- Opowiadanie: CM - Promień prawdziwego słońca

Promień prawdziwego słońca

Można szukać nowych literackich dróg, rozwijać się, pisać coraz lepsze opowiadania...

Można też hurtowo i bezrefleksyjnie klepać kolejne Quetzalcoatle. ;-)

Nie nazwałbym tego tekstu kontynuacją serii, bo też nigdy nie traktowałem kolejnych opowiadań jako sztywnej kontynuacji poprzednich. Jeśli więc w ogóle dopatrywać się jakiejś serii, to przyjmijmy, że jest to kolejna odsłona Quetzalcoatla z rodziny humorystycznej. ;-)

 

Podziękował Sonatanom za trudną betową podróż, pełną walki ze zdradziecką interpunkcją, zawiłościami słownymi i innym czającym się w tym tekście dziadostwem. ;)

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Promień prawdziwego słońca

Gapił się w czarne jak noc sklepienie otchłani. Nie „patrzył”, bo i jego znudzone spojrzenie miało w sobie tyle pasji, co podróżnik w kolejnym dniu ulewnych deszczów. I nie „niebo”, jako że niebyt nie posiadał go w swojej skromnej ofercie. Podobnie zresztą jak perspektyw, nadziei i sensu.

Czekał. Spokojnie, bez presji czekał na wezwanie, które musiało przyjść, bo… Musiało i tyle.

– Ciapek!

Krótki dostojny krzyk uwolnił go od bezczynności. Sługa wziął głęboki wdech. Później drugi. Następnie zerknął na swojego pana i wziął jeszcze trzeci oraz czwarty. Ciapek – burknął w myślach. Tyle istniało poważnych imion, wyrażających męstwo, nawiązujących do dawnych bohaterów, a Quetzalcoatl musiał go obdarzyć właśnie tym. A w zasadzie „TYM!”. Wieki doradztwa, wiernej posługi, rozsądnych porad i słów wsparcia, a mimo to prawa ręka Pierzastego Węża nadal nosiła to jakże dumne imię. Niezawodny, drugi po (chwilowo!) upadłym bogu Ciapek. No tak. Ojej.

Nie to jednak irytowało sługę najbardziej. Był zły, bo po tak długim czasie owej wiernej posługi on już naprawdę i całym sobą czuł się Ciapkiem!

– Wzywałeś, panie? – Ni to zapytał, ni stwierdził, a jego plecy same przechyliły się do ukłonu.

– Wzywałem – potwierdził Pierzasty Wąż.

– Czym więc mogę służyć?

Zapadła nie tak znów krótka chwila ciszy, a mina (chwilowo!) upadłego boga pokazywała jasno, że dotarli do tej kategorii pytań, która wymagała kół ratunkowych.

Quetzalcoatl wzywał, bo wzywał zawsze. Sługa odpowiadał, bo na tym polegała jego posługa. A jednak wszystko to wynikało już niemal wyłącznie z rutyny, której to akurat otchłań miała do rozdania w nadmiarze.

– Hmm… – odpowiedział wreszcie Pierzasty Wąż.

– Zapewne chcesz, o, wielki, rozważyć możliwe drogi twego powrotu do dni chwały?

– Chcę?

Ciapek skinął głową w milczeniu, dając do zrozumienia, że dalej umysł pana będzie musiał popracować samodzielnie. Nie był to może ruch szczególnie humanitarny, ale też zawsze uważał, że nawet bóstwo powinno dla treningu przynajmniej od czasu do czasu ruszyć własną, opierzoną łepetyną.

– Ucieczka z otchłani? – Spróbował bóg z pewnym wysiłkiem.

– Było.

– Powrót starego ładu przy wykorzystaniu możliwości nowych czasów?

– Obawiam się, że było.

Quetzalcoatl westchnął przeciągle. Wyglądał jak ogrodnik, który zdał sobie sprawę, że czego by nie zrobił, te cholerne chwasty i tak zaraz znowu odrosną.

– Trzeba będzie kończyć tę historię, bo zaczyna mi brakować pomysłów – stwierdził, czekając na reakcję sługi. Nie doczekał się. – No a jak tam… To?

Spojrzał na połacie okrytej mrokiem ziemi, dokładnie tak, jak patrzy się na zmierzch ostatnich złudzeń, kolejną nadchodzącą klęskę czy (przyjmując perspektywę pospólstwa) cholerne dziadostwo.

Hodowla wyznawców rozwijała się wolno. Zdecydowanie zbyt wolno, by uznać ją za choć zalążek sukcesu. Zarazem od czasu do czasu pojawiał się ledwie widoczny postęp, podtrzymując w obu bohaterach życie najpodlejszej z wiedźm, jaką jest płonna nadzieja.

– Przed nami jeszcze daleka droga, ale widać już pierwsze, skromne na razie sukcesy – wyjaśnił Ciapek, usiłując przekonać choć siebie.

– Yhm.

Ruszyli przez pole, czarne jak wszystko w tej parszywej otchłani. Pomiędzy nimi, bezładne i nieruchome jak drzewa, kwitły koślawe ciała specjalnej troski. Wyrastały one z zasadzonych w ziemi martwych dusz, które sługa poławiał z mozołem w pobliskich ciemnościach.

Eksperyment był ambitny i jak przystało na tego typu przedsięwzięcie, nieprzewidywalny. Przede wszystkim pierwszy raz po różnorakich (acz jednakowo nieudanych) próbach opuszczenia mroku usiłowali się w nim osiedlić, tworząc Otchłanne Imperium Nowego Boga. W trudnych warunkach niebytu nie wszystko jednak szło zgodnie z planem.

Właściwie nic nie szło zgodnie z planem.

– Ten tu chyba ma zeza – zauważył Quetzalcoatl.

– Z czasem wszystko przemieści się tam, gdzie powinno – zapewnił sługa. Albo i nie – dodał w myślach.

– Temu wyrosło jedno ucho – marudził dalej (chwilowo!) upadły bóg.

– Ale za to dwa nosy – odparł Ciapek, wdrapawszy się na kolejny szczebel irytacji. – Robię, co mogę, o, wielki. Czarne ziemie otchłani nie są jednak szczególnie żyzne, a i tutejsze puste dusze nie grzeszą płodnością. Potrzeba cierpliwości – dodał z mocnym akcentem na ostatnie słowo.

– Jakże on ma właściwie na imię?

– Ten? – Ciapek pogładził kępkę włosów kalekiego wyznawcy. Połowa z nich została mu w dłoni. – Pieszczoch.

Marsowe oblicze Quetzalcoatla przedzierzgnęło się w krzyżówkę grymasu i zdumienia.

– Przepraszam, jak?

– No, Pieszczoch. Ciepło, przyjaźnie. Prawie jak Cia…

– Nie wydaje ci się, że to imię… Bo ja wiem… Nie brzmi szczególnie poważnie?

Sługa nie ustawał w głaskaniu kwitnącego wyznawcy. Głaskał. I GŁASKAŁ. I G-Ł-A-S-K-A-Ł!

– Sądziłem, mój panie… – zaczął łagodnym głosem, który z trudem przebijał się przez zaciśnięte zęby.

– Imiona moich wyznawców to rzecz absolutnie kluczowa. Tyle istnieje poważnych imion wyrażających męstwo, nawiązujących do dawnych bohaterów, a tutaj takie… – Quetzalcoatl spróbował machnąć ręką. Ponieważ jej nie miał, zamiast tego cisnął tradycyjne: cholerne pióra! – Pozwolisz, że na przyszłość sam będę przydzielał im imiona.

– Jak sobie życzysz, o, wielki – wymamrotał Ciapek, tocząc bój ze szczękościskiem.

– O ile naturalnie faktycznie zdołają rozkwitnąć i nasz trud nie pójdzie na marne.

Sługa spróbował sobie przypomnieć, która to konkretnie część trudu przypadała na Quetzalcoatla. Ponieważ pamięć wywiesiła białą flagę, odparł tylko:

– Wierzę, że tym razem się uda.

– Oby, mój sługo, oby. – Pierzasty Wąż nie silił się już nawet na ukrywanie desperacji. – To nasza ostatnia nadzieja na odbudowę imperium. Jeżeli ona zawiedzie… Przepadniemy w tym cholernym niebycie na zawsze.

 

*

 

Gapił się w czarne jak noc sklepienie otchłani. Na sklepieniu nie robiło to najmniejszego wrażenia.

Nicość trudno było porównać do lochów czy więzienia. Oferowała całkiem bogatą przestrzeń, którą dało się eksplorować nie tylko bez końca, ale też z pełną świadomością, że wszędzie czeka to samo beznadziejnie czarne nigdzie. W dodatku pozbawione sensu.

Sługa czekał na wezwanie. Niebawem znów opowie o wielkim projekcie hodowli wyznawców, tu i ówdzie przymykając oko na fakt, że ich ostatnia deska ratunku coraz bardziej przypominała spróchniały badyl.

– Ciapek!

Wezwanie nadeszło. Sługa odstąpił od gapienia się w czarne sklepienie. Sklepienie przyjęło to brakiem jakiejkolwiek reakcji.

– Jak nasza hodowla? – zapytał Quetzalcoatl. Wyraz jego twarzy zdradzał, że (chwilowo!) upadły bóg zdołał się dokopać do jeszcze głębszych pokładów desperacji. – Widać jakieś nadzieje na zbudowanie imperium w tej próżni?

– Pomyślałem, o, wielki, że może od tej pory wspólnie będziemy doglądać postępów hodowli? Mógłbyś zacząć do nich przemawiać.

– Myślisz, że to już ta pora? – Mały promień optymizmu błysnął w oczach Pierzastego Węża.

– Tak, zdecydowanie ta pora.

A dokładniej ostatni moment, kiedy można się było jeszcze karmić naiwnością, zanim eksperyment przypomni, czemu zawdzięcza swą szlachetną nazwę.

– Miło mi to słyszeć, mój sługo. – Quetzalcoatl rozpromienił się, choć z pewną dozą ostrożności. Nawet on musiał wyciągnąć jakieś wnioski z liczby wcześniejszych klęsk. – To chyba dobry czas, żebyś przybliżył mi w szczegółach plany budowy imperium.

Po raz dwunasty – dopowiedział Ciapek w myślach. I tylko po to, żeby Quetzalcoatl znów zapamiętał jedynie wybrane strzępy jak „ponownie staniesz się pełnoprawnym bogiem” czy „wyznawcy zaczną oddawać ci cześć”.

Sługa nie był jednak zły. Przeciwnie. Nadchodził jego moment, kiedy wreszcie zaczynał w pełni pojmować, kim naprawdę się stał. Nie posługaczem, powiernikiem trosk, nawet nie oddanym towarzyszem. Ciapek występował teraz jako wielki zarządca imperium o nazwie Quetzalcoatl. Owszem, zarządca ze słabym mandatem i raczej upadłego imperium, ale nie miał zamiaru się tym przejmować. Kreował, tworzył plany. Przedzierzgał się w wielkiego wizjonera, kreśląc perspektywę budowy pierwszego otchłannego imperium. On, prosty Indianin, jeden z wielu złożonych niegdyś w rytualnej ofierze. Mówił:

– Damy światu nowego boga. Boga dostosowanego do wymagań obecnych czasów. Sprawimy, że nawet ta przeklęta otchłań stanie się twoją świątynią, o, wielki. A później… Cóż, moje plany nie ograniczają się tylko do mroku.

– Myślisz o podboju ziemskich serc. – Pierzasty Wąż odrzucił resztki rozsądku, pozwalając uśmiechowi szturmem zdobyć swoją twarz. – Mów dalej.

– Pierwszy krok to hodowla wyznawców. Już niebawem te puste, martwe dusze natchnione twym głosem, panie, wypełnią się miłością do swojego boga. Później wyruszą dalej, by szerzyć wiarę, rozwijać otchłanne imperium Quetza!

