- Opowiadanie: Hakoręki - Kres Ostatnich Rąk

Kres Ostatnich Rąk

Kres Ostatnich Rąk pisałem przez przeszło półtorej roku. Często porzucałem ten projekt na kilka miesięcy by wrócić do niego i pisać całymi wieczorami przez tydzień. Uznałem że chciałbym podzielić się ze światem tym przydługim potworkiem.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Kres Ostatnich Rąk

 

– I –

Lekki deszcz padał nieustannie od tygodnia. Woda zatoki zrobiła się niemal czarna przez natłok ołowianych chmur. Słońce, o ile jeszcze gdzieś tam było, powinno być w zenicie. Tak przynajmniej wskazywał zegarek mężczyzny kryjącego się przed deszczem w czarnym, woskowanym płaszczu. Trzymał przy oku mosiężną lunetę i przyglądał się miastu, nad którym unosiło się kilkanaście stróżek dymu.

– Piękny widok co? Sam często tu siedzę i oglądam, jak zmienia się warta na zatoce – staruszek, którego słyszał od jakiegoś czasu jak drepcze ze swoim sprzętem dotarł wreszcie do niego i położył swoje wiadra i wędki na ziemi – Pamiętam jak za młodu pływałem po tej zatoce. Najlepsze ryby biorą o tam, gdzie trzcina wystaje z wody. Trzeba by tam podpłynąć łódką, ale teraz nie wolno. Jeden komendant tak mnie raz sprał za to, że wypłynąłem bez zezwolenia, że przez tydzień nie mogłem wstać z łóżka. Teraz mus łowić ryby z brzegu. Ja tam nie narzekam. Statki płoszą ryby z szuwarów pod miastem to i tutaj jest ich więcej. Ale widzę, że Ciebie nie interesują moje wędkarskie przemyślenia chłopcze. Czego tak tam wypatrujesz?

– Byliście kiedyś tam w mieście dziadku? – zapytał mężczyzna odrywając oko od lunety.

– A no bywało się tam kiedyś. Jak czasy były lepsze to się tam zaglądało i ryby na targu sprzedawało. Raz nawet udało mi się wymienić wielkiego suma za dwie sprzączki do pasa!

– Jak tam było?

– Kolorowo ponad miarę. Każdy dom na inną modłę pomalowany. Ja to nigdy się nie zapuszczałem na kraniec cypla, bo tam kupce bogate mieszkały. Strażą człowieka potrafili poszczuć za to, że na murku przycupnął. W porcie za to było najciekawiej. Zawsze jakieś dziwadła tam sprzedawali. Czasem można było po łbie dostać od łobuzów. Ale ja tam lubiłem być, tam się żyło. Nawet w nocy handel nie ustawał, tylko kupcy się zmieniali. A co was tak miasto interesuje? Czy wy, aby nie jesteście jakim nowym Vołem?

– Nie jestem strażnikiem. Droga z północy mnie tu przywiodła i rozmyślam nad tym, żeby wybrać się do miasta. 

– Ja wiem, że przez Mgłę to nawet wróble mają biedę się przedrzeć, ale chyba żeście słyszeli, że miasto zaraza pochłonęła i wstępu nikt nie ma?

Słyszałem. Słyszałem wszystkie możliwe plotki. Karczemne opowieści i zapiski kronikarzy. Na pamięć znam historię tego jak to miasto powstało, jak kwitło jako stolica handlu i jak upadło zgniecione zarazą. Znam wszystkie ogłoszenia na jego temat które Rada wystosowała, żeby uspokoić zmartwione głowy państw.

– Tak, jakieś wieści dotarły przez Mgłę. Powiedzcie mi dziadku, prawda to że nikt się przy życiu w tym mieście nie uchował? – zapytał badacz i usiadł koło wędkarza.

– A no tak Volonitzy gadają. Czasem przejadą tu po wioskach, wędzone mięso kupują. Ponoć dostają tylko suchary i starą cebulę więc nasze mięso im bardzo smakuje. Dobry biznes z tego jest. Ale z nimi to trzeba ostrożnie. Człowiek coś nie tak powie zaraz biją, a jak kogo mają na oku to i zabrać potrafią. Ale sam widzisz, że dym się nad miastem wzbija. Najbezpieczniej myśleć, że to szczury nauczyły się ogień rozpalać – staruszek wstał i zaczął nabijać robaka na haczyk – co jakiś czas krzyki słychać. Niosą się po wodzie. Jak żeśmy się pytali strażników czy w mieście ktoś pomocy nie potrzebuje to mówili, że ze statku ktoś wypadł i go śruba pokiereszowała. Tutaj chłopa do pomocy nie brakuje. Szczególnie jak się słyszy takie wrzaski, że spać dwie noce nie można. Ale skoro to tylko jakiś marynarz to nie będziemy się tam pchać. Dwa dni temu jakiś huk było słychać. To Voły powiedzieli działa próbowali po renowacji.

Siedzieli tak chwilę patrząc jak czerwony spławik podskakuje na wodzie. Statki, mimo że odległe, wzbudzały dość silne fale które podmywały piaszczysty brzeg. Ciepłe, letnie powietrze na moment poruszyło drzewami. Mogłoby już przestać padać, pomyślał badacz. Ze Strady wyjechałem dwa dni temu. Wcześniej padało już ze trzy dni. Przecież ten deszcz musi się kiedyś skończyć.

– Jak przejeżdżałem traktem na północ od zatoki to widziałem jakieś umocnienia pod miastem. To jakieś pozostałości z czasów wojny?

– Nie – powiedział dziadek drapiąc się po głowie – Volonitzy je zrobili jak zamknęli miasto. Trzeba uważać jak się tam podchodzi. Jeden z naszych chciał od nich wóz pożyczyć, to strzelili mu w nogę jak tylko go zobaczyli. Ponoć pilnują, żeby na pewno nikt do miasta się nie dostał. Boją się wszyscy, że zaraza się wydostanie – chwilę gryzł się z myślami, ale w końcu dodał – mogliby to miasto spalić.

– Spalić? – zdziwił się badacz.

– Ano spalić. Wypalić całą zarazę do cna. Nie trzeba by tu tyle chłopa trzymać do pilnowania tego. Tyle statków, tyle Vołów na murach. Te wieże co chwila naprawiają. I po co to?

– Na północy mówią, że Rada czeka aż zaraza sama wymrze. W końcu szczury nie będą miały co jeść i miasto będzie można odzyskać.

– Tylko że… A z resztą – urwał wędkarz – za stary jestem, żeby po łbie dostawać za szukanie sensu w tym świecie.

Spławik zniknął na moment w wodzie. Potem jeszcze dwa razy szarpnął w dół. Za czwartym razem starzec szarpnął wędkę i zaczął powoli i metodycznie podciągać rybę i zwijać kołowrotek. Po chwili zobaczyli pomarańczowy grzbiet przecinający powierzchnię wody. Ryba podskoczyła i znowu zanurkowała głębiej. Wędkarz, mimo że stary, miał jeszcze krzepę. Za pewne kiedyś łowił ryby na oceanie. Zaparł się stopami w piachu i czekał aż jego zdobycz się uspokoi. Nagle padł na plecy z jękiem.

– Psia jej mać! Przegryzła linkę! – starzec wstał powoli, z bólem prostując plecy – Eh. Czyli nie będzie dzisiaj kolacji.

– Powiedzcie mi dziadku. Da się jakoś dostać do miasta? Tak żeby Volonitzów nie drażnić i po łbie nie dostać.

– A po co ty… a zresztą – machnął ręką i znowu podrapał się po głowie – Kiedyś słyszałem, że jakiś chłopak od nas chciał tam na szabry iść. Mówił, że znalazł jakiś tunel, który idzie pod miastem. Nie wiem, gdzie to, ale chłopak nigdy nie wrócił więc i nie ma kogo spytać.

Mężczyzna wstał z ławki i podszedł do wody tam, gdzie zniknęła linka wędkarza. Zanurzył dłoń w lodowatej wodzie i zamieszał. Po chwili wyciągnął ją trzymając mocno napiętą linkę. Wyciągał ją ręka za ręką aż na piachu znalazła się duża ryba z pomarańczowym grzbietem. Podał rybę starcowi i wrócił do ławy, gdzie zostawił swoją skurzaną torbę.

– Macie dobrą pamięć dziadku, dużo historii pamiętacie.

– Wcale nie tak dobrą. Na przykład w ogóle nie mam pamięci do twarzy, własne wnuki wciąż mylę, a mam ich tylko dwójkę – odparł uśmiechając się porozumiewawczo.

Badacz skinął mu głową i ruszył pod górę w stronę wiosek. Deszcz znów przywiał wspomnienie tego co przygnało go na ten kraj świata. Pogrążył się w myślach o końcu swojego poprzedniego życia.

 

– II –

 

Koń zarżał i szarpnął w głową. Zbliżali się do wąwozu Baronowej Ethis. Deszcz zacinał. W oddali widać było wieczną burzę, która krążyła nad bezkresem Mgły.

– To tutaj? – Zawołał kupiec siedzący na koźle swojego powozu – to ten wąwóz?

– Zrównał się z nim niski rudy chłopak – tak jest. Bezpieczny szlak przez mgłę. To jest rzecz jasna jak się ma ze sobą wybitnego Maga – chłopak skinął na swojego kompana jadącego na czele – Kantz nas przeprowadzi. Żebyś pan widział jakie on sztuczki wywija.

– W rzyci mam jego sztuczki. Żeby ino to zło co tam siedzi odgonił.

 Dwóch innych wyjechało na przód i zrównało się z Wertramem.

– Po raz ostatni zapytam. Myślisz, że to jest dobry pomysł? – zwrócił się do niego Trev.

– Gdyby nie był dobry to by tyle nie płacili – odparował – pamiętacie plan?

Mężczyźni skinęli głowami i odjechali na tyły. Mag uniósł dłoń i zataczając kręgi zaczął skandować zaklęcie. Na jego znak karawana ruszyła i zjechała w objęcia głębokiego wąwozu.

Zamglona dolina była wymarłym pustkowiem. Kiedyś bujny las teraz stanowił cmentarzysko poprzetykane suchymi pniami i szczątkami wojennych machin. Kości trupów bielały zaplątane w korzenie. Purpurowy opar płynął jak ławica ryb. A oni brnęli przez to wszystko otoczeni cieniutką warstewką zaklęcia. Do południa wszystko szło gładko. Wąwóz był suchy, wozy toczyły się lekko jak po brukowanej drodze. Tylko napięta cisza szargała wszystkim nerwy.

Zaczęło się od tego, że w pierwszym wozie pękła oś. Głupi pech, albo zły omen. Wertram wciąż utrzymywał zaklęcie i tylko z oddali widział jak jego kompani klną próbując na prędce naprawić wóz. Wtedy mgła zgęstniała. Szkarłat przykrył niebo i wbił się w nozdrza jego konia. Wertram stanął w strzemionach, ale nie utrzymał się i spadł. Rozwścieczony koń pognał w kierunku wozów rozrzucając jego towarzyszy na prawo i lewo. Wertram ponownie wykrzyczał zaklęcie i światło rozpłynęło się z jego dłoni tylko po to, żeby zaraz zostać zgniecione. Był w stanie utrzymać tylko skromną osłonę tuż przy sobie. Pobiegł w kierunku wozów.

– Hertz, Hugo trzeba zawracać. Ładuj tych kupców na kucyki i spieprzajmy stąd – zawołał Mag.

– Co ty nie powiesz. W ładne bagno nas wpieprzyłeś. Zrób coś do cholery! – odciął niski Hertz, który wciąż siedział na koniu.

– Do kurwy nędzy, Kantz! – zawołał z oddali Trev.

Dwóch towarzyszy zbliżało się do niego z uniesionymi mieczami. Kantz wyrwał na przód. Złapał za własny miecz i zatrzymał się kilka kroków od towarzysza.

– Co tu się dzieje? – zawołał – Spetz, Hans? Co wy do cholery odwalacie.

Dwóch osiłków odwróciło się do niego. Oddychali ciężko. Z nozdrzy buchała im purpurowa para. Zrobili krok w jego stronę. Żelazo w ich dłoni uniosło się grożąco. Hans doskoczył i ciął Maga na odlew, jak pijany. Kantz odbił cios i odskoczył.

– Opanuj się do cholery. Oddam Ci te pieniądze po robocie, o to Ci chodzi? – Kantz nie uzyskał odpowiedzi i znów musiał ratować się unikiem. Zobaczył, że Trev znajduje się w podobnej sytuacji zajmując Spetza.

– Wertram Kantz. Okłamałeś nas – usłyszał za sobą niski głos. Rzucił okiem przez ramię. Miał za plecami jednego z kupców. Topór uniósł się i gdy miał rzucić się na maga strzała przeszyła ramię kupca.

– Kantz uciekaj do cholery – zawołał do niego Hertz.

W tym momencie z jego piersi wykwitło okrwawione stylisko włóczni. Hugo stał za nim, a z jego wyszczerzonych zębów wypływała struga czerwonej mgły.

Kantz kątem oka dostrzegł błysk. Zasłonił się i cios spadł na jego własną klingę. Odkręcił miecz i pchnął spadając nisko jak rasowy szermierz. Gdy uniósł wzrok zobaczył gasnące oczy i zdziwioną twarz Hansa.

– Ty skurwysynu! – usłyszał z prawej i wyszarpnął klingę. Biegł na niego Hugo z nożem w dłoni – jak mogłeś tak po prostu go zabić! Ty psie!

Mag był zdezorientowany i przerażony. Zobaczył, jak ktoś tnie toporem i odcięta ręka szybuje w powietrze. Ktoś inny cisnął oszczepem i przyszpilił swojego kompana do ziemi. To był krwawy koszmar. Hugo skulił się do skoku i zrobił zwód. Kantz cofał się oddzielając się od niego mieczem.

– Hugo. Uspokój się. To on mnie zaatakował, przecież widziałeś – słowa nic nie dawały. Nożownik wybił się z lewej nogi i ciął nisko, celując udo. Kantz odskoczył i chciał uderzyć napastnika głowicą miecza, ale był za blisko. Padli na ziemię i okładali się pięściami. Hugo złapał Wertrama za kołnierz i zaczął tłuc nim o ziemię.

– Zabiję Cię pieprzony psie! – charczał Hugo a jego oczy ziały szaleństwem. Kantz miotał się i próbował go odepchnąć, ale napastnik był cięższy od niego. Ciemniało mu w oczach. Nagle głowa Hugo została przedzielona przez wbity pionowo topór. Krew i kości spadły mu na twarz.

– Wstawaj. Szybko. Musimy stąd spierdalać w podskokach – Trev wyciągnął do niego rękę. Po chwili obydwaj biegli w stronę najbliższych koni.

– Kantz. Co to do cholery jest.

– Nie wiem, ale jeśli szybko stąd nie uciekniemy sami skończymy tak samo.

– Kantz – skrzekliwy głos wydobył się z ust Treva. Mag stanął jak wryty. Spojrzał na towarzysza, a on spojrzał na niego – Kantz pomóż mi.

Wertram cofnął się o krok. Trev uniósł topór nad lewym ramieniem i ruszył do przodu.

– Trev do cholery obudź się – wrzasnął Mag – łapmy konie i uciekajmy stąd.

Odbił mieczem pierwsze uderzenie. Odskoczył przed drugim. Świat wirował przed jego oczyma. Złapał mocniej miecz i ciął na ukos przez pierś. Drugim ciosem rozpłatał twarz towarzysza.

– Wertram – nierozpoznawalny skrzek wydobywał się z krwawiących ust – pomóż mi.

Trev nie dość, że nie upadł to po raz kolejny wziął zamach toporem. Oszołomiony Kantz ledwo zdążył zasłonić się mieczem, ale impet wytrącił mu broń. Mag odskoczył i puścił się biegiem przed siebie. Z lewej dwóch kupców walczyło z Hansem, z którego piersi ziała czerwona dziura. Przed nim dwóch innych towarzyszy okładało się pięściami. Ręka jednego wisiała wiotko trzymana tylko strzępami ubrań. Był oszołomiony i brakowało mu oddechu, chociaż adrenalina rozsadzała mu żyły. Dopadł pierwszego konia i nim chwycił lejce klepnął go w zad. Wskoczył na siodło i gdy odjechał na skraj pobojowiska zawrócił i spojrzał po raz ostatni. Ostatnie Ręce mordowały się, rąbały na kawałki, tylko po to, żeby zaraz wstać i wykrwawiać się na nowo. Machał w powietrzu dłonią, wykrzykując zaklęcie. Wiedział, że słabnie. Spiął konia i ruszył przed siebie, zostawiając przyjaciół w tej makabrycznej dolinie.

 

– III –

 

Gdy dotarł wreszcie do wioski zobaczył skromny szyld gospody znajdującej się na parterze większego domu. Siąpiący deszcz wydawał się nie mieć końca. Postanowił więc wejść i nieco się rozgrzać. Ciepłe powietrze z gospody przepełnione było zapachem skwaśniałego piwa.

– Macie tu coś oprócz piwa? – zapytał Mag.

– Wódkę albo wino – odparł karczmarz.

– Niech będzie to wino.

Gospoda była opustoszała.

Nikt nie chciał zadzierać z psami Rady Kupieckiej. Od dwóch lat stacjonowali pod miastem i okazjonalnie porywali ludzi, którzy zbyt bacznie przyglądali się miastu. Wioski bliżej murów odcinających cypel od kontynentu stopniowo pustoszały. Część ludzi zabito, a część sama wyniosła się w bezpieczniejsze rejony. Ze szczątków informacji, które udało mu się pozbierać zrozumiał, że tunel wychodził gdzieś w wiosce na północny wschód od umocnień pod murami. Była to jedna z pierwszych wiosek którą Volonitzy wysiedlili. Problemem było to, że nadal stacjonował tam mały oddział i musiałby go gdzieś odciągnąć. To była robota na cztery ręce. Musiał znaleźć kogoś kto nie bałby się konfrontacji z żołdakami i był na tyle głupi, żeby z nimi zadrzeć. Wyszedł z karczmy i zaczął iść błotnistą drogą w stronę placu, który można by nazwać centrum wioski. Na kilku małych kramach kobiety sprzedawały wczesne plony i grzyby. Wszystkie stały wciśnięte pod wąskie daszki kryjąc się przed deszczem. Wzrok badacza przykuł stragan obwieszony zielonymi wiązkami ziół i przypraw.

– Witam młodego Pana. Pan pewnie z miasta przybywa. Baryngerm? A może Dorenmo? – zagaiła do niego dziewczyna wsparta na blacie straganu.

– Fjolsform – odparł, szukając wzrokiem znajomych ziół.

– Uuu, to daleko. Był tu dwa miesiące temu taki jeden z północy. Uzdrawiacz. Wszystkie zioła u mnie wykupił. Potem jeździł po wioskach i ludzi leczył.

– Masz młode korzenie Addy?

– Tutaj – odparła, sięgając po wiszący z boku zbiór gałązek – pan też się magii uczy? Słyszałam, że na północy są jeszcze prawdziwe uniwersytety prowadzone przez mistrzów magicznych.

– Można tak powiedzieć. Chociaż z tymi uniwersytetami to nie do końca prawda. Z tego co wiem tylko jeden jest prowadzony przez mistrza.

– Jak to? – odparła zdziwiona – To kto naucza w pozostałych? Jeszcze dwa lata temu pamiętam, jak był tu u nas czarodziej i opowiadał, że zwiedzał te uczelnie, że uczył się u mistrzów.

– W pozostałych studenci sami się uczą. Czytają księgi, które zostały po mistrzach. Wojna niewielu oszczędziła. – odparł – potrzebuję jeszcze czerwony pył.

– Nie jestem pewna czy wiem o czym pan mówi – odparła dziewczyna lustrując wzorkiem swój kram.

– Chodzi mi o sproszkowane kwiaty błotnika. Wiem, że rzadko tutaj rośnie, ale pomyślałem, że warto zapytać.

– Pan para się alchemią?

– Czasem, jeśli praca tego wymaga.

– Niech pan idzie do kaplicy. Kapłan może panu pomóc. To znaczy o ile go pan znajdzie, bo ostatnio tylko wieczorami go widuję.

Zapłacił dziewczynie i zajrzał do kilku kolejnych straganów, gdzie kupił trochę suszonego mięsa i sporą garść suszonych jabłek. Kusiły go rozwieszone na sznurkach grzyby, ale ostatecznie stwierdził, że nie ufa lokalnym zbieraczom na tyle żeby ryzykować swoje życie.

Po chwili dotarł do kaplicy i schował się pod drewnianym daszkiem. Deszcz nie zelżał ani trochę i mężczyzna zaczął się zastanawiać jak to się stało, że jeszcze nie zmyło tych wszystkich wiosek do zatoki. Buty miał całe oblepione błotem i gliną. A końcówki nogawek zlewały się w jedną szarą masę z cholewami butów. Pchnął drzwi które ustąpiły z jękiem. Wnętrze kaplicy było ciemne i chłodne. W moment płuca wypełnił mu ciężki smród palącego się łoju z kilku oliwnych lampek poupychanych w szczelinach. Szary kamień, z którego zbudowana była świątynia porósł mchem i siatką pęknięć. Tu i tam widać było ślady ognia, zapewne pożaru, który strawił drewnianą część kaplicy. Z niewielkiego przedsionka wchodziło się do głównej nawy, z której na boki odchodziły małe rotundy. Zaglądając do jednej z nich badacz zobaczył na ścianach znajome runy. Magiczne symbole wiły się tasiemkami od niewielkiego ołtarza w stronę świetlika na czubku kopuły. Poznał wizerunki kilku Pierwszych Bogów w rzeźbach na ołtarzu oraz ich zaklęcia-modlitwy we wstęgach na ścianach. Wybrał boga odkrywców. Wyciągnął dłoń nad jego wizerunkiem i wyszeptał zaklęcie ze ściany. Twarz na ołtarzu poruszyła się nieznacznie i spojrzała w jego oczy, aby po chwili wróciła do swojej stałej pozy.

– Wyznawca pierwszych bogów? A więc mag. W dodatku na tyle pokorny, żeby nie zapomnieć o tym skąd się wywodzi – odezwał się głos za jego plecami – jesteś uczniem Nowych Nauk?

Badacz odwrócił się i spojrzał na stojącego za nim Kapłana. Brązowa szata sięgająca ziemi luźno wisiała na jego szczupłym ciele. Jasne, krótkie włosy pokrywały pooraną bliznami czaszkę. Wyglądał przyjaźnie, jak pastor ze wschodnich podgórzy. Tylko te blizny.

– Nie podążam za bogami, ale doceniam ich wkład w nasz los.

– Niewielu was zostało. Niewielu zgłębiających sztukę ponad jarmarczne sztuczki. Co Cię sprowadza do naszej skromnej kaplicy wędrowcze?

– Szukam czerwonego pyłu, słyszałem, że parasz się alchemią – odparł mag – mam trochę pieniędzy, myślę, że moglibyśmy dobić interesu.

– Miastowi – pokręcił głową kapłan – przyjeżdżają narobić kłopotu prostym ludziom i myślą, że wystarczy zadzwonić mieszkiem. Wiem do czego służy czerwony pył, wiem też do czego służy takim jak Ty więc wiem, że prawdopodobnie zaraz będę miał pod drzwiami wściekły oddział Volonitzów, jeśli Ci go dam – przerwał na chwilę i zmierzył maga wzrokiem – za mną żołnierzu!

– Nie jestem żołnierzem – nagły okrzyk nie zrobił na nim wrażenia.

– A więc najemnikiem.

– A ty to kto? Emerytowany detektyw?

Kapłan zaśmiał się sucho i dał mu znak, aby zanim szedł. Poszli główną nawą do innej kaplicy. Na ziemi znajdował się mały dywanik modlitewny. Gdy kaznodzieja go odsunął pod nim ukazał się drewniany właz ze stalowym uchem. Przyłożył palec do ust nakazując milczenie i wskazał badaczowi drogę w dół. Na dole drewnianej drabiny znajdował się niewielki grobowiec. Za ciężką wełnianą kotarą znaleźli drugie pomieszczenie z kamiennym stołem stojącym na środku.

– Przygotowujesz tu zmarłych do pochówku? – zainteresował się mężczyzna.

– Nie od czasu zarazy. Teraz musimy palić naszych zmarłych i wierzyć, że bogowie są wyrozumiali.  Technicznie rzecz biorąc powinienem był zamurować to miejsce, ale okazuje się przydatne. Tutaj wścibskie uszy nie będą nas słyszeć – wyjaśnił kapłan i usiadł na krześle w rogu pomieszczenia – a więc opowiadaj. Co sprowadza najemnika, maga i badacza do naszej skromnej wioski?

– Nie przyszedłem tutaj plotkować znad wyraz spostrzegawczym kapłanem – odparł mężczyzna krzyżując ręce na piersi.

– Przyszedłeś po to – powiedział ksiądz podnosząc z kamiennej półki skórzany woreczek oprószony czerwonym kurzem – a ja nie dam Ci tego woreczka, dopóki nie będę pewny, że warto dzielić się z Tobą tak rzadkim składnikiem alchemicznym. Nie mamy tutaj uzdrawiacza, a zielarka słabo sobie radzi z leczeniem naszych ludzi. Ten proszek zapewnia nam względny spokój.

– O ile mnie pamięć nie myli czerwony pył nie ma własności leczniczych, chyba że akurat wspomaga uzdrowiciela, którego ponoć nie posiadacie. Chyba że nie mówisz mi całej prawdy – stwierdził badacz przyglądając się kapłanowi. Gdybym doskoczył dałbym radę go ogłuszyć i zabrać mu woreczek, pomyślał. 

– Być może w wiosce jest jeden uzdrowiciel, który bardzo nie chce być zmuszonym do pomagania Vołom – odparł kapłan po dłuższej chwili zastanowienia – po co Ci ten proszek chłopcze? My naprawdę nie chcemy kłopotów.

Mag zmrużył oczy i zdawał się przeszywać duchownego wzrokiem. Widział w nim determinację. Niewielu ludzi, których spotkał w tych stronach patrzyło na niego bez strachu. Ten jeden kapłan z pewnością nie bał się nieznajomego. A przynajmniej nie dawał o tym znać.

– Na północ od umocnień Vołów jest opuszczona farma. Stacjonuje tam niewielki oddział. Potrzebuję ich czymś zająć – zobaczywszy malujące się na twarzy kaznodziei przerażenie dodał – nie planuję nikogo zabijać. Narobię trochę huku, podpalę stóg siana. Nie będą się na was mścić.

– Wierz mi chłopcze, że oni potrafią za mniejsze rzeczy wywlec człowieka z domu, obedrzeć z szat i wygnać do lasu.

– Równie dobrze mogę podpalić wasz spichlerz. Voły na pewno przyjadą to sprawdzić. A kiedy już się tutaj pojawią, na pewno znajdą sobie jakąś rozrywkę – odparował mag nie spuszczając wzroku, z kapłana, który zastygł i z niedowierzaniem wpatrywał się w niego – więc, albo dasz mi tą sakiewkę, albo znajdę bardziej kreatywny sposób. Patrzysz na mnie zdziwiony jakbym nie mógł tego zrobić. Zaręczam Ci, że jeszcze rok temu podpaliłbym wam ten pieprzony spichlerz bez tracenia czasu na dyskusje z tobą.

