­wa­ty, jedną nogą w gro­bie od dnia, gdy do­ko­nał pierw­sze­go kroku. Teraz wie­dział to o sobie. Gdzieś w sobie od­krył jed­nak zia­ren­ko żaru, jakiś za­po­mnia­ny ognik. Z niego na­ro­dził się nie­po­kój, wizja ogro­dów zoo­lo­gicz­nych i ludzi za­kłó­ca­ją­cych wrzo­so­wi­sko z prze­wod­ni­ka­mi w rę­kach, cyr­ków i wi­wi­sek­cji i eg­zo­tycz­nych ero­ty­ków za gro­sze. J_ pod­niósł rękę do czoła, jak gdyby spo­dzie­wał się go­rącz­ki. Ale nie był chory, może po raz pierw­szy w życiu.

Był na­tu­ra­li­stą, chłod­nym ob­ser­wa­to­rem na­tu­ry. Tak jak ona, na­tu­ra­li­sta nie mógł mieć w sobie mi­ło­sier­dzia. Wszyst­ko na co pa­trzył, miało być tylko obiek­tem badań. J_ opu­ścił głowę. Tylko tym, ni­czym innym.

Za­brał ma­nu­skrypt na po­dwó­rze, prze­ska­ku­jąc po dwa lub trzy stop­nie i wrzu­cił go do ma­łe­go kosza. Polał go ben­zy­ną z za­pal­nicz­ki i pod­pa­lił. Spró­bo­wał ogrzać się nad pło­mie­niem, ale bez po­wo­dze­nia. Nie­któ­rym pi­sa­ny był chłód. Żar kwitł czar­no-czer­wie­nią na pierw­szych stro­nach jego za­pi­sków – przy­naj­mniej tyle był w sta­nie dla nich zro­bić.

Nigdy wię­cej nie po­wró­cił do tam­tej wio­ski.

Koniec

Komentarze

Bardzo ciekawy i nastrojowy tekst, jak dla mnie utrzymany w klimacie XIX wieku. Można odczuć ten stosunek między szarym, brudnym, przemysłowym, ale i tak uważającym się za oświecone miastem a wciąż wierną tradycji wsią, nie do końca świadomą przemian zachodzących w szerokim świecie. Także ta wiara, że już wkrótce wszystko zostanie odkryte i zbadane, a nad światem zatryumfują rządy rozumu, który wyprze zabobony w niebyt, wywołuje skojarzenia z tą epoką. Również podróż pociągiem, a na końcu dorożką, do leżącej w górach biednej wioski, w celu odbycia jakiegoś rodzaju kuracji, wydaje mi się charakterystycznym motywem kojarzonym z XIX wiekiem (w szerokim znaczeniu tego terminu). Oczywiście, akcja nie rozgrywa się w żadnym konkretnym miejscu na mapie naszego świata, co całemu opowiadaniu nadaje nieco legendarny posmak, który mi odpowiada, bo zgrywa się z ogólnym anturażem opisanych wydarzeń.

Na tym tle łatwiej można spróbować zrozumieć postać bohatera, zimnego sługi rozumu (ale rozumu w takim bardziej pozytywistycznym wydaniu, chociaż pozbawionego wiary w postęp), który jednak pod koniec opowiadania odnajduje w sobie jakieś ziarenko żaru, jakiś zapomniany ognik i sprzeciwia się ideom, które do tej pory kierowały jego życiem, niszcząc ukończony już traktat bez udostępnienia go naukowej publiczności. Tutaj z kolei dostrzegam bardziej współczesny akcent, wszak to współcześnie coraz powszechniejsze są poglądy, że ocalić nas może tylko powrót do natury (uosobiony w opowiadaniu przez elfy), a rozum, szczególnie ucieleśniony pod postacią nauki i pozostający w mariażu z przemysłem, jawi się jako przyczyna wszelkiego zła tego świata.

Ale to tylko kilka drobnych przemyśleń i skojarzeń. Myślę, że jedną z najważniejszych zalet tekstu jest właśnie zbudowanie odpowiedniego nastroju, który w połączeniu z elementami świata przedstawionego i losami głównego bohatera otwiera czytelnikowi drogę do wielu skojarzeń i interpretacji. Jednocześnie tekst nie jest zbyt zamknięty i nie narzuca czytelnikowi jakiejś jednej określonej interpretacji, co akurat ja osobiście bardzo cenię.