(Chwilowo!) upadły bóg wzmógł czujność do poziomu: chcą mnie oszukać!

– Chciałeś powiedzieć Quetzalcoatla?

Jego twarz jasno sugerowała, że sługa z całą pewnością właśnie tak zamierzał powiedzieć. Ten zebrał się w sobie. Nie było już odwrotu.

– Te zmiany, o których wspominałem, o, wielki… Z moich obserwacji wynika, że imię Quetzalcoatl… – Nagle każde przebijające się przez gardło słowo zdawało się mieć szorstkość kamienia. – Ono jest… nieprzystępne i…

– I?

No, zbieramy się w sobie – Ciapek dodał sobie otuchy w myślach. Nie pomogło.

– Panie mój. Świat się zmienia. Nawet taki. – Sługa obrzucił otchłań pogardą. – Nikt nie będzie poważał imienia, którego nie potrafi nawet wymówić.

Powiedziałeś – pochwaliła go duma.

A teraz wyczekuj pożogi – dorzucił wewnętrzny tchórz.

Nadejdzie szybko – zwieńczył Pierzasty Wąż lodowatym spojrzeniem. Później przemówił:

– Taaaaaaaak?! – Było to długie, przeciągnięte „Tak?!”, które jasno sugerowało, że rozmówca szykuje ostrą ripostę. – Przypomnij no mi, jakże to się nazywał twórca potęgi Inków?

Ciapek skrzywił się. Zwiesił głowę i… Nie, nic nie dało się poradzić.

– Pachacutec – wymamrotał.

– Pachacutec! Swoją drogą wcale się nie zdziwię, jeśli kiedyś go tu spotkam. A zatem, według twojej wizji, moi wyznawcy mają składać ofiary jakiemuś Quetzowi?

Sługa przełknął ślinę. Słowa stały się ostre jak obsydianowy nóż.

– O, wielki – zaczął, desperacko błądząc wzrokiem po ziemi. – W nowym imperium Quetza… Nie będzie rytualnych ofiar.

Quetzalcoatl zrobił nic. Był tak zdumiony, że nawet jego boski umysł nie potrafił się zmusić do jakiejkolwiek inwencji. Inna rzecz, że miał w tym sporą wprawę.

– Że jak?

– Panie mój… Wiara, jaką znasz, upada. Jeżeli liczymy na dalszą ekspansję, jeżeli naprawdę chcemy kiedyś wyjść poza otchłań, musimy zrozumieć potrzeby współczesności.

– A gdybyś tak miał wpleść w te puste słowa jakiś konkret? Na czym ma niby polegać nowa wiara?

– Ona zostanie silnie oparta na podstawach starej. – Sługa uwijał się jak wizjoner nad rytualnym ołtarzem. – Wyznawcy będą dalej oddawać ci serca, tyle że bardziej… metaforycznie.

– Jak?!

– Według mojej koncepcji zdefiniujemy na nowo składanie ofiary. Wyrywanie serc, nad czym oczywiście szczerze ubolewam, zostanie dziś uznane za czyn raczej barbarzyński. Dlatego wyznawcy Quetza będą oddawać swoje serca, wzbudzając chęć pomocy i ofiarowując pomoc innym.

Pierzasty Wąż zaczął myśleć, co nigdy nie zwiastowało niczego dobrego.

– Zatem podsumujmy. Jeśli dobrze rozumiem, próbujesz mi wytłumaczyć, że według twojej wizji odbudujemy azteckie imperium Quetzalcoatla, wycinając z niego azteckie imperium i Quetzalcoatla?

Sługa pokręcił głową. Później rozchylił usta i…

…zdał sobie sprawę, że rzeczywiście to zakładała jego wizja. Na końcu zaczął w duchu przeklinać myśl, by stymulować umysł pana do samodzielnej pracy.

– Nie ma innej drogi, o, potężny. Poświęciłem długi czas na rozważenie wszelkich możliwości – improwizował rozpaczliwie. – Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, już wkrótce, mój panie, nie tylko staniesz się najwyższym bóstwem mroku, ale też zawładniesz sercami wyznawców całego ludzkiego świata. Całego! – powtórzył z gracją kupca-cinkciarza.

Zamilkł. Pierzasty Wąż również nic nie mówił, najpewniej sprowadzając umysł z obłoków do czarnej rzeczywistości. Jego dusza bez wątpienia płonęła żywym ogniem. Brak furii czy choćby wybuchu złości sugerował jednak, że jakaś część Quetzalcoatla mogła być skłonna do negocjacji.

– Wrócimy do tego – burknął wreszcie. – A teraz prowadź do wyznawców.

Ciapek odetchnął bezgłośnie i wskazał panu właściwy kierunek. Ruszyli. I zaraz stanęli.

Po wyznawcach nie było nawet śladu.

 

*

 

Sługa gapił się w czarne jak noc sklepienie otchłani. Nie był to może szczególnie zajmujący widok, ale też miał tę jedną zaletę, że pozwalał uniknąć wściekłego spojrzenia Pierzastego Węża.

– Tłumaczyć się! – polecił Quetzalcoatl.

– No…

– Czy to już wszystko, co masz do powiedzenia?

– Nie. – Sługa zaprzeczył energicznie.

Chociaż z pewnością zdecydowana większość – dopowiedział w myślach.

Czekał na awanturę. Wydawało mu się pewne, że (chwilowo!) upadły bóg lada moment wybuchnie. Ten jednak wyglądał, jakby dotarł gdzieś na sam skraj rozpaczy i najwyraźniej nie miał ochoty na pokazowe połajanki.

– Prześledźmy ten twój plan jeszcze raz – zaproponował bez prawa do odmowy. – Poławiasz martwe dusze i sadzisz je w otchłannej ziemi.

– To się udało – potwierdził Ciapek w trybie „czekając na wyrok”.

– Następnie z dusz kiełkują ciała przyszłych wyznawców, które staną się fundamentem nowego imperium.

– To również udało się zrobić. Mniej więcej.

– Co więc poszło nie tak?

– Niedojrzali wyznawcy się wykopali i najwyraźniej ruszyli w głąb otchłani.

Cisza. Nerwowe oczekiwanie. Wybuch.

– Musimy ich odnaleźć! – stwierdził Quetzalcoatl z niespotykaną u niego determinacją.

– My?!

Sługa wytrzeszczył oczy. Był to ostatni rodzaj eksplozji, którego mógł się spodziewać.

– A masz jakieś inne kandydatury?

– My. Wyruszymy. Razem? – upewniał się Ciapek.

– Naturalnie, że tak. Widzisz w tym coś dziwnego?

Widział. Oczywiście, że widział! I nie dziwnego, tylko szokującego. Znał swojego pana. Pierzasty Wąż słyszał, rzecz jasna, o takich terminach jak wysiłek, determinacja, a nawet heroizm. W jego rozumieniu każdy z nich był jednak przypisany wyłącznie do wyznawców, zaś bóg winien się skupić na znacznie istotniejszych sprawach jak czekanie, doglądanie, ewentualnie okazywanie zniecierpliwienia. A teraz zamierzał ruszyć. Wziąć sprawy w swoje pióra, którymi los pokarał go zamiast cholernych rąk.

– Zatem wyruszymy w otchłań? Obaj? – Sługa upewnił się raz jeszcze.

– Tak. Natychmiast!

 

*

 

Sługa gapił się w czarne jak noc sklepienie otchłani. Później w mrok niebytu. Przed sobą widział nic, co w tych warunkach wydawało się znacznie mniej pożądane od „nie widzieć niczego”. Złowroga cisza poszturchiwała wewnętrznego paranoika, zaś strach, wspierany przez wyobraźnię, malował takie wizje, że nawet największy upiór miał przy nich tyle grozy, co szmaciany ludzik.

Tyle że Quetzalcoatl z pewnością o tym teraz nie myślał.

– Jak sądzisz, dokąd mogli się kierować?

– Pewnie na poszukiwania nowych wyznawców – ocenił Ciapek.

– Tacy niedojrzali? Czym tyś ich nawoził?

– Same bezpieczne mieszanki słowne, mój panie! Gorliwość z domieszką współczucia, troski, dobroci serca i altruizmu.

– Pamiętaj na przyszłość, żeby przeszacować proporcje.

Powoli, ostrożnie, zatapiali się w mroku absolutnym. Były to obszary niezamieszkałe, w których na każdym kroku czaiły się gotowe do ataku martwe dusze. Co dokładnie mogły im zrobić? Nie miał najmniejszego pojęcia. Istniał tylko jeden sposób, żeby się przekonać, ale jak dotąd sługa wcielał się jedynie w rolę łowcy.

– Won mi! Won mi! – szeptał zaklęcia ochronne.

– Poszły precz! – wtórował mu Quetzalcoatl.

O swojego pana Ciapek obawiał się znacznie mniej niż o siebie czy wyznawców. Martwa dusza potrzebowała strachu, by zaatakować ofiarę i zdominować jej wnętrze. Tymczasem Pierzasty Wąż nie tylko nie zwykł go odczuwać, ale też prawdopodobnie uczucie to było mu zupełnie obce.

Szli bez wyraźnego kierunku, zdając się wyłącznie na wyczucie sługi. W okolicy próżno było szukać choćby półmroku, nie mówiąc już o oświetlonych obszarach. Te w otchłani zdarzały się rzadko i należały zwykle do plemion osiadłych półgłówków, którzy zdradzając swoją pozycję proszą się o natychmiastową napaść.

Ciapek zatrzymał się. Jeśli nie zawodził go instynkt, znajdowali się gdzieś na granicy terenów, które dobrze znał oraz obszarów, gdzie mogło czaić się wszystko. Po wyznawcach wciąż nie było śladu, a przecież z całą pewnością nie mogli dojść daleko. Nie w pełni sprawni, wyposażeni w kulawe ciała (w których to i owo nie zdążyło jeszcze rozkwitnąć, a to i tamto wyrosło nie tam, gdzie trzeba) w trudnych warunkach niebytu byli skazani na szybką zagładę.

– Szukamy ich strzępów – przesądzał sługa.

Poczuł nieokreślony lęk. Niemal natychmiast, niczym przyczajony insekt, coś spróbowało szturmem wedrzeć się do jego ciała.

– Pomo… – jęknął Ciapek.

– Prrreczcz! – Wściekły warkot Quetzalcoatla odstraszył szarżującą martwą duszę.

– Dzię-kuję… Panie – wydukał sługa.

– Uważaj na siebie. Dość już mamy strat w tym, pożal się, bóstwo, imperium. Naprawdę sądzisz, że już po nich?

– To dość prawdopodobne. Oni są słabi, dobrego serca. Tacy nie przeciwstawią się otchłani.

– Więc musimy się spieszyć! Wiesz, gdzie iść?

– Nie jestem pewien. To dzikie tereny niebytu. Nie znam ich dobrze. Ale jeśli wyznawcy mieli przetrwać, musimy szukać półmroku, gdzie najprędzej mogli się kierować. To tam osiedlają się zwykle… No, to co zamieszkuje otchłań.

– Pójdziemy nawet i w ogień. To przecież moi wyznawcy. Moja…

…rodzina – dopowiedział w myślach sługa, który niemal czuł na sobie całą determinację, jaka musiała teraz bić z oblicza Pierzastego Węża. Bóg potrzebował istnieć dla kogoś. Wiara czy wyznawcy znaczyli w jego przypadku niemal tyle, co krew krążąca w ludzkich żyłach. Bez tego… pozostawał tylko niebyt. Owszem, zdarzały się ponoć bóstwa, którym do pełni szczęścia wystarczała solidna rozwałka, ale Pierzasty Wąż zawsze uważał to za mitologiczne zboczenie. On potrzebował wiary. Czcicieli. Dokładnie tak, jak człowiek miłości i rodziny. A kiedy ponownie mu to zabrano, nagle okazało się, że ten upadły monument doskonałej bierności potrafi pruć przez otchłań z taką intensywnością, jakby co najmniej przysiadł na rozgrzebanym mrowisku.