Mierzyli się chwilę wzrokiem. W końcu kaznodzieja wstał z krzesła i podszedł do maga

– Nie pozwolę Ci narazić moich ludzi. Przychodzisz do naszej wioski, mówisz jak wielki uczony, ale w środku jesteś zwykłym zwierzęciem – kapłan wytrzymał chłodne spojrzenie mężczyzny i ciągnął dalej – odwrócę uwagę Vołów, ale jeśli którykolwiek zacznie pytać, skieruję ich w twoją stronę. Jeśli którykolwiek choćby spojrzy w stronę naszej wioski, napuszczę ich na Ciebie jak wygłodniałe psy.

– Pamiętaj, że Voły są mściwe. A ja na pewno dam radę zabić przynajmniej kilku zanim mnie dopadną. Więc lepiej postaraj się dobrze chronić swoich ludzi i nie dawaj im powodu do odwiedzin – straszny uśmiech wyrósł na twarzy maga. Uśmiech najemnika, którym tyle razy straszył klientów zbyt zapalczywie targujących ceny. Odczekał chwilę aż słowa na pewno dotrą do kapłana i kontynuował – odłóżmy na bok te groźby i kąśliwości. Ja nie chcę narobić wam kłopotu, wy nie chcecie spłonąć. Jak chcesz odwrócić ich uwagę?

Kapłan odsunął się od najemnika i podszedł do półki. Podniósł z niej blaszane pudło. Wysypał z niego na stół spory stos części. Metalowe i drewniane elementy potoczyły się po zimnym kamieniu.

Najemnik zagwizdał z podziwem – a więc kapłan, uzdrawiacz a do tego domorosły rusznikarz? – zaczyna mi się podobać twój plan.

 

– IV –

 

Słońce powoli zbliżało się do horyzontu. To znaczy według zegarka tak powinno być, ale przez ciągły deszcz trudno było to stwierdzić. Siedział już od godziny w krzakach, z których miał dobry widok na drogę odchodzącą od starej farmy. Woda spływała po płaszczu, ale czuł, że nawet jego płaszcz powoli nasiąka ołowianym deszczem. Kleryk udał się narobić zamieszania w kopalni i zajmowało mu to uporczywie długo. Nie wiem jaką różnicę robi podpalenie stosu czy wysadzenie kopalni, ale jeśli zaraz nie zobaczę tej smużki dymu to słowo daję, że podpalę ten spichlerz, pomyślał mag. Minęło jeszcze kilka minut, potem kwadrans aż nareszcie zobaczył gęsty, czarny dym unoszący się ze wzgórza za wioską. Niemal od razu usłyszał tętent końskich kopyt. Siedmiu Vołów, każdy w długim płaszczu i z karabinem na plecach, przejechali niedaleko jego kryjówki i rozbryzgując błoto pędzili w stronę wzgórza. Po chwili jeden z nich oderwał się od towarzyszy i popędził w kierunku głównych umocnień, pod miastem.

– Już myślałem, że się nie doczekam – burknął do siebie i wyszedł z zarośli, gdy ostatni jeździec zniknął za pagórkiem. Farma stała na równinie, nie było sensu się skradać, bo ktokolwiek spojrzałby w tę stronę nie zobaczyłby nic tylko jałowe pole i czarny kształt zbliżającego się płaszcza. Miał więc nadzieję, że Voły czuły się w tych stronach na tyle pewnie, żeby nie zostawić nikogo na czatach. W kilka minut pokonał dystans dzielący go od farmy. Dwie duże stodoły, każda z zapadniętym dachem, mały kurnik i spory, parterowy dom, który wyglądał najlepiej ze wszystkich budynków. Nie był pewien czego szuka. Jeśli tunel miał tutaj wychodzić to wejście musiało być jakoś ukryte. Stodoła i kurnik były puste. Wyrąbano z nich nawet część belek na opał. Zajrzał do studni, ale uznał, że jeszcze nie jest tak zdesperowany, żeby tam szukać przejścia. W drugiej stodole znalazł siedem śpiworów i płonące ognisko, do którego przed chwilą dorzucono świeżego drewna. Vołom nie chciało rozpalać się go drugi raz, pewnie chcą tu szybko wrócić. Z resztą, który żołdak chciałby wychodzić na taki deszcz, pomyślał mag.

Ruszył w kierunku domu, kiedy zobaczył w oddali ciemne plamki spowite mgiełką wody. Nowa warta pędziła w stronę farmy. Nie czekając ani sekundy dłużej wślizgnął się do środka i w pośpiechu zaczął szukać wejścia do tunelu. Zaglądał po kolei do każdego z pomieszczeń, starannie zamykając za sobą drzwi. Pościg w tunelu był niewskazany. Widać było, że Voły stacjonują tu od dawna. Dom niszczał i był przez nich reperowany. Tu i ówdzie walały się puste butelki i skrzynki po zapasach. Zajęty poszukiwaniami badacz nagle usłyszał nagle odgłos kopyt na grząskim podwórzu. Wziął kilka oddechów, aby opanować napływającą do mięśni adrenalinę i stąpając jeszcze ostrożniej zaglądał do kolejnych pomieszczeń. Po sprawdzeniu kuchni, sypialni i wąskiego składziku zajrzał do kolejnych drzwi. Niewielkie pomieszczenie było ciemne. Po bokach stały dwa połamane regały. Podłoga była metalowa. Kute nity układały się w ciasny kwadrat okalający właz. Skobel puścił z chrzęstem zardzewiałego metalu. W tym momencie usłyszał drzwi wejściowe otwierające się na gwar rozmów.

– Kapitan mówił, że przyjedzie dzisiaj do naszej ulubionej wioski – odezwał się piskliwy głos jednego z żołdaków.

– Znowu ktoś coś przeskrobał? – odezwał się kolejny.

– Nie wiem. Podobno coś z tą kopalnią, w której wybuchł pożar. Nie moja rzecz. Hej Svabod, idź sprawdź czy chłopaki nie zostawili nam czegoś w spiżarni.

Szlag, mam mało czasu, pomyślał mag. Czuł, jak serce wali mu jak szalone. Jednemu Vołowi da radę. Chociaż czy na pewno? Od roku nie walczył w prawdziwej bitce. Czy dałby radę wyszkolonemu, wypoczętemu żołdakowi? Uznał, że jego jedyną nadzieją jest wejście do tunelu. Złapał za stalową obręcz i całą siłą nóg pociągnął za właz. Klapa odskoczyła nagle i otworzyła się z jękiem zardzewiałych zawiasów.

– Co do cholery! – zdziwił się żołnierz i przyspieszył kroku – chłopaki! Ktoś tu jest!

Nie było czasu na finezje. Mag wskoczył do tunelu. Zamknął właz za sobą i znalazł się w kompletnej ciemności. Nie było czasu. Przyłożył dłonie w miejscu, gdzie klapa stykała się z okutą ramą i niemal wywrzeszczał zaklęcie. Światło oślepiło go a ciepło rozlało się po całym ciele. Poczuł mrowienie w palcach, gdy zaklęcie powoli się rozproszyło. Otworzył oczy i widział biel. Przez ślepotę przebijała się czerwona łuna rozżarzonego metalu. Pokrywa włazu stopiła się z jego ramą. Słyszał jeszcze Vołów siłujących się z klapą, która ani drgnęła, kiedy zsunął się plecami po ścianie.

 

– V –

 

Wydawało mu się, że przez całą wieczność jego oczy przyzwyczajały się do ciemności. Nadal widział białe plamki tańczące na wnętrzu powiek. A może to była ciemność? Nie mógł być nawet pewien czy ma otwarte oczy. Powietrze było zatęchłe i wilgotne. Stwierdził z bólem, że ma poparzone dłonie. Wystarczy tego odpoczynku, pora się stąd wynosić, pomyślał mag. Wymacał w swojej torbie długą szklaną probówkę, zatkaną solidnie zalakowanym korkiem. Potrząsnął nią kilka razy i rozbłysła bladozielonym światłem. Z mroku kolejno wyłoniły się ziemne ściany tunelu, podłoga składająca się ze zgnitych drewnianych klepek i pokracznie rozciągnięte zwłoki leżące na granicy światła. Mag cofnął się gwałtownie aż oparł się plecami o ścianę. Drżącymi rękoma otworzył torbę i wyciągnął z niej skórzaną maskę z długim kruczym dziobem. Czarny materiał był śliski od wosku i ciasno opinał jego twarz. Chwilę mocował się jeszcze z dwoma wizjerami ustawiając je na wysokości oczu. Nie należał do ludzi, którzy boją się kupki kości leżącej na ziemi. Ale jeśli miasto pochłonęła zaraza to nie miał zamiaru ryzykować złapania tego syfu. Odetchnął kilka razy. Zapadki wewnątrz dziobu klikały. Powietrze szumiało i pachniało ziołami, które, w teorii, filtrowały powietrze. Wyciągnął fiolkę i podszedł do leżącego na ziemi trupa. Ubrany był dość bogato. Czerwonawa koszula miała złocone mankiety. Miała też ziejącą dziurę, z której wystawało drzewce złamanej włóczni. Zginął pchnięty w serce. W tunelu doszło do walk? Czy ktoś próbował powstrzymać wydostanie się zarażonych z miasta? A może po prostu nieszczęśnik nadział się na dziko rosnącą w tunelu włócznię. Kto wie. W zielonym świetle zobaczył, że kości noszą ślady drobnych zębów. Szczury. Widział je na polach bitew, w rynsztokach i w każdej gospodzie od Fjolsformu po Gotdam. Tam, gdzie trupy tam i szczury. Założę się, że w mieście jest ich teraz więcej niż ludzi, pomyślał najemnik i ruszył w głąb ciemnego tunelu.

Przez godzinę mijał podpory trzymające strop tunelu i kilka trupów. Żaden nie umarł ze starości. Jednego nawet znalazł bez głowy. Były ubrane różnie. Jeden nosił kapłańskie szaty, inny mundur Volonitzów. W końcu doszedł do pierwszych oznak tego, że zbliża się do miasta. Tunel stawał się coraz bardziej podmokły. Drewniane klepki tonęły w błocie. Momentami brodził po kostki w lodowatej wodzie. Miasto było na cyplu i zapewne dlatego woda podmywała tunel. Tutaj zwłok było mniej. Albo zniknęły w błocie, przemknęło magowi przez myśl. Starał się stąpać ostrożnie, tak żeby iść po deskach i nie wpaść w błoto, z którego mógłby się już nie wydostać. Gdy tunel zaczął się wznosić znów zrobiło się sucho. Skóra pod maską swędziała. Jeszcze kilka godzin i odparzę sobie twarz, pomyślał.

Droga ciągnęła się w nieskończoność. Mijał takie same drewniane belki wspierające sufit. Poza tym ściany i podłoga ciągnęły się jedną, nierozróżnialną masą. Czasem któraś leżała w poprzek ścieżki. Inne grzęzły w błocie. Tunel trzymał się lepiej niż wskazywałby na to zardzewiały właz. Z czasem w ścianach zaczęły pojawiać się wyłomy. Mniejsze, w których zmieściłby się śpiący człowiek, i większe, takie w których można było usiąść. Wyglądało na to, że ludzie tu żyli, przynajmniej przez jakiś czas. Obgryzionych szkieletów nie było dużo, ale stawały się coraz liczniejsze. Podłogę i wyłomy ścieliły różnego rodzaju śmieci. Kawałki drewna, potłuczone dzbanki, rozrzucone ubrania. Mieszkali tu. Tydzień, może dwa. A może kilka miesięcy. Coś nie pozwalało im wyjść z drugiej strony tunelu. Do miasta też nie mogli wrócić. Szedł dalej i rozmyślał o tym jak musiały mijać dni w tym ciemnym tunelu. Raczej nie palili naftowych lampek, tu nie ma przeciągu. Kilka dni takiego świecenia i skończyłoby się im powietrze. Żyli tutaj w ciemności i czekali. Tylko na co tak właściwie? Aż właz się otworzy? Pierwszy, który dotarł do włazu dostał włócznią w pierś. Okrutna śmierć. Patrzysz jak z piersi wystaje Ci kij, który czujesz przy każdym oddechu. Próbujesz go wyciągnąć, bez skutku. Potrząsnął głową i ruszył żwawiej przed siebie. Pomimo maski czuł, że cuchnie tu śmiercią. Kolejne pół godziny minęło nim sceneria się zmieniła. Kopane przez ludzi jamy nagle zniknęły a pojawiły się gęsto poustawiane drewniane wsporniki pod każdą ze ścian. Mężczyzna musiał się nieco schylić przechodząc pod grubymi jak udo belkami, które wisiały tutaj wyjątkowo nisko. Muszę przechodzić pod murem, pomyślał mag i spojrzał krytycznie na długie pęknięcia biegnące wzdłuż belek. Martwe drzewa, nie zawiedźcie mnie, pomyślał po czym przyspieszył kroku.

 

– VI –

 

Drabinka wyłoniła się z mroku nagle. Metalowe szczeble niknęły gdzieś wysoko w ciemności. Nareszcie, pomyślał i przytroczywszy probówkę do pasa zaczął wspinać się w górę. Drabina musiała mieć z dziesięć metrów, bo zdążył się zadyszeć zanim uderzył głową w zamknięty właz. Drewniana klapa lekko podskoczyła, więc pchnął ją ręką. Znalazł się w ciemnym pomieszczeniu. Czuł bliskość ścian ciasnej komórki. Kurz wzbity w powietrzu kręcił mu w nosie, ale za nic w świecie nie chciał teraz kichnąć. Ostatnie czego mi trzeba to zwrócić na siebie uwagę gospodarza, pomyślał. Obszedł pomieszczenie oświetlając ściany probówką. Na jednej ze ścian znalazł szczelinę biegnącą od ziemi, do sufitu. Drzwi, pomyślał. Pchnął ukryte w ścianie przejście i fala światła wlała mu się do oczu. Ze ślepej bieli najpierw wyłoniły się białe, kamienne ściany. Podarty obraz jakiegoś szlachcica, patrzący na niego pogardliwym spojrzeniem. Malarz wyjątkowo barwnie oddał charakter swojego klienta, pomyślał badacz. Na środku stało duże dębowe biurko, regały pod ścianami uginały się od książek i stert papierów. Mężczyzna podszedł i podniósł z blatu leżący na wierzchu dokument. „Rozporządzenie nr. 2561, o przydzielaniu glejtów wyjazdowych.” Data na dole wskazywała na dzień odcięcia miasta. Wszystko było jak zamrożone w czasie. Pióro siedziało w wyschniętym kałamarzu, wosk, z którego miała powstać pieczęć leżał na pergaminie w równo pociętych kostkach. Dopiero po chwili dostrzegł, że szuflada z biurka leży roztrzaskana na ziemi, szafki stoją otwarte a pod ścianami walają się pudła i puste kuferki. Ze ścian zdarto świetliki, gabloty opróżniono. Miejsce zostało przeszukane i ktokolwiek tu był zabrał wszystko co uznał za przydatne i cenne. Zamknął za sobą przejście w ścianie. Nie było żadnego śladu, że kiedykolwiek były tu drzwi. Co gorsza, nie było też śladu klamki, uchwytu czy czegokolwiek co pozwoliłoby mu wrócić tą samą drogą. Cichy chrzęst przerwał jego rozmyślenie. Odstawił swoją torbę na ziemię i doskoczył najciszej jak tylko mógł do jedynych drzwi w pomieszczeniu. Nasłuchiwał. Odgłos butów ślizgających się na pokrytym gruzem marmurze dobiegał przez drzwi. Przynajmniej dwie osoby, nie spieszą się, pomyślał najemnik, musieli mnie nie zauważyć. Mógł czekać aż sami go znajdą. Zamiast tego wyszedł im naprzeciw. Dwóch chudych mężczyzn niosło jakąś skrzynię korytarzem. Obaj nosili pozszywane ze strzępów ubranie i byle jak sklecone onuce. Mag wyglądał przy nich jak możny generał Vołów w swoim czarnym płaszczu. Czekał, jak tamci zareagują na dziwnego przybysza. Chwilę patrzyli na siebie aż jeden z obdartusów odezwał się pierwszy.

– Dobry. Dzisiaj o zmierzchu egzekucja przy nowej odlewni, słyszałeś? – zapytał po czym dodał krzywiąc się nieco – obecność obowiązkowa.

– Podobno jakiś gówniarz wysadził warsztat. Przez niego jeden Majster ma problemy, bo nie dotrzyma terminu. Tym razem to już na pewno obetną nam racje.

Zanim zdążył odpowiedzieć mężczyźni otworzyli drzwi i zniknęli w mroku pomieszczenia targając ciężką skrzynię. Słyszał jeszcze przez chwilę jak dyskutują o czymś ściszonymi głosami po czym ich głosy ucichły całkowicie wraz z kolejnym skrzypnięciem drzwi. Najwyraźniej nie wzbudzam tutaj sensacji, pomyślał.

Po kilku minutach znalazł wyjście z budynku. Schodząc po szerokich schodach przystanął przy kolumnie wspierającej balkon na piętrze i rozejrzał się po szerokiej ulicy. Ukryte w szarych kapturach postacie przemykały ulicami. Kilka, może kilkanaście osób na jednej z najszerszych ulic w mieście. Jeśli miasto nie wymarło to było na najlepszej do tego drodze. Ktoś niósł jakąś paczkę, ktoś inny pchał taczki. Miasto żyło. Oddychało płytko i rzęziło odległym hałasem maszyn, ale jeszcze nie umarło jak wydawało się wielu ludziom z kontynentu.

Budynki były wysokie i zakończone dwuspadowymi dachami. Niektóre miały stalowe schody przyczepione od frontu. Zapewne do ucieczki przed pożarem. Co kilkadziesiąt metrów oprócz latarni rozstawione były wyższe słupy z wielkimi szperaczami, rzucającymi rażące białe światło, i czterema megafonami. Po bruku biegły kable. Wyłaniały się z zanitowanych stalowymi płytami okienek piwnic i niknęły w zaułkach lub w innych okienkach. Z fikuśnych balkonów zwisało pranie. W kilku oknach paliło się blade światło. Miasto przedstawiało ponury obraz betonu i stali. Gdzieś pomiędzy to wszystko wciśnięto malutkich ludzi.

Potrzebował planu. Miał jako takie pojęcie czego szuka, ale nie wiedział jak się za to zabrać. Kolorowe plany miasta znalezione w archiwach i bibliotekach mogły go doprowadzić do dowolnego budynku w mieście. Problem w tym, że to czego szukał dawno wymazano z archiwów. Musiał znaleźć tu kogoś kto zna miasto. Wycieczka na egzekucję wydawała się dobrym początkiem. Skoro jest obowiązkowa to znaczy, że będzie tam dużo ludzi. Znaczy też, że w mieście jest ktoś kogo ludzie boją się na tyle żeby przyjść na egzekucję. Co powiedział ten ze skrzynką? Ktoś wysadził warsztat i majster będzie miał problemy. Hmm. Może warto spotkać się z jakimś majstrem.

Rozważania maga przerwała wrzawa na ulicy. Grupa kilku dzieci przebiegła przed ratuszem krzycząc tuzinem gardeł.

– Dwie porcje racji dla zegarmistrza! Zegarmistrz potrzebny w warsztacie! Zegarmistrz potrzebny w warsztacie piątym!

Chwilę jeszcze słyszał podobne nawoływania odbijające się od spękanych kamienic. Ruszył niespiesznie w stronę, z której przybiegła gromada krzykaczy. Bruk był śliski od deszczu, kilka razy widział tłuste szczury które bynajmniej nie umykały przed nim, tylko przebiegały mu drogę i zmierzały w tylko sobie znanym kierunku. Gdy po chwili znudziło go oglądanie takich samych zabitych dechami budynków i zardzewiałych latarni zatopił się we własnych myślach.

Krzykacze szukający pracowników, zapłata w jedzeniu. Publiczna egzekucja, bo ktoś wysadził warsztat. Co tu się dzieje; chociaż to ostatnie było zrozumiałe. Miasto powinno być dawno martwe. Jeśli nie zaraza i pożar to głód powinien wykończyć ostatnich niedobitków. To okrutne, ale tak powinno być. A z tego co jak na razie zobaczyłem wynika, że nie dość, że ludzie tutaj żyją i mają się względnie dobrze, to jeszcze kwitnie przemysł i ktoś rządzi tym zapomnianym przez świat skrawkiem ziemi. I na dodatek ten cholerny deszcz. Do zmierzchu jeszcze z godzina. Nie ma co tak moknąć na marne. Podszedł do najbliższych drzwi i szarpnął klamkę. Zamknięte. Rozejrzał się, ale w zasięgu wzroku nikogo nie było. Przyłożył rękę do zamka i przymknął oczy. Czuł jak zardzewiały mechanizm powoli się obraca. Pot wystąpił mu na czoło. W końcu, po straszliwie długim czasie, zapadka kliknęła. Wszedł do ciemnego pomieszczenia i poczuł uderzenie stęchlizny. Starannie zamknął za sobą przejście. Wyciągnął spod płaszcza probówkę. Świeciła słabo, ledwo oświetlała podłogę pod jego stopami. Potrząsnął nią i na sekundę błysnęła mocniej. Przez sekundę zobaczył zagracone pomieszczenie i zielone ślepia patrzące na niego z końca korytarza. Jednocześnie upuścił swoją torbę i probówkę. Wyszarpnął spod płaszcza długi bagnet. Probówka z trzaskiem uderzyła o ziemię i rozświetliła ciemność zgniłym blaskiem. Zielone ślepia nie poruszyły się. W chwilowym przypływie światła mag dostrzegł człowieka. Zgniłego i wychudłego. Pozbawionego jakichkolwiek włosów, z sinozieloną skórą cienką jak pergamin przez którą było widać wnętrzności. Stał tak chwilę, ale wiedział, że za kilka sekund światło zgaśnie, a wtedy będzie bardzo źle. Trzymając nóż w wyciągniętej ręce, odgradzając się od bestii, złapał swoją torbę i powoli cofał się do drzwi. Nie spuszczał wzroku z zielonych oczu. Łokciem próbował wymacać klamkę, ale ciężka torba przeszkadzała. W niknącym blasku zobaczył, jak oczy zniżają się do ziemi. Usta człowieka otworzyły się mlaśnięciem po czym wyrwał się z nich gardłowy skrzek. W ostatniej chwili wcisnął klamkę i wypadł na ulicę. Uderzył plecami o bruk po czym odtoczył się na bok. Oślizgła kreatura wypadła zaraz za nim. Była naga. Długie pazury ślizgały się po mokrym kamieniu. Kolejny wrzask, tym razem piskliwy, jak krzyk kobiety. Pazury wbiły się w ziemię i potwór skoczył na maga. Szybkim unikiem odsunął się na bok i ciął kreaturę przez plecy. Żadnej krwi. Tylko miękkie mlaśnięcie rozcinanego mięsa. Cofnął się dwa kroki i przygotował do kolejnego uniku. Zielone oczy błysnęły. Łysy cień człowieka przysiadł na ziemi. Nagły huk. Zielonkawym cielskiem szarpnęło w bok. Wielki kawał żeber rozbryzgnął w miazgę. Kolejny huk. Tym razem kula trafiła w szyję, rozrywając ją na pół. Gdy potwór znieruchomiał, leżąc z rozrzuconymi rękoma, Mag spojrzał w kierunku, z którego nadleciał strzał. Na środku drogi, złożona do strzału stała jasnowłosa dziewczyna. Wielka lufa parowała skierowana w jego stronę.

– Zranił Cię? – zapytała, nadal patrząc na niego przez celownik karabinu.

– Nie, nie zdążył – odparł mag po chwili, gdy przez szum krwi w uszach zrozumiał, że pytanie jest do niego.

– Odsuń się od drzwi – padło kolejne polecenie.

Z uniesionymi dłońmi mag cofnął się kilka kroków i kalkulował w głowie jak szybko będzie w stanie powalić ją zaklęciem. Wszystkie które mogłyby go teraz ocalić wymagały wypowiedzenia na głos słów albo machania rękoma. Kula mogła okazać się szybsza.

– Pierdolony samobójca. Czego żeś tam szukał? – krzyknęła dziewczyna.

– Miałem dość deszczu – odparł Mag wzruszając ramionami – co to do cholery było?

– Czyli idiota, pierdolony idiota – odparła z irytacją. Ignorując pytanie maga wskazała mu lufą drzwi – teraz grzecznie tam podejdziesz i zamkniesz te drzwi. Mężczyzna chwilę mierzył ją wzrokiem po czym odparł.

– A jak następny wyskoczy to zdążysz go ustrzelić zanim mnie rozszarpie?

– Jak wyskoczy następny to strzelę Ci w tył głowy żebyś się nie męczył.

Słowa zostały wypowiedziane z takim chłodem, że najemnika przeszył dreszcz. Gdy podchodził do drzwi czuł na sobie zimny wzrok strzelca. Wizjery maski lekko zaparowały i przez mgłę widział tylko zarys futryny i ziejącą ze środka czerń. Zawahał się tylko przez moment po czym szybko sięgnął do klamki i zamknął drzwi.

– Zablokuj je czymś!

Rozejrzał się. Dookoła walały się śmieci. Zmierzył wzrokiem śmietnik. Kilka solidnych kopnięć i drewniany kubeł rozpadł się na kawałki. Mag złapał kilka desek i zablokował klamkę, po czym zaparł deskę o futrynę w taki sposób, że gdyby ktoś zdołał wcisnąć klamkę nie byłby wstanie otworzyć drzwi.

– Na razie wystarczy – usłyszał blisko za swoimi plecami mag. Odwrócił się powoli i zobaczył, że dziewczyna stoi za nim. Karabin nadal trzymała w gotowości, ale widać było, że rozluźniła się, gdy zamknął drzwi – kim jesteś i czego tu szukasz ofiaro?

– Jestem Lionij – odparł wymyślając na poczekaniu imię – przybywam w imieniu akademii archeologicznej w poszukiwaniu pewnych dzieł sztuki, które zostały w tym mieście zagubione podczas zarazy – wyrecytował zmyśloną historię – co to do cholery było?

– Z zewnątrz? – zapytała zszokowana dziewczyna ignorując jego pytanie.

– Tak, przybywam z…

– Jak dostałeś się do miasta? – przerwała mu dziewczyna – Voły Cię od tak wpuściły? A może dla nich pracujesz?

– W nocy statek akademii wysadził mnie na łódkę. Przybiłem na końcu cypla – nie miało to zbyt wiele sensu, ale liczył, że wystarczy.

– Niemożliwe. Wodę patrolują statki. Nawet skrzekacz się nie przedrze na wyspę a co dopiero jakaś łódka.

Zabił dzwon. Osiem uderzeń odbiło się powtarzającym się echem.

– Kurwa. Jeszcze Cię znajdę przybłędo. Dobrze Ci radzę, nie wchodź nigdzie, gdzie nie ma ludzi i schowaj ten nóż. W mieście nie wolno mieć broni – opuściła broń i zaczęła odchodzić w głąb jednego z zaułków – i lepiej idź na egzekucję, dla własnego dobra. Do końca tą ulicą, na pewno trafisz – dodała i zniknęła w mroku bramy.