Mam natomiast zastrzeżenie do tych kilku pierwszych akapitów. Śpiąca w taczkach wiejska kobieta (i to jeszcze na pustkowiu, czyli poza wsią) od razu skojarzyła mi się z Jagną i Chłopami Reymonta, a tymczasem utwór raczej nie idzie w stronę nawiązań do tej powieści. Biorąc pod uwagę, że ta postać już się więcej nie pojawia, nie jest także wyjaśniona jej rola (chociaż domyślam się, że oddała swoje dziecko elfom), to uważam, że to rozpoczęcie, w takiej a nie innej formie, jest zbędne i tylko niepotrzebnie może wprowadzić zamieszanie w głowie czytelnika (przynajmniej tego konkretnego czytelnika).

 

Co do kwestii stricte językowych, to mam kilka uwag:

Zamiast gnić na peryferalnym uniwersytecie (…). → Słowniki raczej nie notują tego słowa, nie miało być peryferyjnym? Jedyne zastosowanie Twojej wersji, jakie znalazłem, to specjalistyczne opisy maszyn.

Przyjemność, która nie była hedonizmem (…) prowizorycznym opatrunkiem na pochlastaną biczem duszę. Była same dla siebie. → Chyba miało być: Była sama dla siebie.

Ponieważ elfy mogły w życiu szukać wszystkiego. Więc w kolejnym zdaniu powinien być ten sam rodzaj: (…) chłopi z którymi spędzaliły tą noc (one, elfy).

Elfy miały czas na wszystko: żeby się uczyć, żeby się bawić, myśleć, oddać kontemplacji oraz przyjemności, zagłębiać się w swoich poszukiwaniach, ale też czas żeby go trochę zmarnować. Może dlatego byli tak znienawidzeni, → Generalnie ten problem się powtarza, używasz względem elfów naprzemiennie dwóch rodzajów gramatycznych bez żadnego widocznego uzasadnienia.

 

Ogólnie jednak opowiadanie bardzo mi się podoba, widać, że jest sprawnie i dobrze napisane od strony językowej, świat przedstawiony też jest przemyślany, doceniam szczególnie nastrój opowiadania.

Dziękuję za tekst w sam raz na pierwsze dni jesieni i gratuluję.

Dziękuję pięknie za uwagi i za tak pełną analizę :)

Z tym peryferalnym wkradł mi się anglicyzm, a ponieważ jest to zwrot techniczny, to mi się w edytorze podczas pisania nie podkreślił jako błąd. Oczywiście chodziło o peryferyjny.

Jeśli chodzi o pierwsze kilka akapitów ich celem było wprowadzenie elementu tajemnicy i nadaniu nastroju. Sprawia to, że jest nieco ozdobnikiem, to prawda, ale wydaję mi się, że utwór jest na tyle krótki, że nie psuje opowiadania. Przemyślę to sobie.

I cóż mogę dodać po tak zacnym i obszernym komentarzu Gwiazdopatrzacza? Powiem tylko, że opowiadanie przypomina trochę opowieść o dawnym podróżniku antropologu, z tym że Twój bohater nie bada zwyczajów dzikich ludów, a jest skupiony na elfach.

Szkoda tylko, że wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

Roz­rze­dzo­ny li­sto­wiem blask księ­ży­ca… → Można rozrzedzić gęstą zupę, dolewając do niej nieco wody, ale nie wiem, jak można rozrzedzić blask księżyca.

A może miało być: Rozproszony li­sto­wiem blask księ­ży­ca

 

Nisko nad zie­mią nitki mgły i pa­ję­czyn opla­ta­ły prze­kwi­tłe kwia­ty. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Nisko nad zie­mią nitki mgły i pa­ję­czyn opla­ta­ły prze­kwi­tłe krzewinki.

 

Opły­wa­ła para ucie­ka­ją­ca z jej ust. Po­ni­żej, jej opa­dłe na boki… → Para jest ciałem lotnym, więc chyba nie może niczego opływać. Czy wszystkie zaimki są konieczne?