Poszukiwania nie przynosiły przełomu. Im dalej w otchłań, tym więcej czaiło się martwych dusz, które tylko czekały na odpowiednią okazję, by zaatakować i uderzyć. Na razie dawali radę się bronić, ale jeśli w pewnym momencie te otchłanne trutnie ruszą całym rojem…

Po wyznawcach wciąż ani śladu. Ciapek w żaden sposób nie potrafił tego zrozumieć. Sami, bezradni, w skrajnie trudnych warunkach nie mieli prawa przejść tak daleko. Ataki martwych dusz, zamiast się wzmagać, wyraźnie osłabły. Otchłań, im dalej się w nią zapuścić, tym bardziej zdawała się być pozbawiona sensu.

Co jakiś czas Ciapek upewniał się ruchem ręki, że Quetzalcoatl – nieprzyzwyczajony do przepraw przez mrok – w dalszym ciągu maszeruje tuż przy nim. Niebyt wyglądał tak, jakby ktoś uparł się, by całą czerń świata rozlać w jednym miejscu dla odpowiedniego wrażenia. Sługa musiał przyznać, że zadziałało bez zarzutu.

W pewnym momencie ciemność zaczęła wreszcie przechodzić w łagodniejszy półmrok. W końcu – pomyślał sługa i wzmógł czujność, sięgając do najgłębszych pokładów paranoi.

– Tu może ktoś być – szepnął. – Rejony półmroku są najlepszym miejscem, żeby się osiedlić.

– Myślisz, że znajdziemy tam wyznawców?

– To całkiem prawdopodobne. Oni są zbyt słabi na obronę przed atakami martwych dusz. Sądzę, że ktoś musiał ich w porę przechwycić i sprowadzić do siebie.

– No to może jednak wszystko dobrze się skończy.

– Tego nie jestem pewien. Pytanie, co te istoty zamierzają z nimi zrobić.

– A cóż by mogły zrobić z tak pociesznymi słabeuszami?

– Bo ja wiem? Niektórzy złożyliby je w rytualnej ofierze.

Sługa wymownie przyłożył dłoń w miejscu, gdzie niegdyś znajdowało się serce. Ale Quetzalcoatl był odporny na sarkazm i ironię. Głównie dlatego, że nigdy o nich nie słyszał.

– To moi wyznawcy, więc to ja będę decydował, komu i jak zostaną złożeni. Idziemy!

– Panie, to samobójstwo! Nie możesz tak po prostu wejść i…

 

*

 

Gapił się w czarne jak noc sklepienie otchłani. Trwało to ledwie kilka mrugnięć powiek, akurat tyle, by dać bezgłośnie upust swojej irytacji. I wymamrotać pod nosem parę słów absolutnie niegodnych uszu swojego pana.

– Idziesz? – Quetzalcoatl zatrzymał się, po czym przyjął nieruchomą pozę zniecierpliwionego boga.

Ciapek oczywiście szedł. Czy kiedykolwiek zostawił to pierzaste źródło nieszczęść?

– Panie, nie możesz tak po prostu tam wejść! – „krzyknął” tym specjalnym szeptem, jakim strofuje się niesforne dzieci w tłumie.

Tyle że było już jednak za późno. Zauważyli ich. Nie miał pewności, kto dokładnie, bo też istoty owe wyglądały na średnio udaną krzyżówkę upiora, ducha i straszydła z ciemnego kąta. Może z drobną domieszką człowieka. Czarne jak śmierć, zdawały się łypać złowrogo na przybyłych, choć sługa nie mógł się dopatrzyć u nich oczu. Za to Quetzalcoatl potrafił się dopatrzyć poszukiwanej zguby.

– Są! Chyba nawet wszyscy! – Niemal podskoczył, co przy jego opierzonym, przysadzistym ciele przypominało koguta z objawami biegunki.

– Ale dlaczego się nie ruszają?

Wyznawcy rzeczywiście zachowywali się dziwnie. Ukryci za zjawami, stali ze zwieszonymi głowami niczym banda smarkaczy na chwilę przed wielkim laniem. Nie mieli pęt, nie doglądali ich strażnicy, a jednak wyraźnie czuli się bezradni.

– Rozumiesz coś z tego? – zapytał Quetzalcoatl.

Nie przejmował się, że od napotkanego plemienia dzieli ich ledwie kilkadziesiąt kroków. Mówił głośno, bez skrępowania, najwyraźniej uznając, że otchłanny motłoch nie będzie słuchał bóstwa, jeśli to nie wyraziło wcześniej zgody.

– Nie wszystko – szepnął sługa, nie podzielając optymizmu pana wobec karności motłochu. – Nie wiemy, czym są te istoty. One musiały jakoś wyewoluować w tej nicości. Twoi wyznawcy, panie… Oni są jacyś bezwładni. Nie wiem. Nie wolno nam tak po prostu wejść na te tereny. To zbyt wielkie ryzyko!

– Ależ oczywiście, że wolno. Udzielam nam pełnej zgody. A teraz, Ciapku, marsz odbić wyznawców!

(Chwilowo!) upadły bóg zawahał się jednak. Jedna z istot, wyraźnie stojąca na czele grupy, wymamrotała coś, wyraźnie wskazując ruchem głowy Pierzastego Węża. Sługa nie słyszał jej dokładnie, a przynajmniej bardzo starał się siebie przekonać, że tak właśnie było.

– Zdaje się, że nie zrozumiałem – stwierdził Quetzalcoatl i ostatnie nadzieje przepadły. – Możesz mi wytłumaczyć, co znaczyły słowa tego małego upiora? Konkretnie ostatnie, jeśli byłbyś tak łaskaw.

– Nie dosłyszałem – spróbował Ciapek bez większej nadziei na sukces.

– Było to, żebym nie przekręcił: co to za czub?

– No więc… – Sługa przez chwilę męczył się z wyzwaniem. Później dał sobie spokój. – Nic wartego boskiej uwagi.

Quetzalcoatl skinął głową. I ruszył. Ruszył dumnie, pewnie i bez jakiejkolwiek wątpliwości, że jego majestat załatwi sprawę. Ciapek dreptał posłusznie krok za swoim panem, jak ktoś, kto wolałby widzieć ów majestat w towarzystwie sztachety.

– Przetrzymujecie moich wyznawców! – oświadczył Pierzasty Wąż oficjalnym tonem pełnego sprzeciwu wspartego odrobiną uzasadnionego oburzenia. Później przyjął pozycję „wielki bóg na skraju focha” i czekał przeprosin ze strony motłochu.

Nie doczekał się.

– Więc to tałatajstwo należy do ciebie?!

Upiór dowodzący, najwyraźniej nie pojmując swojej roli, skupił na Ciapku coś pełnego wzburzenia. Istota nie miała oczu, a jednak czuło się jakiś rodzaj spojrzenia, który przeszywał wszystko, co tylko się dało. A także wiele więcej.

– Nie, nie – sprostował sługa, nie wychylając się zza Quetzalcoatla. – Przemawiał mój pan.

– To coś? – Czarna istota zbliżyła się do (chwilowo!) upadłego boga. – Rozmawia ze mną puszysta klucha. To nie jest normalne.

– Ja rozmawiam ze zwiewnym chuchrem, które najwyraźniej usadziło całą bandę facetów – odgryzł się Quetzalcoatl. – To dopiero nie jest normalne!

Zjawa zamilkła na moment, zmieszana nagłą szarżą Pierzastego Węża, który jako jedyny mógł zaatakować komplementem, w dodatku nie mając o tym pojęcia. (Chwilowo!) upadły bóg poszedł za ciosem.

– Oczekuję natychmiastowego zwrotu moich wyznawców!

Przestrzelił. Czarny upiór zatrząsł się w szale, zupełnie jakby lada chwila miał eksplodować. Później eksplodował. Niestety, słowem.

– Posłuchaj no, książę puszysty. Twoja banda, którą ocaliliśmy w mroku od pewnej zguby, dopuściła się haniebnego ataku na moje plemię! Możesz być pewien…

Książę puszysty nie słuchał. Jego mózg, swoim zwyczajem, wybrał co ciekawszy fragment wypowiedzi i obecnie kontemplował go, ignorując istnienie całej reszty.

– Moi dzielni, waleczni wyznawcy. – Rozpływał się w zachwycie nad odwagą swych „dzieci”.

– Te pokraki?! – Ciapek to wbijał wzrok w czarną istotę, to znów w bandę niewolników. – Jakim cudem?!

– Próbowali złamać nasze serca!

Upiór-mikrus zbliżył się do dwójki intruzów. Bijąca od niego wściekłość mogłaby wysadzić pół otchłani.

– Próbowały… Co?! – Pierzasty Wąż wrócił na ziemię. Później utkwił w słudze SPOJRZENIE!!! – Tłumaczyć się!

Ciapek wzruszył ramionami. Zrobił głupią minę. Podrapał się po czole. Żadna z tych reakcji nie była szczególnie pomocna, ale też mózg sługi nie był przygotowany na podobne wypadki.

– Eksperyment – wymamrotał i jeszcze raz wzruszył ramionami.

– Zaraz, moment! – Mina Pierzastego Węża zdradzała, że jego umysł wykrył jakąś nieścisłość. – A gdzie wy właściwie macie ser…

– Nie interesuj się! – Czarna istota obejrzała się na pozostałe zjawy. – Brać ich!

Sługa zwiesił głowę. Przynajmniej nie musiał się tłumaczyć.

 

*

 

Gapił się w czarne jak noc sklepienie otchłani. Wyglądał przy tym jak typowy bohater serii „proza życia” na monumencie pod tytułem „I na co mi było to wszystko?”.

Ciapek nie potrafił przewidzieć, co mogły z nimi zrobić napotkane zjawy. W otchłani, jak przystało na starą, solidną nicość, nie istniały żadne bronie, tarcze, ani nawet przedmioty, które z potrzeby chwili mogłyby się w nie wcielić. Do walki służyło jedynie wnętrze. Czarne, lodowate wnętrze istot strąconych przez mrok absolutny.

Wiej! – zaproponował wewnętrzny tchórz.

Ani mi się waż! skontrował lodowatym spojrzeniem Quetzalcoatl, gdy tylko sługa zaryzykował błagalne zerknięcie w jego kierunku.

Zjawy otaczały ich ze wszystkich stron. Ciapek struchlał. Czuł dziwaczny rodzaj energii, jakby obezwładniającą słabość z pewną nutą delikatności, którą ktoś do perfekcji nauczył się wykorzystywać jako swoją broń. Ale było coś jeszcze. Subtelny, nienachalny aromat, paraliżujący ruchy, odbierający mowę… Sługa otworzył szeroko oczy. Te upiory – pomyślał. One wyewoluowały z dusz kobiet. Później…

Później się speszył.

 

*

 

Gapił się w czarne jak noc sklepienie otchłani, usiłując odzyskać kontrolę nad własnym ciałem. Nie szło. Jedno bezgłośne skinienie zjawy i maszerował za nią jak zaczarowany.

– A ty gdzie leziesz?!

Usłyszał za sobą głos Quetzalcoatla. Na niego energia czarnych istot nie robiła najmniejszego wrażenia. Ciapek nawet się temu nie dziwił. Jego pan miał w końcu niezniszczalną tarczę w postaci nieskończonej miłości do samego siebie.

Tyle że ta wystarczała jedynie do obrony, a oni potrzebowali ataku. Czegoś, co pozwoli wyrwać się spod wpływu zjaw i uciec. Co mógł zrobić Quetzalcoatl? Owszem, kiedyś, jak każde bóstwo, dysponował zapewne całym szeregiem unikalnych mocy. Nie mieli jednak żadnej pewności, że po strąceniu w otchłań w dalszym ciągu je posiadał. Zresztą, wcześniej musiałby sobie przypomnieć, co to w ogóle było. A tak się nieszczęśliwie składało, że umysł odpowiedzialny za większość refleksji (chwilowo!) upadłego boga znajdował się w głowie speszonego sługi. W dodatku kompletnie nieskory do jakiegokolwiek działania.