 

– VII –

 

Egzekucja okazała się całym, szumnym apelem. Tłum ludzi zebrał się na placu obok budynku starej szkoły, na której wisiał teraz napis, ułożony z kutych, stalowych liter. „Odlewnia nr. 6 – imienia ślusarzy”. Ciężko było stwierdzić, ile ludzi go otacza. Kilkaset, tysiąc? Ułamek w porównaniu z setkami tysięcy które zamieszkiwały półwysep. Imponująca ilość biorąc pod uwagę to co mówiło się na świecie. Deszcz zelżał na moment i z nieba sączyła się leniwa mgła, lepiąca się do ubrań i wsiąkająca w każdą szczelinę. Nadal nie zdejmował maski. W gruncie rzeczy nikt nie zwracał na niego uwagi. Kilka osób nosiło szmaciane przepaski zaciągnięte wysoko na nos. Był dziwny, ale nie na tyle by stwarzać problemy.

Po obu stronach placu ciągnął się szpaler masztów, na każdym z nich wisiał długi proporzec. Na czarnym tle wymalowano czerwoną farbą klucz wpleciony w srebrny zębaty pierścień. Na schodach prowadzących do odlewni ustawiono scenę z mównicą. Czerwony materiał sięgał do ziemi. Nie było szubienicy. Nie było też pieńka, na którym mogliby ściąć nieszczęśnika, który najwyraźniej podpadł władzy. Pluton egzekucyjny? Czy rytualnie wytną mu serce i rzucą publice do pożarcia. Przez głowę mężczyzny przebiegało wiele myśli, ale wkrótce jego wątpliwości miały zostać rozwiane. Ktoś uderzył w dzwon, głośnym pojedynczym uderzeniem. Z głośników rozwieszonych na ścianach budynków, na latarniach i masztach popłynęła podniosła muzyka. Co to za przedstawienie, pomyślał mag. Z łomotem podkutych butów, z za załomów dachów wyszli uzbrojeni żołnierze. Każdy ubrany na czarno. Chyba mieli czarne maski, ale z dołu, trudno było to dostrzec. Synchronicznie unieśli swoje karabiny i ostentacyjnie przeładowali. Złożyli się do strzału celując w tłum. Nuta paniki wdarła się w najemnika. Rozglądał się nerwowo, ale zdawało się, że albo nikt nie zauważył przybycia plutonu egzekucyjnego, albo nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji. Odwrócił się. Zaczął przeciskać przez tłum, który obrzucał go dziwnymi spojrzeniami. Coś tu mocno nie grało. Nagle poczuł rękę łapiącą go za ramię. Odwrócił się gotowy znokautować strażnika, kiedy zobaczył dziewczynę. Tą samą która kilka minut temu uratowała mu życie, a potem groziła śmiercią.

– Uspokój się przybłędo, oni tak zawsze, to obstawa – powiedziała mu spokojnym głosem po czym silnym pociągnięciem odwróciła go w stronę sceny – lepiej trzymaj oczy na mównicy. Są tu tacy którzy chętnie zamkną cię w warsztacie za robienie zamieszania.

Stał wpatrzony w scenę, na którą wyszły trzy postacie. Trudno było stwierdzić czy to ludzie. Byli ogromni. Każdy miał z trzy metry wzrostu i wyglądał jakby warzył pół tony. Ogromne cielska, spowite czarnymi płaszczami, z których miejscami wystawały metalowe elementy. Dwaj po bokach mieli założone dziwne, półkoliste hełmy. Głowa tego na środku wyglądała miniaturowo w porównaniu z resztą ciała.

– Kto to jest? Oni tu rządzą? – zapytał mag nie spuszczając wzroku z mównicy.

– Majstrowie. Można tak powiedzieć. A teraz stul pysk – agresywnie odwarknęła dziewczyna.

Dało się wyczuć lekki gwar w tłumie, mimo że nikt się nie odzywał. Ludzie stali niespokojnie, niecierpliwie. Środkowy majster przysunął sobie mikrofon i gromkim głosem zwrócił się do ludzi.

– Drodzy robotnicy. Mieszkańcy Ringenberg. Dzisiejszy apel, jak zapewne już wiecie, poświęcony został rozstrzygnięciu sprawy zamachu na dobrobyt, dobrostan i bezpieczeństwo naszego miasta. Wasza ojczyzna została zbrukana przez agresję i akt nienawiści wobec robotników, pracujących w pocie czoła dla naszej lepszej przyszłości. Zanim jednak przejdziemy do sądu, chciałbym podsumować ostatni tydzień prac i ogłosić plany na tydzień kolejny – głos niósł się echem przez plac i wracał po chwili z różnych zaułków. Miało się wrażenie, że mówca jest jednocześnie na scenie, w oknie kamienicy i tuż za tobą. Wszyscy stali nieruchomo, wpatrzeni w mównicę. Jak posągi. Majster zaczął odczytywać z karki – Zrealizowany został plan ukończenia zamówienia numer sześćset siedemdziesiąt osiem. Komplet skrzyń z ładunkiem został przekazany dzisiaj w godzinach porannych. Zamówienie sześćset siedemdziesiąt pięć zostało zrealizowane w osiemdziesięciu procentach. Przewiduje się jego ukończenie na drugą połowę przyszłego tygodnia. Ponadto, czwartego dnia tego tygodnia, odnotowano wzmożoną wydajność pracy przy projekcie rewitalizacji hali 7B. Przewidując utrzymanie tempa prac, projekt zostanie ukończony przed końcem następnego tygodnia. Przechodząc do planów na tydzień przyszły. Pierwszego dnia tygodnia przewidywana jest dostawa węgla w okolicach portu Południe. W przyszłym tygodniu przewidujemy odebranie comiesięcznych zapasów i rozdysponowanie artykułów pierwszej potrzeby. Więcej informacji wkrótce. Ponadto, robotników wykształconych lub doświadczonych w pracy zegarmistrzowskiej zachęca się do zgłoszenia w warsztacie piątym celem pracy nad zamówieniem numer sześćset siedemdziesiąt dziewięć. W nagrodę za zasługi tych robotników, w kolejnych dniach pracy, przydzielone zostaną im dodatkowe racje. Na zakończenie ogłoszeń pragnę pogratulować brygadzie piętnastej, zwanej błękitną. Dzięki ich zasługom kolejne fragmenty spalonej dzielnicy zostają przywrócone do stanu użytkowego. Hip-hip hurra! – tłum odpowiedział okrzykiem, aż zadzwoniło w uszach – Kończąc dzisiejszy apel i wracając do głównego tematu dzisiejszego zgromadzenia. Oto sądowi podlegać będzie ten człowiek, którego imię niech zostanie zatracone w annałach historii. Ten człowiek, który w imię nienawiści i niezrozumiałej agresji doprowadził do eksplozji, która w ruinę pociągnęła warsztat trzeci, zostanie dzisiaj osądzony przez walne głosowanie – dwóch strażników, wyglądających identycznie jak strzelcy na dachu, wyprowadziło na scenę młodego chłopca. Miał może z dwanaście lat. Miał skute ręce i nogi. Był zakneblowany.

– A więc drodzy robotnicy, drodzy mieszkańcy Ringenberg. Jaka kara czeka tego oto człowieka za zbrodnie popełnione przeciwko naszej ojczyźnie. Ci którzy wierzą, że zasłużył na karę śmierci przez wygnanie na pustkowie podnieście ręce – tłum poruszył się nieznacznie, ale na tyle na ile mag wiedział, nikt nie podniósł ręki. Co za popieprzony sąd, pomyślał. Skazaniec jest winny a tłum wybiera jego śmierć – dobrze. Kto wierzy, że odpowiednią karą za jego zbrodnie, będzie śmierć przez żelazną klatkę niech podniesie rękę – nikt się nie zawahał. Tłum ludzi jednogłośnie podniósł ręce do góry. Mężczyzna rozglądał się w osłupieniu. Gdy poczuł ostre dźgnięcie w bok, zreflektował się i też podniósł rękę. Co tu się dzieje do cholery, pomyślał, na co właśnie głosuję?

– A więc zadecydowano! – zagrzmiał głos z mównicy – wyrok zostanie wykonany jutro o świcie. Idźcie do domów, wypocznijcie, aby jutro pracować dla lepszej przyszłości.

Gdy echo głosu umilkło, trzy postacie zniknęły w drzwiach odlewni. Z dachów zniknęli strzelcy i dopiero teraz tłum nieco się rozluźnił. Jakby tysiąc ludzi znowu zaczęło oddychać. W gwarze ściszonych głosów, tłum rozszedł się po zaułkach i ulicach miasta. Mag odwrócił się do kobiety tylko po to, żeby zobaczyć jak jej jasne włosy nikną w tłumie.

 

– VIII –

 

Zdążyło zrobić się całkiem ciemno zanim znalazł miejsce, w którym mógłby przenocować. Wciśnięta w kąt niewielkiego dziedzińca jednej z kamienic stała szopa, w której składowano węgiel. Mag zajrzał ostrożnie do środka. Kopa węgla pod jedną ścianą, trochę desek, jakaś skrzynia. Ale przede wszystkim, szczelny dach. Wstawił swoją torbę za oparte o ścianę deski i wyszedł obejrzeć dziedziniec. W dwóch kamienicach były zakończone łukiem bramy prowadzące na ulice miasta. Na ziemi leżało kilka dziecięcych zabawek, na sznurkach nadal wisiało pranie. Po dwóch latach okolica wyglądała na zapomnianą. Mężczyzna miał nadzieję, że nikt nie będzie go tu nękał. Ale ostrożności nigdy dosyć. Wyjął z kieszeni dwa metalowe jajka. Gdy rozgrzał je w dłoni lekko podskoczyły i rozsunęły się odkrywając delikatną sieć metalowej pajęczyny i pozaplatanych kryształków. Mechanizm świecił miriadą drobnych punktów rzucając poświatę na twarz mężczyzny. Mag przymknął oczy i poświata przygasła. Czujki były gotowe. Jeśli ktokolwiek oprócz maga wejdzie na dziedziniec, powinny się aktywować a on poczuje magiczny impuls. Coś jak dzwoneczki zawieszone na sznurku, tylko trudniej znaleźć sznurek. Postawił jajka przy każdej z bram i wrócił do swojej szopy, zabierając po drodze drewniany zydel, który stał przy wiadrze z praniem. Zamknął się w szopie zapierając deskę o drewniane imaki rygla. Spojrzał krytycznie na improwizowaną blokadę i przyłożył rękę do drzwi. Po chwili namysłu zdecydował się na prostą iluzję. Zaklęcie wylało się mgiełką przez szpary w ścianach. Teraz mógł zapalić światło i nikt z zewnątrz go nie zobaczy. W teorii. Magia bywała kapryśna. Zdjął w końcu swoją maskę, którą z bólem odkleił od twarzy. Spojrzał w krucze oczy. Mógł ją sobie odpuścić. Ludzie żyli tutaj, niewielu nosiło maski, a jeśli ktoś to robił to tylko żeby ukryć swoją tożsamość. To znaczy, że nie boją się zarazy. Pytanie tylko czy się na nią uodpornili, czy zwyczajnie sama wymarła. Wyjął z zawoskowanego woreczka paczkę zapałek i podpalił zgarniętą z ziemi kupkę trocin i drobnych węgli. Po chwili siedział w rozświetlonej ogniem szopie i czuł, jak paruje z niego wilgoć. Zawiesił płaszcz na ścianie i rozcierał zgrabiałe od wieczornego chłodu dłonie. Było cicho. Deszcz szumiał lekko w rynnach. Czasem dało się słyszeć odległy hałas upuszczanego żelastwa. Poza tym, cisza. Mag czuł niepokój, zatopiony w ciszy w środku ogromnego miasta. Surrealizm tego miejsca był niesamowity. W jednej chwili zjawia się w marmurowym pałacu burmistrza, w drugiej, osądza skazańca w wolnym głosowaniu. Popieprzone miasto. Ale czego się nie robi dla kompanów, pomyślał. Wyjął z poły płaszcza blaszaną piersiówkę, wzniósł do światła i wziął łyk.

– Za idiotów, którzy zdechli choć nie umarli, w imię złotej monety.

Własny głos zadzwonił mu w uszach, odbity iluzorycznym zaklęciem.

 

– IX –

 

Zielone światło prześlizgnęło się po twarzy mężczyzny. Basowy jazgot kiepsko naoliwionego mechanizmu wyrwał go z płytkiego snu. Poczuł natarczywe pulsowanie magicznych czujek. Ktoś jest na dziedzińcu. Kolejny jazgot zerwał go na nogi. Z ulgą stwierdził, że iluzja nadal się utrzymuje. Rozłożył palce prawej ręki i nakreślił w powietrzu zaklęcie. Wystarczyło nim rzucić. Wyjrzał przez szparę w ścianie. Widział na dziedzińcu ciemny kształt sięgający pierwszego piętra. Obłe cielsko błyszczało w świetle przezierającego przez chmury księżyca. Deszcz zacinał ostro i spływał strugami po blaszanym pancerzu maszyny. Z kolejnym, niskim jazgotem, maszyna odwróciła się i powiodła snopem zielonego światła. Kroczyła ciężko wzdłuż ściany i zaglądała do kolejnych okien. W zielonym świetle mężczyzna widział tylko zarys. Nie miał pojęcia czy za sterami olbrzyma jest jakiś człowiek, czy jest to magiczny golem. Przez boleśnie pulsujące czujki nie mógł stwierdzić, czy maszyna ma w sobie magiczną iskrę. Gdy zbliżyła się do jego szopy, mag zamarł. Strzepnął ręką i rozproszył przygotowane zaklęcie. Z takiej odległości nic by to nie dało. Ręka tej maszyny musiała ważyć tonę i zgniotłaby go samym swoim impetem. Zamiast tego mężczyzna przyłożył rękę do ściany i wzmocnił iluzję. Przez przymknięte powieki poczuł snop jasnego światła wlewający się przez wszystkie szczeliny. Gdy otworzył oczy, ujrzał ludzką twarz. Twarz starca, pooraną bliznami, o wyjątkowo zaciętym grymasie. Widział ją przez wąską szczelinę w pancerzu potwora. Chwilę patrzył mu w oczy. Kolejny basowy jazgot, który poczuł aż w trzewiach zaniósł się, gdy potwór wstał i zaczął iść w stronę bramy. Mag odczekał jeszcze chwilę, całe siły wkładając we wzmocnienie iluzji. Nie zauważył, jak wiotczeją mu mięśnie. Jak ręka opada mu bezwładnie i jak nogi odmawiają posłuszeństwa. Osunął się na ziemię, padając na wznak, na kopę węgla.

Gdy się obudził zegarek wskazywał dziesiątą. Czuł się wycieńczony i obolały. Dłoń, którą wczorajszej nocy utrzymywał iluzję paliła go żywym ogniem. Wiedział już, że niedługo zaczną z niej schodzić płaty skóry. Tak po prostu było i nauczył się z tym żyć. Magia wymagała poświęceń. Zjadł trochę suszonego mięsa i przepił wodą z długiego bukłaka. Po kilku minutach zaczął widzieć wyraźniej, powietrze znów łaskotało chłodem jego płuca. Żył. Kolejny udany dzień, kolejna przetrwana noc. Postanowił, że dzisiaj musi udać się do dzielnicy naukowej i odnaleźć bibliotekę akademicką. Szanse, że coś tam znajdzie były niewielkie, ale gdzieś musiał zacząć. Założył kruczą maskę. Zapadki kliknęły jedna po drugiej, zapach ziół wypełnił mu płuca. Wyszedł na dziedziniec i pozbierał czujki. Ich kryształy musiały się zregenerować, ale kiedyś znów ich użyje. Budynki rzucały długie cienie. Ulice były puste tak jak poprzedniego dnia. Gdzie są ci wszyscy ludzie, pomyślał. Na placu była masa ludzi a teraz nie ma nawet kogo zapytać o drogę. Idąc szeroką promenadą kierował się mniej więcej w kierunku bogatszych dzielnic, oddalając się tym samym od placu, na którym wczoraj odbyła się egzekucja. Koszmarna maszyna, która odwiedziła go w nocy zapewne miała coś wspólnego z majstrami i nie zamierzał ryzykować ponownego spotkania. Za kolejnym zakrętem promenada stopniowo zaczęła się zmieniać w dzielnicę handlową. Kolorowe niegdyś szyldy teraz straszyły łuszczącą się farbą. Dziesiątki napisów zapraszały do najróżniejszych zakładów usługowych. Balwierz, krawiec i notariusz. Dalej zakład patentowy i sklep z sukniami. Naprzeciwko jubiler zaraz obok zakładu rusznikarza. Mag nie kłopotał się z zaglądaniem do sklepów. Witryny szczerzyły się wybitymi oknami, wszystkie sklepy były dawno splądrowane. W niektórych miejscach zaczęto nawet wybierać cegły ze ścian i odrywać deski z podłóg. Szedł ciesząc się pierwszym dniem, który przywitał go bez ulewy czy nawet mżawki uderzającej w kaptur płaszcza. Coraz bardziej niepokoił go brak jakichkolwiek ludzi na ulicach. Czyżby to miała na miała na myśli tamta dziewczyna mówiąc, że ma unikać bezludnych miejsc? Był zmęczony, odpłynął gdzieś myślami, dlatego nie zauważył jej stojącej w mijanym zaułku. Z własnych myśli wyrwał go dopiero jej głos.

– Albo wiesz, gdzie idziesz i jesteś walnięty, albo nie wiesz i zaraz dostaniesz po łbie.

– A gdzie idę twoim zdaniem? – zapytał najemnik odwracając się powoli. Stała za nim, trzymając swoją strzelbę na wysokości bioder, skierowaną czarną czeluścią prosto w jego pierś.

– Do spalonej dzielnicy. Jeśli naiwnie sądzisz, że od tak Cię wpuszczą to śmiało, zobaczymy, czy wrócisz.

Chwilę mierzyli się wzrokiem. Chwila napięcia narosła do nieznośnych rozmiarów i równie szybko rozpłynęła się w powietrzu. Dziewczyna opuściła broń.

– Mówiłaś, że mnie znajdziesz, czyli masz do mnie jakąś sprawę – powiedział mag.

– No patrz jakiś ty bystry, a myślałam, że będę Cię musiała pilnować cały dzień żebyś znowu gdzieś nie wlazł – dziewczyna prychnęła z politowaniem i dodała – idziesz przodem. W połowie tej alejki jest rozwidlenie, skręcisz w lewo.

– Będę szczery, nie czuje się za dobrze z karabinem za plecami.

– Wolę mieć cię na oku żebym nie musiała kolejny raz ratować Ci życia. Nie ma za co tak swoją drogą.

Dziewczyna przewiesiła karabin przez ramię i kiwnięciem głowy wskazała mu drogę.

– Gdzie idziemy?

– Gdzieś, gdzie nie będę musiała cię pilnować. I przy okazji gdzieś, gdzie można swobodnie rozmawiać. Więc na razie zamknij się i idź.

– Powiesz mi, chociaż jak się nazywasz?

– Mów mi Stazja.

Szli coraz ciaśniejszymi zaułkami. Kilka razy przystawali i dziewczyna wysyłała go przodem, żeby sprawdził drogę. Gdy trzeba było przeciąć szerszą ulicę dziewczyna znajdowała ukryte włazy prowadzące do tuneli przecinających ulice pod miastem.

– Myślałem, że miasto nie ma podziemnej kanalizacji – zdziwił się mag.

– Bo nie ma. Wygląda ci to na ściek? To tunele gońców.

Miało to sens. Z tego co czytał miasto było dość żywe. Jeszcze kilka lat temu ulicami często przechodziły pochody, jarmarki odbywały się raz na dwa miesiące a regularny handel zapychał ulice na co dzień. Informacje musiały jakoś przepływać pomiędzy tym wszystkim. W mroku wilgotnego tunelu czuł, że nie są tu sami. Pewnie dlatego nie szli nimi cały czas, tylko w tedy gdy było to konieczne. Nie szli długo, ale nie sposób było zapamiętać krętego labiryntu zaułków, z których połowy nie było na planach które studiował. Kilka razy odniósł wrażenie, że przechodzą tą samą drogą po kilka razy. W końcu zatrzymali się przy drzwiach wychodzących na ciasny zaułek. Wyglądały na zabite deskami jak wszystkie inne, ale gdy mężczyzna przyjrzał im się bliżej zobaczył, że deski nie są przybite do futryny. W efekcie, gdy dziewczyna przekręciła klucz i pociągnęła klamkę, drzwi otworzyły się razem z kamuflującą barykadą. Weszli do środka rozświetlonego kilkoma elektrycznymi kagankami. Dom był czysty, ale i tak widać było ślady czasu. Tapeta złaziła ze ścian. Deski na podłodze były krzywe i trzeba było uważać, żeby się nie potknąć. Klucz ponownie szczęknął w zamku i przeszli ciemnym korytarzem do rozświetlonej kuchni. Naczynia skrzętnie ułożono w przeszklonych szafkach. Kilka wąskich półeczek uginało się pod ciężarem kolorowych słoiczków. Na środku stał okrągły stolik zasypany stertą różnorakich części, jako tako posegregowanych. Były elementy zegarków i części broni. Znalazł się nawet potężny resor.

– Uroczo tu masz, ten złom tylko dodaje uroku – stwierdził z przekąsem, podnosząc dziwnie wykręconą część.

– Wkładamy dużo pracy w to, żeby nasi goście czuli się jak u siebie – dotarł do niego skrzekliwy głos.

Z drzwi po lewej dobiegło kliknięcie, z mroku, na drewnianym wózku wyjechała stara kobieta. Była pokurczona i jakoś niepokojąco wykrzywiona. W bladych dłoniach trzymała pewnie potężny garłacz. Gdyby strzeliła najpewniej spadłaby z wózka i złamała sobie kark. Za to on mógłby dokładnie obejrzeć swoje wnętrzności rozmazane na ścianie.

– Kim jest nasz gość?

– Wyszło na twoje. Przybłęda, z zewnątrz – odparła Stazja.

Starsza kobieta zaniosła się śmiechem, który przerodził się w dławiący kaszel. Najemnik patrzył z przerażeniem na podskakujący w rytm kaszlu garłacz.

– Ktoś musiał dostać się do miasta, prędzej czy później – odparła starowinka, gdy opanowała kaszel – porozmawiamy, ale na początek niech pan pozwoli, że zajmiemy się pana płaszczem i bronią.

– Ta pani flinta jest bardzo przekonująca, ale nie sądzę, żeby to było konieczne. Możemy zwyczajnie porozmawiać i dogadać się jakoś. Jestem pewien, że nie chce pani zabrudzić mną nowej tapety.

Kobieta nie poruszyła się. Umarła? Pomyślał mag i spojrzał na dziewczynę.

– Ona może tu siedzieć cały dzień, jak zacznie przysypiać może nacisnąć spust. Ma swoje lata więc lepiej się pośpiesz.

– Nie jestem znowu tak stara – odparła z wyrzutem kobieta na wózku.

Mag pokręcił głową z rezygnacją. Postawił torbę pod stołem. Rozpiął rząd poczernianych guzików i odsłonił ciemno granatową kurtę ze srebrnymi przeszyciami. Szeroki skórzany pas przecinał jego pierś gęsto obwieszony różnościami. Były tam kawałki kości, sztuki amunicji, ampułki i wiązki piór. Wyglądał jak obwoźny jarmark. Odłożył z namaszczeniem płaszcz na oparcie krzesła i nie zwracając uwagi na świdrujące spojrzenia odpiął od pasa pochwę z bagnetem i podał ją dziewczynie.

– Proszę usiąść – powiedziała babka kładąc sobie garłacz na kolanach – herbaty?

– Chętnie – odparł mężczyzna i usiadł odwracając krzesło w stronę kobiet.

– Stazjo, zagotuj wody.

– No więc czym zasłużyłem sobie zaproszenie do tak cywilizowanych pań w tak dziwnym mieście? – zapytał po chwili mężczyzna bawiąc się zabytkowym zamkiem muszkietu znalezionym na stole – I komu tak właściwie ją zawdzięczam.

– Nazywam się Aleksandra Donówna. To moja wnuczka Stazja. Zanim zaczniemy wymieniać się poglądami i planami na najbliższe dni i godziny, może zechce się pan przedstawić.

– Nazywam się Wertram Kantz.

– Rozumiem, że nie przybyłeś tu z ramienia akademii archeologicznej na niewidzialnej łódce – odparła z przekąsem Stazja stawiając przed nim filiżankę parującej herbaty. Filiżanka była wielokrotnie klejona, ale zachowała swoją porcelanową biel mimo burzliwej historii.

– Nie. Przybyłem na własną rękę. A panie czym się zajmują na co dzień – zwrócił się do Aleksandry wracając do bardziej kurtuazyjnej rozmowy.

– Cóż, na co dzień staramy się zadbać o nasz byt. Czasem paramy się rękodziełem, stąd ten bałagan. Rozumie pan, trudne czasy.

– Rozumiem w zupełności, proszę się w żadnym stopniu nie przejmować. Ostatniej nocy marzyłem, żeby być w tak urokliwym lokum jak to tutaj.

– Przejdźmy do rzeczy – wtrąciła dziewczyna siadając przy stole – Kim jesteś i po co pchasz się do miasta, które ledwo dycha?

– Szukam pewnych zbiorów – odparł mag po chwili zastanowienia.

– Prywatnie szukasz tych obrazów? Powiem Ci od razu, że albo właśnie pleśnieją na ścianach zabarykadowanych domów, albo majstrowie się nimi zainteresowali.

– Nie do końca o takie zbiory mi chodziło. Szukam pewnych ksiąg z biblioteki należącej do akademii magicznej.

– Pchasz się w samo serce pieprzonej zarazy, żeby znaleźć jakieś książki? Myślisz, że ten twój kruczy dziób Cię uratuje? Przed zamknięciem bram wchodzili tutaj magowie. Cali od stóp do głów pokryci amuletami i ochronnymi znakami. Żaden nie przeżył miesiąca.

Ciężka cisza spadła niczym ołowiana kurtyna. Mag patrzył to na jedną to na drugą kobietę. Zapadki w masce klikały rytmicznie wraz z płytkim oddechem.

– Czym jest ta zaraza? Da się przed nią chronić?

– Nie da się. Po prostu się nie da. Teraz jest nieco lepiej. Nie spotyka się już ludzi we wczesnych stadiach. Oni potrafili zarazić kaszlnięciem, ale udało się ich wyzabijać – odparła Stazja patrząc nieobecnym wzrokiem gdzieś w dal – W grudniu zeszłego roku był ostatni odstrzał. Piąty uroczysty.

– Co to znaczy, że był uroczysty – zdziwił się mężczyzna słuchając w osłupieniu tego o czym milczał cały świat.