Proponuję: Osnuwała ją para dobywająca się z ust. Po­ni­żej, opa­dłe na boki

 

Jego le­karz po­le­cił mu, żeby spę­dził nieco czasu na świe­żym po­wie­trzu… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

Tam leżał cza­sem ran­ka­mi, na sien­ni­ku, nie go­to­wy jesz­cze wstać… → Tam leżał cza­sem ran­ka­mi, na sien­ni­ku, niego­to­wy jesz­cze wstać

 

Cho­dził także na pie­sze wy­ciecz­ki… → Czy dookreślenie jest konieczne – skoro chodził, to czy mogły to być wycieczki inne niż piesze?

 

na­dej­ście zmro­ku ozna­cza na­dej­ście nie­prze­nik­nio­nej ciem­no­ści… → Czy to celowe powtórzenie?

 

zrów­na­nych na jedną noc. → …zrów­na­nych na jedną noc.

 

przy­wró­cić, dla jego kom­for­tu post-fac­tum. → …przy­wró­cić, dla jego kom­for­tu, post fac­tum.

 

Elfy przy­ję­ły jego obec­ność z czymś po­dob­nych do roz­ba­wie­nia. → Pewnie miało być: Elfy przy­ję­ły jego obec­ność z czymś po­dob­nym do roz­ba­wie­nia.

 

lu­dzie wy­bi­li z nich mor­der­czość… → …lu­dzie wy­bi­li z nich mor­der­czość

 

Teraz rzad­ko kiedy no­si­li swoje zbro­je z pną­czy… → Czy zaimek jest konieczny?

 

 …chło­pi z któ­ry­mi spę­dza­ły noc… → …chło­pi, z któ­ry­mi spę­dza­ły noc

 

ich życia i bez tego były pełne znoju… → …ich życie i bez tego było pełne znoju

Życie nie ma liczby mnogiej. https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Zycie;20113.html

 

Teraz wie­dział to o sobie. Gdzieś w sobie od­krył… → Czy to celowe powtórzenie?

 

wrzu­cił go do ma­łe­go kosza. Polał go ben­zy­ną… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

Żar kwitł czar­no-czer­wie­nią na pierw­szych stro­nach→ Żar kwitł czar­no-czer­wono na pierw­szych stro­nach… Lub: Żar kwitł czar­ną czer­wie­nią na pierw­szych stro­nach

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za komentarz i za uwagi – przeczytałem tekst z cztery razy, żeby szukać błędów, ale nigdy nie byłem dobry w łapankach. Nie jestem tylko pewien, co masz na myśli, jeśli chodzi o zmianę kwiatów na krzewinki.

Nie jestem tylko pewien, co masz na myśli, jeśli chodzi o zmianę kwiatów na krzewinki.

Madeju, to co napisałam. Uważam że przekwitły kwiat nie brzmi najlepiej, sprawia wrażenie powtórzenia. A ponieważ wrzos jest krzewinką, zaproponowałam zdanie, którego sens nie został zmieniony i nie ma w nim powtórzenia.

Jednakowoż, jak chyba wiesz, z mojej strony to tylko sugestia. Opowiadanie jest Twoje i wyłącznie od Ciebie zależy, jakimi słowami będzie napisane.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak podejrzewałem, ale jednocześnie pomyślałem, że może ujawniła się w opisie moja niewiedza na temat roślin, albo coś podobnego.

Nie, Madeju, żadną miarą nie podważam Twojej wiedzy o roślinach. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witaj.

Ładny klimat opowieści, ciekawy pomysł, lecz miejscami odniosłam wrażenie, że niepotrzebnie nadużywasz zaimków. Do tego – czy 18790 znaków to na pewno nadal jeszcze “szort”? :)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Dzięki za przeczytanie i opinię :)

Dla mnie poniżej 20k znaków to jest wciąż krótkie, ale tak naprawdę nie rozumiem granic tych podziałów, więc pewnie masz rację – zmienię na opowiadanie.

Madeju, na tym portalu szorty kończą się na dziesięciu tysiącach znaków.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Madeju90, zerknij do Publicystyki i Poradnika autorstwa Drakainy – tam jest wszystko dokładnie opisane.

I ja dziękuję, pozdrawiam, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Spod białej chusty na głowie uciekały kosmyki płowych włosów, klejące się do ciemnej twarzy, nieskalanej zbytnio zmarszczkami ani dziobami po ospie.

 

na głowie jest zbędne. Jak coś może być nieskalane zbytnio?

 

Poniżej, jej opadłe na boki piersi unosiły się w rytm równych, mocnych oddechów.