– Mówię do ciebie! – krzyknął ponownie Pierzasty Wąż.

– Nie drzyj mi się! – skarcił go upiór dowodzący.

– J-j-j-ja… – jąkał się Ciapek.

– Sza – wyszeptała jedna ze zjaw i kolejnym skinięciem wprowadziła go między przetrzymywanych wyznawców.

Posłusznie stanął obok Pieszczocha i nie mogąc już zrobić nic więcej, przyglądał się pojedynkowi Quetzalcoatla i Pani Zjaw, jak nazywał w myślach najważniejszą z czarnych istot. Gdyby otchłań dorobiła się historyków, opisaliby zapewne ten moment jako najgłupszą batalię w dziejach niebytu.

Pierzasty Wąż, oburzony brakiem posłuszeństwa, dzielnie obrzucał Panią Mroku pogardą. Ta, wyraźnie nienawykła do odporności na moc jej wnętrza, rozszarpywała pierzaste cielsko oponenta wzrokiem. A w każdym razie tym, co ten wzrok zastępowało. Tyle barwnych opisów. Przypadkowy obserwator zobaczyłby bowiem jedynie dwie groteskowe postaci, które stoją i… I właśnie cały problem w tym, że nic.

Żadne z nich nie znajdowało właściwych słów. Żadne nie dostrzegało słabości przeciwnika. A ponieważ żadne nie posiadało również cholernych rąk, nie mogli nawet w tradycyjny dla motłochu sposób nakłaść sobie po pyskach.

(Chwilowo!) upadły bóg miał przewagę. Jako istota, której głównym celem istnienia było doglądanie imperium, rozwinął sztukę bezczynnego czekania do poziomu maestrii. Czuło się jednak, że jego przeciwniczka, bardziej nawykła do korzystania z rozumu, prędzej czy później znajdzie sposób, by przechytrzyć relikt azteckiej wiary.

Ciapek nie mógł dłużej czekać. Powierzyć swoje losy Quetzalcoatlowi znaczyło tyle, co osłaniać się liściem przed gradem i piorunami. Trzeba się jakoś wyrwać – myślał, a dokładniej ta część jego umysłu, której szczęśliwie nie dosięgły pęta nieśmiałości. Energia wnętrza zjaw nie dawała mu szans. Nie była silna, a mimo to bezgłośnie paraliżowała swoją delikatnością. Mimo to Ciapek czuł coś jeszcze. Krztynę niepewności? Współczucia? Uległości? Nie potrafił tego nazwać, a jednak był niemalże pewien, że ci kulawi wyznawcy swoją nieporadnością oddziałują jakoś na czarne istoty.

Można się wyrwać – uznał. Trzeba tylko jakoś rozproszyć ich uwagę. Jak? Nie było ogniska, które mógłby obrócić w pożar, zwierzyny gotowej rozpierzchnąć się po całym terenie przez byle szarpnięcie za ogon. Nie było niczego. Jak to w otchłani.

Błądził wzrokiem przez półmrok, poszukując jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Nic. Nic. Jeszcze większe nic. Kwintesencja niczego. Nic w pięciu smakach i dziesięciu odsłonach. W pewnym momencie jego spojrzenie zatrzymało się na Quetzalcoatlu. Już wiedział.

– Robal między piórami!

 

*

 

Nie gapił się w czarne jak noc sklepienie otchłani, bo nie miał na to ani krzty czasu. Czekał, aż Pierzasty Wąż zamieni się w bezustanne źródło chaosu, a gdy to nastąpiło, ruszył.

– Pieszczoch, zbieraj resztę! – dyrygował, widząc, jak wszystkie bez wyjątku zjawy gromadzą się wokół Quetzalcoatla – teraz pierzastego tornado.

– Zabierzcie ze mnie to paskudztwo! – Wybrzmiewało z (chwilowo!) upadłoboskiej gardzieli.

– Uspokój się, ty płochliwa kupo pierza! – grzmiała Pani Zjaw. I dodała zaraz, gdy dotarło do niej, jak bezcelowa była to komenda. – Zdejmijcie mu tego cholernego robaka!

– Próbujemy, ale… – zaczęła jedna ze zjaw.

– Nie mamy rąk! – wrzasnęła druga. – Uwaga!

Czarne istoty rozproszyły się, widząc, jak rozszalały Quetzalcoatl ciągnie prosto na nie.

Ciapek nie tracił czasu. Już ciszej, by nie zwrócić na siebie uwagi, prowadził grupę wyznawców ku kompletnej ciemności. Ci toczyli się niezgrabnie, niczym kompania wszelakich nieszczęść, ale wkrótce wszyscy stali już poza zasięgiem półmroku.

– A cO z QuEtZ? – wydukał Pieszczoch.

– Bóg walczy o waszą wolność – wyjaśnił sługa. – Wracamy na ziemie, które dla was przygotował.

– AlE cO z On?

– O niego się nie martw. Nie ma takiej siły, która zapanowałaby nad wielkim Quetzem – zapewnił Ciapek, z najwyższym trudem ukrywając niepokój.

Wyznawcy czekali na sygnał do marszu. Sługa nie mógł się zdecydować: prowadzić grupę do imperium nowego boga, czy ruszyć Pierzastemu Wężowi na pomoc, ryzykując utratą wszystkiego. Bez niego przecież nie istniał. Kimże byłby, nawet w towarzystwie wyznawców, pozbawiony swojego pana? Kogo by budował? Z kogo czerpał inspirację do dalszych działań? Szokiem była refleksja, że potrzebował Quetzalcoatla bardziej niż on swojego sługi.

– Czekać mi tu!

 

*

 

Gapił się w czarne jak noc sklepienie otchłani, szukając wyjścia z sytuacji. Nie mógł tak po prostu wpaść na teren zjaw. Moment opanowania z ich strony i powrót do niewoli gwarantowany. A przecież raczej wcześniej niż później muszą zdać sobie sprawę, że żadnego insekta nigdy być nie mogło.

Czekał. Czekał. Quetzalcoatl krążył zapamiętale w swoim energicznym tańcu „gdzie jest robal?!”, aż w pewnym momencie znalazł się na granicy półmroku, ledwie kilka kroków od Ciapka.

Teraz! – nagły impuls pchnął sługę do biegu. Ten zbliżył się do swego pana i przyciągnął go w stronę całkowitych ciemności. (Chwilowo!) upadły bóg nawet się nie zatrzymał. Sługa też nie. Biegł jak poparzony i dopiero oddaliwszy się, znalazł odwagę na krótkie zerknięcie przez ramię. Zjawy jakoś nie nadciągały z pogonią. Patrząc na Pierzastego Węża wcale im się nie dziwił.

 

*

 

Gapił się w czarne jak noc sklepienie otchłani, poszukując odrobiny spokoju. Dotarli. Dotarli, choć było nerwowo, ślepy wiódł kulawego, a Quetzalcoatl pozostawał Quetzalcoatlem. Zmęczeni wyznawcy powoli zakopywali się w ziemi, by spokojnie rozkwitnąć w coś bliższego pełnoprawnym otchłannym istotom. Pierzasty Wąż dopytywał uparcie, gdzie znajdują się zwłoki parszywego insekta. Słowem, wracała normalność, oczywiście na swój, pokręcony, Quetzalcoatlowy sposób.

Ciapek próbował zatapiać się w ciszy. Nie potrafił. Cisza, którą znał, obiecywała spokój i stagnację. A zatem po ostatniej „wielkiej przygodzie” największe otchłanne szczęście. Tymczasem to, co obecnie wyczuwał na terenie imperium, zdawało się raczej cuchnąć niepokojem. A dokładniej… Sługa poczuł napływ gorąca. Dokładniej pachniało subtelnością, która odbierała mowę, paraliżowała ruchy…

Stał, niezdolny z początku do żadnej reakcji, czekając nadejścia wroga i myślał o tym, jak łatwo dał się oszukać. Nie uciekli. To zjawy pozornie pozwoliły im zbiec, a on, jak ostatni tuman, w swojej naiwności wskazał im terytorium do podboju.

Zapach był coraz intensywniejszy. W półmroku, na granicy imperium, dostrzegł sylwetkę nadchodzącej Pani Zjaw. Niemal czuł złośliwy uśmiech satysfakcji na czarnej masie imitującej jej twarz. Co zrobić, by pokonać Quetzalcoatla? Podbić jego imperium i zostawić z niczym.

Ciapek wycofał się, byle dalej od paraliżującej woni. Później spojrzał na Pierzastego Węża, który wdrapał się niezgrabnie na niewielkie wzniesienie i przyjął pozycję: „czujny bóg na służbie”. Tym razem się nie włączy. To nie była wojna, którą on potrafiłby zrozumieć i wygrać. Prawdziwi bogowie nigdy nie mieszają się w bitwy. Znacznie chętniej stają się ich bezpośrednią przyczyną.

Ciapek wpatrywał się w niego i sam już nie wiedział, czego właściwie oczekiwał. „Ufam ci, dasz sobie radę” – Pierzasty Wąż uspokoił go jednym wymownym mrugnięciem.

– Ku chwale wielkiego Quetza! – dodał już głośno, zagrzewając sługę do boju.

Ciapek poczuł napływ energii. Widząc nadciągającą hordę zjaw, uwijał się jak w ukropie, rozstawiając wyznawców na naprędce wskazanych pozycjach.

– Rozproszyć się! – rozkazywał, ogarnięty bitewnym szałem. – Przyjąć postawę męczenników!

Wyznawcy skulili się jak na znak, formując dwadzieścia pięć póz cierpienia. Sługa czekał w napięciu, a gdy słodka energia załaskotała jego cherlawe ciało, krzyknął:

– Gotowi? Ojojać ku chwale wielkiego Quetza!

Kulawy oddział łamaczy serc uderzył pociskami litości. Ci po lewej gapili się na zjawy bezradnym wzrokiem małego kotka. Środkowi klęczeli, zastygłszy w konwulsyjnej pozie: „kto się zlituje nad biednym kaleką?”. Prawa strona bombardowała wroga serią jęknięć, popłakiwań oraz dźwięków, których istnienia nie przewidział żaden znany światu słownik.

– Z życiem, panowie, z życiem! Ojojać, jakby wam Quetza kroili!

Potężna fala lamentu z całym impetem grzmotnęła w hordę zjaw. Niektóre zwolniły, część zatrzymała się, zdjęta potrzebą opieki i współczucia, ale reszta wciąż maszerowała niezłomnie naprzód, tłamsząc wrogą energię swym subtelnym paraliżem.

– Pieszczoch, pierdoło jedna! – wołał sługa. – To ma być lament?! Wyglądasz, jakby cię insekt w tyłek uciął! Sięgnijże głębiej i wywlecz cały wewnętrzny ból, ale już! Quetz patrzy!

Pieszczoch uderzył w taki skowyt, jakby chciał sam jeden obezwładnić całą armię wrogów otchłannego boga. Ale to było za mało. Część wyznawców mdlała ze zmęczenia. Inni nieruchomieli, paraliżowani energią wnętrza zjaw. Ciapek w napięciu odliczał kroki. Były ciągle zbyt daleko… Zbyt daleko!

Tyle że sytuacja na polu bitwy nie pozostawiała wyboru.

– Lamentnicy! Głos zagłady odpal!

Była to potężna jednostka dystansowa, której główną wadę stanowił… znikomy zasięg. Niewielki oddział ustawiony na wzniesieniu uderzał błaganiem o litość, wspomagając oddział cierpiętnych odpowiednim ostrzałem głosowym. Ciapek miał ich zaledwie kilku. Byli cisi, dukali z najwyższym trudem, ale ich niezdarne słowopociski trafiały celniej niż jakakolwiek poza męczennika.