– Byłeś na egzekucji. Wtedy apel odbył się podobnie tyle że w budynku starej przędzalni. Sto trzynaście osób. Mężczyźni. Matki z dziećmi. Kilku starców. Majstrowie wprowadzili ich na dolny poziom. Na kładkach wyżej byli strzelcy. Kilku. Wtedy było niewiele broni. Gdy zablokowano drzwi zaczął się apel. Mówili o wielkim zwycięstwie. O poświęceniu, które jest koniczne do dalszego przetrwania. I zaczęli strzelać. Nie zawsze zabijali pierwszym strzałem. Ale nie to było najgorsze. Skończyła się amunicja, na dole biegali ludzie. Próbowali wywarzyć drzwi. W panice tratowali się nawzajem. Więc zrzucono na nich płonące bale lnu. Len bardzo dobrze się pali. A wiesz z czego były zrobione ich ubrania? Przez całą noc dorzucano do ognia aż umilkły wrzaski – Stazja podniosła szklisty wzrok na Maga – gdzie była rada kupiecka? Gdzie był król? Gdzie byli wielcy Magowie, którzy potrafią wyrzynać się nawzajem, ale nie potrafią pomóc, gdy na miasto spada klęska – ostatnie zarzuty wykrzyczała mu w twarz.

– Wystarczy dziecko. Idź, odpocznij. Ja zabawię naszego gościa – staruszka spojrzała na dziewczynę łagodnym wzrokiem i skinęła w stronę korytarza za sobą. Stazja obrzuciła najemnika jeszcze jednym nienawistnym spojrzeniem i wyszła z kuchni.

– Nie wiedzieliśmy. Na zewnątrz nikt o tym wszystkim nie wie – powiedział Mag patrząc bezradnie w twarz kobiety.

– Są tacy co wiedzieli. Są tacy co nadal wiedzą co tutaj się dzieje. Jest im to najwyraźniej na rękę – Kobieta podjechała do blatu i upiła łyk herbaty – czemu te książki są dla Ciebie tyle warte?

– Jestem coś komuś winien – odparł najemnik i zapatrzył się na chwilę w przestrzeń – dlaczego mnie tutaj sprowadziliście? – zmienił temat – Załatwiłbym swoje sprawy i zniknął z tego miasta. Czego ode mnie chcecie?

– Po pierwsze chcę żebyś nie zrobił niczego głupiego. Ty znikniesz z miasta a winnego będą szukać wśród nas. Po drugie. Chcę żebyś zabrał ją z tego miasta. Zabrał ją gdzieś, gdzie nie będzie musiała walczyć o życie od świtu do zmierzchu – powiedziała kobieta wpatrując się głęboko w szklane wizjery maski – dla mnie i tak jest za późno, niech chociaż ona ma normalne życie.

– Co dostanę w zamian? Niech mnie pani źle nie zrozumie, ale opuszczenie tego miasta będzie niebezpieczne w pojedynkę. Z nią na karku będzie nierealne. A za nierealne rzeczy płaci się złotem.

– Słyszałam, że Ostatnie Ręce nie odrzucają takich zleceń – odparła kobieta z tajemniczym uśmiechem tańczącym na jej sinych ustach.

Mag wyprostował się na krześle i wpatrywał się w kobietę próbując sobie przypomnieć skąd ją zna. W końcu zaczął czuć się głupio w ciężkiej masce, w domu, w którym ewidentnie ludzie żyli i mieli się dobrze. Odpiął skórzane paski a maska odkleiła się z mlaśnięciem od twarzy.

– Skąd pani wie?

– Widziałam was. Z siedem lat temu. Koło Fjolsformu. Wjechaliście do miasta. Było was wtedy ze dwudziestu. I wieźliście jakąś paskudną bestię na wozie zaprzęgniętą w sześć białych koni. Pamiętam, jak rzucaliście srebrem w tłum. Widziałam pana jak jechał pan na końcu, chyba w dokładnie tej kurcie i z tym pasem na piersi. Ahh ależ to było widowisko.

– To był dobry dzień. Miasto świętowało przez dwa dni. A my przez tydzień – najemnik uśmiechnął się i wzniósł filiżankę w toaście – Za tych co nie wrócili.

Rozmawiali o mroźnej północy, z której oboje pochodzili. O szczytach Ostrych Kresów, o śpiewającym wietrze Szarej Tundry. O palince warzonej przez górników. Dzieliło ich jakieś czterdzieści lat, ale wspominali to samo miejsce, które było dla nich domem. Po chwili kobieta odezwała się z zamyśleniem.

– Myślałam, że już nigdy nie zobaczę domu. A teraz niemal czuję mróz zimy w nosie.

Mag oparł się wygodniej na krześle i patrząc kobiecie w oczy zaczął powoli warzyć słowa.

– Nie mogę pani niczego obiecać. Na razie muszę dostać się do biblioteki, bez tego możliwe, że nie dam rady opuścić miasta. Z nią ani bez niej.

– Ehh. Wszyscy młodzi są tacy narwani. Gdzieś mam plan miasta, niech pan zaczeka.

 

– X –

 

Wyszedł z kryjówki popołudniem. Aleksandra pokazała mu kilka planów miasta. Jedne starsze, rozsypujące się i ukazujące początki cypla. Inne zupełnie nowe, oznaczone pieczęcią Kupieckiego Instytutu Kartografii i drukowane na porządnym papierze. Wiedział, gdzie powinien się kierować i gdzie może być niebezpiecznie.

Kluczył chwilę zaułkami. Dzięki podziemnemu tunelowi, minął jedną z barykad, która przecinała drogę potężnym zwałowiskiem wozów, gruzu i stalowych zasieków. Pilnowało jej kilku strzelców leniwie siedzących na jej szczycie. W końcu znalazł budynek, który miał zaprowadzić go do spalonej dzielnicy. Ponoć był pusty, a drzwi i okna były zablokowane tylko na parterze i pierwszym piętrze. Szarpnął za deskę blokującą drzwi. Spróchniałe drewno rozsypało się zostawiając gwoździe w futrynie. Drzwi otwierały się do środka. Odstawił torbę na ziemię i jedną ręką chwycił klamkę a drugą zaczął kreślić w powietrzu znaki. Nauczył się o tym z książki, którą znalazł, gdy zwiedzał miasto Morg. Ponoć z każą szychtą do kopalni schodził mag i rozświetlał drogę. Ponoć potrafili też poruszać powietrzem i sprawiali, że górnicy mieli czym oddychać. Nie dziwota ze wyryli tam pod ziemią całe miasto. Kula zabłysła ciepłym światłem. Nacisną klamkę i pchnął drzwi do środka. Stał na ugiętych nogach, gotowy odskoczyć w każdej chwili. Z mroku wyłoniło się tak samo obdrapane mieszkanie jak to w którym chciał się schronić przed deszczem dzień wcześniej. Nic na niego nie wyskoczyło.

– Czego się tak czaisz? Spodziewałeś się gospodarzy? Nie żyją od ponad roku.

Stazja stała w zaułku, z rękoma w kieszeniach płaszcza i swoją strzelbą wystającą spod pachy.

– Kiedy mówimy, że miejsce jest bezpieczne to jest bezpieczne. Wchodź do środka zanim ktoś nas zauważy.

– Po co za mną przyszłaś – zapytał mężczyzna, gdy zamknęli za sobą drzwi.

– Babka wysłała mnie żebyś nie narobił za dużo zamieszania. Spalisz jakąś chałupę tymi twoimi jarmarcznymi sztuczkami a potem my będziemy głodować – odpowiedziała mu i gestem kazała mu iść w głąb mieszkania – poza tym jestem ciekawa czego tu szukasz.

– Dlaczego mielibyście przeze mnie głodować? Spichlerz wam spalę?

Stazja oparła się o ścianę i wzięła głęboki oddech.

– Jak coś tu wysadzisz, podpalisz, albo po prostu wkurwisz Majstrów to zamkną warsztaty. Na tydzień, dwa. Nigdy nie wiadomo. W całym mieście nie ma jedzenia. Nie ma nawet dostępu do plaż, żeby próbować łowić ryby. Tylko oni dostają dostawy z zewnątrz i wydzielają je tylko pracownikom.

– Nie możecie sobie marchewki wyhodować?

– Bardzo kurwa śmieszne. Za coś takiego podpala się tutaj domy.

Weszli na górę po stromych schodach. Drzwi na pierwszym piętrze były wsparte stalową belką. Na drugim piętrze dziewczyna poprowadziła go korytarzem do niewielkiego gabinetu. Za oknem prowadzącym na balkon rozciągało się pogorzelisko. Zgliszcza ciągnęły się nie wiadomo jak daleko. Niektóre budynki rozpadły się kompletnie. Inne straszyły na wpół spalonymi szkieletami. Jeden budynek przewrócił się, ale nie rozpadł. Stał oparty o sąsiada ziejąc spaloną na czarno elewacją. To nie mógł być normalny pożar, pomyślał mężczyzna. Znaczna część dzielnicy legła w gruzach, a jednak wianuszek budynków ją okalający był nietknięty, nawet nie był usmolony od sadzy.

– Co tu się do cholery wydarzyło? – zapytał mężczyzna stojąc w osłupieniu. Nagle poczuł, jak dziewczyna ściąga go za ramię na ziemię, jednocześnie podcinając mu nogi. Gruchnął na ziemię i pociągnął dziewczynę na siebie.

 – Nie stój w oknie. Mogą Cię zobaczyć – syknęła dziewczyna odsuwając się pod ścianę – właśnie dlatego tu za Tobą przyszłam.

– Kto? Kto do cholery siedzi w tych zgliszczach? – spytał zirytowany swoją nieostrożnością Wertram gramoląc się na podłodze.

– W najlepszym wypadku robotnicy sprzątający dzielnice – odpowiedziała – w najgorszym zarażeni stadium czwartego, którzy ochoczo rozszarpią Cię na strzępy.

Mag usiadł pod ścianą próbując zebrać myśli i ubrać je w kilka pytań, które nie dawały mu spokoju.

– Zróbmy sobie przerwę. Zacznijmy od tego. O co chodzi z tym czwartym stadium? Z tego co wiem zaraza, jakkolwiek makabrycznie to nie brzmi, po prostu zabija ludzi.

– Pamiętasz przyjemniaczka, który wczoraj na Ciebie wyskoczył? To było czwarte stadium. Większość ludzi nadal siedzi zamknięta w swoich domach. Od dwóch lat.

Mag milczał. Straszny obraz miasta powoli przesiąkał do jego świadomości. Obserwował twarz dziewczyny. Miała ściśniętą szczękę. Kurczowo trzymała się swojej broni, a jej wzrok patrzył w przeszłość, którą przywołał swoim pytaniem. Dwa lata piekła odcisnęły na niej piętno. Zdjął maskę i oparł głowę o ścianę.

– Skąd jesteś? – zapytał Kantz próbując zmienić temat.

Dziewczyna drgnęła, wyrwana z myśli.

– Większość życia mieszkałam w Nehel.

– Ładna mieścina. Tylko okolica nieprzyjemna.

– Widziałam Cię wtedy, w Nehel. Wróciliście z Gadziej Puszczy i wwieźliście to ogromne truchło.

– Smok leśny – powiedział Wertram przymykając oczy – Miał piętnaście metrów. Ważył tyle co mały statek. Bydle było tak spasione, że nie dawało rady latać. Czterdzieści lat kradło krowy z pastwisk.

– Jak to zrobiliście?

– Jak go ubiliśmy? Zwabiliśmy go do wąwozu. Dwóch uciekało konno Hertz odpalił ładunki. I tyle. Gdy przestał się ruszać to go dobiliśmy. Wskoczyłem mu na łeb i wbiłem włócznię między oczy. Nie przewidziałem jednej rzeczy. Smok dostał jakiegoś dziwnego spazmu i wyprostował skrzydła. Trev poleciał na dobre kilka metrów i utknął na drzewie. Do samego końca mi to wypominał.

Mężczyzna wyjął blaszaną piersiówkę, wypił łyk i podał dziewczynie.

– Co to jest? – zapytała, podejrzliwie wąchając płyn.

– Wódka dębowa. Kiedyś dostaliśmy zapłatę w postaci dwóch wozów uginających się od dębowych beczek. Nikt nie narzekał.

Stazja pociągnęła łyk. Tłumiąc kaszel w rękawie oddała magowi piersiówkę.

– Górnicy z północy wiedzą, jak oczyścić serce – zaśmiał się mężczyzna.

– Skoro już razem pijemy – westchnęła dziewczyna – to muszę spytać. Jak skończyły Ostatnie Ręce?

– Cóż. Tak jak każda szanująca się drużyna najemników. Wykończyła nas chciwość. Wzięliśmy się za zlecenie zbyt wielkie i zbyt kuszące, żeby się go nie podjąć.  

– I co, tak po prostu wykończyła was banda oprychów albo jakiś potwór? Całą dwudziestkę? – zaprotestowała z niedowierzaniem.

– Mniej więcej – odparł krótko – w każdym razie wszyscy są straceni.

Rozmowa była skończona. Dziewczyna podeszła do okna i dała mu znak, żeby szedł za nią. Włożył maskę i na ugiętych nogach prześlizgnął się na balkon. Stamtąd zeskoczyli na balkon niżej a z niego drabiną na wystający spod popiołu bruk uliczki.

– Na razie powinno być spokojnie – stwierdziła Stazja – zarażeni mają mocny światłowstręt i chowają się po ruinach. Unikaj cienia.

– A robotnicy?

– Dzisiaj prace prowadzone są po drugiej stronie, prawie pod samą bramą, ale i tak lepiej uważać, kiedy wejdziemy między budynki.

Szli chwilę przez czarne wydmy, z których wystawały odłamki cegieł i nadpalonych kamieni. Nic co ogień mógł strawić nie ocalało.

– Skoro urodziłeś się po wojnie, jak nauczyłem się rzucać zaklęcia? – zagaiła dziewczyna, gdy mijali spalony park.

– Nauczyłem się – odparł z namysłem – gdy byłem jeszcze najemnikiem.

– Twój ojciec musiał być wielkim magiem, skoro ty też to potrafisz – stwierdziła dziewczyna z dozą podziwu.

Mag zaśmiał się metalicznie przez kruczą maskę.

– To wszystko kłamstwa. Bajki wymyślone przez wielkich magów, żeby byle kto nie chwytał się ich rzemiosła. Nie trzeba mieć specjalnego rodowodu ani połączenia z jakimś bóstwem. Mój ojciec był żeglarzem. Całe życie chlał w portach i pływał na statkach wielorybniczych.

Widział w oczach dziewczyny, że zburzył właśnie część jej dziecinnego świata. Sam czuł się podobnie, gdy to zrozumiał. Po wykonaniu zlecenia od rady miasta Wyrd, na leśnym rozdrożu leżał tuzin trupów. Wyjął wtedy ze zniszczonych rąk młodej dziewczyny okutą księgę. Zlecenie było wykonane, chłopaki zbierali wszystko co miało wartość i układali ciała na stosie, żeby je spalić. Pamiętał jej dłonie. Dziwnie wykrzywione. Jakby wielokrotnie łamano jej palce. Nie była częścią zlecenia, ale zaciekle broniła ich celu, więc musiała zginąć. Oddał dwie złote korony Finowi, żeby zajął się jego częścią roboty. Sam usiadł na wozie i zaczął przeglądać księgę. Okucia były zrobione z dziwnego metalu, który pachniał siarką, strony z cieniutko wyprawionej skórki. Tej nocy i kilka następnych niewiele spał. Czytał z zapałem grube tomiszcze, z którego nie rozumiał wiele, ale zrozumiał kłamstwo, według którego żył świat.

– To jak nauczyłeś się czarować – wyrwała go z zamyślenia.

– Z książek. Z notatek, starych tekstów. Raz gadałem z podstarzałym medykiem królewskim, który pokazał mi to i owo. Przez wojnę jest trudno. Na zachód od Mgły wszystko związane z magią jest palone i konfiskowane – odpiął od pasa na piersi niewielki medalion z fontanną wyrytą w srebrnej monecie. Podał go dziewczynie.

– Co to jest? – zapytała obracając w dłoni zimny metal.

– Artefakt. Ma w sobie trochę mocy. Jeśli mocno się skupisz zacznie kapać z niego woda – wyjaśnił mag.

– Chcesz powiedzieć, że też mogę rzucać zaklęcia? – Stazja odparła z ekscytacją – jak to zrobić? Trzeba wypowiedzieć zaklęcie?

– To nie jarmark – zaśmiał się mężczyzna – musisz po prostu bardzo tego chcieć i pozwolić, żeby ta chęć z Ciebie wypłynęła. Ja Ci w tym nie pomogę, sam nie do końca rozumiem, jak to działa.

Dziewczyna rozpromieniała. Cały strach i trud ostatnich lat zniknął z jej twarzy. Dostrzegł, że ma piękny uśmiech. Odwrócił wzrok i ruszył dalej.

Dotarli do linii ruin. Tutaj ogień nie szalał tak szaleńczo. Ze ścian domów szczerzyły swoje czarne kikuty nadpalone belki. Spalone wozy dało się rozpoznać pośród stosów gruzu. Kluczyli. Labirynt to gęstniał to się rozrzedzał. Mag szedł przodem a dziewczyna wydawała się być tak samo zagubiona jak on. Zaglądali do ruin, z bronią w ręku, aby nic nie odgrodziło im drogi ucieczki. Ale było pusto. Ani żywej ani nawet wpół martwej duszy. Dziewczyna założyła na twarz przepaskę, próbując chronić się przed wzbijanymi w powietrze tumanami kurzu.

W końcu dotarli do budynku, który stał jak zaprzeczenie całego krajobrazu. Biały kamień jaśniał w morzu czarnej sadzy. Czerwone dachówki równo kryły stromy dach głównej nawy i okrągłą basztę zwieńczoną iglicą. Spiczasto zakończone, wysokie okna nadal jakimś cudem były pełne kolorowych szkiełek. Widzieli wejście. Od ruin, w których się przyczaili dzieliła ich jedynie szerokość ulicy.

– To tu – stwierdził Wertram – budynek akademii, jak na starych rycinach.  

– Co dalej? – zapytała Stazja – czego szukamy?

– Biblioteki. Z tego co wiem powinna być na pierwszym piętrze, na lewo od schodów głównych. Można też wejść do niej osobnymi drzwiami na drugim piętrze, z jednego z gabinetów.

Ruszyli w stronę budynku. Wrota osadzone w głębokim portalu były solidne. Zupełnie jakby nie stały tutaj, w samym środku zgliszczy od dwóch lat. Mag oglądał drzwi, kiedy Stazja lustrowała okolicę z bronią ściśniętą w dłoniach.

– Nie będzie żadnego, idę sam? Wracaj do domu Stazjo, jest zbyt niebezpiecznie? – zapytała kąśliwie dziewczyna.

– Jesteś dorosła i wiesz w co się pakujesz, z resztą lepiej ode mnie. Poza tym, jest całkiem spora szansa, że cokolwiek tam znajdziemy najpierw zje ciebie – odparował i położył dłoń na klamce.

Poczuł, jak moc rozrywa mu kości. Przez klamkę poczuł na sobie ciężar całego budynku. Czuł jak powoli ogarnia go obłęd. Widział twarze. Całe setki, nie, tysiące twarzy zaklętych w tych murach. Chcieli się wyrwać, ale rozumieli, że on ich nie uwolni, był za mały. Nie udźwignie gmachu i nie wyniesie tych wszystkich istnień. Muszą czekać na naczynie, które ich pomieści i uwolni. Zostawili go więc przy życiu, skinęli głową jednomyślnie i mag padł na ziemię.

Dla dziewczyny trwało to ułamek sekundy. Gdy najemnik upadł podbiegła do niego i przewróciła na plecy.

– Kantz! Co się dzieje?

Mężczyzna zaczerpnął powietrze, jakby właśnie spadł z wysoka i na moment stracił oddech. Czuł się jakby właśnie potrącił go byk.

– Wpuszczą nas i będą strzegli wejścia – podniósł się z jękiem i dodał – jak widać całkiem dobrze im to idzie.

– Co to było? – zapytała i spojrzała z trwogą na drzwi.

– Jak na porządną akademię magiczną ten budynek jest cały wyładowany wściekłymi duszami. W miarę możliwości niczego nie dotykaj.

Poprawił na twarzy maskę, przetarł wizjery i naparł na ciężkie skrzydło drzwi. Zawiasy ustąpiły bezszelestnie. W środku, połknął ich przestronny gmach, usiany szachownicową posadzką i kilkoma arkadami sklepiającymi się pod sufitem. Ciepłe światło świec rzucało chybotliwe cienie. Najemnik skinął głową i ruszył po szerokich schodach. Na szczycie stały otworem duże przeszklone drzwi prowadzące na korytarz, który przywodził na myśl azyl dla obłąkanych, albo bardzo upiorny szpital. Biel ścian, podłóg i mebli bolała w oczy.

– Ciekawy wystrój wybrali ci magowie – stwierdziła dziewczyna – mogli mieć co tylko zechcą a wybrali wariatkowo.

– Byłaś w azylu psychiatrycznym – zdziwił się mag.

– Odwiedzałam pacjentów. Dorabiałam tam jako pomoc.

Weszli w korytarz, który okazał się być zwykłym, szkolnym korytarzem. Z prawej minęli drzwi opatrzone miedzianą plakietką. Spod zielonej patyny dało się dostrzec napis „Schola Medicum”. Dalej po lewej znaleźli drzwi do biblioteki. Gdy pchnął białe skrzydło drzwi uderzył ich ciężki zapach papieru i kurzu. Ogromne pomieszczenie musiało kończyć się gdzieś na drugim piętrze. Gigantyczne regały mieściły po kilkadziesiąt półek wzwyż. Tu i tam stała specjalna drabina, na szynach którą można było podjechać pod dowolny regał i wejść na wysokość drugiego piętra po interesującą nas książkę. Na dole stało kilka rzędów biurek zaopatrzonych w pulpity i mosiężne uchwyty na świece. Kilka olejnych lamp płonących przy ścianach nie było w stanie oświetlić ogromnego gmachu.

– To czego dokładnie szukasz? – zapytała Stazja, gdy weszli między biurka – co jest warte pchania się do tego miasta?

– Szukam czegoś na temat Mgły.

Wszedł między regały ignorując dalsze pytania. Był tak blisko. Od roku tułał się po świecie. Słyszał ciągle ich wołanie, i mimo że ucichło, kiedy wszedł do tego budynku, wiedział, że czeka na niego na zewnątrz. Był im to po prostu winien. Działy były oznaczone tabliczkami zawieszonymi na krótszym boku regału. Tutejsza akademia parała się chyba każdą dziedziną magii. Regały niknęły gdzieś w mroku, gdy spojrzał do góry.

– Mógłbyś nauczyć się tego wszystkiego? – spytała dziewczyna – tak sam, czytając te książki?

– Na pewno jakiejś części – odparł wciąż szukając odpowiedniego działu – ale nie wolno nam wynieść niczego oprócz tej jednej księgi.

– Sumienie cię będzie męczyć? Nie wierzę, że najemnik jeszcze może mieć sumienie.

– Nie pozwolą nam. Dogadałem się z lokalnymi wściekłymi duchami, że wyniesiemy tylko tą jedną rzecz.

Dziewczyna spojrzała na niego sceptycznie, ale nie drążyła dalej. To wszystko i tak było na granicy jej wytrzymałości. Czuła, że jeśli jeszcze raz usłyszy o magicznych duszkach to zwariuje. Dział magii eksperymentalnej wyglądał skromnie. Zamiast niknącego wysoko w mroku regału, znaleźli okutą szafkę z zamkniętymi na zamek drzwiami. Tabliczka przynitowana do drewnianej podstawy głosiła „Zbiory eksperymentalne i wątpliwe”. Mag szarpnął drzwiczki, ale ani drgnęły. Spojrzał krytycznie na zamek. Metalowa konstrukcja stapiała się płynnie z drewnem. Grube zawiasy też nie nosiły śladów śrub ani nitów. Po prostu w jednym miejscu był metal, który coraz bardziej stawał się drewnem. Słoje ciemnych desek stawały się lustrzaną powierzchnia polerowanej stali. Wertram postawił torbę na ziemi i wyciągnął z niej małe kościane pudełko. Z namaszczeniem otworzył wieko i wziął na palec bursztynową maź. Dziewczyna poczuła zapach dymu. Ostry smród siarki uderzył ją nagle.

– Co to do cholery jest?

– Wyciąg z Pogożnika – odparł niczym niewzruszony najemnik po czym wtarł maź w zawiasy – kiedyś tak otworzyłem sejf u jednego władyki na północy. O mało nie spaliłem mu zamku.

Schował pudełko i dokładnie obmył dłonie wodą z manierki. Wyciągnął z torby szklaną ampułkę i rozłamał ją nad dymiącą na zawiasach mazią. Błyszczący w świetle świecy pył spadł na maź. Buchnął błękitny płomień. Kantz poczuł uderzenie w ramię i odruchowo odskoczył na bok chwytając za bagnet. Tym co go uderzyło był strumień wody. Kilka macek przelewało się wokół okutej szafki dokładnie zduszając płomienie które powoli dławiły się z braku tlenu. Gdy ogień zniknął zupełnie macki spadły na ziemię i zostawiając mokre ślady cofnęły się gdzieś między regały.

– Ciekawe – stwierdził tylko i wrócił do przyglądania się niezwykłemu meblowi.

– Ciekawe?! Co to było?! – wrzasnęła dziewczyna – kim trzeba być, żeby nie ruszała cię wodna macka, która sama gasi pożar?

–  Jesteśmy w bibliotece, i to magicznej. Oczywiście że mają jakiś system do zapobiegania pożarom.

Stazja wzięła kilka głębokich oddechów i przestała próbować rozumieć co się dzieje. Niepotrzebnie się tu za nim pchała.

– Cholernie nie lubię tego robić – westchnął Kantz i położył dłoń na zamku. Zamknął oczy. Szepcąc wypowiadał zaklęcie. Próbował różnych kombinacji akcentu i formułowania tego samego zdania. Czuł jak do głowy próbują mu się wedrzeć głosy. Są zaklęcia, które po prostu tak mają. Trzeba się wtedy skupić na tym, żeby nagle nie przerwać inkantacji i na tym, żeby jakiś demon nie zasiedlił się w twojej pamięci. Po czwartej próbie zrezygnował. Wyciszył zaklęcie i rozproszył je strzepnięciem ręki. Wyciągał z Torby kolejne przedmioty. Rysował w powietrzu i na meblu runy. Kreśli znaki kredą i szeptał zaklęcia. Bez skutecznie. W końcu usiadł na ziemi pod jednym z regałów.

– Koniec. Nie mam nic więcej. Cała ta pieprzona wycieczka na marne – zrezygnowany usiadł na ziemi – rok poszukiwań i zatrzymuje mnie cholerna magiczna szafka.

– Cóż. Może ja spróbuję – powiedziała dziewczyna i nie wiadomo skąd w jej dłoni pojawiło się kilka wytrychów.

– Naprawdę myślisz, że jakieś żelazne szpilki otworzą magiczny zamek?

– Nie zaszkodzi spróbować. Chyba że masz jeszcze jakieś sprytne pomysły? Nie? Więc siedź cicho i patrz.

Mag pokręcił głową, ale wstał i przepuścił dziewczynę. Wsadziła do zamka pojedynczy wytrych i po chwili zwróciła się do maga.

– Będę potrzebować trzeciej ręki. Trzymaj to tak i naciskaj w prawo. Nie puszczaj ani na moment.

Podała mężczyźnie wykrzywiony wytrych a sama chwyciła dwa cieniutkie haczyki którymi zaczęła po kolei wciskać zapadki zamka. Po dziesięciu minutach dźwignia, którą trzymał Kantz uskoczyła. Zaskoczony najemnik przekręcił ją do końca i drzwiczki same się uchyliły.