Wyobraziłam sobie i oplułam monitor;)

 

Brzuch wciąż nosił znamiona niedawnego porodu. Podbrzusze, podobnie jak nogi, pokrywał gęsty czarny włos, pomagający zamaskować żylaki.

 

Goła leżała? Miała żylaki na podbrzuszu?;)

 

Bania na piecu?

 

Wbrew zapewnieniom, zwykle jego dni przebiegały mało sielankowo.

Ale jakim zapewnieniom?

 

Poza porą obiadową J_ krążył po okolicy, szkicował węglem krowy i owce w swoim notesie, albo starał się podglądać ptaki przez lunetę.

 

Wolałabym szkicował i w notesie razem (bez swoim), podglądał przez lunetę.

 

Uczęszczał także na piesze wycieczki po okolicznych szczytach, które często zajmowały mu cały dzień, ze względu na jego kiepską kondycję.

 

Wynika ze zdania, że szczyty zajmowały mu dzień

 

 

Pierwszego dnia zapomniał, że nawet we własnym kraju poza miastem nadejście zmroku oznacza nadejście nieprzeniknionej ciemności – niemal skręcił sobie wtedy kark, idąc przez pole.

 

Masz powtórzone wieszanie rysunków na sznurku, jedno do usunięcia.

 

A leżąc na zapiecku czym sobie chłopina świecił w nocy?

 

Czemu zapadający zmierzch jest wydzielony?

 

Okoliczni mieszkańcy właściwie nie czynili z tego żadnego sekretu, ale też o tym nie rozmawiali.

 

z tego, że zapadła zmierzch?

 

Nie chodziło tylko o chłopów ze wsi, w której J_ się zatrzymał, ale też z innych osad, dworków, czy faktorii w górach.

 

Takie wymienianie nuży czytelnika mocno.

 

 

Schodzili się na festiwal nie tylko wraz z pasterzami, ale też niektórymi z miejscowych arystokratów, zrównanych na tę jedną noc.

 

Na czym polega równanie arystokratów? Mieli gilotynę?;P

 

Nie, nie ludzie. Zbyt wysocy, zbyt spokojni – tak właśnie pomyślał J_, gdy dostrzegł wreszcie między chłopimi głowami białe istoty pośród kwiatów.

Myślenie należałoby wyróżnić. To wyboldowane całkiem nieczytelne.

 

Trwała w końcu długa, długa wojna.

Czemu zdublowane.

 

Popatrz na słówko “był” bo masz tego za dużo w tekście.

 

Widzę, że nie naniosłeś poprawek zgłoszonych przez regulatorzy. Szkoda, bo kiepska jakość tekstu zniechęca do czytania.

Lożanka bezprenumeratowa

Jak dla mnie opowiadanie było za krótkie, nieszczególnie zdążyłem poczuć sympatię do GB, nieszczególnie rozumiałem jego intencje, aż do zakończenia, przez co trochę nie mogłem wyczuć się w tę postać. Podoba mi się pomysł i koncepcja (choć fajnie, gdyby była bardziej rozwinięta), mam poczucie oryginalności. Suma sumarum czytało mi się dobrze, a wzmiankowane błędy przesadnie nie przeszkadzały :)

Żegnaj! Życzę Ci powodzenia, dokądkolwiek zaniesie Cię los!

Ogólnie opowiadanie mi się podobało. Ciekawy pomysł z przedstawieniem elfów jako prawie wymarły gatunek. Mimo to początek z kobietą leżącą w taczce jakoś nie przypadł mi do gustu. Jak dla mnie można by to nieco zmienić, żeby lepiej łączyło się z resztą opowiadania. Tak czy inaczej fabuła jest wciągająca (bardzo oryginalne podejście do tematu elfów), choć jak dla mnie sama opowieść jest nieco za krótka. Mógłbyś bardziej rozbudować poruszone wątki i dodać trochę więcej akcji. Może coś w stylu tajemniczego morderstwa przypisywanego niesłusznie elfom, albo bohater mógłby nawiązać bliższą znajomość z którymś z elfów, z czego mogłyby wyniknąć niespodziewane kłopoty. To tylko takie luźnie sugestie, ale czegoś takiego mi tu brakowało. Podsumowując lektura była przyjemna i widzę tu potencjał na stworzenie dłuższego opowiadania w tym świecie. 

Nowa Fantastyka