Imperium zmieniało się w obraz pożogi i rozpaczy. Oddział cierpiętnych niemal przestał istnieć, obrócony w milczący zastęp speszonych kalek. Z potężnej gromady zjaw pozostała jedynie garstka, która wciąż opierała się współczuciu i parła ze swoją niezniszczalną energią na ostatni oddział wyznawców Quetza. To wystarczy. Lamentnicy, pozbawieni osłony cierpiętnych, nie mieli już szans, by się skutecznie obronić.

Ciapek wciąż ruszał się jak w transie. Nakręcony, miotał się po polu bitwy pchany wewnętrznym poszeptem: czym by tu jeszcze w nie pieprznąć?

Zjawy parły jak wściekłe. Żaden krzyk, płacz ani błaganie nie potrafiły zatrzymać ich czarnej nawały. Lamentnicy słabli. Ich dukanie stawało się coraz cichsze, a sztywne i przerażone ciała nie potrafiły wzbudzić współczucia.

To już – szepnął do Ciapka wewnętrzny głos rozpaczy.

Sługa rozejrzał się, jak gdyby szukał tej ostatniej, dramatycznej salwy na cześć imperium.

– Panie! – zawołał do trwającego na stanowisku (ostatecznie?) upadłego boga. – Czas zejść.

Pierzasty Wąż poruszał się powoli, dostojnie, pozwalając by każdy krok przypominał jak wielka postać maszeruje po polu bitwy.

– Panie. – Ciapek spojrzał głęboko w oczy pana. – Nasze imperium upada. Polegliśmy.

Czekał. Quetzalcoatl w pierwszym momencie jakby nie zrozumiał słów sługi. Dopiero po chwili, gdy umysł zgłosił gotowość do refleksji, ogarnęła go taka rozpacz, że nawet Ciapek mimowolnie uronił łzę. Nie poddał się jednak, lecz nieudolnie skrywając nadzieję odwrócił się. I zaraz do niego dotarło. Zjawy nie atakowały. Dramat Pierzastego Węża złamał ostatnie barbarzyńskie serca.

Przechytrzyłem cię – zdawał się mówić nieśmiały uśmiech sługi skierowany ku Pani Zjaw. Ta skinęła jedynie iluzją głowy, akceptując swoją klęskę. Dusze czarnych istot należały teraz do wielkiego Quetza. Imperium zostało ocalone.

 

*

 

Gapił się w czarne jak noc sklepienie imperium. Był to widok monotonny, niezmienny i nudny, a zatem z obecnej perspektywy przyjemny jak nigdy wcześniej. Zjawy dołączyły do wielkiej rodziny wyznawców Quetza. Hodowla rozszerzała się o nowe dusze. Imperium kwitło, głowa sługi pełna była nowych pomysłów, zaś duma (już na pewno nie upadłego!) boga pęczniała jak… duma boga.

A mrok sklepienia? Cóż, pierwszy raz Ciapek naprawdę gotów był wierzyć, że prędzej czy później sprowadzi tu choć promień prawdziwego słońca.

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Kiedy przeczytałam fragment:

Ci po lewej gapili się na zjawy bezradnym wzrokiem małego kotka

 

… przypomniałam sobie z miejsca stwierdzenie Pani Eee z animacji pt. “Emotki. Film”:

”Po tym się nie pozbierają!”.

 

 

A jednak nacierający pozbierali się i… nacierali dalej. Ostatecznie atakowanych uratował dopiero dramat boga. :)

Dowcipne, pomysłowe, fantastyczne! :)

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Moją opinię znasz. Stary dobry “K!@#A NIE MAM RĄK TYLKO PIÓRA” Quetzalcoatl i stary dobry Ciapek, który robi za mózg swojego majestatycznego pana :) Nie wyszedłeś z wprawy, jeśli chodzi o pisanie humoru. Klikam.

Bieg jak poparzony

Biegł

 

Ciapek! Hura! Fajnie, że żyje i walczy.

Czyli jacy wyznawcy, takie bóstwo? Szkoda, że ten przez duże B jakoś nie chce się dopasować ;) A swoją drogą to interesująca diagnoza współczesnego społeczeństwa ;) I coś w niej jest na rzeczy, sama nie wiem, czy stety, czy niestety. Mam nadzieję, że mu się uda. Jak ma już żeńskie dusze, to może hodowla pójdzie jakoś łatwiej ;)

Humor udany, uśmiechnęło mi się, Ciapka i jego pana lubię w każdej odsłonie, więc uśmiechnęło mi się, jak tylko zobaczyłam. Nastrój mi poprawiłeś :)

 

Można szu­kać no­wych li­te­rac­kich dróg, roz­wi­jać się, pisać coraz lep­sze opo­wia­da­nia…

Można też hur­to­wo i bez­re­flek­syj­nie kle­pać ko­lej­ne Qu­et­zal­co­atle. ;-)

I można też po prostu dobrze się bawić przy pisaniu :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Bieg jak poparzony ← biegł, chochlik porwał “ł” do nicości

Wcale nie chwilowo bawiłem się, czytając epicki opis walki Q i C z hordą Pani Zjaw. Ciapek jest bezkonkurencyjny. Relacje jego z Q są w dalszym ciągu niepowtarzalne. Życzę Ciapkowi szybkiego sprowadzenia promyka prawdziwego słońca do nowego imperium Q. I tekst powinien wcześniej się znaleźć na bibliotecznej półce. :) Klik

 

Powitał wszystkich przybyłych!

 

Bruce, ekspresowe masz to tempo. ;-)

Tradycyjne dziękować za poświęcony czas, przeczytanie i komentarz.

… przypomniałam sobie z miejsca stwierdzenie Pani Eee z animacji pt. “Emotki. Film”:

”Po tym się nie pozbierają!”.

Humanitarna broń masowej zagłady. :P

Dowcipne, pomysłowe, fantastyczne! :)

Tlasokamati! (podobno to po aztecku dziękuję, ale głowy sobie uciąć nie dam. Właściwie niczego sobie za to uciąć nie dam. ;-)

 

Sonatanom również dziękuję za poświęcony czas (zwłaszcza, że tekst krótki nie był).

Moją opinię znasz.

Tak, znam. Tę dotyczącą interpunkcji w opowiadaniu aż za dokładnie. :P

Tlasokamati uikpa tepaleui!

 

Irko, także tobie podziękował za poświęcony czas i tak szybkie przebrnięcie przez tę cegłę. Teraz już wiesz, co powstawało, kiedy wypełnialiśmy na discordzie wspólne zobowiązania znakowe. ;-)

Ciapek! Hura! Fajnie, że żyje i walczy.

Żyje i walczy, a ja razem z nim. :)

Czyli jacy wyznawcy, takie bóstwo? Szkoda, że ten przez duże B jakoś nie chce się dopasować ;)

Bywają takie przypadki, że może to nawet i lepiej. ;)

Jak ma już żeńskie dusze, to może hodowla pójdzie jakoś łatwiej ;)

Że łatwiej to na pewno, pytanie w jakim kierunku. :P

Humor udany, uśmiechnęło mi się, Ciapka i jego pana lubię w każdej odsłonie, więc uśmiechnęło mi się, jak tylko zobaczyłam. Nastrój mi poprawiłeś :)

Bardzo się cieszę, bo jednak Quetzalcoatla w wersji humorystycznej nie pisałem już dawno i bałem się, że nie będę w stanie tego wyczuć.

I można też po prostu dobrze się bawić przy pisaniu :)

Trzeba, szefowo, trzeba. Inaczej to jak pójść na spacer tylko po to, żeby sobie później ponarzekać na bolące nogi. :)

Im mitsyolpachiui kisohtla!

 

No i powitał Koalę!

Tobie podwójne podziękowania. Po pierwsze za poświęcony czas, po drugie za przedłużenie życia tym bohaterom. Pewnie bez Twoich komentarzy, napisanych króciaków z nimi w roli głównej to opowiadanie nigdy by nie powstało. Nie, nie “pewnie”. Z całą pewnością.

Wcale nie chwilowo bawiłem się, czytając epicki opis walki Q i C z hordą Pani Zjaw.

Bardzo się cieszę, bo nie miałem pojęcia, gdzie mnie ten opis zaniesie. W każdym razie pisanie wielkiej wojny ojojanej było nad wyraz ciekawym przeżyciem. ;-)

Ciapek jest bezkonkurencyjny. Relacje jego z Q są w dalszym ciągu niepowtarzalne.

Bardzo mi miło. A jemu jeszcze bardziej (nawet jeśli pokątnie narzeka na angaż Pieszczocha ;)).

Życzę Ciapkowi szybkiego sprowadzenia promyka prawdziwego słońca do nowego imperium Q.

Jak znam jego szczęście to trochę mu to zajmie. I najpewniej sprowadzi zupełnie coś innego. :P

I tekst powinien wcześniej się znaleźć na bibliotecznej półce. :) Klik

Dziękować.

Ciapek niQuetzalcoatl kateh mitsimopakini!

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Czyli jest jednak jakaś nadzieja i jakieś życie w otchłani rozpaczy. Walka zaiste epicka.

Fajnie, że pokazujesz kolejną odsłonę przygód bosko-ludzkiego duetu. Przyjemnie było do nich wrócić – to jak spotkanie ze znajomymi.

No to czekamy na opko o sprowadzeniu słońca do tego ponurego świata. Czy ekosystem to wytrzyma?

Babska logika rządzi!

Niczego nie ucinamy; pozdrawiam i również dziękuję. :)

Pecunia non olet

Dzień dobry, Finklom!

Dziękować za poświęcony czas, komentarz i klika. 

Czyli jest jednak jakaś nadzieja i jakieś życie w otchłani rozpaczy.

Zdecydowanie tak. Przynajmniej jeśli piszesz humor. ;-)

Walka zaiste epicka.

Dziękować, dziękować.

Przyjemnie było do nich wrócić – to jak spotkanie ze znajomymi.

A jak tak sobie jeszcze człowiek przypomni przy okazji czyjego konkursu ten duet się narodził… :-)

No to czekamy na opko o sprowadzeniu słońca do tego ponurego świata. Czy ekosystem to wytrzyma?

Ja tam się bardziej martwię, co konkretnie za słońce on spróbuje sprowadzić. ;)

Xiualtlaneltoka Ciapek! (podobno to uwierz w Ciapka; wierzę na słowo :)).

 

Bruce:

Niczego nie ucinamy

I całe szczęście. :)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Hej 

Choć poziom abstrakcji parę razy pokonał możliwości mojej wyobraźni, to opowiadanie mi się podobało :). Rozmowy ciapka z upadłym bogiem są zabawne, a bitwa gdzie lamętnikcy atakowali zjawy, okazała się całkiem ciekawa, a nawet dramatyczna chwilami ;). 

 

Podziwiam też przedstawienie historii w dość oryginalnej scenerii :) 

 

Nie doliczyłem się piątego klika, więc dorzucam i pozdrawiam :) 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

(podobno to uwierz w Ciapka; wierzę na słowo :)).

Toż wierzę i nie wątpię, że słońce sprowadzi. Ciekawa jestem, co z tego wyjdzie…

Babska logika rządzi!

CM-ie, wyłamię się ze zgodnego chóru dotychczas komentujących, albowiem nie mogę taić, że wędrówka Pierzastego Węża i Ciapka znużyła mnie i to dość mocno. Dobrze rozumiem, że przemierzanie bezkresu czarnej otchłani nie może obfitować w zajmujące opisy i pewnie dlatego niemal czterdzieści tysięcy znaków rozmów i przemyśleń bohaterów dłużyło mi się niezmiernie, mimo że starałeś się przedstawić rzecz nie szczędząc właściwego sobie humoru.