– Mało magiczny ten twój zamek – zaśmiała się dziewczyna – zwykłe żelastwo jak każdy inny.

– Jestem pod wrażeniem – przyznał Wertram i zajrzał do szafki.

Półki uginały się pod ciężarem grubych tomiszczy. Pajęczyny obwisłe od kurzu sklejały całe wnętrze. Mag po kolei przeglądał księgi. Zawiasy zardzewiałych okuć jęczały, sztywne okładki trzaskały, czasem pękały. Dziewczyna zaglądała mu przez ramię, ale nie mogła pojąć niczego z dziwnych ksiąg. Wszystkie były zapisane dziwnym, słabo czytelnym pismem. Tam, gdzie dało się coś przeczytać, nie mogła zrozumieć żargonu. Ilustracje jednak były bardzo wymowne. Przedstawiały dłonie, złożone w bardzo specyficzne gesty. Symbole i schemat tego jak należy je rysować. Kilka razy przewinęły się ilustracje przedstawiające jakieś rośliny. Była to jak najbardziej księga mówiąca o magii, co mówiąca? Tego nie mogła odczytać.

– Dasz radę coś z tego rozczytać? – zapytała w końcu dziewczyna – to jakiś nieczytelny bełkot.

– Bo te księgi nie są przeznaczone do czytania – odparł mag.

– To po co je właściwie przeglądasz?

– Po to.

Kantz pokazał dziewczynie otwartą księgę, na której dwóch stronach znajdował się szkic wyrysowany czerwonym i czarnym tuszem. Wzory przeplatały się wstęgami drobnych run. Kiedy odwracała wzrok widziała, że ilustracja przedstawia głęboką dolinę wypełnioną mgłą. Gdy tylko próbowała skupić się na jakiejś części wstęgi zaczynały się wić i zmieniać.

– Co to jest?

– Być może to po co tutaj przyszedłem. Tak czy inaczej to ta księga, możemy wracać – odparł, chowając zdobycz do torby.

– Powiesz mi wreszcie do czego Ci to?

– Muszę uwolnić ostatnie ręce z Mgły.

Suchy głos zniekształcony przez maskę zginął w ogromie biblioteki.

– Jestem im to po prostu winien – podszedł do jednego z wielu bibliotecznych stołów i usiadł w głębokim fotelu. Zdjął maskę. Jego twarz była ścięta przerażeniem. Znowu był we Mgle. Znowu walczył ze swoimi przyjaciółmi. Widział jak jego miecz przeszywa brzuch kompana. Wrzaski. Zjawy sięgające po niego. Ocknął się i znowu był w bibliotece. Stazja kucała przed nim i dotykała jego twarzy.

– Widzę, że Ty też nie miałeś łatwego życia.

Nie wydusił z siebie ani słowa. Wyszli z biblioteki. Za oknami nadciągał zmierzch. Powrót nocą był zbyt niebezpieczny więc zaczęli zwiedzać kolejne sale akademii. Trafili do innego korytarza obwieszonego obrazami. Poważne twarze spoglądały na nich zimnymi spojrzeniami. Kręconymi schodami dotarli na poddasze, gdzie znaleźli pracownię malarską. Pod ścianami stały oparte o siebie płótna. Sztalugi rozstawione w półokręgu okalały niewielką scenę. Dębowy stolik. Na nim dzban świeżych róż i jeden słonecznik. Obok niego wielka kanapa z kilkoma fikuśnymi poduszkami.

– Odpocznijmy tutaj. Do rana i tak nie ma co stąd wychodzić. Nie ma okien, więc nikt nie powinien nas zobaczyć – stwierdził najemnik i usiadł w głębokim fotelu wciśniętym w kąt między obrazem jeźdźca stojącego w strzemionach czarnego konia, a regałem pełnym farb. Stazja oparła swoją strzelbę o stolik i wyciągnęła się na kanapie.

– Mogłabym przywyknąć do takich luksusów. Jesteś pewien, że te wściekłe duszki nie pozwolą mi tu zamieszkać po wszystkim?

– Myślę, że mogą mieć coś przeciwko – odparł rozkoszując się miękkim fotelem.

Kantz otworzył swoją torbę i wyjął z niej dwa zawiniątka. Rzucił jedno dziewczynie i rozpakował swoje. Kawałek sera wciśnięty w jakiś owoc wydał z siebie kwaśny zapach.

– Ser? – bardziej stwierdziła niż zapytała.

– Nie przyciąga głodnych psów ani niedźwiedzi, jest kaloryczny i wolno się psuje. Dla zabicia smrodu jest owoc.

Owoc był niebieski i podłużny. Po rozkrojeniu pachniał cierpko, trochę jak kakao.

– Jak to się stało, że Majstrowie tak kontrolują miasto? – zapytał wykrawając czubkiem noża kawałki owocu.

– Wykorzystali zamieszanie. Pojawili się jak tylko wybuchła zaraza. Na początku pomagali ludziom. Rozdawali jedzenie, próbowali leczyć chorych. Potem chyba któremuś z nich odwaliło i stwierdził, że nie ma co się płaszczyć przed Gildią Kupiecką, kiedy mogą tu mieć własne imperium. Najgorsze było to, że byli w tym wszystkim cwani. Zanim zaczęli nas głodzić i strzelać do kogo im się podoba i robić te ich śmieszne sądy przyciągnęli do siebie grupkę najbardziej wygłodniałych ludzi. To oni teraz są strzelcami, strażnikami i całą resztą tego cholerstwa. I Majstrowie są nie do ruszenia. – opowiadała żując kwaśny ser – co jakiś czas ktoś próbuje uciec z miasta, ale wojsko za dobrze go pilnuje. Tak właściwie to co mówi Gildia o tym wszystkim – zapytała zataczając w powietrzu okrąg dłonią.

– Oficjalnie. Gildia bohatersko stłumiła zarazę w zalążku, odcięła miasto i czeka aż szczury roznoszące zarazę wymrą – dodał już przyciszonym głosem – Oficjalnie nie ostał się nikt żywy.

– A więc żadnej nadziei na cudowne ocalenie przez wielką Radę.

– Na to wychodzi.

Stazja wstała i zaczęła przeglądać obrazy.

– To chyba pejzaż portu – stwierdziła – sztaluga musiała stać na dachu magazynu. A to teatr na południu cypla.

– A on? – Wertram zastukał palcem w stojącego obok niego jeźdźca.

– To może być drugi burmistrz. Ponoć był bohaterem miasta.

– To chyba ratusz w Fjolsform – stwierdził widząc znajomy budynek na kolejnym obrazie – kiedyś się tam włamałem.

– Najemnik, czarodziej a do tego złodziej? – cięła kąśliwie Stazja.

– Tylko odbierałem nagrodę, z którą burmistrzowi było wyjątkowo trudno się rozstać.

– Dużo podróżowałeś jako najemnik?

– Bywało się tu i tam. Głównie tam, gdzie prowadziła moneta.

– Byłeś kiedyś w północnych górach – spytała wracając na swoją kanapę.

– Kilka razy. Tropiliśmy bandę złodziejaszków, którzy zaszli za skórę Radzie Kupieckiej. Kto ma monetę, jeśli nie Rada.

Mag wydobył z płaszcza manierkę i pociągnął łyk. Spojrzał z rozmysłem na blaszany grawer i po chwili podał flaszeczkę dziewczynie. Popijali gorzki trunek i rozmawiali o dalekich krainach. Sen nadszedł nagle i porwał ich otchłanią pełną koszmarów.

 

– XI –

 

Obudzili się jednocześnie. Właściwie obudziło ich uporczywe drżenie budynku. Puszki z farbą wędrowały po regałach. Wazon z kwiatami drżał ze szklistym stukotem.

– Duchy chcą żebyśmy się stąd wynosili – stwierdził Mag.

Szybko ruszyli tą samą drogą, którą tu przyszli i znaleźli się przy głównym wejściu. Przez okna rzeczywiście przezierały już promienie porannego słońca. Pomarańczowe smugi przechodzące przez kolorowe okna malowały obrazy na ścianach. Wertram z niechęcią położył dłoń na klamce. Tym razem przeszył go tylko krótki skurcz. Mogą odejść. Gdy zamek zamykanych drzwi kliknął runął mur jednej z ruin. Budynek z łoskotem padł w chmurę pyłu i rozsypał się na miliony kawałków. W tym zwałowisku pojawiła się czarna, ociekająca smarem maszyna. Potężne stalowe cielsko lepiło się od rozgrzanego smaru, który kapał na ziemię. Nawet z odległości stu metrów, które ich dzieliło czuli gdzieś w przeponie niski dźwięk potężnej mocy, która poruszała maszyną.

– Znowu ty? – jęknął mężczyzna – co to do cholery jest? – odwrócił się i zaczął szarpać klamkę, która ani drgnęła.

– Majster – odparła łamiącym się głosem dziewczyna – już po nas.

– Jeszcze nie.

Puścili się biegiem pomiędzy zrujnowane budynki. Brodząc w czarnym pyle kilka razy byli bliscy powykręcania nóg. Zdążyli przebiec kilkanaście metrów tym labiryntem, gdy z kolejnego zaułku z jazgotem metalu trącego o kamień, wyłoniła się maszyna i zalała ich snopem zielonego światła. Nie było czasu się zastanawiać jak potwór ważący tyle co lokomotywa poruszał się tak szybko. Najemnik płynnym ruchem oderwał od pasa pękatą fiolkę i cisnął ją lobem w miejsce, gdzie widział ostatnio twarz człowieka. Żrący dym zaczął się sączyć z rozgrzanej stali a maszyna cofnęła się na moment.

Pobiegli dalej, w zasadzie nie wiedząc, dokąd. Kilka razy widzieli kątem oka jak maszyna okrążała ich to z lewej to z prawej strony. Ciągle kryjąc się częściowo za ruinami.

– Stazjo – mężczyzna przystanął w ciemnej wnęce i wciągnął tam dziewczynę – co to do cholery jest? Jak bardzo mamy przesrane?

– Majster, jego maszyna – odparła dysząc – Są niezniszczalne.

– Jak to niezniszczalne?

– Widziałam na własne oczy jak wychodzi ze zgliszczy budynku, który się właśnie spalił – odparła z przerażeniem w oczach.

– Majstrowie są w środku tego czegoś?

– Nie wiem. Czasem. Czasem nie – odparła coraz bardziej drżącym głosem.

Mężczyzna oparł się potylicą o zimny mur i próbował myśleć jasno. W panice pobiegli nie w tą stronę, tym samym oddalili się od mieszkania, którym tutaj weszli.

– Jak się stąd wydostać, są inne wyjścia?

– Nie z tej strony. Musimy jakoś wrócić do…

Kolejny jazgot wyrwał ich z niszy. Maszyna była już niemal przy ich zaułku. Znów biegli, klucząc i błądząc w panice. Maszyna wydawała się być w kilku miejscach jednocześnie. Jazgot stali trącej o kamień zbliżał się do nich z każdą chwilą. W końcu trafili na skraj otwartego placu. Potwór czekał tam już na nich. Dziewczyna uczepiła się ramienia najemnika i patrzyła z przerażeniem jak Majster stawia ciężkie kroki w ich stronę. Kantz miał tylko jedną szansę. Uniósł rękę do góry i od razu zaczął wykrzykiwać zaklęcie. W mgnieniu oka niebo nad ich głowami zakryła spirala chmur. Tak szybkie rzucanie zaklęcia było cholernie niebezpieczne i bolesne. Mag wrzeszczał aż drżała ziemia. Pył unosił się z ziemi wokół niego. Czuł, jak energia wzbiera w chmurze i drży z niecierpliwością by przeskoczyć na ziemię. I wszystko pękło jak iluzja, gdy stalowa łapa z impetem uderzyła go w przedramię i zacisnęła się na nim, niczym imadło. Cios rzucił nim o ścianę. Dziewczyna padła na ziemię. Gdy odwrócił się, łapiąc oddech, zobaczył kolejną, bliźniaczo podobną maszynę. Stalowy chwytak zaciśnięty na jego ręce, łączył się stalową liną z kołowrotem na ramieniu maszyny. Wertram szarpnął ręką kilka razy, ale imadło zaciskało się jeszcze bardziej, do momentu, gdy miał wrażenie, że następny milimetr złamie mu rękę. Stazja wstała oszołomiona, a wtedy druga maszyna wystrzeliła swój chwytak. Dziewczyna uskoczyła do ściany i pocisk odbił się z brzękiem krusząc mur. Podbiegła do maga, szukając czegoś czym podważy łapę.

– To jest na sprężynie. Trzeba wcisnąć zapadkę – tłumaczyła w panice odrzucając kawały gruzu w poszukiwaniu narzędzia.

Kantz wyciągnął wolną rękę do miecza i stwierdził, że chyba ma coś w plecach. Zaciskając zęby wyszarpnął ostrze i podał dziewczynie.

– Spróbuj tym.

Gdy dziewczyna męczyła się z mechanizmem, lina zaczęła się napinać. Druga maszyna, ta która nie trafiła dziewczyny, już niemal całkiem zwinęła swój chwytak i lada moment mogła znów wystrzelić. Mag miał mroczki przed oczami. Uderzenie wycisnęło z niego całe powietrze i dopiero odzyskiwał jako takie pojęcie tego co się dzieje. Maszyny stały w miejscu i parowały smolistym dymem palonego smaru. Jedna w zaułku, z którego przyszli, druga na środku placu. Coś kliknęło i mag wyswobodził rękę z uścisku maszyny. W tym samym momencie łapa pojechała po gruzie, wciągana z wizgiem liny nawijanej na bęben. Kantz zebrał się na nogi. Czuł nieznośne kłucie gdzieś pod lewą łopatką. Wrzask potworów stał się jeszcze głośniejszy, gdy ruszyły wolno w ich stronę. Z kilku widocznych szczelin wypływało zielonkawe światło. Sączył się dym. Przebiegli między zbliżającymi się maszynami, próbując uciec innym zaułkiem. Nim przebiegli połowę placu z uliczki, do której pędzili wytoczył się kolejny Majster. Pancerz ociekał żółtymi strugami wyżartymi przez kwas. Skręcili ostro, pędząc na złamanie karku do kolejnego zaułka. Zatrzymali się, gdy kolejne dwie maszyny wyłoniły się blokując im przejście. Ciasny krąg zaciskał się dokoła nich. Czuli ciepło buchające z potężnych bestii. Ich kroki kruszące gróz, trzęsły ziemią. Mag w ostatnim okrzyku desperacji uniósł rękę do góry. Chmury na moment znów zgęstniały. Nim zdążył wykrzyczeć zaklęcie dwie łapy wystrzeliły w jego kierunku. Jedna znów złapała go za rękę, druga z tępym uderzeniem złapała go w pasie i powaliła na ziemię. Słyszał wrzask dziewczyny tonący w gardłowym rzężeniu pięciu maszyn. Gdy otworzył oczy, wisiał trzymany przez jedną ze stalowych rąk. Obok niego dziewczyna trzymana przez stalowe ramię wierzgała i krzyczała w panice. Próbowała rozewrzeć imadlany uścisk. Łamała paznokcie, a jej dłonie krwawiły. Stal ani drgnęła. Krzyk przerodził się w szloch. Wertram mógł jedynie obserwować to wszystko z obojętnym otępieniem. Każdy ruch rozlewał się falą bólu po jego ciele. Był wycieńczony szaleńczym biegiem i jeszcze bardziej szaleńczo rzucanym zaklęciem. Nawet jeśli nie udane, wyciągnęło z niego resztki jakichkolwiek sił i odbiło się poranionymi dłońmi i pękającą skórą na rękach. Ostatnie co zapamiętał, to dwie maszyny, otwierające paszcze niczym hutnicze piece.

 

– XII –

 

Obudził się w mroku. Nie wiedział czy został oślepiony, jest w idealnie ciemnym pomieszczeniu czy zwyczajnie ma zamknięte oczy. Leżał na ziemi i nie miał ochoty się podnosić. Poobijane żebra odzywały się falą bólu z każdym oddechem. Plecy rwały go gdzieś pod lewą łopatką. Spróbował wrócić do błogiego stanu nieprzytomności, ale ból nie pozwolił się tak łatwo zbyć. Poruszył się i stwierdził z niesmakiem, że go skuli. Nie prostym łańcuchem czy liną, ale regularnymi, więziennymi kajdanami. Miał takie raz na swoich nadgarstkach. Spędził wtedy bardzo długą zimę w zatłoczonej celi. Wciąż pamiętał wrzaski ludzi spadających na śmierć ze szczytu muru, spychanych przez strażników, dla zabawy. Teraz słyszał tylko miarowy stukot jakiejś maszyny i syk sprężonego powietrza. Z ulgą stwierdził, że nadal ma na twarzy swoją maskę. Zapadki klikały, choć kilka z nich chyba się zacięło, bo stukot nie był już tak równy. Zaczął czołgać się przed siebie. Po chwili wyczuł przed sobą coś w rodzaju regału. Wsparł się na nim, żeby podnieść się na odrętwiałe nogi. Ręce miał na szczęście skute z przodu. Zaczął więc przeczesywać dłońmi półki w nadziei, że znajdzie kawałek drutu, którym mógłby spróbować rozpiąć kajdanki. W pierwszej chwili chciał otworzyć go zaklęciem, ale nie mógł ułożyć dłoni w dogodnej pozycji. Ktoś pomyślał również o tym. Gdy sunął dłonią po metalowej półce nagle uderzył w coś i zanim zdążył zareagować, w pustym pomieszczeniu rozległ się dźwięk pustej upadającej puszki. Skulił się na dźwięk hałasu, który wywołał i nim się zorientował zalał go snop światła padający z uchylonych drzwi.

– Już myślałem, że będzie pana trzeba wyrzucić do rynsztoku – odezwał się męski, lekko ochrypły głos – a skoro daje pan radę kombinować to od razu zostanie pan wdrożony.

– Gdzie jestem? – zapytał wciąż zdezorientowany Wertram.

– Jeśli ta informacja będzie panu w przyszłości potrzebna do pracy, to zostanie panu udzielona. Na razie jedyne co musi pan wiedzieć to to, że chwilowo jest pan przydatny, a to wielka zaleta w miejscu, w którym się znajdujemy. Ludzie nieprzydatni, nie są tu długo trzymani. Dlatego, panie Kantz, niech się pan postara żebyśmy uznali pana za przydatnego.

Nim mag zdążył cokolwiek powiedzieć, drzwi zamknęły się i znów zapanowała ciemność. Zaczął zastanawiać się, gdzie jest Stazja, czy ona okazała się równie przydatna? Nagle na suficie zajarzyło się kilka elektrycznych lamp. Cudowny wynalazek, który symbolicznie miał zakończyć wiek magii. W rzeczywistości zakończyła go wojna, pomyślał Wertram. Na końcu pomieszczenia otworzyły się inne drzwi oświetlając jego celę jasnym światłem. Zanim ruszył w ich stronę złapał niewielki kawałek drutu, wetknął go sobie za pasek i przykrył połą kurty. Na chwiejnych nogach przeszedł przez otwarte drzwi. Gdy jego oczy przywykły do światła dostrzegł najpierw dwie mocne lampy skierowane w jego stronę. Za lampami ktoś chodził, kilka osób. Widział tylko ich sylwetki, skryte w cieniu i za oślepiającą kurtyną światła.

– Dobrze pana widzieć panie Kantz – odezwał się jeden z cieni – jak się pan czuje? Czy minął już panu szok, czy myśli pan jasno?

Wertram wykrzywił twarz w strasznym uśmiechu. Plecy bolały go okropnie. Każdy oddech przypominał mu o uścisku maszyny.

– Wyśmienicie. Doprawdy zadziwia mnie wasza gościnność – odparł mężczyzna. Jeszcze bardziej dziwią mnie wasze maniery. Z kim mam przyjemność?

– Ludzie tego miasta nazywają nas Majstrami. Ale o dziwo mamy imiona. Ja, nazywam się Dietrich i będę przeprowadzał dzisiejszą rekrutację. Proszę dobrze rozważyć swoje kolejne słowa – dodał zanim Wertram zdążył się odezwać.

Po obu stronach pomieszczenia zapalono lampy, oświetlające dwie wąskie nawy. W każdej z nich stało po czterech strzelców mierzących do niego z karabinów.

Najemnik szybko zrozumiał, że droczenie się z nimi nie jest najlepszym pomysłem. Nie był jednak na całkowicie straconej pozycji. Czegoś od niego chcieli, może nie desperacko, ale na tyle żeby go nie zabić na miejscu.

– A więc czego pan ode mnie oczekuje panie Dietrich? – zapytał w końcu mag.

– Wraz z moimi współpracownikami, dojrzeliśmy w panu pewne walory które mają szansę wzbogacić nasz zespół. Proponujemy panu współpracę. Pomoże nam pan w prowadzeniu pewnych badań. W zamian oferujemy panu i pana towarzyszce wolność.

Wertram chwilę trawił te słowa. Potrzebują go. Czego nie ma w mieście a co on może im dać? Oczywiście że magię. Tylko po co?  

– A więc jaka jest pana decyzja panie Kantz? – dodał Dietrich, a zawtórowały mu szczęknięcia przeładowanej broni.

– Z przyjemnością – wycedził najemnik przez zęby – kiedy zaczynam?

Nagłe uderzenie stalowej pięści zwaliło go z nóg. Ściana zderzyła się z nim jak rozpędzony pociąg. Powietrze opuściło płuca ze świstem.

 – Gdy się pan już ocknie – dotarło do niego, nim ześlizgnął się w ciemność.

 

– XIII –

 

Po czterech dniach uznali go za przydatnego. Tak mu się przynajmniej wydawało, bo zaczął dostawać ciepłe posiłki i przeniesiono go do celi z oknem w suficie. Okno to może zbyt wiele powiedziane. Okrągły komin w suficie, węższy niż pięść, zakończony stalową siatką wpuszczał do jego celi krążek światła. Łóżko było twarde i kilka razy obudził go boleśnie gwóźdź wystający z ramy. Zegarek wskazywał szóstą rano. Przynajmniej z tego go nie ograbili, pomyślał. Zamek szczęknął i punktualnie jak co dzień stanął w nich strażnik.

– Idziemy – szczeknął mężczyzna i cofnął się z przygotowaną bronią.

Szli krętymi korytarzami. Mag powoli orientował się w ich rozkładzie. Tym razem prowadził go do ciasnych warsztatów, gdzie pracowali mieszkańcy miasta. Nie wolno mu było z nimi rozmawiać ani przeszkadzać im w pracy. Strzelcy śledzili każdy jego ruch. Pomieszczenie było ciasne z dwoma długimi blatami ustawionymi po przeciwnych stronach. Części walały się po podłodze i wysypywały z przepełnionych szafek. Strażnik przykuł go do stołu grubym stalowym łańcuchem owiniętym ciasno wokół jego kostek. Na nadgarstkach nadal ciążyły mu masywne kajdany.

– Witam panie Kantz – przywitał go Vezar, jeden z majstrów zlecających mu kolejne zadania – to jest pańska rozpiska na dzisiaj. Za piętnaście trzecia ma pan kolejne zadanie więc radzę się spieszyć. Jak zwykle wszystkie uwagi i spostrzeżenia ma pan notować i zdać u strażnika – wskazał na siedzącego na końcu draba z potężnym garłaczem wspartym na trójnogu – jakieś uwagi?

– Chciałbym przekazać najszczersze wyrazy współczucia dla waszego kucharza – powiedział Wertram patrząc na rosłego majstra.

– A to dlaczego? – obruszył się starszy mężczyzna.

– Przykre, że własne buty musi dorzucać do zupy.

Praca nie była skomplikowana, ale też nie do końca wiedział co robi. Składał mechanizmy według rysunków które mu przynosili i notował, jeśli coś szło niezgodnie z planem. Mechanizmy były dziwne. Niemożliwe figury i konstrukcje. Płynne kształty które nie miały początku ani końca, które musiał magicznie rozdzielać i ponownie łączyć. Jednak pomimo wielu części, które przechodziły przez jego ręce, nigdy nie widział gotowej konstrukcji. Co najwyżej jakąś przekładnię, jakiś mechanizm o tajemniczym celu. Dzisiaj plan przewidywał składanie czegoś co przypominało zegar. Czy też raczej kilkanaście połączonych zegarów. Szeptał zaklęcia i kreślił w powietrzu znaki, co chwila zerkając na wpatrującego się w niego strażnika.

– Jak zostaje się strażnikiem w takiej dziurze? – zagaił swojego obserwatora skrytego za małą armatą.

– Nie twój zasrany interes. Cisza, albo rozsmaruję Cię na ścianie.

– Ciekawe kto wam wtedy będzie składał te pieprzone zegarki – odburknął mag i odpuścił sobie dalszą dyskusję.

Gdy składał kolejny bliźniaczy mechanizm poczuł w nim coś dziwnego. Czasem wyczuwał coś jakby okruchy magicznej obecności. Jak drobinki mocy zaklęte w metalu. Normalnie to on nasycał je magią tak żeby wszystko trzymało się razem. Tym razem trzymał w dłoni kawałek mosiądzu, który delikatnie rezonował. Odłożył go z powrotem do pudełka i wrócił do pracy wybierając inne części. Po kilku godzinach nastąpiła zmiana warty. I rutynowa pogawędka strażników.

– Działo się coś? – spytał jeden.

– Laluś jak zwykle pyskuje. Ale wiesz, jak jest, odciągniesz kurek grubej berty i robi pod siebie – gdy strażnicy śmiali się i podawali sobie zapalniczkę, mag korzystając z okazji ukrył magiczny element w rękawie.

– Ej łamago! – krzyknął do niego strażnik. Serce podskoczyło Kantzowi do gardła na myśl o wycelowanej w niego lufie garłacza – wracaj do roboty a nie słuchasz jak inteligentni rozmawiają.

Kolejny rechot odbił się echem. Dreszcz napięcia przebiegł najemnikowi po plecach. Ciepły metal wibrował wciśnięty między fałdy materiału. Tego dnia znalazł jeszcze kilka podobnych elementów. Niektóre umieszczał w mechanizmach, a te które wydawały mu się najmocniej przesycone magią ukrywał.

W nocy znów leżał na twardej pryczy. Tym razem obracając w dłoniach drżący metal, który udało mu się stopić w litą kulę. Jak co noc od kilku dni myślał o ucieczce. Tym razem plan sam wpadł mu w ręce. Cisnął miedzianą kulkę w stronę drzwi i rozwarł szeroko palce. Pocisk zatrzymał się gwałtownie, a gdy Mag cofnął rękę kulka wpadła mu prosto w dłoń.

 

– XIV –

 

O świcie zaprowadzili go do dużej Sali. W powietrzu unosił się ciężki zapach smaru. Strażnicy ustawili się pod ścianą z bronią w gotowości. Gdy rozejrzał się po pomieszczeniu zobaczył, że jest zbudowane inaczej niż miejsca w których trzymali go do tej pory. Grube stalowe filary podtrzymywały wysoki sufit. Posadzka była wyłożona nitowanymi płytami. Tu i tam stały skrzynie. Całe stosy skrzyń. Zwieńczeniem dziwnego magazynu była wielka suwnica, na której wisiała maszyna z jego koszmarów. Pancerz Majstra. Skrywana w kieszeni wibrująca kulka wydała mu się śmieszna.

– Ah Panie Kantz. Widzę, że podziwia Pan moje dzieło – Dietrich odezwał się za plecami mężczyzny z dumą w głosie. Najemnik widział go wyraźnie pierwszy raz. Miał około siedemdziesięciu lat. Łysa czaszka poorana była bliznami i zmarszczkami. Szary płaszcz wisiał na jego wysuszonym wiekiem ciele.

 – Dzieło mojego życia. Tyle lat pracowałem nad tym wynalazkiem, ale w końcu się to opłaciło. Najdoskonalsza maszyna jaką widział i kiedykolwiek zobaczy świat – Dietrich podszedł do kolosa i położył dłoń na czarnym korpusie – pewnego dnia ziemia całego świata będzie drżeć pod stopami moich maszyn. Niech mi Pan powie szczerze Panie Kantz. Co Pan myśli patrząc na maszynę ostateczną?

– Myślę, że coś wam cieknie – stwierdził Mag z cieniem uśmiechu w kąciku ust, wskazując na powiększającą się plamę brunatnego oleju kapiącego z maszyny.

Majster spojrzał zdziwiony na rosnącą kałużę. Twarz zalała mu się czerwienią wściekłości. Wybuch nie nadszedł. Zamiast tego wyjął z poły płaszcza plik kartek i podał je Wertramowi.

Pańskie zadanie na dzisiaj. Ma Pan godzinę. Oczekuję efektów. – stwierdził sucho starzec i usiadł przy warsztacie w kącie hangaru ignorując strażników i Maga.

Kantz przejrzał wręczone mu kartki i z coraz większym zdumieniem zrozumiał nad czym pracował ostatnich kilka dni, składając dziwne mechanizmy. Rysunki przedstawiały wiszącą przed nim maszynę. Kolejne strony pokazywały części, które przygotowywał i jak ma je połączyć w skomplikowane ruchome elementy. Jasnym było, że nie było to możliwe be użycia magii. Metal tworzył niemożliwe kształty. Geometrie zakrzywiały się i przenikały jak korzenie starego drzewa.

– Co to jest? – zawołał mag do pochłoniętego pracą starca.

– Niech Pan nie myśli za dużo tylko bierze się do pracy – odparł tamten, nie pozwalając na wciągnięcie się w rozmowę.

Wertram podszedł do maszyny i zobaczył, że stojące przy niej skrzynie wypełnione są owocami jego pracy. Gdy zaczął kreślić rękoma znaki, żeby połączyć ze sobą pierwsze części usłyszał za plecami szczękające zamki. Odwrócił się powoli z rozłożonymi szeroko dłońmi i zobaczył, że wszyscy strażnicy celują do niego z karabinów i garłaczy.

– Proszę sobie nie przeszkadzać. To dla Pańskiego bezpieczeństwa Panie Kantz – zaśmiał się starzec, a echo zawtórowało mu kilka razy.

Praca szła mu sprawnie. Zaklęcia były proste, ale i tak wielokrotne ich przywoływanie szybko go męczyło. Jeśli miał się stąd wydostać, musiał oszczędzać siły. Gdy umieścił pierwszy złożony element w maszynie nad ramieniem zmaterializował mu się Majster.

– Bardzo dobrze. Doskonałe wykonanie Panie Kantz. Widzę, że wie Pan co robi. Reszta powinna Panu pójść dużo szybciej. Zegar tyka.

– Nie dam rady utrzymać takiego tempa – odparł najemnik teatralnie opierając dłonie na własnych kolanach i ciężko dysząc – to skomplikowane zaklęcia.

Dietrich już odchodził, ale zatrzymał się w pół kroku.

– Rozumiem. Myślałem, że okaże się Pan lepszym nabytkiem – uniósł dłoń a strzelcy podeszli bliżej, ciągle celując w twarz więźnia – zrobił Pan dla nas i tak dużo. Znajdą się inni, którzy dokończą Pana pracę.

Wertram patrzył z zimnym przerażeniem na zbliżające się lufy karabinów. Ten wariat jest nieobliczalny, pomyślał.

– Chwila. To nie tak. Ja dam radę – zaczął szybko tłumaczyć – Potrzebuję czegoś co pozwoli mi używać lepszych zaklęć – przebłysk pomysłu uderzył go jak rozpędzony byk – potrzebuję mojej księgi. Dzięki niej będę bardziej wydajny.

Dietrich zatrzymał strażników gestem. Lufy ani drgnęły, ale ich czeluści wydały się magowi nagle bardziej odległe. Starzec chwilę patrzył na niego w zamyśleniu.

– Dobrze Panie Kantz. Dostarczymy Panu księgę.

Mag odetchnął z ulgą. Serce waliło mu jak tłok parowego silnika. Po kilku minutach zjawił się strażnik z księgą. Gdy Wertram wziął ją w ręce wszyscy strażnicy jeszcze bardziej przenikliwie patrzyli na niego przez żelazne celowniki. Wrócił do pracy nad maszyną pod bacznym wzrokiem Dietricha. Starzec zerkał mu przez ramię, gdy wertował stare strony książki. Musiał być wiarygodny. W końcu trafił na stronę z zawiłymi symbolami i szkicami dłoni. Zaczął kreślić w powietrzu skomplikowane znaki szepcąc zaklęcia. Metalowe elementy unosiły się i podróżowały na swoje miejsce. Co jakiś czas w powietrze unosił się pęk iskier. Dym snuł się po ziemi. W tym momencie Mag przypominał sobie wszystkie jarmarczne sztuczki jakie kiedykolwiek poznał. Wszystko po to, żeby Dietrich uznał, że książka jest mu rzeczywiście potrzebna. Dzisiaj nie było szansy na ucieczkę, strażnicy tylko czekali, żeby podziurawić go jak sito. W końcu starzec znudził się obserwacjami i wrócił do swojego warsztatu. Po godzinie mag wstał. Praca była skończona, cokolwiek nią było.

– Świetnie Panie Kantz. Przyznam, że Fascynuje mnie Pańskie rzemiosło. Chciałbym, żeby mi Pan coś zaprezentował, proszę za mną.

W asyście strażników, którzy ledwo mieścili się ze swoją bronią w korytarzach szli ciemnym labiryntem. Wielokrotnie Dietrich wyciągał pęk kluczy i otwierał ciężkie drzwi. W końcu dotarli do innej części warsztatów. Było czysto. Podłogę pokrywały błyszczące kafelki. Lampy świeciły sztucznym, niebieskim światłem. Kilka stołów z polerowanej stali. Przeszklone szafki z fiolkami. Byli na sali operacyjnej.

– Nie jestem medykiem – zaznaczył z góry Mag. Natknąwszy się na pełne dezaprobaty spojrzenie Dietricha dodał szybko – nie jest to centrum mojej ekspertyzy.

– Niech się pan nie przejmuje. Część medyczną zostawimy naszym ludziom. Pańskie zadanie nie będzie się wiele różnić od dotychczasowej pracy.

Minęli jeszcze kilka podobnych sal. W ostatniej z nich na operacyjnym stole leżał człowiek przypięty pasami. Młody mężczyzna patrzył na nich wystraszonym wzrokiem.

– Panie Majstrze! Ja naprawdę nie chciałem kraść. To przez ten gang z portu, zmusili mnie. Błagam! Ja podam nazwiska! Zaprowadzę was!

– Zamilcz! – przerwał mu jeden ze strażników i wbił mu w brzuch lufę karabinu.

Cichy skowyt wydobył się z chłopca, ale przestał krzyczeć.

Najemnik dopiero teraz zauważył miedziane igły wbite w kilku miejscach ciała nieszczęsnego pacjenta. Szklane tuby wypełnione były cieczą w kolorze bursztynu.

– Co to jest? O co tu chodzi? – zapytał z niedowierzaniem, powoli łącząc elementy tej układanki. Rozumiał czego od niego chcą, ale nie mógł w to uwierzyć.

– Czytał Pan różne magiczne księgi, więc wie Pan zapewne o eksperymentach jakie prowadzono podczas wojny. Czy tak?

– Tak, chociaż nie znam szczegółów. Wiem tylko że próbowano zamienić człowieka w broń za pomocą magii – odparł Wertram krzywiąc się na samą myśl – nieskutecznie.

– Mniej więcej – odparł Dietrich – próby spełzały na niczym, dopóki nie odkryto pewnego serum, które uwrażliwia ludzki organizm na działanie magii i pozwala zatrzymać moc na dłużej. Normalnie zaklęcie wygasa po kilku godzinach. Za pomocą tego serum potrafi utrzymywać się tygodniami. To prawdziwy cud i tryumf nauki. Widzi Pan wielu uważa, że wojna położyła kres Magii. Technologia wyprzedziła wszystko co leśni druidzi mogliby jej przeciwstawić. Wie pan zapewne, że kula zawsze będzie szybsza od zaklęcia – to drobne przypomnienie Dietrich podkreślił szerokim gestem wskazując na gotowych do strzału strażników – ale ja jestem innego zdania. Można powiedzieć, że jestem staroświecki. Uważam, że magia może mieć jeszcze miejsce w naszym świecie, jeśli pozwolimy jej współdziałać z technologią. Tutaj właśnie wkracza Pana rola, Panie Kantz.

Do pokoju weszło dwóch ludzi w białych kitlach i wprowadzili drugi stół, wypełniony różnymi częściami. Mag poczuł jak miedziana kulka wibruje w jego rękawie. Skrzyżował ramiona na piersi próbując ją ukryć.

– Chce pan żebym przyspawał te blachy do tego biedaka? Przecież to niewykonalne – stwierdził mag – z tego co pamiętam to nawet to serum nie było w stanie powstrzymać zakażeń powstałych z kontaktu metalu z krwią. Zakażenia mutowały aż powstały pierwsze demony mgły…

– To prawda, ale mamy tutaj najlepszych specjalistów, którzy nabyli doświadczeń podczas walki z zarazą. Jestem pewien, że dzięki waszej współpracy możemy dokonać wielkich odkryć. Zmarnowaliśmy dość czasu na rozpamiętywanie historii – stwierdził starzec – na stole jest wszystko czego będzie Pan potrzebował. Ah i oczywiście Pańska księga – strażnik wręczył mu ciężki tom – jeśli będzie Pan miał jakieś pytania proszę kierować je do Pana Hertza.

Rękę wyciągnął do niego jeden z medyków – Dzień dobry Panie Wertramie. Na początek wytniemy dla Pana skalp z głowy naszego pacjenta, w którego miejsce wstawi Pan ten element. Główne wyzwanie to połączenie kości płatu czołowego z miedzią. Jest Pan w stanie tego dokonać?

Najemnik powstrzymywał mdłości. Zabijanie ludzi z bronią w ręku to jedno. Ale nigdy nie sądził, że przyjdzie mu torturować więźnia przykutego do stołu. Rozważał czy kula w łeb nie będzie lepszym wyjściem niż koszmary męczące go do końca życia.

– Panie Kantz?

– Chwila.

Otworzył księgę na stole z narzędziami i zaczął wertować strony. Całe obrzydzenie zamieniło się we wściekłość. Był wściekły na siebie, że pomagał tym psychopatom. Był wściekły, że klecha z wioski mógł mieć co do niego rację. Był wściekły, że przez niego Stazja gnije w jakiejś ciemnej celi. Chociaż, jak się okazało, w tym miejscu to nie był najgorszy los dla więźnia. Przerzucał strony i wodził palcami po pokrętnych znakach.

– Widzę, że zdobył Pan nowy zapał do swojej pracy Panie Kantz – stwierdził z zadowoleniem Dietrich – zostawię was. Panie Hertz. Pod koniec pracy proszę spisać raport.

– Oczywiście proszę Pana – posłusznie potwierdził medyk.

Starzec wyszedł, a w pomieszczeniu zostało tylko dwóch strażników. Dla Wertrama kolejne strony zaczęły zlewać się w jedno. Rysunki, symbole i znaki wiły się pod jego palcami i szeptały. Wlewały się w jego rozjuszony umysł. Wiedział, że to niebezpieczne ale w tym momencie miał to gdzieś. Chciał zrównać to wszystko z ziemią, spalić w cholerę wysadzić w powietrze i cokolwiek było trzeba, żeby koszmar mgły się nie powtórzył. Jeśli miał zginąć próbując, niech tak będzie.

– Muszę naładować metal mocą. Potrzebuję alkoholu i siarki – warknął do medyka, w którego oczach dostrzegł znajomy lęk. Lęk kogoś kto nie obcował z mordercami.

– Naturalnie, już podaję odczynniki.

Po chwili przed magiem pojawiły się żółte bryłki i butelka ostro pachnącego płynu.

– Moździerz! – znów warknął.

Mieszał ze sobą kolejne składniki. Rozcierał żółte bryłki. Medyk podawał mu kolejne pudełka i fiolki. Raz po raz z mieszaniny unosiła się stróżka dymu którą mag gasił bogato alkoholem. Dawno temu jeden krasnoludzki górnik nauczył go tej sztuczki.

– Odsunąć się. Muszę oczyścić te części.

– Zacznę przygotowywać pacjenta – stwierdził Hertz.

Wertram wyłożył dymiącą pastę na miedziany półmisek, który miał zastąpić skalp i uniósł go do góry. Drugą dłoń położył na księdze i szeptał zaklęcie. Gryzący dym uniósł się pod sufit. Więzień znów zaczął jęczeć.

– Błagam. O wielki Magu błagam nie rób mi tego. Ja nic nie zrobiłem. Oni mnie porwali.

– Stul pysk psie – strażnik zdzielił go pięścią w brzuch.

– Natychmiast proszę przestać! – to Hertz skarcił strażnika – pacjent musi być w dobrej formie.

– Ja Ci kurwa dam w dobrej formie. Przez takich jak on ja mam więcej roboty.

– Przez takich jak Ty ja tracę pacjentów!

– To może podaj mu coś, żeby ten wieprz tak nie wierzgał. Żygać się chce od tego co tutaj robicie. Myślisz, że chcę tu być i na to patrzeć?

– Może powinienem poinformować Pana Dietricha o tym jak Ci tu źle? Wrócisz sobie na służbę przy patrolowaniu portu.

Teraz. Wertram wrzasnął zaklęcie. Spazm ściął mu wszystkie mięśnie. Zęby zazgrzytały, gdy energia księgi przeskoczyła przez niego na miedziany półmisek. Słoneczny blask wypełnił pomieszczenie. Miedziana kulka wyrwała się z rękawa i poleciała z wizgiem w kierunku głowy strażnika. Potem Hertz i kolejny strażnik. Zatrzymała się przed głową więźnia.

– Nie – stęknął przez zaciśnięte zęby Kantz.

Mosiężna kulka wróciła do jego dłoni. Kałuża brunatnej krwi wypływająca z rozbitych czaszek dopłynęła do jego butów. Metaliczny zapach wypełnił powietrze. Ciemność pochłonęła Maga, gdy księga przejęła jego ciało.

 

– XV –

 

Stazja obudziła się z czaszką pękającą z bólu. Dotknęła skroni a jej palce napotkały lepką krew i przyklejone do niej włosy. Kręciło jej się w głowie. Ostatnie co pamiętała to jak splunęła w twarz strażnikowi, który wygadywał w jej stronę sprośne żarty, gdy pracowała w warsztacie. Najwyraźniej mocno oberwała, bo stała koło niej miska z paskudnym kleikiem, który tutaj nazywano jedzeniem. Wmusiła w siebie kilka łyków papki zanim wróciła na swoją pryczę.

– Pieprzony czarodziej i jego pieprzona książka – burknęła dziewczyna i kopnęła miskę, która odbiła się z łomotem od drzwi.

Nie miała pojęcia jak długo zamierzają ją tu trzymać, ale za samo wejście do spalonej dzielnicy mogli ją powiesić na murze. Od tak dla pretekstu, żeby zorganizować sobie kolejne przemówienie. Za to, że pomogła Kantzowi mogli ją równie dobrze wysłać na międzymurze i patrzeć jak dzień po dniu traci z głodu siły. Aż w końcu nie może opędzać się od wygłodniałych szczurów. Z drugiej strony dostawała przydział jedzenia. Co prawda parszywego, ale jednak. Znaczyło to tyle, że chcieli ją żywą. Czyli była nadzieja. Ze szczelin drzwiach sączyło się żółte światło. Był dzień. Lada moment w drzwi załomota strażnik i znowu zawloką ją do pracy. Gdy rozmyślała o błędach ostatnich dni za drzwiami rozległy się szybkie kroki podkutych butów. Awantura. Krótkie nawoływania. Gdzieś w oddali rozległ się pojedynczy strzał. Potem słyszała już tylko wrzaski. Zerwała się na nogi i zaczęła walić pięściami w drzwi.

– Co tam się dzieje! Wypuśćcie mnie do cholery! Nie chcę zdechnąć w tej zawszonej celi.

Kolejni strażnicy przebiegli koło jej celi. Huragan wrzasków, wystrzałów i dziwnego wizgu zbliżał się powoli do jej drzwi. Cofnęła się pod przeciwległą ścianę. Gdy huragan już miał rozbić się o jej celę wszystko nagle zamilkło. Słyszała szum wzburzonej krwi w uszach. Bicie serca rozrywało jej pierś.

– Co tam się do kurwy dzieje? – zawołała, gdy udało jej się opanować strach. Babka mnie zabije, jeśli tu zginę, pomyślała dziewczyna. Nagle z hukiem pękającego drewna rozleciały się drzwi. Zasłoniła twarz przed odłamkami i światłem oślepiającym jej oczy, które przywykły do mroku.

– Pójdziesz z nami Anastazjo – znajomy głos dobiegł jej uszu. Gdy spojrzała nie mogła uwierzyć swoim oczom.

 – Pieprzony Wertram Kantz we własnej osobie – zawołała najpierw z wyrzutem, ale po chwili uśmiechnęła się szeroko i podeszła do niego – dobrze Cię widzieć. Myślałam, że Cię zabili za tą akcję w spalonej dzielnicy.

– Wertrama z nami nie ma – pusty głos przemówił przez usta najemnika. Dziewczyna cofnęła się i dopiero teraz zobaczyła, że oczy mężczyzny zaszły bielmem, jego spojrzenie było nieobecne. W dłoniach trzymał opasłe tomiszcze księgi, którą znaleźli w starej akademii.

– Kim jesteś. Co się dzieje?

– Jesteśmy Ci co przeminęli. Wertram Kantz opadł z sił przywołując nas na ten świat i musi odpocząć. Nie ma czasu tłumaczyć dalej. Chodź z nami Anastazjo. Wyprowadzimy Cię.

– Pieprzona magia – burknęła dziewczyna. Poczuła na kręgosłupie dreszcz niepokoju, gdy zobaczyła za magiem skradającego się strażnika – za tobą!

Nieznaczny gest dłoni i miedziana kulka odbiła się z hukiem od ściany, trafiając napastnika w skroń. Krew bryzgnęła na ścianę. Ciało strażnika upadło bezwiednie na szarą stal podłogi.

– Połóż mi dłoń na ramieniu i idź za mną – powiedział głos.

Szli labiryntem korytarzy. Wertram lub cokolwiek co go opętało, wydawało się wiedzieć gdzie idą. Gdy trafiali na zamknięte drzwi, magiczna kulka rozbijała z hukiem zamek. Nie skradali się. Każdy kto stanął im na drodze ginął w mgnieniu oka i bez wrzasku. W końcu trafili na wielką halę. Dziesiątki osób przykute do stołów rozglądały się w panice. Strażnicy zniknęli. Zapewne zostali przywołani do ochrony Majstrów, pomyślała dziewczyna. Wertram rozglądał się niewidzącym wzrokiem i powoli uniósł dłoń, a razem z nią miedzianą kulkę.

– Stój! – krzyknęła Stazja i złapała go za przedramię – nie możesz ich zabić!

– Nie można zwlekać – głos maga brzmiał jakby dobiegał ze studni.

– Uwolnij ich! Pomogą nam uciec, zrobią zamieszanie.

Kulka poszybowała w powietrze i po kilku chwilach wszystkie łańcuchy zostały rozbite. Ludzie patrzyli na nich z mieszanką grozy i strachu.

– Na co czekacie – krzyknęła Stazja – uciekajcie!

Ludzie rozbiegli się po korytarzach. Każdy złapał jakąś broń i uciekł w swoją stronę. W tym momencie dziewczyna poczuła się nago bez swojej flinty. Złapała prostą rurę z najbliższego stołu i zważyła ją w dłoni. W tym momencie opętany mag wyciągnął wepchnięty za pas nóż i podał go dziewczynie.

– Nie wchodź nam w drogę. Wertram ceni twoje życie.

Mag odszedł w tylko sobie znanym kierunku. Stazja poczuła, że na twarz wyszedł jej rumieniec. Ruszyła za nim i znów położyła mu dłoń na ramieniu. Wertram Kantz. Zimnokrwisty zabójca, awanturnik a hobbystycznie też mag ceni moje życie, pomyślała, gdy skręcali w kolejny wąski korytarz. Nagle usłyszała wizg i obrzydliwy gruchot kruszonej czaszki. Przekroczyła ciało strażnika. Czuła jak zjedzona przed momentem breja podchodzi jej do gardła. W końcu dotarli do stalowych wrót.

– To Koniec – odezwał się Mag wciąż nieobecnym i zmienionym głosem – Wertram musi się przebudzić. Księga wzywa nas do powrotu – białe oczy zwróciły się na nią. Świdrujące spojrzenie mroziło krew w żyłach – żegnaj Anastazjo. Powiedz mu, aby zatrzymał księgę. Będzie jej potrzebował.

Potrzebował do czego? O co tu chodzi? – pytała Stazja, ale nie uzyskała odpowiedzi. Zobaczyła jak bielmo w jego oczach rozmywa się. Mag osunął się na ziemię. Próbowała go złapać, ale był zbyt ciężki. Oboje upadli pod ścianę. Dziewczyna złapała głowę nieprzytomnego maga i położyła ją sobie na kolanach. Bała się. Pierwszy raz nie o siebie. Bała się, że nigdy nie usłyszy tego złośliwego i tajemniczego idioty, który wciągnął ją w to bagno. Jego twarz była spokojna, jakby po prostu zasnął. Po krótkiej chwili mężczyzna otworzył oczy.

– Co… Stazja? To ty? – zapytał zdezorientowanym głosem.

– To ja. Co to do cholery było? Co Cię opętało? Jak się czujesz? – Stazja wyrzuciła z siebie serię pytań z prędkością gradu uderzającego o dachówki.

W ustach czół metaliczny posmak krwi. Ból zwalał się na niego falami przy każdym oddechu.

– Czuję się jakby mnie koń stratował. Pomóż mi wstać.

– Wertram. Co to do cholery było. Pamiętasz w ogóle co się stało? Byłeś jak opętany – zapytała już spokojniej dziewczyna, gdy Mag stał o własnych siłach.

– Nie wiem. Coś z tej księgi powiedziało, że mnie wyprowadzi. Ostatnie co pamiętam to jak dotknąłem księgi w tym laboratorium – Wertram zrobił się blady i wyglądał jakby miał znowu zemdleć – jak się wydostałaś. Co się stało?

– Przyszedłeś po mnie, rozwaliłeś drzwi. I wyrżnąłeś chyba wszystkich strażników tą kulką – wskazała na miedzianą sferę, którą nadal ściskał w dłoni. Mag potarł ciepły metal, który zamilkł i przestał drżeć.

– Miło z mojej strony. Mówiłem coś? To znaczy to cokolwiek mnie opętało.

– Coś tam bełkotałeś bez sensu – dziewczyna znów nieco się speszyła – na koniec chciałeś sam sobie przekazać, że masz zatrzymać księgę bo będziesz jej potrzebował.

Mag zamyślił się na moment po czym sięgnął po leżącą na ziemi księgę. Zawahał się, ale w końcu ją podniósł. Nic się nie stało.

– Wszystko w porządku? – zapytała Stazja patrząc na niego podejrzliwie – jak masz zamiar znowu dać się opętać to decyduj się szybko.

– Wolisz mnie jako magicznego opętańca?

– Byłeś dużo bardziej znośny.

Kantz naparł na ciężkie drzwi i wypadli na szeroką ulicę. Przed nimi wznosił się szary mur odcinający miasto od kontynentu. Za nimi płonęły baraki warsztatów. Czerwone języki strzelały wysoko i tonęły w kłębach czarnego dymu.

– To się im nie spodoba – powiedziała ze zdumieniem dziewczyna – musimy uciekać w miasto. Tam mamy szansę się ukryć.

Pobiegli do najbliższego zaułka i jeszcze raz spojrzeli na rozpętujące się za nimi piekło. Baraki płonęły. Ludzie wybiegali z nich przez każdą możliwą szczelinę, jak mrówki z zalanego mrowiska. Maszyn Majstrów nie było widać, ale było tylko kwestią czasu zanim zaczną ich szukać. Ruszyli miejskimi zaułkami. Mijali splądrowane witryny i szybko przecinali szersze ulice. Na ulicach panowało zamieszanie i raz po raz mijali grupy ludzi. Gdy ich płuca zaczęły poddawać się z wysiłku zatrzymali się w ciasnej alejce. Dwa budynki tworzące ciasny korytarz wisiały nad nimi dziesiątkami balkonów. Ulicą, z której wpadli wciąż przebiegali ludzie.

– Co teraz? – zapytała Stazja łapiąc hausty powietrza – nie możemy tak uciekać w nieskończoność.

– Musimy się gdzieś przyczaić, zaraz wszyscy strażnicy w mieście będą nas szukać – odparł mężczyzna.

– Z tą twoją magiczną kulką żaden nie stanie nam na drodze – zaprotestowała Stazja – może naprawdę możemy wydostać się z miasta!

– Niestety – odparł Mag – wygląda na to, że się zużyła. Nie wiem co to było ani skąd majstrowie zdobyli ten metal, ale cokolwiek dawało jej te cudowne właściwości, zniknęło.

Dziewczyna wyraźne zmarkotniała. Widać było jak uchodzi z niej cały entuzjazm.

– Musimy dotrzeć do mojej kryjówki, mam tam drugą strzelbę i trochę amunicji.

– Na początek może być. Ale nie możemy tu zostać.

– Chcesz uciec z miasta? Teraz? – Stazja nie mogła uwierzyć. Pomysł wydawał jej się szalony.

– Lepszej okazji nie będzie. Trzeba tylko znaleźć drogę, której żołnierze na zewnątrz się nie spodziewają.

– To nie możliwe! Zastrzelą nas przy pierwszej okazji.

– Stazja nie teraz, nie ma na to czasu. Trafisz stąd do waszej kryjówki?

– Trzymaj się za mną.

 

– XVI –

 

Dym unosił się pod beczułkowym sklepieniem piwnicy. Płomyk naftowej lampy tańczył, spalając zjełczały olej. Kantz i Stazja pochylali się nad mapą miasta, gdy na końcu drewnianych schodów otworzyły się drzwi.

– Stazja, dziecko przyjdź po herbatę.

– Idę.

– Jak tam na górze? – Kantz z napięciem patrzył na pomarszczoną twarz starszej pani.

– Dalej rumor. Co jakiś czas słychać jakieś krzyki.

– A słońce?

– Za niedługo będzie zmierzchać.

Stazja zniosła z gracją tacę z filiżankami, imbrykiem i małym talerzykiem białych ciastek.