Mogę natomiast szczerze wyznać, że nieźle wypadła końcowa walka. ;)

 

Roz­ma­wia do mnie pu­szy­sta klu­cha. → Czy to celowe sformułowanie? Bo z tego co wiem, rozmawia się z kimś, nie do kogoś.

 

Póź­niej utkwił w słu­dze SPOJ­RZE­NIE!!! → Patrzył tak głośno, że aż konieczne są wielkie litery i trzy wykrzykniki?

 

od­bie­ra­ła mowę, pa­ra­li­żo­wa­ła ruchy

Stał, nie­zdol­ny do ruchu… → Czy to celowe powtórzenie?

 

La­męt­ni­cy, po­zba­wie­ni osło­ny cier­pięt­nych… → La­ment­ni­cy, po­zba­wie­ni osło­ny cier­pięt­nych

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzień dobry Bardowi!

Podziękował za poświęcony czas, komentarz i bilet do biblioteki. ;)

Choć poziom abstrakcji parę razy pokonał możliwości mojej wyobraźni, to opowiadanie mi się podobało :)

Tak, wiem, abstrakcja w tym tekście momentami nie bierze jeńców, ale, hej, kiedy opowiadanie dzieje się nigdzie to trzeba sobie czymś pomóc. ;-)

Rozmowy ciapka z upadłym bogiem są zabawne, a bitwa gdzie lamętnikcy atakowali zjawy, okazała się całkiem ciekawa, a nawet dramatyczna chwilami ;).

Cieszę się bardzo. :)

Podziwiam też przedstawienie historii w dość oryginalnej scenerii :) 

U mnie tak zawsze. Najpierw stwierdzam, że bardziej konwencjonalna sceneria nie jest dla mnie zbyt ciekawa pisarsko, a jak już wymyślę tę bardziej niekonwencjonalną to… myślę sobie, na cóż ja sobie tak rzucam te kłody po nogi. I kombinuję później, jak z tego wybrnąć. ;-)

 

Finklowie:

Ciekawa jestem, co z tego wyjdzie…

No to jest nas dwoje. ^^

 

Reg, Tobie również bardzo dziękuję za poświęcony czas i komentarz.

Mam nadzieję, że z oczami wszystko w porządku?

Szkoda, że ta wędrówka okazała się nużąca, ale, cóż… Walczyłem jak mogłem. :-) To nie jest nowość w moich tekstach, taki jakiś mi się styl wyrobił i już chyba go nie zmienię. Fajnie, że chociaż walka wypadła nieźle. :)

Poprawki wprowadzone, to “SPOJRZENIE” z wykrzyknikami jak najbardziej celowe. Pewnie wygląda średnio, ale nie mogłem się powstrzymać, żeby choć trochę się tym zapisem wybranych słów nie pobawić. :)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

CM-ie, oczy bardzo dziękują za troskę i donoszą, że widzą co trzeba. ;)

Rozumiem, że trudno wyzbyć się pewnych nawyków w sposobie pisania, ale skoro Twoja twórczość podoba się większości czytelników, pisz nadal tak, aby ich nie zawieść. :)

Nie ukrywam, że SPOJRZENIE!!! mocno mnie zaskoczyło, ale skoro tak to sobie wykoncypowałeś… ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie myśl o klepaniu kolejnych tekstów. :P Q i Ciapka łączy związek, trudny lecz ciekawy dla czytelników i chyba również dla nich samych (Autora celowo pomijam xd). Eksplorujesz sytuację silnej zależności dwóch osób: nie wiem jak doszło do wyboru, nie znam powodów, lecz ci dwaj pomimo różnic próbują podejmować racjonalne z ich punktu widzenia decyzje. Lubią się, są na siebie skazani, iskrzy co chwilę, pkty widzenia są wyraźne. Automatycznie kibicujemy Ciapkowi, choć nie zawsze ma rację, co przewrotnie pokazałeś w przedostatniej odsłonie na forum i w gruncie rzeczy w tej.

 

Okejka, teraz będzie o obecnej odsłonie. Biblio masz, więc się nią nie zajmuję. :-)) Napisałam komentarz, po czym przewertowałam komentarze do tekstu i chyba najbliżej mi do regulatorów.

Do zdecydowanie mocnych punktów tekstu zaliczyłabym: humor i absurdalne, plastyczne przeskoki – porównania/metafory; prowadzenie narracji – mamy myśli Ciapka i niezależnego narratora; kapitalne dialogi.

Słabe dla mnie:

*brak wizualizacji czy w ogóle przedstawienia w jakikolwiek sposób ciemności/czerni-niebytu. Gadające głowy pozbawione kontekstu nie pociągną fabuły. Zwłaszcza, że w stosunku do zewnętrza/warunków/miejsca używasz tego samego zabiegu, który odnajdujemy pomiędzy bohaterami i lądujemy na ruchomych piaskach. Dookoła nie ma nic, toniemy: bagno, piasek. Byłeś kiedyś na plaży tuż po wysypaniu piasku – stopy się pogrążają, kiedyś wpadłam powyżej kolan, przerażające odczucie, gdy tracisz grunt. Może to tylko moje. Wśród rodzinnych wspominków krąży opowieść o siedmiolatce , która zawędrowała na grzęzawiska. Ja tam nic nie pamiętam, przesadzają. Ich lęk, nie moja broszka. 

Niemniej brakuje mi opisów (tak tych przysłowiowych z "Nad Niemnem", no może niekoniecznie akurat takich, lecz jakieś punkty odniesienia prócz słownej dezynwoltury by się przydały, gdyż bohaterowie coś widzą/słyszą itd. itp.) prowadzi do redundancji, czyli obracania w kółko "czernią", nadprodukcją bon motów i "podkreślactwa", które ma zwiększyć napięcie w zastępstwie czegoś innego, np.:

,Po raz dwunasty – dopowiedział Ciapek w myślach. I tylko po to, żeby Quetzalcoatl znów zapamiętał jedynie wybrane strzępy jak „ponownie staniesz się pełnoprawnym bogiem” czy „wyznawcy zaczną oddawać ci cześć”.

,Sługa nie był jednak zły. Przeciwnie. Nadchodził jego moment, kiedy wreszcie zaczynał w pełni pojmować, kim naprawdę się stał.

*ginie fabuła (przez pierwszą słabość) i osłabia kulminację ze zjawą.

 

Wynotowałam kilka zatrzymań, jako że płacę regularne składki dla klubu Malkontentów i Maruderów, czyli MaiMa-li:

,Nie „patrzył”, bo i jego znudzone spojrzenie miało w sobie tyle pasji, co podróżnik w kolejnym dniu ulewnych deszczów. I nie „niebo”, jako że niebyt nie posiadał go w swojej skromnej ofercie. Podobnie zresztą jak perspektyw, nadziei i sensu.

Zahaczyło, z dwóch powodów: przez "i", powtarzanie "nie" i nieoczywiste skojarzenie z dwóch poziomów (sytuacja i los).

 

,Nie był to może ruch szczególnie humanitarny, ale też zawsze uważał, że nawet bóstwo powinno dla treningu przynajmniej od czasu do czasu ruszyć własną, opierzoną łepetyną.*

Nie podbijaj rzeczy tyle razy, zwłaszcza że dookreślasz rzeczy przymiotnikowo i wizualizujesz metaforami. Oszczędniej. Nie skreślaj wszystkich, wybierz konieczne.

 

,Oferowała całkiem bogatą przestrzeń, którą dało się eksplorować nie tylko bez końca, ale też z pełną świadomością, że wszędzie czeka to samo beznadziejnie czarne nigdzie. W dodatku pozbawione sensu.

Tu kolejna redundancja.

 

,Pomiędzy nimi, bezładne i nieruchome jak drzewa, kwitły koślawe ciała specjalnej troski. Wyrastały one z zasadzonych w ziemi martwych dusz, które sługa poławiał z mozołem w pobliskich ciemnościach.

Po co "one"?

 

,Sługa obrzucił otchłań pogardą. – Nikt nie będzie poważał imienia, którego nie potrafi nawet wymówić.

Z pogardą przechodzisz w wizualizację, prosiłoby się "pogardliwe spojrzenie". Z kolei "nawet" odbieram jako nadmiarowe.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

 bez presji czekał

Hum?

 plecy same przechyliły się do ukłonu

Przechyliły? Czy aby nie zgięły w ukłonie? (Oj, Ciapuś. Się nie nerwuj XD)

 kategorii pytań, która wymagała kół ratunkowych

Kategoria wymagała, czy pytania?

 własną, opierzoną łepetyną

Tu bez przecinka (grupa nominalna).

 – Ucieczka z otchłani? – Spróbował bóg z pewnym wysiłkiem.

To raczej paszczak. Dałabym małą.

 Trzeba będzie kończyć tę historię, bo zaczyna mi brakować pomysłów – stwierdził

Nieee, nie teraaaz! Jeszcze trzydzieści tysięcy znaków XD (A serio, "stwierdził"… hmm.)

 No a jak tam

No, a jak tam.

 pojawiał się ledwie widoczny postęp

Hmm.

 Wyrastały one z zasadzonych w ziemi martwych dusz, które sługa poławiał z mozołem w pobliskich ciemnościach.

 jak przystało na tego typu przedsięwzięcie, nieprzewidywalny

Hmm? (For science!)

 W trudnych warunkach niebytu nie wszystko jednak szło zgodnie z planem.

Zaaaraz… niebytu? To skąd się wzięły byty, jakimi niewątpliwie są dusze i – nawet zombiakowate – ciała? I ziemia do sadzenia?

 Marsowe oblicze Quetzalcoatla przedzierzgnęło się w krzyżówkę grymasu i zdumienia.

Ale że co przepraszam?

 dało się eksplorować nie tylko bez końca

Naprawdę nie można jej badać ani przemierzać? :(

 eksperyment przypomni, czemu zawdzięcza swą szlachetną nazwę

Mmm, znaczy jaką?

 zarządca ze słabym mandatem i raczej upadłego imperium, ale nie miał zamiaru się tym przejmować

Uhu, z jakim przestajesz, takim się stajesz… :)

 puste, martwe dusze natchnione twym głosem, panie, wypełnią się miłością

Wtrącenie: puste, martwe dusze, natchnione twym głosem, panie, wypełnią się miłością.

 Nadejdzie szybko – zwieńczył Pierzasty Wąż lodowatym spojrzeniem.

Co zwieńczył?

 A zatem, według twojej wizji, moi wyznawcy mają składać ofiary jakiemuś Quetzowi?

Ma rację! Słowa mają końcówki XD

Nie będzie rytualnych ofiar.

Ale nawet z pieczywa? JAKŻE TO TAK???

 Inna rzecz, że miał w tym sporą wprawę.

Mmm, ale w czym?

 A gdybyś tak miał wpleść w te puste słowa jakiś konkret?

Sorki, Pierzasty Wąż jest za głupi, żeby go oszukać XD

 silnie oparta

Hmm?

jak wizjoner nad rytualnym ołtarzem

Anglicyzm. Po polsku wizjonerzy są raczej poza kontekstem religijnym.

 pokazowe połajanki

Aliteracja, zresztą połajanki to raczej poziom "oj, bo powiem matce", a nie to, co Pierzasty z pewnością by zrobił, gdyby mu się chciało.

 Niedojrzali wyznawcy się wykopali i najwyraźniej ruszyli w głąb otchłani.

Czyżby usłyszeli rap? XD

 – Musimy ich odnaleźć! – stwierdził

Czy na pewno stwierdził?

 każdy z nich był jednak przypisany wyłącznie do wyznawców

Hę? Jak przypiszesz termin?

 Przed sobą widział nic, co w tych warunkach wydawało się znacznie mniej pożądane od „nie widzieć niczego”.

Badum-czing!

 wyłącznie na wyczucie

Aliteratywne

 o oświetlonych obszarach

Ekhm?

 – Szukamy ich strzępów – przesądzał sługa.

Hmm.

 musimy szukać półmroku, gdzie najprędzej mogli się kierować

…?