– Babka nawet w obliczu rozstrzelania pozostaje Panią domu.

Drzwi na górze skrzypnęły i znów zostali sami.

– Jak pewne jest to, że barka z węglem przypłynie? – spytał mężczyzna sięgając po filiżankę cierpkiej herbaty.

– Pewne. Choćby miasto płonęło Majstrowie będą udawali, że wszystko jest w porządku. Bez węgla połowa ich maszyn nie będzie działać.

– Czyli tak, statek kotwiczy gdzieś tutaj. Wysyła dwie barki, które omijają rafy i trafiają do tej zatoki – Kantz kreślił palcem linie po sztywnym papierze mapy miasta – wpływają do nabrzeżnego magazynu i tutaj czeka na nie jeden Majster. Tak?

– Tak. Zawsze sternik jednej z nich gra w szachy z Majstrem.

– W szachy?

– Za każdym razem. Kilka razy obserwowałam ich z dachu. Ludzie ładują węgiel do worków i wywożą na wozy a oni siedzą i grają.

– Często tak wędrujesz po dachach? – spytał zaczepnie.

– Nudno tu wiesz? – dziewczyna odparła podpierając się pod boki – zanim się zjawiłeś największą rozrywką były okoliczne egzekucje.

– Zawsze potrafiłem zapewnić rozrywkę. Stazjo.

– Tak?

– Nie zrozum mnie źle. Ale jeśli ten plan ma się udać. Twoja babka…

– Wiem – ucięła dziewczyna – mówiła, że chce zostać, niech zostaje. Wiem, że z nią nie mamy szans, ona też to wie. Wprowadzi się do Fublerów.

Ten temat został skończony. Kantz odetchnął. Nie wiedział, jak powinien się z tym czuć, ale czuł szczerą ulgę. Dyskutowali nad planem do późnego wieczora. Powoli klarował im się plan. Plan opierający się na szaleńczym szczęściu. Plan samobójczy, ale tylko taki plan mógł wyprowadzić ich z tego miasta. Płomyk lampki zachybotał i przygasł. Walcząc, rozjaśniał jeszcze na moment.

– Myślę, że wszystko już jest jasne – stwierdził Mag – jutro wstajemy o świcie. Wyśpij się.

– A ty? Gdzie będziesz spał?

– Te worki ziemniaków wyglądają na wygodne.

– Nie wolałbyś spać na górze?

– Tak będzie bezpieczniej. Zawsze możecie mnie oddać strażnikom, jeśli się zjawią. Jest szansa, że ujdziecie z życiem. Poza tym ta piwnica wygląda przytulnie.

– Najemnicy nie wybrzydzają, co?

– Nigdy.

– Przyniosę Ci jakieś koce.

Stazja zniknęła u szczytu schodów, by za chwilę pojawić się z naręczem grubych koców.

– Niewiele wyjdzie z tego planu jak mi tu zamarzniesz – roześmiała się dziewczyna.

Mag przesunął skrzynie bliżej ściany. Stazja przyniosła z góry kilka desek. I tak w kilka minut udało im się złożyć improwizowaną pryczę.

– Może nie będzie to wygoda wielkiego Fjolsformu, ale zawsze to coś lepszego niż bruk.

– Do jutra Wertram.

– Dobrej nocy Stazjo – odparł mag.

Zmęczony zdecydowanie zbyt długim dniem Mag powiesił zroszoną krwawymi plamami kurtę na drzwiach jednego z regałów i zdjął buty. Prycza była twarda i nieco chybotliwa, ale to było dla niego najlepsze łóżko od solidnych kilku dni. Leżał oddychając ciężko. Plecy ciągle rwały go tępym bólem. Przed oczami miał obraz przykutego do stołu więźnia. To nie był pierwszy raz. Nie mógł być. Ilu jemu podobnych zmaltretowano, tylko po to, żeby powoli wykrwawiali się po nieudanych operacjach i eksperymentach. Zacisnął oczy aż obrazy zniknęły, przykryte nową falą myśli. Gdzieś po krawędziach jego świadomości krążyły cienie. Widział je jak przemykają zasnuwając mgłą myśli, które następnie wyrywały się ze zdwojoną siłą. Jakby jego wewnętrzny dialog kłócił się sam ze sobą. Księga odcisnęła na nim piętno. I mimo że leżała teraz na stole odczuwał bijącą od niej energię. Wydawało mu się, że słyszy jak szepcze jego imię, we własnej, obcej mowie.

 Drzwi na szczycie schodów zgrzytnęły i w półmroku dostrzegł w nich znajomą sylwetkę. Dwa ostatnie stopnie zaskrzypiały cicho. W kompletnym mroku poczuł, że dziewczyna zbliża się do jego pryczy. Wsunęła się pod ciężki pled i przywarła do niego.

– Boję się Kantz – usłyszał po kilku minutach cichy szept.

– Nie martw się. Nie takie rzeczy robiłem jako najemnik – odparł mężczyzna obejmując Stazję. Jej włosy delikatnie pachniały ziołami.

– Co mogłoby się równać temu wariactwu, którego mamy jutro dokonać?

– Raz z Ostatnimi wkradliśmy się do banku Rady Kupieckiej.

– Po co? – odparła zdumiona.

– Próbowali nas oszukać. Potrzebowaliśmy jakiegoś haka, żeby zachęcić ich do zapłaty za wykonane zlecenie. Billy i Mały Bo wdrapali się na mury używając lin z hakami. Wszystko robiliśmy w ciemną noc. Gdy im się udało spuścili linowe drabinki i dwudziestu dwóch najemników wdrapało się do kamiennego labiryntu skarbca – czół, że dziewczyna powoli rozluźnia się i wiotczeje w jego ramionach, więc kontynuował – I wiesz, jak przedarliśmy się między strażnikami?

– Jak? – odparła tłumiąc ziewnięcie.

– Ja, Wilhelm i Kurt przebraliśmy się za kupców. Tępi strażnicy uwierzyli, że trzech kupców prowadzi ponad tuzin zbirów, żeby zamknąć ich w skarbcu, bo są ważnymi świadkami politycznymi. Sami nas wpuścili. Było tam tyle złota, że mogliśmy w nim pływać. Klejnoty leżały na stertach jak węgiel na fabrycznym składzie. Wtedy to był dla mnie najpiękniejszy widok na świecie.

Głowa dziewczyny opadła bezwiednie na jego ramię, a jej oddech stał się płytki. Spała. Po raz pierwszy od roku nie męczyły go wyrzuty sumienia. Wszystkie goniące go Cienie odeszły w mrok. Była tylko ta chwila i błogi sen.

 

– XVII –

 

Poranek upłynął w mgnieniu oka. W jednej chwili żegnali się z panią Aleksandrą, w drugiej kluczyli zaułkami i przemykali przez budynki, ziejące ogromnymi dziurami w witrynach i oknach. Oboje mieli przytroczone do pasków sakwy z jedzeniem. Stazja niosła skurzane ładownice z amunicją do swojej strzelby. Mag, spakował księgę do woskowanej torby i przerzucił przez plecy. Siąpił lekki deszcz, ale było to nic w porównaniu z ulewami ostatnich dni. Ulice nadal były niespokojne. Często chowali się w zrujnowanych mieszkaniach przed nadchodzącym patrolem i wychodzili niemal biali od oblepiającego ich pyłu.

Kantz prawie nie zauważył, kiedy weszli do dzielnicy portowej. Bezimienne zdobienia na gzymsach budynków zmieniły się na morskie motywy goniących się ryb i dziwnie wygiętych wielorybów. Poza tym, było to to samo kupieckie miasto. Strażnicy coraz częściej pojawiali się w zaułkach i wyłaniali się z bram kamienic. Stazja skręciła w ciasne podwórze. Kamienice ustawione w czworobok górowały na wysokość trzech pięter i kończyły się spadzistym dachem. Tu i tam wisiała jeszcze druciana suszarka, na której praczki wieszały pranie. Wszystkie okna były zasłonięte deskami.

– Teraz tędy – dziewczyna podbiegła do zabarykadowanych drzwi kamienicy i naprała na belkę podpierającą drzwi. Twarde drewno huknęło o bruk.

– Za wcześnie na naszą dywersję, nie uważasz? – mag spojrzał na światło bramy, w której nikt się nie pojawił.

– Trzeba było magicznie wyparować całe drzwi a nie się wymądrzać – odparła i złapała za klamkę – gotowy?

Najemnik złapał za przytroczony do pasa długi nóż, który dostał od Pani Aleksandry. Właściwie krótki miecz, dobrze leżał w dłoni. Nie był to miecz oficera, a raczej narzędzie rzezimieszka. Udało mu się naostrzyć zardzewiałą klingę, którą teraz trzymał wyciągniętą przed sobą. Skinął dziewczynie, a ta otworzyła drzwi. Odór stęchlizny poraził ich nozdrza a zaraz za nim wpłynęła do nich słodkawa woń rozkładającego się ciała. Zapach śmierci.

– Trzymaj się za mną – powiedział mag i przywołał do drugiej dłoni świetlistą kulę.

Dziewczyna przewiesiła swój karabin w poprzek pleców i złapała za nóż. Weszli do ciemnego mieszkania. Mrok to gęstniał to rozrzedzał się wraz z pulsującą sferą. Sprawdzili pomieszczenia na parterze. W kuchni kobieta leżała przybita do blatu nożem.

– Mamy i nasze źródło smrodu – stwierdził Kantz – co dalej?

– Idziemy na górę. Powinien być stamtąd widok na przystań.

Wspięli się po schodach i po chwili wyglądali przez szczeliny w zabarykadowanym oknie. Nie był to główny port miasta, a jedna z rybackich zatok. Mały tłumek stał na środku brukowanego placu. Robotnicy, każdy z łopatą i podwiniętymi rękawami. Pilnowało ich około dziesięciu strażników.

–, który z nich to Majster – zapytał Mag.

– Tamten w płaszczu. Siedzi tam pod dachem – odparła.

Stali tak kilka minut. Po chwili do pirsu podpłynęła barka. Statek był szeroki i niski. Pokład był niewidoczny pod stertą czarnego węgla.

– Mamy jedną szansę, gotowa?

Stazja skinęła głową i wysunęła lufę karabinu przez szczelinę. Czuła jak pulsująca krew rozsadza jej skronie. Złapała za wiszący na szyi medalion. Chłodna moneta ostudziła jej nerwy. Obejrzała się, ale Maga już nie było. Został tylko wiszący na krześle płaszcz.

 

– XVIII –

 

Przesunęła stół blokując drzwi do swojej kryjówki. Gdy znów spojrzała na plac z barki wyskoczyło sześciu drabów i niezbyt wysoki facet w cylindrze. Wyglądał jak obwoźny sklepikarz. Dwóch robotników wystąpiło naprzód i na skinienie mężczyzny podeszli do niego. Jeden niósł elegancki stolik z jedną nogą, drugi równie eleganckie krzesło. Ustawili meble i oddalili się do reszty swoich towarzyszy.

– Witaj Dietrich! Ileż to miesięcy się już nie widzieliśmy – zawołał przybysz tubalnym głosem. Majster wyszedł ze swojej kryjówki i usiadł przy drugim stoliku po swojej stronie placu. Dzieliło ich jakieś czterdzieści metrów.

– Witaj Gustawie. Dobrze widzieć Cię w zdrowiu – odparł lakonicznie Majster – jakie wieści z kontynentu?

– Bez zmian. Muszę przyznać, że nawet Rada Kupiecka nie raczyła zabawić nas żadnym skandalem. Co do skandali, pamiętasz naszą ostatnią rozgrywkę? Nie skończyliśmy jej chodź była zacięta. Jeśli pozwolisz, gdzieś mam zapisane na czym skończyliśmy – wyjął z kieszeni obdrapany notes i prędko przewertował kartki – ah tak. Wystawiłeś swojego skoczka przeciwko mojej królówce. Podyktuję Ci ustawienie.

– Nie ma potrzeby – odparł Dietrich – doskonale je pamiętam. Pozwolisz, że wyślę gońca, żeby sprawdził czy wszystko się zgadza. Mam na myśli węgiel i piony oczywiście.

– Naturalnie, naturalnie. Twoi chłopcy mogą brać się do pracy. Druga barka dopłynie za jakieś dwie godziny. Utknęła na rafie, chyba złapała jeden z tych łańcuchów w śrubę.

Stazja drgnęła. Przybysz wołał coś jeszcze do Majstra, ale szum wzburzonej krwi zagłuszył wszystko. Według ich planu obie barki miały być w porcie jednocześnie. Musiała ostrzec Wertrama. Problem w tym, że nie wiedziała gdzie się udał. Miał znaleźć dogodne miejsce i dać jej znak. Była w kropce. Mężczyźni rozmawiali krzycząc przez całą szerokość placu, gdy robotnicy pakowali węgiel do worków i składali go pod ścianą magazynu. Mijały sekundy, minuty. W końcu musiała minąć godzina. Rozglądała się nerwowo po dachach domów okalających zatokę. Wpatrywała się w ciemność wybitych okien. Co, jeśli Kantz dał jej sygnał a ona go przegapiła? Myśli pędziły z prędkością pikującej mewy, gdy nagle po jej twarzy prześlizgnął się promień ciepłego światła. Rozejrzała się i zobaczyła go skulonego na dachu niskiego magazynu. To był sygnał. Zamknęła oczy, wzięła głęboki oddech i wycelowała lufę karabinu w barkę. Celownik prześlizgnął się po jednym ze stojących na niej drabów. Powędrował wzdłuż relingu na prawej burcie i ruszył do góry, żeby zawisnąć nad ładownią wypełnioną węglem. Z kieszeni wyciągnęła lusterko i łapiąc promień słońca posłała go w stronę maga. Zobaczyła jak skinął głową i złożyła się do strzału. Przez powietrze cicho poszybował szklany flakon. Kilku robotników zatrzymało się z workami na plecach i spojrzało w niebo. Lecz było już za późno na krzyki. Pociągnęła za spust a barkę zalał ogień. Przeładowała karabin i szybko wzięła na cel Dietricha, ale Majstra już nie było.

 

– XIX –

 

Gdy usłyszał pierwszy strzał odczekał jeszcze dwa uderzenia serca nim wszyscy patrzyli ze grozą na płonącą barkę. Kolejne dwa uderzenia i dobiegł do niego wrzask. Drab stanął w płomieniach. Próbował skoczyć do wody, ale oślepiony dymem spadł na pirs. Nikt nie przyszedł mu z pomocą. Wybuchła panika. Rozluźnił dłoń i zatańczył palcami w powietrzu. Pomyślał przez moment o straszliwie powykrzywianych palcach dziewczyny z Wyrd. Odegnał wspomnienie i ciągnąc za sobą niebieską smugę, rzucił się z dachu na pierwszego strażnika. Powalił go na ziemię i szybkim cięciem rozciął mu gardło. Potoczył szalonym wzrokiem po placu. Robotnicy odsunęli się od niego z przerażeniem. Strażnicy byli daleko. Nie czekał aż sięgną po broń. Wyciągnął dłoń w kierunku pierwszego. Zacisnął ją i przyciągnął gwałtownie. Niebieska łuna gwizdnęła i w mgnieniu oka obaj byli w powietrzu. Strażnik leciał jak bezwładny wór, ale mag był przygotowany. Uderzył go kolanem w podbrzusze. Gdy spadli na ziemię wbił w niego nóż i ruszył do przodu. Coś złapało go za sakwę na plecach. Niemal padł na ziemię, gdy usłyszał wizg pocisku przelatujący obok swojego ucha. Potem trzask i stojący za nim strażnik padł na ziemię. Z jego lewej kolejny strażnik składał się do strzału. Przyciągnął leżący na ziemi worek węgla i cisnął nim w strzelca. Potoczył szaleńczym wzrokiem po placu. W jego stronę szło dwóch drabów, którzy przypłynęli barką. Z okna Stazji nadal padały strzały. Jeden z mężczyzn zamachnął się długim prętem na wysokości jego kolan. Uskoczył w tył i wyciągnął w ich stronę gorejącą niebieskim światłem dłoń. W tej chwili coś uderzyło go w pierś i zwaliło z nóg. Pociemniało mu przed oczami. Po bruku sunęła stalowa kula przyczepiona do łańcucha. Najemnik z wysiłkiem stanął na prostych nogach i wyciągnął przed siebie nóż. Jeden z drabów ponownie zamachnął się na niego prętem, lecz cios nie spadł. Kula przebiła jego czaszkę i obryzgała Kantza krwawą posoką. Wykorzystał szok drugiego oprawcy i wyskoczył do przodu. Kroki stawiały się same, jak setki razy wcześniej. Pierwsze cięcie miało spaść na twarz, ale ześlizgnęło się po przedramieniu. Odwrócił się o pół obrotu. Zszedł nisko unikając lecącej pięści, jednocześnie odwracając nóż w dłoni. Ostrze ugrzęzło w tylnej części kolana oprycha. Nie tracąc pędu Kantz wstał i kopnął kolano wyłamując je w drugą stronę. Przetoczył po placu szaleńczym wzrokiem. Barka sypała w niebo snopami iskier. Wciągnął w nozdrza zapach bryzy i smród palącego się mięsa. Mała wojna dobiegła końca. Niedobitki straży uciekały ulicami albo robiły pod siebie kryjąc się po kątach. Wyszarpnął nóż z między kości i dobił konającego draba. Spojrzał w okno. I z rosnącym niepokojem patrzył jak nie dobiega go błysk lusterka.

– Stazja! – zawołał pytająco i czekał z napięciem.

Spiął się do biegu, gdy nagle ściana kamienicy runęła. Chmura pyłu przykryła słońce. W powstałym półmroku dostrzegł parujący cień, po którym toczyły się kamienie i zsuwały cegły. Emanująca z każdej szczeliny zielonkawym światłem stała przed nim maszyna Dietricha. Dym rozpływał się po ziemi i wypełniał każdą szczelinę. Usłyszał krzyk.

– Wypuść mnie ty ścierwo! – wrzasnęła Stazja, próbując rozewrzeć imadlany uścisk łapy olbrzyma.

– Jako gest dobrej woli nie zmiażdżę Pańskiej towarzyszki za tą obelgę – dobył się z maszyny metaliczny głos Dietricha – moja cierpliwość jednak ma swoje granice. Niech się Pan podda Panie Kantz. Rzuci Pan ten śmieszny nożyk i zakończy tą swoją wojenkę.

– Prędzej zdechniesz ze starości niż go przekonasz – krzyknęła Stazja. Jęknęła z bólem, gdy szczęki zdusiły jej krzyk.

Kantz słyszał wszystko jak przez mgłę. Nadal ściskał w dłoni zaklęcie, które zapalczywie chciało się uwolnić. Słyszał bicie własnego serca i niewiele więcej. Stał. Poczuł, że się waha. Wiedział, że nie chce zmarnować choćby jeszcze jednego życia swoim wahaniem. Wyciągnął dłoń i z rozrywającym bólem złapał się maszyny. Kolos ani drgnął, lecz on wystrzelił w powietrze. I nim choćby jeden siłownik w potężnej łapie maszyny drgnął, najemnik zapierał się butami o stalowy korpus, krwawiącą dłonią trzymał kurczowo krawędzi blachy, a jego nóż precyzyjnie wepchnięty w szczelinę przyłbicy, spoczywał na pulsującym gardle majstra.

– Jako gest dobrej woli nie rozpłatałem jeszcze Pańskiego gardła – wycedził świdrując szaleńczym wzrokiem oświetloną zielonym światłem twarz starca – wypuść ją, a pozwolę Ci szybko umrzeć.

– Niech Pan nie robi głupstw. Jestem jedyną osobą zdolną Pana ochronić przed gniewem pozostałych Majstrów – odparł płytko Dietrich – gdyby nie ja dawno by Pana zabili. Ale ja widziałem w Panu potencjał. Widzi Pan tą maszynę. Dzięki naszym modyfikacjom jest w stanie dokonywać rzeczy niespotykanych. Tuzin takich maszyn, byłby w stanie zmienić losy całego kontynentu.

– A jedno drgnięcie mojej zmęczonej dłoni rozpłata twoją tchawicę wariacie – przerwał mu najemnik – wypuść dziewczynę.

– Jest Pan nieracjonalny – warknął Dietrich.

Maszyna szarpnęła w tył a Kantz stracił równowagę. Stalowa łapa, strąciła go na ziemię. Kolos machnął niedbale ręką i Stazja z impetem uderzyła o ścianę magazynu po drugiej stronie placu. Mag zerwał się na nogi. Powolna bestia ruszyła nagle buchając obłokami dymu. Była zwinniejsza niż ostatnim razem, pomyślał mężczyzna. Ciężkie łapy młóciły powietrze. Odskakiwał, wypatrując okazji do ataku. W końcu zobaczył lukę. Uskoczył pod stalowym ramieniem i znalazł się za olbrzymem. Zamachnął się nożem na wiszące z pancerza przewody, lecz nie zdążył. Stalowy taran cisnął nim w rumowisko zwalonej kamienicy. Metaliczny posmak krwi spłynął na niego, przez szaleńczą mgłę.

– Człowiek nie może równać się potędze połączonej stali i magii – huknął Majster – przeceniłem Pana, Panie Kantz.

Zaparł się w bruku i ruszył na niego. Bestia biegła niczym rozpędzona lokomotywa. Patrzył z osłupieniem jak wielotonowa bestia w mgnieniu oka zaczęła wbiegać po zwałowisku. Potykając się ruszył w stronę płonącej barki. Gdy wbiegł na pirs. Usłyszał za sobą zgrzyt stali trącej o kamień. Odwrócił się i ujrzał unoszącą się z ramienia potwora wielką łapę z kołowrotem. Nie miał, dokąd uciekać.

– Sprytnie Panie Kantz, bardzo dobrze działa Pan pod presją. Ale nie ukryje się Pan przede mną. Tak zginął Wertram Kantz. Wielki awanturnik.

Patrzył, jak sprężyny napinają się. Jak drobnymi ruchami łapa celuje prosto w niego. Wypuścił powietrze i przygotował się na impet. Wtem woda za jego plecami eksplodowała. Rozcięta gwałtownie tuzinem macek. Maszyna zachwiała się. Wystrzał. Ciężka łapa wpadła w otchłań zatoki. Mag stał osłupiały, rozglądając się z niedowierzaniem. Macki otaczały go z każdej strony. Niektóre jakby przyglądały mu się. Inne zapalczywie atakowały maszynę Dietricha. Kolos zdzierał z siebie mięsiste węże, które powoli przegrywały, tracąc efekt zaskoczenia. Wertram spojrzał na swoją zmasakrowaną dłoń i jeszcze raz przywołał zaklęcie. Z hukiem uderzył butami w obły pancerz. Nóż zawirował w jego dłoni i na oślep znalazł drogę przez szczeliny pancerza. Nie poczuł nic. Usłyszał tylko kaszel topiącego się we własnej krwi starca. Przebiegł po ramieniu i zeskoczył na plac. Kolos konał w milczeniu. Przysiadł nieco i znieruchomiał. Macki zaczęły wiotczeć. Zsunęły się cicho do wody i ciągnęły za sobą krwawe smugi. Najemnik ocknął się z szału. Stazja stała w połowie placu. Jej jasne włosy obklejały zakrwawioną twarz. Z podartych spodni widniała głęboka rana. Trzymała wyciągnięty przed sobą medalion, a jej oczy zaszły bielmem. Drżała i gdy ostatnia macka schowała się w wodzie upadła bezwładnie.

– Stazja, nie! – wrzasnął Kantz i pobiegł do niej, zapominając o maszynie – Stazja ocknij się do cholery.

Odwrócił dziewczynę na plecy. Oddychała płytko. Ubrania lepiły się do jej ciała, przesiąknięte krwią. Najgorzej wyglądała jej noga. Widział końce rozdartej tętnicy, sterczące z rozszarpanej rany. Ciemna krew pulsowała wraz z biciem słabnącego serca. Niewiele myśląc złapał za księgę, przyłożył zdrową dłoń i nie siląc się na finezję wywrzeszczał jedyne leczące zaklęcie, które pamiętał. Wrzeszczał je raz za razem aż ciemniało mu w oczach. Pod palcami tkanki rosły i wiły się. Zarastały w nienaturalnym tempie. Siwy od dymu plac wirował w jego oczach. W końcu podniósł dłoń. Zamiast rozszarpanej rany, zobaczył paskudną bliznę. Przerzucił sakwę przez plecy i wziął dziewczynę na ręce. Była słaba i nadal krwawiła z kilku mniejszych ran. Nie było jednak czasu i musieli się ukryć. Wycie okrętowej syreny niosło się po spokojnych wodach zatoki i zwiastowało, że ich plan się udał.

 

– XX –

 

Słońce zaczynało się zniżać. Jego światło, coraz bardziej czerwone, wpadało przez szczeliny zasłon a w jego promieniach tańczył kurz. W oddali płonęła barka. Cały ten węgiel będzie płonął jeszcze kilka dni, chyba że łajba pójdzie na dno, pomyślał mag. Był wycieńczony. Gdy dotarł do kryjówki ostatkiem sił starannie położył Stazję na stole i osunął się pod ścianą.

– Wertram – szepnęła dziewczyna.

Mag doczołgał się do stołu i wspierając się na nim wdrapał się na proste nogi. Przez szczelinę w oknie oślepiało go zachodzące słońce.

– Jestem. Udało nam się.

– Wertram – dziewczyna złapała jego rękę – czy ja obudziłam tą bestię? – jej głos drżał szczerym przerażeniem – ja ją widziałam. Słyszałam to jak jest zła. Jak bardzo pragnie. Potrzebowała mnie.  Ale nie wiem do czego. Wertram. Co to było?

Mag ścisnął jej dłoń i odgarnął jasne włosy z twarzy. Powinien się bać. Ale nie potrafił.

– Pamiętam tylko że się bałam. I miałam tylko ten medalion…

– Wystarczy – przerwał jej mag – dziękuję za uratowanie mi życia. Nie zrobiłaś niczego złego.

Dziewczyna zaczęła szlochać. Objął ją i dopiero po chwili się zreflektował.

– Jak się czujesz? – zapytał nie kryjąc przejęcia.

– Boli mnie noga. I głowa. I dłonie. Moje dłonie!

– To minie – uspokoił ją mag – ja też tak miałem, gdy pierwszy raz rzucałem zaklęcie.

Dłonie dziewczyny były stare, wykrzywione reumatyzmem i czerwone, jak po odmrożeniach.

– Możesz chodzić?

Dziewczyna zsunęła nogi za krawędź stołu i trzymając jego dłoń stanęła niepewnie. Kości bolały ją, jak gdyby zawalił się na nią budynek, jej czaszka pulsowała tępym bólem a włosy sklejone były skorupą zaschniętej krwi. Przeniosła ciężar ciała na lewą, potem na prawą nogę.

– Nie będę dzisiaj tańczyć, ale dam radę chodzić – odparła i spojrzała w dół – lubiłam te spodnie.

– Znajdziemy Ci nowe po drugiej stronie. Musimy się zbierać.

– Po drugiej stronie czego? – odparła zdezorientowana.

– Wyjrzyj przez okno. Tylko ostrożnie.

Okno przysłonięte było ciężką zasłoną, pełną dziur wygryzionych przez mole. Powoli uchyliła połę materiału. Na dole, między długim rzędem budynków rozpościerał się widok na rybacką przystań. W wodach zatoki kotwiczył krążownik. Szary moloch siedział twardo na granatowej powierzchni wody, rzędy dział wymierzone były ponad linię budynków. Para buchała z kominów.

– Zaczekamy do zmroku – oznajmił – potem musimy przedostać się do hangaru w sąsiedniej zatoce.

– Łódź jest w Małej Stoczni – zaprotestowała dziewczyna – bez niej nie mamy szans się przekraść.

– Mała stocznia jest w tamtą stronę, jeśli to wojsko to na pewno rozstawili się na placu, który dzieli nas od niej – odparł ponuro – To nie są wasi miejscy strażnicy, to nawet nie są Voły, tylko regularne wojsko. Do tego pewnie znudzone ciągłym patrolowaniem zatoki. I jeśli się nie mylę to rozlali się po najbliższych ulicach.

Stazja kiwała głową powoli przyswajając sytuację w jakiej się znaleźli. Już prawie nie słyszała kołatającego wołania bestii które ją obudziło.

 

– XXI –

 

Wymknęli się, gdy księżyc skrył się za gęstwiną chmur. Martwe miasto spowite było niemal zupełnym mrokiem i ciszą, która dźwięczała w uszach. Stazja prowadziła. Utykała i co kilka kroków musiała się powstrzymywać od syknięcia z bólu, gdy świeża rana znów odezwała się palącym bólem. Zatoka była dużo większa niż ta w której rozładowywano węgiel. Kilka pirsów sięgało niezbyt daleko w wody zatoki. Stalowe dźwigi niknęły gdzieś w mroku, górując nad dokami rozładunkowymi.

Krótkimi zrywami przemykali od osłony do osłony. Stazja prowadziła ich w kierunku magazynu, w którym mogli przystanąć i rozejrzeć się za łodzią.

– Usiądź – powiedział jej mag, gdy znaleźli się w środku – rozejrzę się co tu mamy.

– Co planujesz?

– Potrzebujemy łodzi, żeby wypłynąć na zatokę. Tam nikt nie będzie nas szukał.

– Dopóki nie wpadniemy w światło szperacza – odparła kpiąco dziewczyna – wolisz, żeby Cię utopili niż dostać kulę w łeb?

– Płyniemy do wieży.

– Zwariowałeś.

– Nikt nie będzie nas tam szukał, jest jeden latarnik, są leki i opatrunki którymi porządnie załatamy twoją nogę – wymieniał mag z czymś na granicy obłędu w oczach. A może było to tylko przemęczenie – i najważniejsze. Te wieże postawili magowie. Myślę, że z pomocą księgi będę nas mógł stąd wydostać.

– Nawet jeśli się tam dostaniemy to krążownik na pewno zauważy brak latarnika. Oni ciągle rozmawiają światłem.

– Więc będzie trzeba szybko działać.

Wertram zaczął przetrząsać magazyn. Zaglądał na półki i do pomieszczeń z tyłu. Zakurzone skrzynie były dawno wyszabrowane. Gęste sieci pajęczyn kleiły się do jego ubrań i gdy wrócił do dziewczyny, wyglądał jak duch.

– Nic tu nie ma, nawet szczurów.

– Dobrze, że mam lepsze oko od Ciebie – odparła Stazja i spojrzała ponad jego głową.

Mag powiódł za jej wzrokiem i zobaczył długą szalupę wciągniętą pod dwuspadowy dach magazynu. Napięte liny przechodziły przez bloczki i były przywiązane do haka na ścianie.

– Mamy szczęście. Chodź, musimy ściągnąć ja razem – podał dziewczynie ramię i pomógł jej wstać.

Kilkadziesiąt minut siłowali się z linami, próbując jak najciszej sprowadzić łódź na ziemię. Sznur trzeszczał złowrogo, ale wytrzymał. Wertram spojrzał krytycznym okiem na znalezisko. Wilgoć i czas wykwitły w postaci próchna na kilku deskach, brakowało masztu i dwóch z czterech wioseł. To czy łajba będzie szczelna dało się sprawdzić tylko w jeden sposób. Mag podszedł do przesuwnych wrót i naparł na nie z całej siły. Zardzewiałe koła toczyły się po szynach z donośnym jękiem. Wrota otworzyły się na rampę do wodowania łodzi. Gdy prześwit był wystarczająco duży zepchnęli łódź, która z pluskiem wpadła do zimnej wody.

– Szybko, do łodzi – ponaglił dziewczynę i pomógł jej zejść po rampie.

Sam wskoczył za nią. Wsadził wiosła w dulki i powoli ruszyli na przód. Płynęli w ciszy. Wertram skręcił łódź i teraz płynęli wzdłuż brzegu, gotowi schować się do wnęki, gdy tylko pojawią się jakieś światła. Nic takiego się jednak nie stało. Nikt ich nie usłyszał. Rozglądali się po zatoce. W ciemną noc jedynymi punktami były gęsto rozsiane światła patrolujących okrętów i mniejszych łodzi. W miejskich ulicach ciągle słychać było jakiś hałas. Ludzi, szczurów i powoli umierającego miasta. Tutaj na wodzie słychać było rytmiczny stukot dziesiątek parowych silników.

– Tam jest najbliższa wieża – wskazała palcem Stazja – teraz nie widać, bo płynie z dala od nas ale krąży w okól niej jednokominowiec.

Gdyby nie snopy światła padające ze szczytów, wieże byłyby niewidoczne. Było ich sześć i wszystkie przeczesywały zatokę siejąc światłem z potężnych szperaczy. Kantz odczekał kilkanaście minut aż statek okrążył wieżę i zaczął wiosłować najmocniej jak mógł. Po chwili chciał odwrócić się i spojrzeć czy prąd nie znosi go z kursu, ale tępy ból uderzył go w plecy.

– Stazja, nie dam rady się odwrócić – wycedził przez zęby – prowadź mnie.

Co kilka minut dziewczyna dawała mu wskazówki, w którą stronę zbaczają a on poprawiał łódź. Stazja cały czas rozglądała się nerwowo. Próbowała przewidzieć, gdzie za chwilę pojawi się snop światła, ale promienie poruszały się chaotycznie. Byli bezbronni. W małej szalupie pośrodku gładkiej tafli zatoki. Jedyne co w tej chwili im sprzyjało to ciemna, bezgwiezdna noc.

– Wertram. Statek – szepnęła dziewczyna. Jej twarz pobladła, odcinała się wyraźnie od mroku nocy.

Zza wierzy do której zmierzali wyłonił się jednokominowiec. Siał zielonym światłem naokoło siebie z małych, ręcznych latarni. Wertram skręcił mocno łódź i ze zdwojoną siłą zaczął wiosłować. Wiosła młóciły wodę a jemu ciemniało w oczach. Słyszał głos Stazji. Widział mgłę i swoich kamratów. I nim zemdlał z wycieńczenia i bólu ściągnął dziewczynę na dno łódki nakrywając ich stertą lin i rybackich sieci.

 

– XXII –

 

Stazja bała się poruszyć. Oddychała płytko. Mag leżał nieruchomy przyciskając ją do dna łódki. Wiedziała, że żyje tylko dlatego że jego ciepły oddech owiewał jej skroń. Szeptała do niego chwilę, ale nie odpowiadał. Wbiła więc wzrok w ciemne niebo przezierające przez sieć i czekała. Wydawało jej się, że mijają całe godziny. Łódź kołysała się coraz mocniej. Stukot parowego silnika zbliżał się nieskończenie długo. Aż w końcu kolos przykrył niebo. Zielone światło kilka razy niedbale prześlizgnęło się po ich szalupie. Wstrzymała oddech. Słyszała pokrzykiwania marynarzy. Nie wiedziała co mówią, ale wydawało jej się że wskazują szalupę palcami. Cały czas ściskała schowany w kieszeni amulet. Głosy zawrzały głośniej. Zielone światło penetrowało szalupę chybotliwym blaskiem. Nagle, blisko łodzi, coś wpadło do wody. Za chwilę kolejne. Ciężki przedmiot uderzył w sieci. Następny musiał uderzyć w plecy Wertrama, bo usłyszała tylko tępe uderzenie. Krzyki wzmogły się. Rozumiała pojedyncze słowa. Usłyszała słowo granat i zrozumiała w jak beznadziejnej sytuacji się znajduje. Przerażenie sparaliżowało ją całkowicie. Wrzawa rosła. Usłyszała wiwat i okrzyki radości. Zacisnęła zęby i czekała na swój koniec. Nagle ponad wrzawą rozległ się świdrujący uszy pisk gwizdka. Wrzawa urwała się jak ucięta nożem. Krzyk niskiego głosu. Jakieś bluzgi i obelgi. I nagle, tak nagle jak się pojawiło, światło zgasło. Statek zaczął się oddalać i tylko ona pozostała przerażona, nie wiedząc co zrobić.

– Wertram – powiedziała cicho wprost do jego ucha – Wertram do cholery obudź się.

Mag nie odpowiadał i nadal leżał nieruchomy. Dziewczyna odczekała jeszcze chwilę i wygramoliła się na górę łódki. Statek zniknął, oddalał się w stronę miasta. Wieża była nieco bliżej. Prąd musiał ich na nią znosić. Znalazła jedno wiosło i zaczęła wiosłować. Rozglądała się na wszystkie strony, ale nie zobaczyła żadnego zbliżającego się statku. Kilkadziesiąt minut minęło nim dobili do ostro zakończonych skał na jakich wzniesiono wieżę. Uderzenie musiało zbudzić maga, bo drgnął i jęknął cicho. Dziewczyna pomogła mu usiąść.

– Udało się – stwierdził nieprzytomnie mag – nic ci nie jest?

– Jestem cała – odparła – wstawaj, nie możemy tutaj zostać.

Oboje z trudem wydostali się na brzeg. Gdyby nie bezwietrzna noc najpewniej rozbiliby się o skały. Pomagając sobie przekraczać ostre skały i rumowiska dotarli w końcu do drzwi wieży. Drzwi były nowe, na pewno nowsze niż wieża. Okucia lśniły pokryte olejem. Pod kutą klamką widniał okrągły otwór na klucz. Stazja wzięła od Maga nóż i pomagając sobie spinką odpiętą od mankietu otworzyła zamek. Wszedł pierwszy. W środku było jasno i pusto. Kilka skrzyń stało pod krętymi schodami prowadzącymi na samą górę.

– Czy ktoś nas widział? – zapytał Mag.

– Minął nas ten jeden statek. Zobaczyli szalupę. Obrzucali nas czymś i popłynęli dalej.

– Czyli jest szansa, że nikt nie wie że tu jesteśmy. Musimy opatrzeć twoją nogę – stwierdził i zaczął zaglądać do skrzyń – pilnuj czy latarnik nie idzie.

Ściągał wieka i zaglądał do skrzyń. Wszystkie miały oznaczenia Rady Kupieckiej i wypełnione były standardowymi racjami żywnościowymi. W ostatniej skrzyni znalazł leki.

Na szczęście jeszcze coś zostało – powiedział wyciągając ciemną butelkę i gruby zwitek bandaży – siadaj tutaj.

Dziewczyna rozpięła koszulę i opuściła ją poniżej ramion. Cała była poobijana. Miała rozcięte ramię, coś płytko wbitego koło łopatki. Mag zbliżył się do niej. Nasączył szmatkę ciemnym płynem i zaczął oczyszczać liczne rany.

– Co to jest? – zapytała dziewczyna – myślałam, że to alkohol ale nie piecze.

– Serum odkarzające. Właściwie to rafinowany tran z czerwonych wielorybów – odparł chwytając za bandaż – jak się trzymasz?

Dziewczyna usłyszała szczere przejęcie w jego głosie. Jego dłonie delikatnie omywały jej rany i zręcznie owijały bandażem.

– Boję się, jest mi słabo – zaczęła powoli – i nie wiem, czy wyjdziemy z tego szaleństwa żywi.

– Wyjdziemy. Zostało nam tylko przejść jakieś pięćset schodów na górę i zająć się latarnikiem – próbował ją pocieszyć, chociaż nie wiedział jak – co zrobisz jak już się to wszystko skończy?

– Nie wiem – odparła – chciałabym podróżować. Mam ostatnio zbrzydło mi siedzenie w jednym miejscu.

Oboje tłumili śmiech nadal uważnie zerkając w górę schodów.

– Wertram. Dlaczego po mnie wróciłeś? – zapytała. Mag nie drgnął, skupiony na bandażowaniu jej ramienia – mogłeś zabrać tą swoją książkę i uciekać z miasta sam. Na pewno poradziłbyś sobie beze mnie, nie musiał byś ryzykować życia u majstrów. A jednak wróciłeś.

Nie odpowiedział od razu. Sam nie wiedział co jej odpowiedzieć. Nie był pewien, dlaczego wrócił. Dlaczego przez myśl mu nie przeszło, żeby zostawić ją w tym mieście.

– Lubię twoje towarzystwo. Potrafisz o siebie zadbać – odparł – poza tym, muszę mieć oko na tak zdolną czarownicę.

– Już zostałam wiedźmą? – dziewczyna zaśmiała się i oblała rumieńcem – nauczysz mnie rzucać uroki jak stąd wyjdziemy?

– Jeden już rzuciłaś – odparł i spojrzał jej w oczy. Po chwili napiętej ciszy odsunął się i dodał – ruszajmy. Nie ma co zwlekać.

Po chwili ruszyli schodami w górę. Wieża podzielona była na wysokie piętra składające się z drewnianych platform. Wszystkie były puste. Nie było okien, przez które mogli by sprawdzić sytuację na zewnątrz. Stazja wciąż utykała, Wertram co chwila przystawał, żeby odpocząć. Byli wycieńczeni. Na szczycie schodów znaleźli drzwi. Mag położył palec na ustach nakazując ciszę. Chwycił pewniej swój nóż i gwałtownie wpadł przez drzwi. Latarnik czekał na nich z pistoletem w dłoni. Lufa starego prochowca ziała czernią.

– Stój, bo Cię zastrzelę! – wywrzeszczał. Jego głos drżał, tak jak jego dłoń – Cofnij się, wynoś się za drzwi!

Wertram skoczył naprzód. Gdy miał złapać broń Latarnik zrobił krok w tył i wyrżnął o stojące za nim biurko. Upadając pociągnął za spust. Wertram skulił się, ale gdy zorientował się, że kula chybiła ruszył dalej. Złapał ofiarę za poły płaszcza i grzmotnął nim o blat. Potem o ścianę, aż w końcu latarnik zwiotczał nieprzytomny i osunął się na ziemię.

– Stazja! Nic Ci nie jest? Możesz wejść – zawołał i dziewczyna natychmiast pojawiła się w drzwiach.

– Jestem cała. Na pewno ktoś usłyszał strzał – stwierdziła i podniosła stary pistolet – nie sądziłam, że ktoś będzie jeszcze miał taki zabytek.

– Pewnie wojsko nie uznało, że latarnika trzeba uzbroić – odparł – lepiej dla nas.

Dopiero teraz lepiej rozejrzeli się po pomieszczeniu. Stróżówka została zbudowana na przedostatnim piętrze wieży. Wciśnięta między dwa regały stała pordzewiała drabina prowadząca na dach. Ze ścian wyjęto kilka cegieł tworząc okna, przez które zapewne nadawano sygnały świetlne. W największym z okien, skierowanym na miasto stał potężny szperacz, od którego biło gorąco.

– Jeśli nas słyszał to pewnie zdążył poinformować okręty – stwierdziła dziewczyna.

– Myślę, że masz rację – stwierdził mag, który stał już przy małym oknie.

Dziewczyna wyjrzała na zatokę i zobaczyła tuzin statków kierujących swoje światła prosto na wieżę, na której się znajdowali. Sygnały świetlne błyskały raz po raz a głośne trąby niosły się dalekim echem.

– Szybko na górę – rozkazał mag.

– Co tam jest?

– Nie wiem, ale cholerstwo ma tyle mocy że zaraz rozsadzi mi czaszkę – odparł gdy już wspinał się po drabinie.

Wieża była zwieńczona płaskim tarasem otoczonym grubym krenelażem.  Kilka skrzyń i luźnych desek zaśmiecało ją, jednak tym co wyczuwał była przykryta żaglowym płótnem sfera. Gdy ją odkrył ogniki tańczyły wewnątrz niczym ławica złotych rybek.

– Ty patrz co robią statki. Mów mi o wszystkim. Spróbuję nas stąd zabrać.

Dziewczyna położyła się pomiędzy dwom blankami i obserwowała świetliste punkty daleko w dole. Pokłady statków oświetlały zielone latarnie. Na masztach błyskały latarnie nawigacyjne.

– Dwa statki już na nas płyną. Ten jednokominowiec, który nas mijał zatacza koło i chyba zawraca. Ten krążownik, który przypłynął do miasta cały czas błyska światłem – dziewczyna straciła oddech, gdy dotarło do niej to co zauważyła – Wertram on ma działa. Armaty!

– Wiem – odparł sucho – obserwuj go. Czy któryś inny statek ma tak duże działa?

Dziewczyna wstała i wyglądała z każdej strony wieży. W tym czasie mag klęczał przed dziwną sferą i wertował strony księgi.

– Tam daleko przy gardle zatoki jest chyba jeszcze jeden. Ale ledwo go widzę – zameldowała dziewczyna – cholera!

– Co się dzieje? – zapytał, zajęty symbolami pokrywającymi sferę.

– Krążownik ruszył. Obraca się w naszą stronę!

Najemnik wstał i położył dłoń na sferze. Fasetowany kryształ był ciepły w dotyku. Ogniki przylgnęły do jego dłoni, gdy drugą dłonią dotknął księgi rozpierzchły się i skupiły się po drugiej stronie. Odczytał z księgi pierwsze zaklęcie i ogniki zawirowały. Drugie zaklęcie i ogniki opuściły sferę.

– Zaraz zaczną strzelać!

Trzecie zaklęcie wymagało nakreślenia run na sferze. Ogniki utworzyły okrąg i czekały na krawędzi wieży. Jego głos był zmieniony i dziewczyna patrzyła na niego z niepokojem.

–  Potrzebuję czasu – chłodno stwierdził metaliczny głos.

Dziewczyna z rozpaczą patrzyła na potężny krążownik odwracający się z pełną parą w ich kierunku. Czuła się bezsilna. Mogła tylko czekać aż działa wezmą na cel ich wieżę. Spojrzała na maga. Ogniki wirowały wokół jego dłoni. Rozświetlały jego sylwetkę na tle nocnego nieba. Wiedziała, że zdąży, musiał zdążyć. Widziała jak potężne działa zaczynają się obracać. Bezwiednie złapała za medalion i zamknęła oczy. Woda była zimna. Pełna zapachu zgnilizny. Głos podsuwał jej słowa, które ona powtarzała, w dźwięcznej melodii starej magii. Wyciągnęła dłoń i zacisnęła pięść. Gdy otworzyła oczy zobaczyła jak wokół krążownika pojawiają się macki, jak wspinają się po burtach, rozpruwają bulaje i pełzną w głąb. Ciężki pancernik jednak nie drgnął. Zwolnił jedynie swój manewr. Działa powoli odwracały się w ich stronę. Pierwszy strzał chybił i przeleciał obok wieży niknąc w mroku. Mag stał z ręką na kryształowej sferze i drugą wodząc po symbolach księgi. Metaliczny głos odbijał się od pustej przestrzeni echem. Ogniki przeskakiwały z jego ciała na kamienną wieżę.

– Wertram do cholery naprawdę nie ma czasu. Ile to jeszcze zajmie?

Kolejny strzał trafił nisko w podstawę wieży. Budowla potężnie zadrżała. Kamień posypał się do wody. Pierwsze wycelowały mniejsze działa. Główne okrętowe armaty dopiero nastawiały się na swój cel. Stazja załkała widząc z oddali ziejącą czerń potężnej lufy. Ogniki błysnęły i zawirowały. Stazja zobaczyła błysk działa, usłyszała huk i zamknęła oczy. Pocisk eksplodował wewnątrz wierzy. I wtedy poczuła, że spada.

 

– XXIII –

 

Nie straciła przytomności, mimo że wielu by to spotkało. Widziała, jak świat przemyka jej przed oczami. Dłonie miała zaciśnięte na ramieniu najemnika, który stał sztywno z wyciągniętą ręką. Chciała się odezwać, ale nie mogła zaczerpnąć oddechu. Pod stopami nie miała ziemi.

Krzyknęła dopiero gdy spadli w śnieg. Gwałtownie runęli w głębokie zaspy. Śnieg wpadł jej pod ubranie i kąsał skórę. Coś ją złapało i postawiło na nogi.

– Nic Ci nie jest? – usłyszała znajomy, ludzki głos.

– Jestem cała, a ty? – odparła przejęta.

Wertram stał przed nią spowity chmarą ogników. Krążyły wokół niego jak chmara pszczół. Jego dłonie krwawiły. Z jednego oka też ciekła stróżka krwi.

– Wertram! Twoje oko!

– To nic. Spotkamy się jeszcze?

– Jak to czy się… o co chodzi? – była zdezorientowana i wystraszona.

– Mogę skoczyć jeszcze raz, ale tylko jeśli zrobię to teraz. Weź tą księgę, sprzedaj ją. Ktoś na pewno da za nią małą fortunę – szybko wyrzucał z siebie słowa.

Gdy wzięła w ręce gruby tom zobaczyła, że jest nadpalony i dziwnie wykrzywiony.

– Gdzie odchodzisz? Zostań do cholery.

– Muszę pomóc moim kamratom. Jestem im to winien.

– Idziesz w Mgłę – Stazja zamarła – zginiesz tam.

– Raz z niej wyszedłem, wyjdę i drugi. Będę Cię szukał. Idź w stronę tamtego wzgórza. Za nim jest dolina, w której leży Fjolsform. Jesteś silna i odważna, dasz sobie tam radę – uniósł dłoń i ogniki zawirowały mocniej.

– Lepiej żebyś wrócił pieprzony durniu, bo sama Cię znajdę – krzyknęła na niego dziewczyna.

Ogniki zawirowały i w jednym mgnieniu oka i ogniki, i mag zniknęły. Pustka kłuła w oczy. Stazja była wściekła, była wystraszona, była zmęczona. Ruszyła przez zaspy przyciskając wciąż rozgrzaną księgę do piersi.

 

 

Koniec

Komentarze

Hakoręki, opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witaj.

Gratuluję debiutu i to już dzień po tutejszej rejestracji. :)

Zachęcam do zapoznania się z Poradnikiem autorstwa Drakainy, zamieszczonym w dziale Publicystka i przeznaczonym dla Nowicjuszy. Tam znajdziesz wiele pomocnych wskazówek, a także linków. 

 

Co do Twojego, bardzo obszernego opowiadania, przeglądając je szybko zauważyłam sporo usterek interpunkcyjnych (szczególnie braki przecinków) oraz błędnie zapisane dialogi. Jest też sporo powtórzeń (np. w niektórych fragmentach wyraz “strażnik” pojawia się co zdanie lub dwa).

Pojawiają się i inne usterki, jak np.:

braki części zdań – np. Koń zarżał i szarpnął w głową;

ortograficzne – np. Dwóch innych wyjechało na przód i zrównało się z Wertramem;

Zza wierzy do której zmierzali wyłonił się jednokominowiec.

Warto zatem od tego rozpocząć poprawki i na kwestie językowe zwrócić szczególną uwagę, bo przy takiej objętości tekstu mogą one zniechęcić do lektury i uniemożliwiać baczniejsze śledzenie fabuły. 

Dobrze jest wspomnieć o wulgaryzmach.

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Dziękuję bruce. Na pewno zajrzę do poradnika. Dziękuję również za cenne uwagi.

I ja dziękuję, powodzenia, pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Cześć, Hakoręki!

Przeczytałem całość i nie uważam, aby było źle. Piszesz całkiem ładnie, ale tekst jest pełen błędów. Brak przecinków to standard, do tego powtórzenia, pozostałości po zmienionych zdaniach, źle użyte słowa, jakieś dziwne sformułowania itp., itd. Tekst wymaga solidnej korekty. Polecam ci stronę: ortograf.pl. Przynajmniej do odsiania części błędów.

Opowiadanie jest długie, ale między innymi dlatego, że zawiera w sobie pewne niepotrzebne, według mnie, wątki. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem, ale rozdział drugi jest przeszłością i służy przedstawieniu motywacji głównego bohatera. Jednak właściwie o tych motywacjach dowiadujemy się dopiero później z dialogu, który nawiązuje do tych wydarzeń. Pytanie, czy jest sens przedstawiać te wydarzenia szczegółowo? Mam również wątpliwości co do sensu wątków z zielarką i kapłanem, a wcześniej rybakiem. Każdy z nich (może z wyjątkiem zielarki) jest takim “wstępniakiem”, czy nie dałoby się ograniczyć tylko do jednego? Albo rozdział z tunelem. Podróż maga dałoby się streścić w jednym akapicie bez większych szkód. Takich miejsc, które można by skrócić, jest więcej.

W tekście mocno przeszkadzały mi wulgaryzmy. Według mnie niczemu one nie służą. W dodatku pojawiają się falami. Pierwszy rozdział – brak. Następny – od groma. Potem spokój. A potem pojawia się Stazja i klnie jak szewc. A potem znów spokój. Ja naprawdę zastanowiłbym się, czy warto tak szpikować tekst bluzgami. Dodam, że przez nie prawie zrezygnowałem z czytania na rozdziale drugim.

Sama historia jest, jak dla mnie, dość prosta, co nie oznacza, że zła. Gdybyś poprawił tekst, wyciął co zbędne, uważam, że o przygodach Kantza mógłbym czytać z zainteresowaniem. Pewnie wówczas wróciłbym do niektórych fragmentów i nieco bliżej przyjrzał się konstrukcji świata, bo na ten moment byłby to męczące, dlatego o samej historii i bohaterach nic więcej pisał nie będę.

I na koniec coś, co wyszło ci świetnie, czyli świat przedstawiony. Nie wiem, jak bardzo takie podejście do świata jest oryginalne, ale mniejsza o to, bo uważam, że poradziłeś sobie z wprowadzeniem czytelnika w swoją nibylandię. Szczegóły zdradzasz stopniowo, często (chyba w większości) w dialogach. Nie poczułem, bym został wybity z fabuły, bo teraz potrzeba streścić historię kontynentu. Miasteczko, majstrowie, magia, zaraza – szczerze mi się podobały.

Pozdrawiam. :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Atreju dziękuję za przeczytanie tego przydługiego dzieła. Do świata Kantza na pewno jeszcze wrócę. Mam nadzieję że przy kolejnym podejściu zrobię to w sposób zgrabniejszy i nie straszący czytelnika tak błędami jak i nie potrzebną objętością.

Wydaje mi się, że tekst potrzebuje przede wszystkim korekty. Całość nie jest zła. Gdyby była, pewnie bym nie doczytał do końca. A stworzyłeś naprawdę fajny świat.

Nie wiem, jak dawno temu skończyłeś pisać to opowiadanie. Ale jeśli niedawno, to daj mu nieco odpocząć. A potem przejrzyj (tak po miesiącu) ponownie, zazwyczaj widać wtedy błędy, których wcześniej się nie widziało.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Nowa Fantastyka