 Poszukiwania nie przynosiły przełomu.

Seriously?

zdawała się być pozbawiona sensu

Bez "być".

dla odpowiedniego wrażenia

A to co tu robi?

No to może

No, to może

 przy jego opierzonym, przysadzistym ciele przypominało koguta z objawami biegunki

… whaaaaaaat?

 za zjawami, stali ze zwieszonymi głowami

Rym.

 One musiały jakoś wyewoluować w tej nicości.

A dlaczego?

 Ależ oczywiście, że wolno. Udzielam nam pełnej zgody.

XD

 co to za czub?

Zawsze może chodzić o czub z piór na boskiej głowie…

 No więc…

No, więc…

 oficjalnym tonem pełnego sprzeciwu

Przepraszam, a jest jakiś sprzeciw dwa procent? XD

 wzburzenia. Istota nie miała oczu, a jednak czuło się jakiś rodzaj spojrzenia, który przeszywał wszystko

Rym. I to nie rodzaj przeszywał, nie?

 – Moi dzielni, waleczni wyznawcy. – Rozpływał się

Paszczowe: – Moi dzielni, waleczni wyznawcy – rozpływał się. Ponadto – oho. Czyżby początek pięknej przyjaźni?

 Próbowali złamać nasze serca!

…?

 typowy bohater serii „proza życia” na monumencie

Mieszasz metafory.

 nie istniały żadne bronie

Nie istniała żadna broń. Argh. BROŃ. Podobnie jak pościel, odzienie i jedzenie, "broń" jest bytem zbiorowym. Nie pluralizujemy jej.

 które z potrzeby chwili mogłyby się w nie wcielić

Przedmioty miałyby się wcielić w zjawy?

 nie posiadało również cholernych rąk

Nie miało.

 zamieni się w bezustanne źródło chaosu

Że w co? XD

 – Nie mamy rąk! – wrzasnęła druga

 ryzykując utratą wszystkiego

Ryzykując utratę wszystkiego. Ryzykujesz coś, kiedy to Cię może spotkać, a czymś – kiedy możesz to stracić.

 Z kogo czerpał inspirację

Od kogo, jak już.

 Szokiem była refleksja, że potrzebował

C.t.

 A przecież raczej wcześniej niż później muszą zdać sobie sprawę, że żadnego insekta nigdy być nie mogło.

One tak, ale Quetzalcoatl niekoniecznie :)

 Zjawy jakoś nie nadciągały z pogonią.

Hmm.

 pozornie pozwoliły

Aliteracja.

 – Ku chwale wielkiego Quetza! – dodał już głośno, zagrzewając sługę do boju.

Zmienił zdanie?

 energia załaskotała

Połaskotała. (Foch!)

 bezradnym wzrokiem małego kotka

Spojrzeniem.

 zastygłszy w konwulsyjnej pozie

https://sjp.pwn.pl/slowniki/konwulsyjny.html

 obraz pożogi i rozpaczy

Idiom: nędzy i rozpaczy.

 

No, tak. Dół dołem i w dole doły pogania. Pff, wielkie dzięki. Gdzie śmichy-chichy? Konstrukcja solidna, wszystko się trzyma kupy, CMowe zbzikowanie bzikuje jak ugryziony przez gzy muł, ale śmieszne jest raczej przez łzy. ;( Życie formą istnienia białka, a ja nadal czekam na ten magiczny portal…

 *brak wizualizacji czy w ogóle przedstawienia w jakikolwiek sposób ciemności/czerni-niebytu.

Dobra, ale uczciwie – jak chcesz zwizualizować niebyt? Który z definicji nie ma wyglądu, ponieważ nie istnieje? I to nie tak, jak jednorożec, tylko po prostu jako brak formy?

 płacę regularne składki dla klubu Malkontentów i Maruderów

Nie warto, tylko marudzą, że się spóźniasz. Albo, że się nie spóźniasz i nie mają na co narzekać ;P

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Reg:

oczy bardzo dziękują za troskę i donoszą, że widzą co trzeba. ;)

I oby nigdy się to nie zmieniło! :)

 

Asylum, hej!

Podziękował za poświęcony czas i długaśny komentarz. 

Pozwolisz, że odpowiedź będzie ciut krótsza. :P

Do zdecydowanie mocnych punktów tekstu zaliczyłabym: humor i absurdalne, plastyczne przeskoki – porównania/metafory; prowadzenie narracji – mamy myśli Ciapka i niezależnego narratora; kapitalne dialogi.

Dziękować. :)

Słabe dla mnie:

A to bym najchętniej wykreślił. :P

Ale poważniej. ;)

brak wizualizacji czy w ogóle przedstawienia w jakikolwiek sposób ciemności/czerni-niebytu. Gadające głowy pozbawione kontekstu nie pociągną fabuły.

No tak, wiem, nie pociągną. Ale to taki tekst, gdzie nie mogłem inaczej. Miałem koncepcję współczesnego boga, miałem koncepcję “sadzenia wyznawców”, miałem nawet koncepcję mini kolonizacji otchłani. ;-) Kiedy piszę takie rzeczy, zdaję sobie sprawę, że tu fajerwerków fabularnych nie będzie, ale z drugiej strony, jeśli cały tekst jest w zasadzie zabawą w próbę sprawdzenia, co (poprzez humor) można z taką otchłanią zrobić, to inaczej to wyglądać nie może. Jasne, może i tekst nie porywa, ale, hej, jak Cię strącą w otchłań to poradnik, jak budować imperium, masz w kieszeni! :P

Wiesz, mogłem próbować pójść mocniej w fabułę czy akcję, ale to by się odbyło kosztem albo budowy relacji między bohaterami, albo kosztem jakiegoś zdawkowego wyjaśnienia reguł świata. Wydawało mi się, że jest on na tyle absurdalny, że czytelnik bez wyjaśnień by się w nim utopił. A tak to tylko przy nim przysypia. :P

Inna rzecz, że (jak już pisałem wcześniej) z fabułą to my się od pewnego czasu znamy tylko z widzenia a jedno o drugim nic nie wie. ;-)

A jeszcze w kwestii tej wizualizacji. Humor rządzi się swoimi prawami. Tutaj opisy są bardzo specyficzne i muszą się trzymać pewnej przyjętej konwencji. Tu nie da się raczej (a przynajmniej ja nie potrafię) zrobić tak, żeby stworzyć odpowiednio sugestywne opisy takiego akurat świata, a jednocześnie utrzymać przyjętą konwencję humorystyczną. Gdybym pisał poważny tekst, opisy wyglądałyby inaczej (i baaaaaardzo przygnębiająco), ale chciałem wrócić do korzeni. ;-)

Niemniej brakuje mi opisów (tak tych przysłowiowych z "Nad Niemnem",

Ej, Orzeszkowa nie pisała humoru. W poważnym opowiadaniu to żadna sztuka. No, dobra, prawie żadna. :P

Dziękować jeszcze raz za poświęcony czas i komentarz. Poprawkom przyjrzę się dokładniej za jakiś czas, kiedy będę miał tego czasu trochę więcej (i nie, nie piszę kurtuazyjnie; czasem trafia się szansa, żeby takiemu portalowemu tekstowi dać drugie życie i wtedy takie komentarze są naprawdę na wagę złota).

 

Tarnino, Tobie na razie tylko ładnie podziękuję za poświęcony czas i komentarz, a szerzej odpiszę jutro, bo nie chcę tylko wymęczyć odpowiedzi po łebkach. Za fajne masz te komentarze, żeby odwalić dwa zdania odpowiedzi w minutę. Słowem, do jutra. ^^

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

heart

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Dobra, to nadciągam z odpowiedzią. Będzie długa i nudna. ;-)

 

Przede wszystkim szczerze podziwiam, że jesteś w stanie się jeszcze zebrać do pełnej łapanki. Poprawki będę sobie grzecznie nanosił w ratach od początku przyszłego tygodnia. 

 

Nieee, nie teraaaz! Jeszcze trzydzieści tysięcy znaków XD

Jak byłem w tym punkcie opowiadania to liczyłem, że góra piętnaście. :P

Zaaaraz… niebytu? To skąd się wzięły byty, jakimi niewątpliwie są dusze i – nawet zombiakowate – ciała? I ziemia do sadzenia?

Dobra, przyznaję, naiwnie użyłem tego jako synonim otłchłani. Nie bij zbyt mocno. :-)

Naprawdę nie można jej badać ani przemierzać? :(

Pewno, że można, ale eksplorować to takie ładne słowo. ;)

Mmm, znaczy jaką?

A będzie ok, jeśli napiszę: eksperyment przypomni, dlaczego jest tylko eksperymentem?

Bo tak miałem na początku, ale później mnie trochę poniosło.

Ma rację! Słowa mają końcówki XD

Niektóre takie, że przeciętny człowiek za diabła ich nie wymówi. ^^

Ale nawet z pieczywa? JAKŻE TO TAK???

A skąd w otchłani pieczywo? :P

Czyżby usłyszeli rap? XD

Raczej program wyborczy Kononowicza (tak, bardzo chciałem do niego nawiązać w opowiadaniu, a ponieważ nie pasował, to chociaż w komentarz go wcisnę ;)).

… whaaaaaaat?

Wiedziałem.

Wiedziałem.

Wiedziałem! Wiedziałem! Wiedziałem!

Ja nawet chciałem wrzucić w odpowiedni wątek tego koguta z biegunką, ale po pierwsze każde tego typu pytanie brzmiało mi raczej dziwnie. A po drugie uznałem, że nikt się nie będzie rzucał…

…chyba, że odwiedzi mnie Tarnina. :P

A dlaczego?

W sumie głównie dlatego, żebym miał o czym pisać. ;-)

Przepraszam, a jest jakiś sprzeciw dwa procent? XD

Ej, skoro można odczuwać nieradość, to nie widzę przeszkód, żeby zgłaszać dwa procent sprzeciwu. ;-) Polityka widziała nie takie historie. :P

 

Do większości uwag się nie odnosiłem, bo nie mam argumentów, żeby popyskować. Będę poprawiał. :)

 

A jeśli chodzi o sam komentarz:

No, tak. Dół dołem i w dole doły pogania. Pff, wielkie dzięki. Gdzie śmichy-chichy?

Ej, no przecież były. Nawrzucałem, ile fabryka dała. Wincyj już nie mam. :)

ale śmieszne jest raczej przez łzy. ;(

Tak, ale zwróć uwagę, że tutaj bardzo ambitnie staram się uśmiechać do łez. Jak w życiu. Kiedy spróbujesz się do nich uśmiechnąć, przestają być takie gorzkie. ;)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Będzie długa i nudna. ;-)

:(

 podziwiam, że jesteś w stanie się jeszcze zebrać do pełnej łapanki

Ledwo. Ale dla Ciebie wszystko :P

 Dobra, przyznaję, naiwnie użyłem tego jako synonim otłchłani. Nie bij zbyt mocno. :-)

Otchłań to taka wielka dziura, więc… <plask!>

 Pewno, że można, ale eksplorować to takie ładne słowo. ;)

 A będzie ok, jeśli napiszę: eksperyment przypomni, dlaczego jest tylko eksperymentem?

Będzie. Dużo lepiej.

 Niektóre takie, że przeciętny człowiek za diabła ich nie wymówi. ^^

Ale mają!

 A skąd w otchłani pieczywo? :P

Na ofiarę dla Quetzalcoatla się nie znajdzie? XD

 tak, bardzo chciałem do niego nawiązać w opowiadaniu

Sweet Lord, why? XD

 Wiedziałem! Wiedziałem! Wiedziałem!

Naprawdę? :D

 W sumie głównie dlatego, żebym miał o czym pisać. ;-)

Zawsze coś. Ulubiona_emotka_Baila.

 Ej, skoro można odczuwać nieradość, to nie widzę przeszkód, żeby zgłaszać dwa procent sprzeciwu. ;-) Polityka widziała nie takie historie. :P

Dobra, dobra, zaraz będzie sprzeciw sojowy :P

 Do większości uwag się nie odnosiłem, bo nie mam argumentów, żeby popyskować. Będę poprawiał. :)

 Ej, no przecież były. Nawrzucałem, ile fabryka dała. Wincyj już nie mam. :)

Ano tak. Świat schodzi na psy. ;P

 Tak, ale zwróć uwagę, że tutaj bardzo ambitnie staram się uśmiechać do łez. Jak w życiu. Kiedy spróbujesz się do nich uśmiechnąć, przestają być takie gorzkie. ;)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Otchłań to taka wielka dziura, więc… <plask!>

To ma być niezbyt mocno?! :P

Na ofiarę dla Quetzalcoatla się nie znajdzie? XD

I tak by mu się nie przydał. Zaraz by się zacząć wkurzać, bo: jak ja mam wziąć ten chleb, kiedy nie mam cholernych rąk?! ;)

I nie , nie wpadłby na to, że w zęby. ;-)

Sweet Lord, why? XD

Jeżeli wybierasz miejsce akcji, w którym z założenia nie ma i nie będzie niczego, to pominięcie tego człowieka będzie trąciło jakąś profanacją. ;-)

Naprawdę? :D

Tak. Ja nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale istnieje coś takiego jak pisarski “Tarnina alert”. :P

Kiedy coś takiego się trafi, siedzisz i wiesz, że Tarnina za to zamorduje i zastanawiasz się, czy tak bardzo kochasz dane zdanie, żeby ryzykować takim poświęceniem. ;-)

Dobra, dobra, zaraz będzie sprzeciw sojowy :P

Głęboko wierzę w ludzką głupotę, dlatego jestem skłonny zakładać, że doczekamy i tego. :P

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Jeżeli wybierasz miejsce akcji, w którym z założenia nie ma i nie będzie niczego, to pominięcie tego człowieka będzie trąciło jakąś profanacją. ;-)

Zadanie domowe: co to jest profanacja, i dlaczego nie to, myślisz? :P (Zadanie na plus: co to jest kwantyfikator, i dlaczego nie to, co publicyści z telewizji myślą, no, kurka wodna).

Kiedy coś takiego się trafi, siedzisz i wiesz, że Tarnina za to zamorduje i zastanawiasz się, czy tak bardzo kochasz dane zdanie, żeby ryzykować takim poświęceniem. ;-)

Hmmm… to dlatego nic mi nie wychodzi? Bo wiem, że sama się zamorduję? Dammit. angry

Głęboko wierzę w ludzką głupotę, dlatego jestem skłonny zakładać, że doczekamy i tego. :P

Tu nie ma w co wierzyć, ludzka głupota to fakt empiryczny.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

,A to bym najchętniej wykreślił. :P

Z przyjemnością też wymazałabym gumką. :P

 

,No tak, wiem, nie pociągną. Ale to taki tekst, gdzie nie mogłem inaczej. Miałem koncepcję współczesnego boga, miałem koncepcję “sadzenia wyznawców”, miałem nawet koncepcję mini kolonizacji otchłani. ;-) Kiedy piszę takie rzeczy, zdaję sobie sprawę, że tu fajerwerków fabularnych nie będzie, ale z drugiej strony, jeśli cały tekst jest w zasadzie zabawą w próbę sprawdzenia, co (poprzez humor) można z taką otchłanią zrobić, to inaczej to wyglądać nie może. Jasne, może i tekst nie porywa, ale, hej, jak Cię strącą w otchłań to poradnik, jak budować imperium, masz w kieszeni! :P

Na poważnie, nie o to chodzi, wszystkie koncepty, o których piszesz są dobre, ale jak mam jechać drogą we mgle, w ulewnym deszczu, i co z tego że google mi gada, sąsiad z siedzenia obok dopowiada swoje. 

 

,próbować pójść mocniej w fabułę czy akcję… zdawkowego wyjaśnienia reguł świata. Wydawało mi się, że jest on na tyle absurdalny, że czytelnik bez wyjaśnień by się w nim utopił. A tak to tylko przy nim przysypia. :P… z fabułą to my się od pewnego czasu znamy tylko z widzenia a jedno o drugim nic nie wie.

Czytelnik się nie utopi. XD Uwierzyłabym w czytelnika, a nie w trendy o filmowym konstruowaniu tekstu, nieustającym dialogowaniu i bodźcowaniu odbiorcy. Masz coś do powiedzenia, chcesz, zrób to. po swojemu. Koryguj z uwagi na czytelników, lecz nie idź na łatwiznę, bo za chwilę będziesz musiał wymyślać niestworzone rzeczy. I co wtedy? 

 

,w kwestii tej wizualizacji. Humor rządzi się swoimi prawami. Tutaj opisy są bardzo specyficzne i muszą się trzymać pewnej przyjętej konwencji. Tu nie da się raczej (a przynajmniej ja nie potrafię) zrobić tak, żeby stworzyć odpowiednio sugestywne opisy takiego akurat świata

Nie, IMHO potrafisz! Chodzi nie o wizualizację, lecz danie szerszego kontekstu, nie gołych dialogów. Vonnegut, Prachett, Adams.

 

,Poprawkom przyjrzę się dokładniej za jakiś czas, kiedy będę miał tego czasu trochę więcej (i nie, nie piszę kurtuazyjnie; czasem trafia się szansa, żeby takiemu portalowemu tekstowi dać drugie życie i wtedy takie komentarze są naprawdę na wagę złota).

Komentarza nie napisałam po to, abyś poprawiał “tu i teraz”, zmieniał á vista. Jak widzisz, niewiele jest tam zdań do poprawki. Dałam kontrapunkt – punkt widzenia. Bardzo bym chciała, abyś nie stracił serca do tych bohaterów i mogłam poczytać zbiór opek Q&Ciapek w druku. 

Cieszę się, że podążasz swoją ścieżką, idź nią! Proszę, nie oglądaj się za siebie, zbyt często. :-))

 

 

 

Tarnino,

,Dobra, ale uczciwie – jak chcesz zwizualizować niebyt? Który z definicji nie ma wyglądu, ponieważ nie istnieje? I to nie tak, jak jednorożec, tylko po prostu jako brak formy?

Cóż, tak samo jak pustkę. xd Bardziej na poważnie niebyt jest wokół, bohaterowie istnieją bo gadają w jakiejś przestrzeni i ją komentują.

,Nie warto, tylko marudzą, że się spóźniasz. Albo, że się nie spóźniasz i nie mają na co narzekać ;P

Warto, przynależność i wymiana jest istotna. Nie postrzegam wymian transakcyjnie. :-)Człowiek ma do zaoferowania ciut więcej.

,Mądry dogada się z mądrym, ale i z głupim. Głupi i z drugi z głupim się nie dogada (najwyżej pobije).

Prędzej moim zdaniem głupi się z głupim dogada niźli mądry z mądrym. ;-) Jednakże pierwej zdefiniowałabym obie kategorie. ;-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Prędzej moim zdaniem głupi się z głupim dogada niźli mądry z mądrym. ;-) Jednakże pierwej zdefiniowałabym obie kategorie. ;-)

A to akurat jest aluzja do pewnego faceta, który a) uważa się za wcielenie mądrości i b) twierdzi, jakoby trzeba było być głupim, żeby wytrzymać z głupimi. A ja mówię: mądrość i wiedza – to nie to samo.

Ale co ja tam wiem…

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Cholipciuś, nie rozumiem do kogo nawiązujesz, jaki facet? Napisz, o kim myślisz, ciekawam?

Mądrość i wiedza to nie to samo – jasne, przyklaskuję. Jednakże tak często się mylą, wiedza ponoć jest w necie, wynikach badań wszelakich, sondażach, . Czasem jestem w tym drugim, a czasem jej nie ma.

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Nie będę tu gościa uwieczniać, bo jestem do niego całkowicie zniechęcona. A że ludzie mylą mądrość z wiedzą… mylą też przychód z dochodem i ZUS z VATem :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Tarnino:

Hmmm… to dlatego nic mi nie wychodzi? Bo wiem, że sama się zamorduję? Dammit.

Przede wszystkim dlatego, że chyba jeszcze nie załapałaś podstawowej zasady pisarskiej:

Przed przystąpieniem do pisania nie konsultuj się lekarzem ani farmaceutą, za to zaknebluj wewnętrznego krytyka lub zamknij go w głębokiej piwnicy. ;-)

A że ludzie mylą mądrość z wiedzą… mylą też przychód z dochodem i ZUS z VATem :)

I pracownika biura rachunkowego z osobistym księgowym. ;-)

 

Asylum:

 

Na poważnie, nie o to chodzi, wszystkie koncepty, o których piszesz są dobre, ale jak mam jechać drogą we mgle, w ulewnym deszczu, i co z tego że google mi gada, sąsiad z siedzenia obok dopowiada swoje. 

Dobra, już łapię. :)

Czytelnik się nie utopi. XD

Szefowo, już mi się tu paru przy okazji poprzednich tekstów topiło. :P

Nie, IMHO potrafisz!

Wiesz, ile ja się musiałem nakneblować wewnętrznego krytyka, żeby móc sobie bezkarnie mówić: chłopie, nie przejmuj się, tego nie potrafisz i trudno. :P

A Ty mnie tak bezdusznie z tego obrabiasz. Przyznaj się, spiskujesz z tym krytykiem. Albo ta łajza grypsuje z ciemnej piwnicy. :P

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Przed przystąpieniem do pisania nie konsultuj się lekarzem ani farmaceutą, za to zaknebluj wewnętrznego krytyka lub zamknij go w głębokiej piwnicy. ;-)

Mhm, powodzenia :P

I pracownika biura rachunkowego z osobistym księgowym. ;-)

Żeby tylko…

Albo ta łajza grypsuje z ciemnej piwnicy. :P

Mój zbudował radiostację.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Kto by pomyślał, że krytycy to takie zmyślne bestie. Tarnino, za dobrze swojego wyedukowałaś.

Babska logika rządzi!

Jest jak MacGyver i Hiro Hamada. Z wielkimi zębami.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

I cząstką doktora Housa. ;-)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Grypsuję z piwnicy, jakoś dało radę się w niej urządzić. :DDD

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Fiu, to jest apartament, nie piwnica :D

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ach, Ci wewnątrzni krytycy. Ani takiego kijem, ani pałką. :D

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

I jeszcze sobie Internet podłączył XD

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

I jak go znam to z pewnością na koszt autora. :P

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

A na czyj? W końcu on nie zarabia…

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Jak był taki sprytny, że potrafił podłączyć Internet, to niech teraz kombinuje jak płacić faktury, pasożyt jeden… ;)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Taa, tylko bierze faktury na moje nazwisko XD

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

A spróbuj takiego wywalić to się pewnie jeszcze zaraz okaże, że musisz mu najpierw zapewnić zastępcze lokum. Z którego później i tak będzie brał na Ciebie faktury. :P

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

… wyprowadzam się na Wenus.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Wierzysz, że operator nie znajdzie Cię tam z fakturą? ;-)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Może i znajdzie, ale jak ją dostarczy? XD

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Jak najszybciej. :P

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

To ja go wtedy tak:

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

To szykuj więcej tej broni, bo pozbędziesz się jednego to przyjdzie dziesięciu następnych. ;-)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Anet, hej! Dziękować za wizytę i komentarz. I takich opinii mi trzeba! :-)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

A Darth to się nie podoba XD

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Oj, bo na Dartha to chciałem jakimś gifem odpowiedzieć, ale w ostatnich dniach nie miałem dostępu do komputera i tak jakoś pozostał biedak porzucony i smutny. :P

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Nie bądź taki dumny z tego technologicznego terroru :D

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Słuchaj, dumę mam za darmo więc nie widzę powodu, żeby na niej oszczędzać. ;-)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka