- Opowiadanie: PaproćChaosu - Głodny mnie wzywa

Głodny mnie wzywa

Oto dzie­lę się swoim pierw­szym tek­stem na por­ta­lu. Z góry dzię­ku­ję za prze­czy­ta­nie i wszel­kie opi­nie.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Głodny mnie wzywa

Moje dzie­ci (jak po­le­cił mi na­zy­wać miesz­kań­ców tej klat­ki Mistrz Ce­re­mo­nii) opo­wia­da­ją, że to ja de­cy­du­ję o ich życiu i śmier­ci. Czy gdy­bym na­praw­dę miała taką wła­dzę, to mu­sia­ła­bym zry­wać się w środ­ku nocy, obu­dzo­na brzę­cze­niem ob­rącz­ki na nodze? Nie, wtedy żadne grze­cho­ta­nie nie mo­gło­by mi prze­rwać spo­czyn­ku. Ani tym bar­dziej wy­wo­ły­wać ta­kie­go lęku. Praw­dzi­wa teo­krat­ka nie zry­wa­ła­by się z po­sła­nia, wstrzy­mu­jąc od­dech.

Oto ja, Ma­tro­na – Naj­wyż­sza Ka­płan­ka. Krwa­wa klą­twa tego mia­sta, w tej chwi­li bli­ska pła­czu. Pod­no­szę się z po­sła­nia zbu­do­wa­ne­go z piór, puchu i śliny. Chi­hu­ali i Tze­tu­etli, moi naj­wier­niej­si przy­bocz­ni, stoją przy wyj­ściu. Skrzy­dła pta­ni­dów już prężą się w go­to­wo­ści.

– Głod­ny mnie wzywa – mówię cicho.– Tze­tu­etli, pój­dziesz ze mną. Ty, Chi­hu­ali, zo­stań tutaj i pil­nuj mostu.

Chi­hu­ali kiwa głową. Pióra na zło­tym heł­mie ko­ły­szą się do przo­du i do tyłu. Twarz wo­jow­ni­ka jest jak za­wsze nie­od­gad­nio­na. Pro­ste, żoł­nier­skie ob­li­cze prze­cię­te długą kre­ską ust.

Ja i Tze­tu­etli wy­cho­dzi­my z le­go­wi­ska na most li­no­wy. Prze­ska­ku­ję po de­secz­kach, cze­pia­jąc się ich szpo­na­mi. Prze­cho­dzi­łam tę trasę setki razy. To Most Głod­ne­go, je­dy­na droga do szu­mią­ce­go „żuka”. Widzę stąd całą klat­kę. Kom­pleks pa­ła­co­wy gó­ru­je nad mia­stem, się­ga­jąc wyżej, niż ja­kie­kol­wiek bu­dyn­ki. To mój dom od dwóch lat, i z każ­dym ko­lej­nym ro­kiem coraz bar­dziej za­po­mi­nam śmier­dzą­ce od­cho­da­mi za­uł­ki. Do­le­ce­nie z dołu na sam szczyt kosz­to­wa­ło­by nie­ma­ło wy­sił­ku. Do tego byłby to trud płon­ny, bo śmia­łek zo­stał­by zaraz prze­bi­ty strza­ła­mi war­tow­ni­ków.

Ob­rącz­ka z po­wro­tem od­zy­wa się do­no­śnie. Mam wra­że­nie, że cała klat­ka ją usły­sza­ła. Wy­da­je mi się, że widzę wy­cho­dzą­cych z le­go­wisk pta­ni­dów, pod­no­szą­cych głowy w moją stro­nę. Gar­bię się pod ich spoj­rze­nia­mi. Ja, winna ich nie­szczę­ściu, za­wie­szo­na na Mo­ście Głod­ne­go.

– Jej Świą­to­bli­wość pró­bu­je zła­pać rów­no­wa­gę? – za­ga­du­je mnie Tze­tu­etli. 

Na ustach woja błąka się nie­sfor­ny uśmie­szek. To rosły męż­czy­zna z im­po­nu­ją­cą, nawet jak na pta­ni­da, ple­cion­ką mię­śni. Po­kry­wa ona przede wszyst­kim barki, plecy i brzuch, by ob­słu­gi­wać ol­brzy­mie skrzy­dła orła. Po­tęż­ny mo­stek wy­pi­na się do przo­du. Na rę­kach i udach mu­sku­la­tu­ra jest mniej wy­raź­na, wi­docz­na tylko pod od­po­wied­nim kątem.

– Za­le­d­wie ty­dzień temu chciał dwóch… Nie mogę…

Kulę się, trzy­ma­jąc kur­czo­wo liny. Wy­star­czy­ło­by żebym pod­nio­sła nogi, a sta­ła­bym się małym skrzy­dla­tym pa­cior­kiem za­wie­szo­nym na sznur­ku mostu. Mój straż­nik kła­dzie po­tęż­ną dłoń na moim barku.

– To niech Jej Świą­to­bli­wość zmusi się. Głod­ny bę­dzie za­wie­dzio­ny, je­że­li spę­dzi przy­szłą noc z bur­czą­cym brzu­chem. Oskar­ży was o bóle ki­szek i za­żą­da de­se­ru.

– Nie bluź­nij! – stro­fu­ję Tze­tu­etlie­go, choć moje usta ukła­da­ją się w uśmiech.

Straż­nik szcze­rzy się od ucha do ucha i po­kle­pu­je mnie po ra­mie­niu. Pro­stu­ję się – przy ga­ba­ry­tach Tze­tu­etlie­go wy­glą­dam jak la­lecz­ka.

Do­cie­ra­my do celu. Przed nami roz­cią­ga się gład­ka, ka­mien­na plat­for­ma, na wzór ol­brzy­mie­go oto­cza­ka. Tze­tu­etli po­zo­sta­je na ostat­niej belce mostu, gdyż tylko mnie wolno iść dalej. Chcę mieć to jak naj­szyb­ciej za sobą. Bie­gnę po­ma­ga­jąc sobie skrzy­dła­mi. Lżej mi niż za­zwy­czaj, bo do snu nie noszę żad­nych ob­rę­czy, poza tą naj­waż­niej­szą. Ostat­ni dy­stans po­ko­nu­ję krót­kim pod­lo­tem, fur­ko­ta­jąc moimi skrzy­dła­mi ko­li­bra. Do­pa­dam w końcu „żuka”. Na­zy­wam tak czar­ny guz wiel­ko­ści dwóch dłoni, po­kry­ty na­pię­tą błoną, która w do­ty­ku przy­po­mi­na len. Wy­czu­wa moją obec­ność. Gdy zbli­żam się, przez żuka prze­ma­wia Głod­ny. Głos po­cho­dzi z nizin, dołu, nie­prze­nik­nio­nych ciem­no­ści. Syk jak świst wia­tru w wą­skiej szcze­li­nie, chro­bot włócz­ni prze­jeż­dża­ją­cej po me­ta­lo­wej tar­czy. Pióra na moich ple­cach stro­szą się. Na­chy­lam się do żuka.

– JESZ­TEM GŁO­OOD­NY. KLAT­KA W DÓÓÓŁ, W DÓŁ. GŁÓD. ŁAŃ­CUCH BRZĘ­SZY. SPÓD BLI­SZEJ, BLI­SZEJ…

Choć jesz­cze przed chwi­lą mo­głam łu­dzić się, że klat­ka stoi w miej­scu, to teraz nie mogę nie czuć, jak po­wo­li cała kon­struk­cja sunie w dół. W pu­stej prze­strze­ni mgły, jaka czeka mnie za kra­ta­mi, nie mam żad­ne­go punk­tu od­nie­sie­nia, poza in­ny­mi, da­le­ki­mi klat­ka­mi. Lecz one także mogą zmie­rzać do dołu. Może rów­nież dawno nie kar­mi­li swo­je­go Głod­ne­go.

– Panie, kogo?

Z żuka wy­do­by­wa się kilka nie­przy­jem­nych szu­mów. Na­tę­żam słuch, by nie zgu­bić wśród nich wska­zań.

– DAJ MĘ­SZY­ZNĘ. MŁO­DE­GO. KI­MI­NAUI.

– Ki­mi­nau­ia? Syna Tze­tu­etlie­go?

Za­wie­szam od­dech. Modlę się w my­ślach do Bia­łych, by to nie był on, nie był on…

– TAAAK. TE­EEGO. MŁO­DE­GO. JĘ­Ę­ĘDR­NE­EEGO.

Mo­gła­bym spy­tać się, dla­cze­go… ale na nic zda się drą­że­nie te­ma­tu. Wola na­szych bogów jest jasna i pro­sta, jak na­uczy­ły mnie go­dzi­ny ciszy bez od­po­wie­dzi, spę­dzo­ne przed żu­kiem.

– Na­sy­cę twój głód, Panie – od­po­wia­dam więc tylko.

Czar­ny guz od­zy­wa się za­do­wo­lo­nym bul­go­tem. Głod­ny wie, że go nie za­wio­dę. Mam sie­dem­na­ście lat, lecz wię­cej krwi na rę­kach, niż moi straż­ni­cy razem wzię­ci. Stwo­rze­nie milk­nie, po­zo­sta­wia­jąc mnie samą, w nocy, na roz­le­głym oto­cza­ku.

Kładę drob­ne dło­nie na zło­tych prę­tach krat­ki. Są zbyt cia­sno uło­żo­ne, by można się było przez nie prze­do­stać. Ule­cieć w mgłę, roz­pro­sto­wać skrzy­dła, które nigdy nie mogły spraw­dzić się w locie. Uwol­nić się od cię­ża­ru grze­cho­czą­ce­go łań­cu­cha. Pod­no­szę wzrok ku szczy­to­wi klat­ki. Z ze­wnątrz wień­czy ją kó­łecz­ko, przez które prze­ło­żo­no łań­cuch. Oczy mam dobre. Widzę jak ogni­wo po ogni­wie zni­ża­my się coraz bar­dziej.

Księ­gi mówią, że łań­cuch trzy­ma Głod­ny, cze­ka­ją­cy pod nami z roz­war­tą pasz­czą. Zwal­nia chwyt i po­zwa­la że­la­stwu prze­my­kać przez dłoń, spusz­cza­jąc klat­kę, którą cią­gnie w dół jej wła­sny cię­żar. Gdy stwór zo­sta­je za­spo­ko­jo­ny, chwy­ta okowy i pod­no­si nas, tak długo nas pod­no­si, aż z po­wro­tem nie po­czu­je głodu. A wtedy… W dóóół… Spód bli­szej, bli­szej… Od­zy­wa się ob­ręcz na mojej ko­st­ce, bie­gnę do żuka, wy­słu­chu­ję. Kosz­mar się po­wta­rza.

Pa­trzę z po­wro­tem przed sie­bie. Stąd do­strze­gam, na tle mgli­stej ni­co­ści, trzy klat­ki. Dwie z nich (jedna znacz­nie wyżej od dru­giej) to żywe świa­ty. Po­zna­ję za­ry­sy ro­ślin­no­ści, do­mostw, gdzie­nie­gdzie świa­teł po­chod­ni. Na czele każ­dej z tych spo­łecz­no­ści ka­płan, król czy za­rząd­ca, po­dob­ny mi, który raz na kilka mie­się­cy musi zło­żyć ofia­rę. Tak tłu­ma­czą księ­gi, bo nikt nie może (za­rów­no w sen­sie fi­zycz­nej moż­li­wo­ści, jak i praw­ne­go na­ka­zu) wy­mknąć się za złote kraty.

Na ho­ry­zon­cie jawi się jesz­cze trze­cia klat­ka. Po­wy­krzy­wia­na, z od­gry­zio­nym dołem. Pusta, mar­twa. Z tego, co po­wie­dział mi Mistrz Ce­re­mo­nii wiem, że tam­tej­si miesz­kań­cy wznie­śli bunt. Za­bi­li swo­je­go wład­cę. Prze­sta­li skła­dać ofia­ry. Zni­ża­li się i zni­ża­li, aż ich Głod­ny wy­su­nął szyję i jed­nym ugry­zie­niem wybił całą wspól­no­tę. Nie chcie­li śmier­ci jed­ne­go, to śmierć mu­siał po­nieść każdy.

– O Biali, dla­cze­go muszę to robić ja? – jęczę do sza­rej mgły za kra­ta­mi.

Czemu dwa lata temu prze­nie­sio­no mnie (nie, po­rwa­no!) tutaj, do pa­ła­co­we­go kom­plek­su, oto­czo­no straż­ni­ka­mi, ka­za­no słu­chać obrzy­dli­we­go żuka i wy­rzec się ro­dzi­ny?! A póź­niej… przy­stra­jać… pod­ci­nać skrzy­dła… strą­cać. Moje mi­zer­ne ciało ko­li­bra nie jest w sta­nie wal­czyć, co do­pie­ro o swoje życie. Prze­cież, gdy oświad­czę Tze­tu­etlie­mu, że Głod­ny wy­brał jego syna… Skoń­czą się uśmie­chy, żarty. A ja, uzbro­jo­na tylko w brzę­czą­ca opa­skę, nie dam mu rady.

Już mój od­dech przy­spie­sza, łzy suną po po­licz­kach… lecz zaraz prze­sta­ją. Może to jest wła­śnie moje wy­ba­wie­nie? Szyb­ka, bez­bo­le­sna śmierć. Nie będę mu­sia­ła dłu­żej mie­rzyć się z nie­na­wi­ścią tych na dole. Uwol­nię się, moja dusza uleci za te pręty tam, skąd przy­by­ła, ku nie­koń­czą­cej się, zie­lo­nej po­la­nie.

Dla­te­go ocie­ram łzy i przyj­mu­ję minę godną ka­płan­ki. Wy­pro­sto­wa­na kie­ru­ję się do mostu, gdzie czeka na mnie Tze­tu­etli. Gdy do­cho­dzę do niego, żuje w ustach pióro wy­rwa­ne ze swo­ich skrzy­deł. Biał­ka oczu błysz­czą w świe­tle trzy­ma­nej po­chod­ni.

– Głod­ny musi być po­twor­nie zaj­mu­ją­cym roz­mów­cą…

– Tze­tu­etli, to twój syn.

Przez chwi­lę kru­szy się maska bez­tro­ski. Ka­mie­nie­je ze wzro­kiem utkwio­nym we mnie. Robię mały krok do tyłu. Oczy­ma wy­obraź­ni widzę, jak na­pi­na mu­sku­lar­ne ra­mio­na i jed­nym za­ma­chem zrzu­ci z tej skały. Po jego spoj­rze­niu po­zna­ję, że byłby do tego zdol­ny.

Wy­pusz­cza z gwiz­dem po­wie­trze.

– Wra­caj­my do sy­pial­ni, Wasza Świą­to­bli­wość. Zbierz­cie siły przed ju­trem. Ja po­wia­do­mię syna.

Ru­sza­my z po­wro­tem do mo­je­go gniaz­da, naj­pierw Tze­tu­etli, po nim ja; stra­pio­ny orzeł i drżą­cy ko­li­ber. Jakaś cząst­ka mnie, nie przej­mu­ją­ca się per­spek­ty­wą ko­lej­nych za­bójstw, od­dy­cha z ulgą. Wi­dzia­łam w Tze­tu­etlim ko­tłu­ją­cy się bunt, go­to­wy w pierw­szym od­ru­chu wylać się na mnie. Przy­glą­da­jąc się teraz smęt­nym kro­kom wo­jow­ni­ka po­zna­ję, że nieco ochło­nął. Za­gro­że­nie za­że­gna­ne… chyba.

Przy wej­ściu do le­go­wi­ska Tze­tu­etli mówi o synu Chi­hu­aliemu (po­wi­nien za­py­tać mnie o zgodę na wy­ja­wie­nie ta­jem­ni­cy, ale nie zważa na to). A wtedy Chi­hu­ali… Chi­hu­ali, to chłod­ne, bez­na­mięt­ne ostrze – wy­ba­łu­sza na mnie oczy. Wy­glą­da teraz tak strasz­nie. Jakby, jakby… O Biali, nie wy­trzy­mam – myślę, czmy­cha­jąc do mo­je­go kąta w po­ko­ju. Tam ukła­dam się do snu, pró­bu­jąc uciec przed wzro­kiem dwóch straż­ni­ków. Otu­lam się ra­mio­na­mi, za­ci­skam po­wie­ki.

>>*<<

Po­dob­no Ki­mi­naui nie sta­wiał się… Do­tych­czas wszy­scy opie­ra­li się: pró­bo­wa­li uciecz­ki, cho­wa­li się, ata­ko­wa­li. A chło­pak, po prze­dłu­ża­ją­cej się ciszy, miał kiw­nąć głową i po­wie­dzieć: „Więc pro­wadź­cie mnie”.

Oglą­dam Ki­mi­nau­ie­go z każ­dej stro­ny. Czoła nie zna­czy żadna zmarszcz­ka nie­po­ko­ju, wzrok prze­ska­ku­je obo­jęt­nie po sali. Ra­mio­na bli­sko tu­ło­wia, twarz owal­na, lecz o twar­do za­zna­czo­nych łu­kach brwio­wych i pod­bród­ku. Kil­ku­dnio­wa szcze­ci­na, pióra na gło­wie czar­ne, w nie­ła­dzie. Na ra­mio­na na­rzu­co­no mu ofiar­ną, białą tu­ni­kę z wy­cię­tym tyłem i zło­żo­ny z frędz­li, kar­ma­zy­no­wo-złoty płaszcz. W po­dob­nej to­na­cji ko­lo­ry­stycz­nej utrzy­ma­no san­da­ły i pier­ście­nie z ol­brzy­mi­mi ru­bi­na­mi. W po­rów­na­niu z ich cien­ki­mi ob­rę­cza­mi, widzę jak duże i star­te dło­nie ma chło­pak. Po­dob­no całe dnie spę­dzał w warsz­ta­cie, tnąc belki, przy­ci­na­jąc płót­na i wbi­ja­jąc gwoź­dzie. Te ręce, za­miast szko­lić się, były teraz skrę­po­wa­ne po­wro­zem. Pta­ni­da, który mógł­by przy­słu­żyć się w przy­szło­ści na­szej spo­łecz­no­ści, skoń­czy jako ko­lej­na, bez­sen­sow­na ofia­ra.

Może za tym mar­no­traw­stwem kryje się jakiś głęb­szy plan Bia­łych. Ta klat­ka ogra­ni­cza nasze wi­dze­nie, nie do­strze­ga­my ca­ło­ści… Albo też nie ma to żad­ne­go zna­cze­nia i wi­si­my tu, w tej prze­strze­ni, jako po­karm dla Głod­nych.

Chwa­lę słu­żą­ce za do­bre przy­go­to­wa­nie Ki­mi­nau­ie­go. Mnie przy­stro­jo­no wcze­śniej, w tu­zi­ny ob­rę­czy, pier­ścion­ków, łań­cu­chów i jesz­cze raz łań­cu­chów, które brzę­czą przy każ­dym kroku. Czer­wo­na suk­nia zwisa z jed­ne­go ra­mie­nia ku prze­ciw­le­głej nodze, od­sła­nia­jąc naj­waż­niej­sza, czar­ną ob­ręcz na ko­st­ce. Wy­glą­dam na Ma­tro­nę. Teraz tylko moja głowa w tym, by ukryć pod ka­mien­ną twa­rzą prze­ra­żo­ne dziec­ko.

Moi przy­bocz­ni już na mnie cze­ka­ją. Ani śladu po ich wczo­raj­szych, groź­nych po­sta­wach. Chi­hu­ali ma minę obo­jęt­ną, Tze­tu­etli smęt­ną. Z tej ra­do­snej twa­rzy zni­kła iskra, która zwy­kła ją roz­świe­tlać. Zga­szo­na prze­ze mnie.

Wy­cho­dzi­my z kom­plek­su pa­ła­co­we­go na czele po­cho­du, który koń­czy Ki­mi­naui. Pta­ni­dzi usta­wi­li się po obu stro­nach scho­dów, wle­pia­jąc w nas wzrok. Nie muszę na nich pa­trzeć, by sły­szeć mam­ro­ta­ne prze­kleń­stwa i noz­drza łap­czy­wie cią­gną­ce po­wie­trze. A wśród tych wes­tchnień: świer­go­ta­nie bły­sko­tek, dźwięk przez który serce przy­spie­sza.

Tylko w trak­cie ce­re­mo­nii ofiar­nej noszę tyle łań­cu­chów.

Po­cho­do­wi śpie­wa­cy za­czy­na­ją la­ment. W ryt­mie mo­je­go dzwo­nią­ce­go chodu pod­no­szą się kle­ko­ta­nia dzię­cio­łów i szme­ry fre­gat. Trel jest niski, smęt­ny, gdzieś w tle to­wa­rzy­szą mu po­hu­ki­wa­nia sów.

Po zej­ściu ze scho­dów kie­ru­je­my się ar­te­rią mia­sta ku Pla­co­wi Hu­it­zi­poch­tlie­go (taką nazwę nada­li mu Biali i do dziś się jej bo­go­boj­nie trzy­ma­my). Mimo że bu­do­wa­no do oporu, szczel­nie za­peł­nia­jąc naj­mniej­sze szcze­li­ny, plac po­zo­sta­wio­no wolny. Drogę, którą idzie­my, wy­zna­czy­li żwi­rem rów­nież nasi Bo­go­wie. Na­stęp­nie po­sta­wi­li po jej bo­kach pro­sto­pa­dło­ścien­ne domki z gład­ko­żuj­ki. Dziw­ny to ma­te­riał, z ze­wnątrz kre­mo­wy, a w środ­ku oka­zu­je się, że jest przy­kle­jo­ny­mi do sie­bie de­secz­ka­mi. Księ­gi mówią, że taką równą i jasną po­wierzch­nię nasi Stwo­rzy­cie­le uzy­ska­li przez wrzu­ce­nie do szczęk Głod­nych pni drzew i spra­so­wa­niu mia­zgi, którą stwo­ry wy­plu­wa­ły.

Kom­pleks pa­ła­co­wy wy­ko­na­ny jest z gład­ko­żuj­ki, nie­gdyś też całe mia­sto. Lecz pta­ni­dzi roz­mna­ża­li się nie­po­ha­mo­wa­nie, aż za­czę­ło bra­ko­wać miesz­kań. Po­wsta­wa­ły gniaz­da na da­chach, a po nich le­pian­ki z gliny i słomy. Pi­skla­ków w klat­ce od­zy­wa­ło się jed­nak jesz­cze wię­cej i z tym ro­sną­cym ha­ła­sem bu­do­wa­no ko­lej­ne pię­tra. Tak trwa do dzi­siaj – trud­no zna­leźć w klat­ce choć­by ka­wa­łek wol­ne­go miej­sca.

Za jed­nym wy­jąt­kiem – Plac Hu­it­zi­poch­tlie­go po­zo­stał takim, jakim zo­sta­wi­li go Biali. Z miej­sca kaźni można prze­to spoj­rzeć w górę i zo­ba­czyć sam szczyt klat­ki. Po­chód po­wo­li za­peł­nia prze­strzeń, straż­ni­cy stają po mojej lewej i pra­wej stro­nie. Widzę ledwo trzy­ma­ją­cą się na no­gach matkę Ki­mi­nau­ie­go, z dru­gim synem, nieco star­szym od brata. Chło­pak musi pod­trzy­my­wać ko­bie­tę, co chwi­lę szep­cze jej coś do ucha. Kątem oka spo­glą­dam na Tze­tu­etlie­go.

Zie­lo­ne i czer­wo­ne pióra zło­tej zbroi woja ko­ły­szą się na lek­kim wie­trze. Pod­cho­dzi do niego mistrz ce­re­mo­nii, cher­la­wy si­ko­ra w błę­kit­nym, cięż­kim płasz­czu. Prze­ka­zu­je męż­czyź­nie ku­fe­rek z że­la­znym oku­ciem.

Czuję, jak w moim gar­dle for­mu­je się gula. Po­chy­lam się do Tze­tu­etlie­go i szep­czę:

– Nie po­ma­gaj mi, zrobi to mistrz. Idź do swo­jej żony, dru­gie­go syna.

– Je­że­li Wasza Świą­to­bli­wość po­zwo­li, po­da­łem ostat­ni po­si­łek, przy­stro­iłem i przy­pro­wa­dzi­łem tu Ki­mi­nau­ie­go, chcę to­wa­rzy­szyć mu do końca.

Nie za­mie­rzam się z nim kłó­cić, już do­sta­tecz­nie go skrzyw­dzi­łam.

W tłu­mie roz­le­ga­ją się ner­wo­we syki i skrze­ki. Gdy cich­ną, Mistrz Ce­re­mo­nii ude­rza w mie­dzia­ny ta­lerz. Wy­su­wam się na przód. Idę w stro­nę zwią­za­ne­go chło­pa­ka, który wpa­tru­je się we mnie wy­zy­wa­ją­co. Wy­łącz­nie dzię­ki ryt­micz­nym brzdę­kom ta­le­rza, za­da­ją­cym mi tempo, nie zwal­niam. „Czemu tak zbla­dłaś? To ja je­stem skrę­po­wa­ny, nie ty. Po­dejdź bli­żej” – mówi do mnie wzrok Ki­mi­nau­ie­go.

– O Biali, czu­wa­ją­cy we dnie i w nocy, przyj­mij­cie ofia­rę na­sze­go brata. Pro­wadź­cie jego duszę do kra­iny, gdzie jest nie­bie­skie niebo, po któ­rym lata się wol­nym. A naszą spo­łecz­ność niech ta prze­la­na krew umoc­ni i za­cho­wa na wieki – od­ma­wiam mo­dli­twę.

Biorę szka­tuł­kę z rąk straż­ni­ka, prze­su­wam za­trza­ski i wyj­mu­ję ry­tu­al­ny nóż. Gdy każę pod­nieść płaszcz Tze­tu­etlie­go tak, by od­sło­nić plecy, do­strze­gam, jak za­czy­na szyb­ciej od­dy­chać. Może do­pie­ro teraz widzi, co go czeka? Oj­ciec chwy­ta syna a Chi­hu­ali roz­pro­sto­wu­je skrzy­dła ofia­ry. Kucam i wy­pa­tru­ję miej­sca, gdzie skrzy­dła wy­ra­sta­ją z ple­ców. Pod skórą widzę pul­su­ją­ce żyły, pra­cu­ją­ce ścię­gna. Wy­co­fu­ję dłoń z ostrzem. Szy­ku­ję za­mach…

Na placu roz­le­ga się ryk Ki­mi­nau­ie­go, a po nim jego matki. Krew leje się po bia­łej tu­ni­ce i mojej sukni. Za­ci­skam zęby i tnę dalej. Chło­pak szar­pie się, lecz moi straż­ni­cy są zbyt silni. Z każ­dym ko­lej­nym prze­cię­tym mię­śniem krzyk ofia­ry cich­nie. Gdy usta­je, je­dy­nym dźwię­kiem na Placu Hu­it­zi­poch­tlie­go jest grze­chot moich łań­cu­chów. Pod­czas wsta­wa­nia czuję cię­żar na­siąk­nię­tych krwią szat. Do­brze, że moja bi­żu­te­ria nie jest spra­gnio­na po­so­ki. Ski­nie­niem głowy roz­ka­zu­ję Mi­strzo­wi Ce­re­mo­nii otwar­cie włazu.

Po pchnię­ciu dźwi­gni ze środ­ka placu opusz­cza się klapa śred­ni­cy trzech me­trów. Je­dy­ne wyj­ście z na­szej klat­ki.

Straż­ni­cy cią­gną bez­wład­ną ofia­rę do otwo­ru. Płaszcz już zdję­li, chło­pak jest w samej tu­ni­ce. Gdy trzy­ma­ją go za barki, do­strze­gam kar­ma­zy­no­wy strzę­pek cze­goś mię­dzy ra­mio­na­mi a tu­ło­wiem. Mrużę oczy, tym­cza­sem młody pta­ni­da do­pro­wa­dzo­ny jest do kra­wę­dzi prze­pa­ści. Wtedy od­sło­nię­te zo­sta­je jesz­cze wię­cej pachy, a ja orien­tu­ję się, czym jest czer­wo­na­wy skra­wek ma­te­ria­łu, tak ści­śle przy­le­ga­ją­cy do tu­ło­wia. Lecz jest już za późno… Ki­mi­naui rzuca mi bez­czel­ny, ist­nie oj­cow­ski uśmiech. Po czym ska­cze.

Przy­pa­dam do kra­wę­dzi włazu. Pta­nid leci w dół, ku czar­nej pasz­czy Głod­ne­go. Pęd zrywa z niego tu­ni­kę, szar­pie oka­le­czo­ny­mi skrzy­dła­mi. I ujaw­nia jego se­kret w peł­nej kra­sie. Od po­ło­wy łok­cia ku mied­ni­cy chło­pa­ka cią­gną się sztucz­ne lotki. Chło­pak roz­pro­sto­wu­je płó­cien­ne, sztucz­ne skrzy­dła i za­czy­na szy­bo­wać. Od­da­la się od Głod­ne­go, leci w górę.

Jest wolny – prze­my­ka mi przez myśl.

Pod­no­si tor lotu z ra­do­snym okrzy­kiem. Krąży do­oko­ła na­szej klat­ki, prze­my­ka­jąc za kra­ta­mi. Tłum wstrzy­mu­je od­dech w za­chwy­cie. Matka prze­sta­je pła­kać i za­czy­na się śmiać. Ja też, mimo cięż­kiej sukni, chcę cie­szyć się razem z nią, ra­do­wać ze wszyst­ki­mi! Objąć Tze­tu­etlie­go, szy­dzić z Bia­łych i Głod­ne­go.

Mo­ment.

Moja ob­ręcz, ta naj­waż­niej­sza, za­czy­na brzę­czeć.

Czemu cie­szy­my się z sa­mo­lub­stwa jed­ne­go, skoro może zgu­bić nas wszyst­kich? Bogów nie da się oszu­kać – sły­szę w gło­wie nowy głos. Jest chłod­ny, bez­kom­pro­mi­so­wy, godny Ma­tro­ny.

Syk, jaki do­tych­czas sły­sza­łam tylko w żuku, roz­le­ga się z dołu.

– GŁO­OOD­NY, GŁO­OD­NY, GŁOOO…

Pta­ni­dzi za­mie­ra­ją. Widzę po­wo­li ma­lu­ją­cy się strach na ich twa­rzach, gdy uświa­da­mia­ją sobie, czyja krtań może wy­da­wać takie od­gło­sy. Klat­ka gwał­tow­nie opada. Chwie­ją się bu­dow­lę, drżą kraty, zie­mia trzę­sie się. Zgro­ma­dze­ni roz­bie­ga­ją się.

Przed ocza­mi prze­la­tu­ją mi zde­wa­sto­wa­ne klat­ki tych, któ­rzy nie na­kar­mi­li swo­je­go Głod­ne­go. Więc w ten spo­sób skoń­czy­li…

– GŁOD­NY-GŁOD­NY-GŁODN…

To moje dzie­ci – pa­trzę na po­gu­bio­nych i prze­ra­żo­nych pta­ni­dów. To dla nich skła­dam te ofia­ry. Nie mogę być tylko fi­gu­rant­ką. Muszę stać się Ma­tro­ną.

– GŁÓD! GŁÓD! GŁÓD!

Zwo­łu­ję trzech wojów i po­ka­zu­ję brata Ki­mi­nau­ie­go. Jego matka pa­trzy osłu­pia­ła, jak zwią­zu­je­my go i cią­gnie­my do otwo­ru.

– O Głod­ny! – za­wo­dzę. – My, za­pa­trze­ni w sobie, zra­ni­li­śmy cie­bie tym pod­łym wy­stę­pkiem. Brat nasz za­drwił z two­jej do­bro­ci i tro­ski, a my, za­miast sprze­ci­wić mu się, śmia­li­śmy się wraz z nim. Lecz bła­ga­my cie­bie, zli­tuj się! Przyj­mij, o Wiel­ki, ofia­rę prze­bła­gal­ną! Nie mo­że­my się­gnąć już Ki­mi­nau­ie­go, więc po­żryj pro­szę jego brata.

Nie ma czasu na prze­ci­na­nie mię­śni skrzy­deł, od razu wrzu­ca­my zwią­za­ne­go pta­ni­dę do otwo­ru. Klat­ka trzę­sie się, opada, lecz chło­pak leci szyb­ciej. Kur­czo­wo ści­ska­jąc kra­wę­dzie wy­lo­tu śle­dzę, jak znika w ciem­no­ściach pasz­czy.

I wtedy klat­ka, nagle szarpnięta, za­trzy­mu­je się. Zdaje mi się, że sły­szę do­cho­dzą­ce z da­le­ka cięż­kie, śli­nia­ste mla­ska­nie Głod­ne­go. Chwi­la de­gu­sta­cji… po któ­rej nasze wię­zie­nie pod­no­si się. Moje dzie­ci milk­ną.

Od­zy­wam się nie­swo­im, bo zde­cy­do­wa­nym i pew­nym gło­sem:

– Nie ma dla nas in­ne­go życia, niż w zgo­dzie z Bia­ły­mi i Głod­nym. Dziś wy­sta­wi­li­śmy na próbę ich mi­łość, bez­czel­nie ła­miąc bo­skie prawo. Gdzie wi­dzi­cie teraz tego krnąbr­ne­go orła ze sztucz­ny­mi skrzy­dła­mi? Uciekł, gdy tylko wy­czuł nie­bez­pie­czeń­stwo. Wła­sna, sa­mo­lub­na wol­ność oka­za­ła się być mu droż­sza od losu całej spo­łecz­no­ści. Da­li­śmy mu się zba­ła­mu­cić, za­tru­wa­jąc serca na­szych Stwo­rzy­cie­li bólem i go­ry­czą. My­śle­li­śmy, że mo­że­my żyć bez nich, a tylko ich li­tość oca­li­ła nas od zguby. Więc krzycz­my wszy­scy razem, dzię­ku­jąc za otrzy­ma­ny dar życia: Syćmy Głod­ne­go.

Kilku pta­ni­dów szem­rze pod nosem „aż po kres dni”. Tupię, na co z klę­czek pod­ry­wa się moja straż. Do rąk biorą włócz­nie i łuki.

– Syćmy Głod­ne­go!

– Aż po kres dni! – od­po­wia­da mi chó­rem klat­ka.

Roz­ka­zu­ję moim wojom zająć się fer­men­tem, jaki po­wstał na uli­cach. Wśród mojej służ­by nie bra­ku­je ni­ko­go poza… Tze­tu­etlim. Zdraj­ca i głu­pia ja, że po­wie­rzy­łam mu przy­go­to­wa­nie ce­re­mo­nii. Wię­cej ta­kich błę­dów nie bę­dzie.

– Je­że­li któ­ry­kol­wiek z was spo­tka Tze­tu­etlie­go, ma go do mnie przy­pro­wa­dzić, ży­we­go czy mar­twe­go – mówię mojej ob­sta­wie. – A kogo posądzę o spi­sek, ten skoń­czy w lo­chach, przy­ku­ty do me­ta­lo­wej ścia­ny.

>>*<<

OSIEM LAT PÓŹ­NIEJ

Gła­dzę dło­nią ró­żo­wą głów­kę dziec­ka. Pod mię­ciut­ką skórą wy­czu­wam nie­zro­śnię­te jesz­cze ga­la­re­to­wa­te cie­mię. Pi­sklę wtula się we mnie, roz­cią­ga cher­la­we ciał­ko. Po­chy­lam się nad jej uszkiem…

– Gdy Głod­ny wy­mó­wi twoje imię, już je­steś mar­twa.

Pod­no­szę z na­masz­cze­niem za­wi­niąt­ko i zrzu­cam je do otwo­ru. Sły­szę krzyk, lecz nie­na­le­żą­cy do dziec­ka. To nie zdą­ży­ło nawet za­kwi­lić, zanim nie oto­czy­ły go ciem­no­ści pasz­czy. Spa­da­ło jak ka­mień. Cie­pły, mięk­ki ka­my­czek.

Po chwi­li klat­ka za­czy­na się pod­no­sić.

Pa­trząc w dół, w który wła­śnie zrzu­ci­łam nie­mow­lę, badam, co czuję. Obo­jęt­ność? Lecz czy ta może być tak zimna? Może ból? Spra­so­wa­ny, tak by ście­lił dno duszy, by dało się go za­kryć ka­płań­ski­mi sza­ta­mi i łań­cu­cha­mi. Pod­no­szę wzrok na moich pod­wład­nych, dzie­ci, któ­rym osiem lat temu po­przy­się­głam słu­żyć. I co od­naj­du­je? Tylko obrzy­dze­nie i nie­na­wiść. Sły­szę ich wzbu­rzo­ne od­de­chy, widzę usta go­to­we wrzesz­czeć i zło­rze­czyć. Niech tylko spró­bu­ją. Moja straż jest mi wier­na.

– Syćmy Głod­ne­go!

– Aż po kres dni! – od­krzy­ku­ją każdy w swoim cza­sie, nie­dba­le.

Lecz takie ku­le­ją­ce po­słu­szeń­stwo musi mi star­czyć. Ru­szam z po­wro­tem do pa­ła­cu. Dum­nie pod­nie­sio­na głowa, długi krok: taki, by moje łań­cu­chy brzę­cza­ły jak naj­gło­śniej, by usły­szeć je można było w każ­dym za­uł­ku. Skoro moje dzie­ci nie kwa­pią się od­da­wać Bogom na­leż­ną cześć, to niech choć mają świa­do­mość mojej wszech­obec­no­ści.

Do­ty­ka­łam kie­dyś dłoni Bia­łe­go. Czy to ra­czej: On wziął mnie na rękę. Mia­łam pięt­na­ście lat, roz­ma­wia­łam z sio­strą na po­dwór­ku. O czym to… chyba o chłop­cach z domu obok. Nie pa­trzy­łam w górę, zro­bi­łam to do­pie­ro po tym, gdy tamta ko­bie­ta (są­siad­ka? imię na „t”?) pod­nio­sła głos. Za­dar­łam wtedy głowę i zo­ba­czy­łam zbli­ża­ją­ce się białe, po­zna­czo­ne ol­brzy­mi­mi li­nia­mi pa­pi­lar­ny­mi palce. Nie mia­łam nawet szans uciec. Chwy­ci­ły mnie, nie du­sząc, lecz też nie po­zwa­la­ły się wy­rwać. Wy­cią­gnę­ły mnie z klat­ki, przez drzwicz­ki, któ­rych nigdy żad­ne­mu pta­ni­dzie nie udało się od­szu­kać, a co do­pie­ro otwo­rzyć. Są ukry­te, za­pew­ne otwie­ra­ne siłą bo­skiej woli. Ja tym­cza­sem zo­sta­łam pod­nie­sio­na wy­so­ko, pod mi­go­czą­ce, błę­kit­ne oko. Oto­czy­ła mnie wtedy mgła i za­snę­łam, pod nie­bie­ską jak niebo tę­czów­ką, na cie­płej skó­rze dłoni.

Gdy obu­dzi­łam się, le­ża­łam z po­wro­tem w mojej klat­ce, wi­ta­na przez Tze­tu­etlie­go, Chi­hu­alie­go i Mi­strza Ce­re­mo­nii jako nowa Ma­tro­na. Na ko­st­ce mia­łam już czar­ną bran­so­le­tę.

Wspo­mnie­nie Tze­tu­etlie­go było jak ugry­zie­nie psa. Prze­rwa­ło mój ciąg my­ślo­wy, pa­mięć do­ty­ku skóry Bia­łe­go, tę­czów­ki ko­lo­ru nieba. To po­raż­ka mojej stra­ży, że na tak ogra­ni­czo­nej prze­strze­ni, jak ta klat­ka, do dziś nie od­na­le­zio­no zbie­ga! Oszu­kał mnie, za­drwił z ma­je­sta­tu ce­re­mo­nii. Pew­nie do dziś szcze­rzy się na myśl o tam­tych wy­da­rze­niach.

Zbli­ża­my się do pa­ła­cu. Do twier­dzy pro­wa­dzą sze­ro­kie, ka­mien­ne scho­dy, zwę­ża­ją­ce się aż do wej­ścia. Ja, służ­ba, czy pe­tent, każdy tak samo, by do­stać się do środ­ka musi przejść przez cia­sny otwór, pil­no­wa­ny dniem i nocą przez dwóch straż­ni­ków. Lecz zanim pta­nid to zrobi, za­pew­ne przy­sta­nie na scho­dach, by po­dzi­wiać ma­je­stat bu­dow­li. Kil­ka­na­ście kom­nat z gład­ko­żuj­ki, po­sta­wio­nych na samym po­cząt­ku przez Bia­łych na kształt pi­ra­mi­dy do­oko­ła dzie­dziń­ca. Śmia­łek może do­strzec kruż­gan­ki, na których krzątają się ka­pła­ni, po­ko­jów­ki i straż. Gdy bę­dzie mu mało, pod­nie­sie wzrok na wieżę i od­kry­je, że jest ob­ser­wo­wa­ny przez łucz­ni­ków z koł­cza­nami wy­peł­nio­nymi strza­ła­mi. Już ten drew­nia­ny, roz­ło­ży­sty kom­pleks wita mnie bu­kie­ta­mi włócz­ni i pą­ka­mi me­ta­lo­wych heł­mów, gdy drogę za­gra­dza nam grup­ka brud­nych pta­nid.

Po­tra­fię wy­czuć bunt już pa­trząc w oczy. Wtedy dresz­cze prze­bie­ga­ją moje przed­ra­mio­nach, zwija się je­li­to i roz­sze­rza­ją barki. Tu nawet zbęd­ne by­ło­by oglą­da­nie twa­rzy śmiał­ków. Już sam spo­sób, w jaki za­gra­dza­ją mi drogę, wska­zu­je na non­sza­lan­cję i bez­czel­ność. To splu­nię­cie na mój ma­je­stat.

Po­ro­zu­mia­łam się wzro­kiem z Chi­hu­alim. „Chwyć za włócz­nię” – prze­ka­zu­ję mu, bo za do­wód­cą każdy czło­nek stra­ży się­gnie broni. Lecz ten, jak na złość, tylko wpa­tru­je się we mnie ze swoim co­dzien­nym chło­dem. Czy jego zda­niem nie dzie­je się tu nic nie­do­bre­go? Czy to ja prze­sa­dzam, a drogę za­gro­dzi­ła nam tylko grup­ka na­tar­czy­wych pe­ten­tów?

Przy­glą­dam się im, tym zmarsz­czo­nym brwiom, kwa­śnym ustom, a przede wszyst­kim: trzy­ma­nym pał­kom, mło­tom, wi­dłom i nożom. Moje prze­czu­cie nie my­li­ło się. To tylko Chi­hu­ali robi się z wie­kiem coraz bar­dziej ode­rwa­ny i ospa­ły.

– Do broni – syczę pół­gło­sem i tyle tylko star­czy, by uzbro­iła się cała dwu­dziest­ka mojej stra­ży.

Lecz co to? Pta­ni­dzi za mną, w oknach na górze i do­oko­ła rów­nież mają ten bunt w oczach. Są wszę­dzie. Ni jed­ne­go uśmie­chu wdzięcz­no­ści. A prze­cież robię to dla nich, to dla tych bru­da­sów zrzu­cam nie­mow­lę­ta Głod­ne­mu. To nie ja za­bi­jam – ofia­ry umie­ra­ją już w mo­men­cie, gdy żuk wy­szep­cze ich imię.

Ale ta banda tę­pa­ków jest in­ne­go zda­nia:

– Dzie­cio­bój­czy­ni! – To pierw­sza ob­ra­za, jaką sły­szę.

Po tym wy­krzy­ku­ją w moją stro­nę jesz­cze gor­sze obe­lgi. Moi dziel­ni wo­jow­ni­cy ści­ska­ją moc­niej uchwy­ty broni. Szy­ku­je­my się na atak. Do­oko­ła plebs wre i syczy. Wy­cią­ga po mnie ręce. Zwężam oczy w szpar­ki, tak by pa­trząc na mnie po­my­śle­li o ja­do­wi­tych żmi­jach.

Za­czy­na brzu­cha­ty męż­czy­zna ze skrzy­dła­mi kruka. Wy­ma­chu­je deską i zbliża się do straż­ni­ka po mojej lewej stro­nie. Zanim koń­czy za­mach, grot włócz­ni tkwi w jego trze­wiach. Ko­lej­ny atak nadchodzi z pra­wej stro­ny, nożem, na­stęp­ny z góry, ka­mie­niem, aż w końcu sypie się na nas grad po­ci­sków. Tłum jest coraz bar­dziej roz­ju­szo­ny, prze­dzie­ra się przez moje stra­że. Czy po­sił­ki ze świą­ty­ni zdążą nam z po­mo­cą? Z mi­nu­ty na mi­nu­tę, wśród wrza­sku i tu­mul­tu prze­ko­nu­ję się, że to coraz mniej praw­do­po­dob­ne.

Gdy ude­rze­niem ka­mie­nia za­bi­ty zo­sta­je straż­nik po mojej pra­wej stro­nie, za­czy­nam szu­kać drogi wyj­ścia. Wszę­dzie ści­śnię­te nie­na­wi­ścią twa­rze, spo­co­ne ciała, sto­ją­ce jeden przy dru­gim domy. I wła­śnie ob­ser­wu­jąc bu­dyn­ki do­strze­gam ścież­kę ra­tun­ku – pusty bal­kon. Roz­po­ście­ram skrzy­dła ko­li­bra i wy­bi­jam się, bar­dziej ska­czę niż lecę. W każ­dej chwi­li ude­rzyć może mnie ka­mień, mogą chwy­cić mnie za nogę, zbić z lotu. Lecz je­stem szyb­ka jak ko­li­ber, nie do­strze­ga­ją mnie. Do­pie­ro, gdy lą­du­je bez­piecz­nie na bal­ko­nie, pod­no­szą wrzask.

Rzu­ca­ją się do pogoni, ale ja już je­stem w domu. Prze­ska­ku­ję nad prze­ra­żo­ną matką tu­lą­cą do pier­si dwa nie­mow­lę­ta (dwa mię­ciut­kie, cie­płe ka­mie­nie, zni­ka­ją­ce w ciem­no­ści pasz­czy Głod­ne­go), prze­bie­gam przez kuch­nię i wy­pa­dam na ulicę, ścią­ga­jąc ozdob­ną tu­ni­kę i zrzu­ca­jąc co więk­sze bran­so­le­ty. Tutaj rów­nież jest tłum, lecz rzad­szy niż przed pa­ła­cem. Prze­py­cha­jąc się mię­dzy nimi, zdej­mu­je ko­lej­ne łań­cu­chy i bły­skot­ki. W końcu zo­sta­ję tylko w zwy­kłej, zwiew­nej tu­ni­ce i czar­nej, naj­waż­niej­szej ob­rę­czy. Słyszę nawoływania awanturników. Lecz tu, w ścisku, ptanidzi nie zwracają na mnie uwagi. Gdy wydostaję się z tłuszczy, biegnę w ciemne, puste uliczki. Przed domem o dzie­się­ciu pię­trach, każde coraz bar­dziej chy­lą­ce się ku ulicy, na­słu­chu­ję dźwię­ków ze­bra­nia:

– Ma­tro­na ucie­kła!

– Szu­kać jej!

– Wy­szli już z pa­ła­cu! Idą po nas!

Ostat­nia wia­do­mość bar­dzo mnie cie­szy. Zna­czy to, że już za kil­ka­dzie­siąt minut ciżba zo­sta­nie roz­bi­ta. Mimo to, nie mogę na razie wró­cić do pa­ła­cu. Wście­kły tłum jesz­cze długo utrzy­ma się na uli­cach, a przej­ście bli­sko nich nie skoń­czy się dla mnie naj­le­piej. Przez kilka naj­bliż­szych go­dzin muszę się ukry­wać.

Do­strze­gam w po­bli­żu ka­łu­żę błota. Wsma­ro­wu­je sobie brud w nogi, ra­mio­na, de­kolt i twarz. Od­ry­wam ka­wa­łek po­pla­mio­nej tu­ni­ki (która teraz sięga mi za­le­d­wie do po­ło­wy ud) i ob­wią­zu­je nią opa­skę na nodze. Przy odro­bi­nie do­brej wiary wi­dzą­cy mnie miesz­kań­cy wezmę to za ban­da­że na ran­nej ko­st­ce. Która obrzy­dli­wie spu­chła – myślę, pa­trząc na wy­brzu­sze­nie ob­rę­czy.

Z po­cząt­ku wy­bie­ram te naj­cich­sze ulicz­ki, lecz w końcu wy­łą­czam się i po­zwa­lam nogom bez­wied­nie wy­bie­rać kie­ru­nek. Tym­cza­sem moje myśli krążą wokół twa­rzy śmiał­ków, któ­rzy od­wa­ży­li się mnie za­ata­ko­wać. Czemu na­zy­wa­ją mnie dzie­cio­bój­czy­nią? Czy są ślepi na to, że nie ja, a Głod­ny, za­bi­ł to dziec­ko? Gdy­bym mogła de­cy­do­wać, co się po­win­no z nim stać, od­da­ła­bym je matce, a naj­chęt­niej sama przy­sta­wi­ła do pier­si. Tak miło tu­li­ło się do mnie…

Moje usta drżą. Jak za dzie­cia­ka. Słu­cha­łam wtedy Tze­tu­etlie­go. Po­zwo­li­łam, by wi­dział moją sła­bość. Dałam mu oka­zję się po­cie­szać i tym samym zdo­by­wać moje za­ufa­nie.

Taka jest wola Bia­łych. Jaki mają po­mysł na nas, tę klat­kę, wszyst­kich pta­ni­dów (jeśli inne klat­ki też oni za­miesz­ku­ją) – nie wiem. Nie mnie do­cie­kać. Lecz to oni po­sy­ła­ją nam me­ta­lo­we szczyp­ce z karmą, leją wodę, zmie­nia­ją ściół­kę w pu­blicz­nych to­a­le­tach, gdy ta pach­nie od­cho­da­mi, a także usu­wa­ją ciała mar­twych ska­zań­ców i star­ców. Trosz­czą się o nas. I obie­cu­ją, że mają co do nad wyż­sze plany, prze­kra­cza­ją­ce nasze ho­ry­zon­ty. Nie po­trze­bu­ję do­wo­dów. Je­że­li by­ło­by ina­czej i cały ten teatr z ry­tu­al­nym mor­dem był po nic, to wtedy z Matki sta­ła­bym się po­wsze­dnią za­bój­czy­nią, oszu­ka­ną przez czar­ne­go żuka.

Ale prze­cież wi­dzia­łam znisz­czo­ne klat­ki, ba, byłam świad­kiem, jak moją wła­sną pra­wie spo­tkał po­dob­ny los. Je­że­li nawet nie ma w tym bo­skie­go za­my­słu, to nie mo­że­my prze­żyć ina­czej, niż skła­da­jąc ofia­ry. Taka nasza dola i albo po­mo­że­my sobie, albo bę­dzie­my prze­śla­do­wać każ­de­go ko­lej­ne­go Pa­triar­chę czy Ma­tro­nę. Mój po­przed­nik zo­stał za­bi­ty w trak­cie po­dob­ne­go lin­czu, po­dob­no roz­szar­pa­ny na trzy ka­wał­ki. Po­przed­nia ma­tro­na: otru­ta. Inni: zwią­za­ni i zrzu­ce­ni do Głod­ne­go. A jesz­cze jeden: za­gło­dzo­ny na śmierć. Jaka iro­nia!

Ja się nie dam – obie­cu­ję sobie i tak prze­ko­na­na, wcho­dzę na ma­lut­kie po­dwór­ko. Służy za­pew­ne do za­ba­wy dzie­ciom z oko­li­cy, teraz nie ma tu jed­nak ani jed­ne­go malca. Co jest w tym miej­scu cie­ka­we, to to, że przy­le­ga do brze­gu klat­ki. Za­miast ścia­ny domu: złota krata. Gdy pa­trzę za nią…

Za­mie­ram.

Wy­glą­da ża­ło­śnie. Na wy­su­szo­nej skó­rze wy­kwi­ta­ją bro­daw­ki i kępki wło­sów. Tkan­ka prze­miesz­cza się nad od­sta­ją­cy­mi ko­ść­mi (mogę po­li­czyć każde żebro). Na gło­wie i skrzy­dłach bra­ku­je piór, jakby ktoś wy­ry­wał je gar­ścia­mi. W miej­scu bra­ków widać bladą, nie­opa­lo­na skórę. Wy­gię­te nogi wy­glą­da­ją ni­czym zła­ma­ne pa­ty­ki, a szpony u palców są po­kru­szo­ne. Wy­su­nię­ta szczę­ka zwisa w nie­po­ko­ją­cym uśmie­chu, a źre­ni­ce, z ciem­nych oczo­do­łów, świ­dru­ją na­tręt­nie. Sta­rzec pod­no­si koń­czy­ny i prze­su­wa się nieco wyżej, ru­chem pa­ją­ka. Jak owad prze­miesz­cza się po ze­wnę­trzu klat­ki.

– Aj, aj, my­śla­łem, że spo­tkam tu te ptasz­ki, co zwy­kle. A chwi­la! – Wło­żył krzy­wy palec do ust. – Ga­da­li, że idą skończyć z Ma­tro­ną… Tak, tak że mi się wy­da­je… że ostrze­ga­li. Lecz dobra bę­dziesz i ty, ma­lut­ka. Sia­daj, a opo­wiem ci o zło­tych stat­kach, co prze­mie­rza­ją mlecz­ne niebo i o ich królu…

– Jak wy­do­sta­łeś się z klat­ki? – wy­du­szam z sie­bie.

Wy­bu­cha re­cho­tem, od­sła­nia­jąc ska­czą­cą grdy­kę. Za­ci­skam dło­nie w pię­ści. Nie przy­wy­kłam do wy­śmie­wa­nia mnie.

– Stary Lele ma swoje spo­so­by.

– Mu­sisz na­tych­miast wró­cić do krat­ki! Zo­ba­czą cię Biali, Głod­ny nas uka­rze!

– Pró­bu­jesz mi roz­ka­zy­wać? – śmie­je się jesz­cze gło­śniej. – Kim je­steś? Ma­tro­ną? Spójrz na sie­bie, na tę po­rwa­ną tu­ni­kę i brud­ną gębę!

Duszę w sobie ob­ra­żo­ną dumę, by dać miej­sce trzeź­wym my­ślom. Muszę zdo­być jego za­ufa­nie, by opo­wie­dział mi o zło­tych stat­kach i o tym, jak uciekł z klat­ki.

– Gdy­bym była Ma­tro­ną, prę­dzej prze­bi­ła­bym sobie włócz­nią gar­dło, niż dała żyć.

Sta­rzec prze­krę­cił głowę i przy­parł cia­łem do kraty.

– Ha ha ha, mia­ła­byś od­wa­gę ode­brać sobie życie, błot­ny pod­lot­ku? W imię czego? Bycie waszą kró­lo­wą jest prze­cież przy­jem­ne. Wła­sny pałac, służ­ba, pięk­ne szaty. Choć to życie w stra­chu i głu­po­cie. Jak żem teraz myślę, chyba bym też się zabił. Ale nie włócz­nią, nie… Mają w pa­ła­cu tru­ci­znę? Taką, po któ­rej się za­sy­pia?

– Czemu strach i głu­po­ta?

– Strach przed bia­ły­mi ol­brzy­ma­mi, a głu­po­ta w tym, że się im wie­rzy. Spójrz, szcze­biot­ko, na sam po­mysł. Klat­ki za­wie­szo­ne po­śród ni­cze­go. Po­two­ry cze­ka­ją­ce na dole. Ofia­ry. Czy to nie po­mie­sza­ne? Wszyst­ko ja­kieś takie dziw­ne, nie na miej­scu. A ty upar­cie wie­rzysz im, że tak po­win­no to wy­glą­dać. Nie my­śla­łaś o tym?

Jako Ma­tro­na mia­łam inne zda­nie co do po­rząd­ku świa­ta, ale błot­ny pod­lo­tek za­pew­ne zgo­dził­by się bez wa­ha­nia ze Sta­rym Lele. Kiwam głową i zmie­niam temat:

– Po­wie­dzia­łeś „wasza kró­lo­wa”. Czy tam, skąd je­steś, są inni wład­cy? Czy przy­le­cia­łeś tu płó­cien­nym stat­kiem?

– Oj nie, nie. Mnie król nie­lot nie chce na swoim po­kła­dzie. – Zniża ton do kon­spi­ra­cyj­ne­go szep­tu. – Żali się, że stra­szę mu ludzi nie­do­rzecz­ny­mi po­my­sła­mi. Jak tym, że zo­sta­li­śmy tu ze­sła­ni za karę. Stary Lele za­su­ge­ro­wał tylko… spy­tał… A może nas już dawno nie ma? By­li­śmy tam, gdzie niebo jest nie­bie­skie, jak sama nazwa ko­lo­ru wska­zu­je. A potem tra­fi­li­śmy tu. Zdaje się nam, że tra­fi­li­śmy tu. Po to, by być uka­ra­ny­mi. Klat­ka… kraty służą do wię­zie­nia, wście­kłe psy pil­nu­ją więź­niów, białe ol­brzy­my pa­trzą.

– Za co mie­li­by­śmy być uka­ra­ni?

Cały ten po­mysł… Czy nie jest jesz­cze bar­dziej ab­sur­dal­ny od ota­cza­ją­cej nas rze­czy­wi­sto­ści. Tym­cza­sem sta­rzec znowu re­cho­cze, jakby usły­szał dobry żart. Może życie to dla niego żart.

– Ja tylko de­du­ku­ję, pta­szy­no. Czemu po­zba­wia się ptaki lotu? Po co dawać im wspo­mnie­nie nie­bie­skie­go nieba? Okrut­ni są ci Biali, skoro dają nam pra­gnie­nie wol­no­ści, a wsa­dza­ją do kla­tek. Ale… eh, to tylko ba­ja­nia po­my­leń­ca, tak na­zwał to Czar­ny Król. Ten to do­pie­ro ma wizję świa­ta.

– Kto? – za­py­ta­łam, choć świąd dłoni wska­zu­je mi, że nie bę­dzie mi to osoba obca.

Stary Lele wy­trzesz­cza na mnie oczy­ska. Po­win­nam to wie­dzieć. Nawet błot­ny pod­lo­tek z bied­nej dziel­ni­cy po­wi­nien znać Czar­ne­go Króla. Tylko pałac nie ma o tym naj­mniej­sze­go po­ję­cia. Na­zwać się czar­nym, w kontrze do bieli. Je­dy­nie taki, kto szy­dzi z po­rząd­ku, byłby do tego zdol­ny. Do tego nie­lot. Pta­ni­dów po­zba­wia się zdol­no­ści lotu przede wszyst­kim przy jed­nej oka­zji.

– Czy to ten z parą sztucz­nych skrzy­deł?

Tego uśmie­chu na twa­rzy ob­dar­tu­sa nie wi­dzia­łam. Nie­cny gry­mas, który mówi „przej­rza­łem twoje se­kre­ty, ma­lut­ka. Oj, oj, oj chyba nie je­steś w do­brym dla sie­bie miej­scu”.

– Każdy tu wie, kto to Czar­ny Król.

Od­wra­cam się na pię­cie. Muszę się stąd pręd­ko za­brać, zanim sta­rzec wznie­sie raban. Lecz po­wstrzy­mu­je mnie głos. Czemu go słu­cham? Muszę ucie­kać!

– Zdra­dzi­ły cię usta, gdy na­zwa­łem cię Ma­tro­ną! Zro­bi­ły się, o, w taką cie­niut­ką kre­secz­kę. Byłaś wście­kła, oj wście­kła, go­to­wa za­tłuc mnie tymi pią­stecz­ka­mi. Ale nie bie­gnij! Cze­kaj!

Staję, choć nie po­win­nam. Zde­ma­sko­wa­no mnie, muszę jak naj­szyb­ciej dojść do pa­ła­cu, tylko tam będę bez­piecz­na. Lecz mimo to nie ru­szam się. Słu­cham. Ra­dość Sta­re­go Lele wy­da­je się nie­zmą­co­na. Może nie robi mu róż­ni­cy z kim roz­ma­wia, skoro każdy trak­tu­je go jak po­my­leń­ca?

– Kilka dni temu Czar­ny Król za­po­wie­dział, że leci wy­zwo­lić więź­niów Krwa­wej Ma­tro­ny. Tak wo­ła­ją na twoją panią lub cie­bie. Chwa­li się, że bę­dzie to star­cie z od­wiecz­nym wro­giem. Ale jak na wiel­ką bitwę, druga stro­na wy­da­je się być nieco nie­do­in­for­mo­wa­na – za­chi­cho­tał. – Więc niech strze­że się Ma­tro­na, gdyż Czar­ny Król leci roz­bić jej złotą klat­kę!

Z gło­śnym „ha ha” od­py­cha się od krat. Pod­czas spa­da­nia roz­wie­ra sze­ro­kie skrzy­dła i… leci w mlecz­ne, za­mglo­ne niebo. Czuję ukłu­cie za­zdro­ści w sercu. Czy moje skrzy­dła na­da­ją się do lotu w nie­zna­ne? Może padnę z wy­czer­pa­nia po kilku mi­nu­tach… Lecz sama próba bę­dzie wspa­nia­ła. O Biali, po­zwól­cie kie­dyś.

Zaraz zbie­ram się w sobie i ru­szam do pa­ła­cu. Po kilku mi­nu­tach udaje mi się od­na­leźć drogę. Na coraz to ciemniejszej ulicy wy­szu­ku­ję nie­daw­nych pod­że­ga­czy, ale wi­docz­nie od czasu przyj­ścia stra­ży wszy­scy scho­wa­li się w do­mach. Mylą się, je­że­li łudzą się, że za­po­mnę ich twa­rze. Hah, mu­sie­li­by na za­wsze zejść mi z oczu, by być bez­piecz­ny­mi. Wy­star­czy, że wy­pa­trzę ich w tłu­mie przy uro­czy­sto­ści. Każę zakuć na trzy dni w dyby przed pa­ła­cem. I od­ciąć palec za każ­de­go mo­je­go za­bi­te­go pta­ni­dę.

Wresz­cie do­cho­dzę do miej­sca, gdzie za­czę­ły się za­miesz­ki. Czemu wej­ścia do pa­ła­cu nie pil­nu­ją hordy stra­ży. Czyż­by stra­ty były aż tak duże? Ru­szam po­dej­rza­nie od­sło­nię­ty­mi scho­da­mi. Za­pa­dła już noc, a ja, ska­za­na na bosą wę­drów­kę wśród cieni czuję się z po­wro­tem jak ten pod­lo­tek, któ­re­mu ka­za­no ofia­ro­wać Ki­mi­nau­ie­go. Widzę jego uśmiech w każ­dym za­ka­mar­ku.

Lecz wraz z tym, gdy zbli­żam się do straż­ni­cy, po­nu­re myśli ulat­nia­ją się. Mrocz­ny masyw pa­ła­cu wita mnie roz­cią­gnię­ty­mi ra­mio­na­mi. Tu mam woj­sko, tu zaraz przy­stro­ją mnie w pur­pu­ro­we szaty i okrzyk­ną ulu­bie­ni­cą Bia­łych. Je­stem zbroj­na we włócz­nie moich ludzi, w sza­cu­nek, jakim darzy się na­szych bogów.

Bli­żej pa­ła­cu do­strze­gam ślady krzą­ta­ni­ny na mu­rach. Więc tu zgro­ma­dzi­ła się moja straż. Za­ma­szy­stym kro­kiem pod­cho­dzę do wą­skie­go wej­ścia. Wy­cho­dzi mi na po­wi­ta­nie dwóch wo­ja­ków, jeden trzy­ma po­chod­nię. Przy­glą­da­ją mi się zdez­o­rien­to­wa­ni.

– Co tu robi? – wy­bą­ku­ją.

– Je­że­li pad­nie­cie na ko­la­na, to wy­ba­czę wam tę znie­wa­gę, bo wiem, jak trud­no mnie po­znać w tych łach­ma­nach.

Lecz za­miast ocze­ki­wa­ne­go, bo­go­boj­ne­go lęku od­naj­du­je tylko zmie­sza­nie.

– Ale że Ma­tro­na? Prze­cież po­win­na nie żyć.

I pod­no­si pod moją twarz po­chod­nię, chcąc mi się przyj­rzeć.

Wspo­mi­na­łam już, że na­uczy­łam się czuć bunt w trze­wiach. I w mo­men­cie, gdy blask po­chod­ni ośle­pia mnie, od­zy­wa się nie­po­ko­ją­cy dreszcz. Uszy wy­chwy­tu­ją od­le­gły dźwięk na­cią­ga­nej cię­ci­wy. Ustę­pu­ją drob­ne po­dmu­chy wia­tru. Serce staje…

Bo serce za­wsze za­mie­ra w ocze­ki­wa­niu na strzał.

Rzu­cam się na zie­mię, a strza­ła prze­my­ka tuż obok mnie. Od­bi­ja się od ka­mie­nia z siłą, jaka zdol­na by­ła­by prze­szyć mi brzuch. Pa­trzę w kie­run­ku ataku. W naj­niż­szym okien­ku wieży do­strze­gam prze­my­ka­ją­cy cień. Prze­ci­skam się przez oszo­ło­mio­nych straż­ni­ków, wy­ry­wa­jąc im włócz­nię i ru­szam za zbie­giem.

Wpa­dam na dzie­dzi­niec, gdzie trwa jakaś nie­od­po­wied­nia za­ba­wa z go­rzał­ką. Do­wód­cy od­dzia­łów, któ­rzy po­zna­ją mnie, od­rzu­ca­ją kubki i stają na bacz­ność. Ryczę „za nim”, wska­zu­jąc basz­tę. Gdy wbie­gam do środ­ka, widzę go na trze­cim czy czwar­tym pię­trze. Pew­nie chce się do­stać na szczyt wieży. Wciąż nie po­zna­ję… Tze­tu­etli? To na pewno on! La­ta­mi cze­kał na ze­mstę, teraz wkradł się do pa­ła­cu, li­cząc, że jego tłusz­cza roz­pra­wi­ła się ze mną cał­ko­wi­cie. Przy­go­to­wu­je się na przy­lot syna? – prze­bie­ga mi przez myśl, gdy ob­ser­wu­ję krzą­ta­ją­cą się służ­bę czysz­czą­cą prze­ście­ra­dła i zno­szą­cą jadło. Roz­ka­zał urzą­dzić ucztę na cześć mojej śmier­ci!

Do­cie­ram do klat­ki scho­do­wej. Prze­ska­ku­ję po dwa stop­nie, włócz­nia od­bi­ja się na prawo i lewo, skrzy­dła ude­rza­ją w cia­sne ścia­ny. Je­stem go­to­wa prze­szyć dra­nio­wi gro­tem pierś. Bez żad­ne­go sądu. Czy­sty odwet. Tu i teraz.

Je­stem już bli­ska szczy­tu. Z góry wieży nie ma uciecz­ki. Chyba że po­wie­trzem, ale tam wła­dzę mają moi łucz­ni­cy. Już przed­ostat­nie pię­tro…

Nie­spo­dzie­wa­nie wy­ła­nia się z ciem­no­ści, skry­ty w mroku ścia­ny i jed­nym ru­chem wy­ry­wa mi z rąk włócz­nię. Po tym zo­sta­ję rzu­co­na na zie­mię. Zanim zdążę pod­nieść ręce, Tze­tu­etli miaż­dży je stopą. Przy­du­sza mnie do pod­ło­gi cię­ża­rem swo­je­go ciel­ska.

Nie mogę zła­pać od­de­chu, ści­śnię­te płuca tylko świsz­czą jak wiatr w za­uł­ku. Tro­chę drzazg z pod­ło­gi wcho­dzi mi do ust. Sły­szę ciche pstry­ka­nie, brzmi jak krze­sa­nie. Straż­nik szar­pie mnie za pióra na gło­wie, pod­no­sząc twarz do świa­tła.

– Chi­hu­ali? – szep­czę.

Mój wo­jow­nik, z tą samą co za­wsze obo­jęt­ną miną przy­glą­da mi się uważ­nie. Nie do­strze­gam… nawet odro­bi­ny za­wa­ha­nia w jego ru­chach. Czy mo­głam aż tak mylić się co do lo­jal­no­ści pod­wład­ne­go? Gasi świa­tło. Nie widzę już nic. Tylko ciem­ność. Po chwi­li czuję na krta­ni chłód ostrza.

– Czemu? – Sta­ram się pa­no­wać nad drże­niem głosu.

Za­my­kam oczy. Nie chcę umie­rać z otwar­ty­mi. Może dane mi bę­dzie po raz ostat­ni uj­rzeć błę­kit­ne tę­czów­ki Bia­łe­go.

– Chi­hu­ali! Je­steś tam? Masz Ma­tro­nę?

Wszyst­ko zwija się we mnie na dźwięk tego głosu. Tze­tu­etli! Nie wiem, czy je­stem szczę­śli­wa czy wście­kła.

– Ow­szem.

– Nie za­bi­jaj jej! Bo nie pró­bu­jesz tego zro­bić?

– Nie – od­po­wia­da i od­su­wa od mo­je­go gar­dła nóż.

Na scho­dach roz­le­ga się cięż­kie tu­pa­nie. Tze­tu­etli z tru­dem radzi sobie z ma­ły­mi stop­nia­mi. Wy­czu­wam po­licz­kiem drże­nie po­sadz­ki, gdy straż­nik wresz­cie na niej staje.

Chi­hu­ali tym­cza­sem krę­pu­je mi nad­garst­ki i po­zwa­la usiąść. Biorę głę­bo­ki wdech. Wpa­tru­ję się, w jed­ne­go to dru­gie­go, w ocze­ki­wa­niu. Nie po­tra­fię po­wie­dzieć, czy lu­stru­jąc ich takim wzro­kiem z po­sadz­ki wy­glą­dam bar­dziej na groź­ną czy może na śmiesz­ną. Lep­sze to jed­nak, niż skom­le­nie o li­tość. Bo jak­kol­wiek Chi­hu­ali po­zo­sta­je nie­po­ru­szo­ny, nad Tze­tu­etlim mam pewną mo­ral­ną prze­wa­gę. Do­strze­gam, jak omija moje spoj­rze­nie, jak ścią­ga ra­mio­na ku środ­ko­wi ciała.

– Kiedy przy­bę­dzie tu twój syn?

– Za trzy dni.

– Od jak dawna pla­no­wa­li­ście za­mach na mnie?

Mil­czą, oboje w zmo­wie.

– A niech was Głod­ny pożre! – syczę.

– Osiem lat. Od po­świę­ce­nia Ki­mi­nau­ie­go – wy­ła­mu­je się Tze­tu­etli.

– A Chi­hu­ali?

– Rów­nież ośmiu – od­po­wia­da za niego mój dawny przy­ja­ciel. – Nie­dłu­go po po­świę­ce­niu sam nas wy­szu­kał i oświad­czył, że gotów jest zabić nawet cie­bie, je­że­li ozna­cza to ko­niec rzą­dów Głod­ne­go.

Marsz­czę czoło, pró­bu­jąc wy­czy­tać coś z ob­li­cza mil­czą­ce­go. W końcu ten zwra­ca się w moją stro­nę, pa­trząc pro­sto w oczy.

– To nie cie­bie skrzyw­dzi­ła tamta ofia­ra – mówię.

– Lecz mo­gła­by – od­zy­wa się spo­koj­nym gło­sem. – Skoro nawet syn naj­wier­niej­sze­go straż­ni­ka Ma­tro­ny nie jest bez­piecz­ny, to po co słu­żyć świą­ty­ni, jak nie chro­ni to mnie przed Bo­ga­mi.

– Bo nie słu­ży­my im, żeby było nam wy­god­niej, ale dla­te­go, że jest to słusz­ne.

Gdy sły­szy ostat­ni wyraz pod­no­si brwi. Mierz­i mnie to.

– Jak moi dawni dwaj naj­bliż­si przy­bocz­ni mogli nie wie­rzyć w to, co robią! Czy tak wy­glą­da cała ta klat­ka? Dla­cze­go nikt poza mną nie chce spoj­rzeć dalej, poza gra­ni­ca wy­zna­cza­ne przez co­dzien­ność?

– Może tak mówić tylko dla­te­go, że sama nigdy nie mu­sia­ła bać się tego, że zo­sta­nie wy­zna­czo­na na ofia­rę – stwier­dza Chi­hu­ali.

– Gwa­ran­tu­ję ci, że znacz­nie bar­dziej wo­la­ła­bym być ofia­rą niż tą, która je skła­da.

– Na­praw­dę wie­rzy w swoją spra­wę. – Tze­tu­etli kręci głową. – Po­dob­nie jak mój syn. Dla­te­go po­win­ni się spo­tkać.

– Czy nie ła­twiej po­zbyć się jej już teraz?

– Mój syn i ja chce­my mieć ją żywą. Dla­te­go za­bierz ją do celi i upew­nij się, że do­sta­nie od­po­wied­nie ubra­nie, po­si­łek i wodę.

Straż­nik pod­no­si mnie z ziemi i z ostrzem na gar­dle pro­wa­dzi w stro­nę scho­dów. Pod­no­szę wzrok na Tze­tu­etlie­go. Szyb­ko od­wra­ca się.

>>*<<

TRZY DNI PÓŹ­NIEJ

Do dzi­siaj mia­łam gruby płaszcz i dwa razy dzien­nie otrzy­my­wa­łam kaszę wraz z kub­kiem wody. Lecz tego ranka, gdy ra­do­sne okrzy­ki z dzie­dziń­ca po­wia­do­mi­ły mnie o przy­by­ciu Ki­mi­nau­ie­go, nie mu­sia­łam cze­kać długo, by skoń­czy­ło się „od­po­wied­nie ubra­nie, po­si­łek i woda”. Za­wią­za­no mi oczy i w samej tu­ni­ce po­pro­wa­dzo­no do lo­chów.

Teraz, wciąż z prze­pa­ską na oczach, je­stem przy­ku­ta za ręce do zim­nej, me­ta­lo­wej ścia­ny. Ciało mam odrę­twia­łe od cią­głe­go bez­ru­chu, zmarznięte od chłodu. Już czuję się, jak­bym le­ża­ła w gro­bie. Gdzieś w celi sły­chać ka­pa­nie wody. Z po­wo­du wil­got­no­ści cza­sem trud­no od­dy­chać (albo to Chi­hu­ali tak zmiaż­dżył mi płuca).

Cza­sem mdle­ję, tylko po to, by wy­bu­dzi­ły mnie dresz­cze. Spę­dza­jąc czas w ciem­no­ściach, nie wiem, ile upły­nę­ło tu go­dzin. Sta­ram się mo­dlić, ale przy­po­mi­na to pisz­cze­nie śle­pe­go gniaz­dow­ni­ka. Je­stem Ma­tro­ną, nie za­słu­ży­łam na trak­to­wa­nie jak zbója… Praw­da, wiel­cy Biali? Nie je­stem jak oprych, który za­bi­ja pi­ja­ne­go bo­ga­cza za szyn­kiem. Ofia­ry skła­da­łam wam. Dla wa­szej chwa­ły.

Je­że­li nawet chce­cie, żebym cier­pia­ła tu na dole, to choć spraw­cie, by nie przy­cho­dził tu on…

Prze­pa­ska nie jest szczel­na. Zda­rzy­ło się już kilka razy, że do celi wlało się świa­tło, co ja ode­bra­łam jako zmia­nę barwy ni­co­ści z czar­ne­go na szary. Nie po­trze­bu­ję mo­je­go do­dat­ko­we­go zmy­słu, by do­my­ślić się, że to Ki­mi­naui. Przy­glą­da się mo­je­mu przy­ku­te­mu ciału i wi­szą­cym na nim łach­ma­nom. Może liczy na to, że coś mu po­wiem? Nie daję mu nic. Mil­czę.

>>*<<

DWA DNI PÓŹ­NIEJ

Byłam już nie­przy­tom­na, gdy mnie roz­ku­li i po­la­li gar­dło wodą. Wy­ką­pa­no mnie i wy­per­fu­mo­wa­no, czego nie pa­mię­tam, lecz czuję zapach na skó­rze. Wy­rzu­ci­li łach­ma­ny, a odzia­li w mięk­kie, choć nie kunsz­tow­ne szaty.

– Dwa dni za dzie­sięć lat rzą­dów. Uczci­wa próba tego, co ścier­pieć mu­sie­li przez ten czas pta­ni­dzi tej klat­ki.

Ki­mi­naui kiwa głową, jakby po­twier­dza­jąc słusz­ność wła­snych słów. Wypija spokojnie łyk soku z wi­no­gron ze zło­te­go kubka (który na­le­ży do świą­ty­ni).

Zro­bił się z niego bar­czy­sty męż­czy­zna, jak oj­ciec. Z wie­kiem twarz stra­ci­ła dawną owal­ność, jesz­cze bar­dziej uwy­pukliły się łuki brwio­we. Pióra na gło­wie zgrab­nie uło­żo­ne, syl­wet­ka wy­pro­sto­wa­na. Gdy wsta­je, wy­pi­na do przo­du pierś, pod­kre­śla­jąc czar­ną szatę i wy­sta­ją­ce z jej otwo­rów czer­wo­ne, płó­cien­ne skrzy­dła.

Po­sa­dził mnie na krze­śle na jed­nym z ta­ra­sów pa­ła­cu. Stół za­sta­wił man­da­ryn­ka­mi, ba­na­na­mi, kiwi, dak­ty­la­mi, orze­cha­mi la­sko­wy­mi i wło­ski­mi, pi­sta­cja­mi oraz su­szo­ny­mi świersz­cza­mi wy­mie­sza­ny­mi z lar­wa­mi mącz­ni­ka. Na samym środ­ku leżą na pół­mi­skach małe, upie­czo­ne i na­dzie­wa­ne grusz­ka­mi gry­zo­nie. W kie­li­chach dobre wino. Choć mia­łam wąt­pli­wo­ści, wzię­łam po na­my­śle ka­wa­łek mięsa i tro­chę owa­dów. Teraz prze­żu­wam je po­wo­li, by tłu­sty smak po­zo­stał w ustach jak naj­dłu­żej.

Z miej­sca, w którym mnie posadzono, widzę sta­tek. Po­tęż­na ma­chi­na wiel­ko­ści jed­nej trze­ciej całej klat­ki, śle­dzą­ca ją z nie­ma­łej od­le­gło­ści. Bije z niej złoty blask, przez który muszę mru­żyć oczy.

– Wy­ko­rzy­sta­li­śmy pręty znisz­czo­nych kla­tek. Wszyst­kie były złote, bez wy­jąt­ku – ob­ja­śnia Ki­mi­naui.

– Twój ta­lent po­wi­nien słu­żyć Bogom, a nie ku ich szko­dzie.

– Prze­cież sami chcie­li mnie w ofie­rze.

Mówi to z niespodziewanym spo­ko­jem. Wyobrażałam sobie, że Czarnym Królem może nazwać się tylko śmiesznie zbuntowany podlotek. Za­po­mnia­łam, ile lat już mi­nę­ło. Za­rów­no Ki­mi­naui jak i ja mamy za sobą lata buntu wobec losu, jaki na nas spadł. Po­go­dzi­li­śmy się z nim.

– Być może mieli dla cie­bie waż­niej­sze za­da­nie po dru­giej stro­nie. Nam ma­lucz­kim nie­do­stęp­ne są za­mia­ry bo­skie.

– Bez zna­cze­nia. – Macha dło­nią. – I tak nie wie­rzę w do­broć Bia­łych. Bli­żej im do de­mo­nów. Dla­te­go po­przy­sią­głem sobie z nimi wal­czyć i uwol­nić każ­de­go pta­ni­dę od ich ty­ra­nii.

Zwra­ca się w stro­nę stat­ku. W oczach od­bi­ja się złoty blask po­szy­cia. Na ustach pojawia się uśmiech, taki sam jak ten, którym po­że­gnał mnie, zanim sko­czył do dziu­ry.

– I dziś przy­cho­dzi ten dzień, który na­resz­cie za­mknie nam pe­wien okres. Mia­łem cie­bie za wiel­kie wy­zwa­nie, mimo że do­no­szo­no mi, że co drugi sługa czy wojak tego pa­ła­cu to zwo­len­nik spra­wy wy­zwo­le­nia. Ty sama mia­łaś zdraj­cę tuż pod swoim nosem, a nie wy­ła­pa­łaś go.

– Mój błąd. Lecz gdy jest się tak znie­na­wi­dzo­ną przez lud, trud­no nie ufać ni­ko­mu.

– Po co robić to sobie? – Ukrad­ko­wo spoj­rzał na mnie. – Jak można wie­rzyć takim po­two­rom?

– By oca­lić tylu, ilu bę­dzie można. W dniu, w któ­rym pra­wie spro­wa­dzi­łeś na nas za­gła­dę, obie­ca­łam sobie, że będę chro­nić moje dzie­ci za wszel­ką cenę. Nawet, je­że­li dobro ogółu bę­dzie wy­ma­ga­ło po­świę­ce­nia po­je­dyn­czych ist­nień. Nadal wie­rzę, że Biali mają rację i wyż­sze co do nas plany. Lecz nie po­trze­bu­ję mieć pew­no­ści w tym ostat­nim, by wie­dzieć, że tylko re­gu­lar­ne ofia­ry mogą nas po­wstrzy­mać od śmier­ci w pasz­czy Głod­ne­go.

– Lecz teraz przy­cho­dzi al­ter­na­ty­wa. – Wska­zu­je sta­tek.

Przy­glą­dam się jego ob­łe­mu za­ry­so­wi. Z ka­dłu­ba ma­chi­ny wy­sta­ją ol­brzy­mie nie­to­pe­rze skrzy­dła, trzy pary. Ma­cha­ją le­ni­wie w tym samym ryt­mie, utrzy­mu­jąc ko­lo­sa w po­wie­trzu.

– Gdy pa­trzę na twój sta­tek, od­czu­wam nie­po­kój, nie ulgę. Czym się żywi?

– Słu­cham? – Po­chy­la się nad sto­łem. – To ma­szy­na, tak jak… wóz, po­wiedz­my. Nie żyje.

– Wóz w ruch wpra­wia­ją konie. Te skrzy­dła nie mogą po­ru­szać się z same z sie­bie, a nawet, jeśli są kie­ro­wa­ne przez twoją służ­bę, ich siła nie by­ła­by w sta­nie utrzy­mać ma­szy­ny w po­wie­trzu.

Ki­mi­naui po­ki­wu­je głową, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od zło­te­go po­szy­cia. Sły­szę cmok­nię­cie ję­zy­kiem i brzę­kot kie­li­cha trą­ca­ją­ce­go misę. Czar­ny Król nie spie­szy się z od­po­wie­dzią, tylko ma­ły­mi łycz­ka­mi po­pi­ja wino. Od­kła­da złote na­czy­nie i sięga kiwi. Kie­ru­je je w sta­tek.

– Pod ka­dłu­bem znaj­du­ją się sil­ni­ki… na­zwij­my je ogni­ska­mi, które uno­szą ca­łość.

– Ten sta­tek nie pa­su­je do na­sze­go świa­ta – wy­szep­tu­ję.

Ki­mi­naui zwra­ca się ku mnie.

– Mó­wisz jak Stary Lele. Ale masz rację w tym, że nikt z nas nie zdo­łał­by wy­bu­do­wać tych sil­ni­ków. Nawet ja. Zna­la­złem je w jed­nej opusz­czo­nej klat­ce. Wiem, jak nimi kie­ro­wać, a mimo to nie mogę do­ciec tego, jak dzia­ła­ją. Jak­bym sta­nął przed za­sło­ną wła­snej tę­po­ty, któ­rej nijak nie udaje mi się od­su­nąć.

– Wyż­sza wie­dza. Wie­dza Bogów. To Oni dali ci sil­ni­ki.

– Na pewno nie Biali – ucina.

Prze­no­szę wzrok z ka­dłu­ba na Czar­ne­go Króla. Po­zby­wa się wła­śnie z kiwi wło­cha­tej skór­ki. Po tym, jak obie­ra się owoc, można po­znać stan serca. Gdy bije wolno, tak po­dob­nie dło­nie będą le­ni­wie od­rzu­cać skór­kę, po­zwa­la­jąc jej opaść na zie­mię. Gdy czy­jeś serce bije nieco szyb­ciej, od­kła­da się reszt­ki na ta­le­rzyk, by upo­rząd­ko­wać swoją prze­strzeń i myśli za­ra­zem. A gdy obie­ra się owoc jak kar­to­fel, tak jak teraz Ki­mi­naui, po­zby­wa­jąc się więk­szej czę­ści miąż­szu, to znak serca zlęk­nio­ne­go albo roz­gnie­wa­ne­go.

W wejściu na taras pojawiają się Chi­hu­ali i Tze­tu­etli. Jeden spo­glą­da na mnie obo­jęt­nie, drugi nie­pew­nie. Trzy­ma w dło­niach po­wróz i prze­kła­da go z jed­nej dłoni do dru­giej.

– Panie, lud­ność przy­go­to­wa­na do uciecz­ki.

– Tak, tak… – od­po­wia­da za­my­ślo­ny. – Czemu mie­li­by wspie­rać mnie i cie­bie? Ojcze, zwiąż ją.

Pod­no­szę się i po­da­ję Tze­tu­etlie­mu nad­garst­ki do zwią­za­nia. Podczas gdy owija je coraz cia­śniej szorst­kim sznu­rem, tłu­ma­czę Ki­mi­nau­ie­mu.

– Czy pa­mię­tasz z ksiąg le­gen­dy o wiel­kich wo­jow­ni­kach, któ­rych bo­go­wie usta­wia­ją do walki prze­ciw sobie? To wiel­kie wi­do­wi­sko, star­cie cha­rak­te­rów, przy­no­szą­ce obu stro­nom wie­ko­po­mną chwa­łę, nie­za­leż­nie od wy­ni­ku bitwy. Jak twój oj­ciec za­uwa­żył… – Wy­cią­gam szyję, by spoj­rzeć mo­je­mu daw­ne­mu przy­bocz­ne­mu w oczy. Ten wzdy­cha cięż­ko – łączy nas to, że wie­rzy­my w to, co ro­bi­my. Je­stem być może je­dy­ną osobą w mojej klat­ce, która wie­rzy Bia­łym. A ty, czy je­steś pe­wien, że każda osoba w tym miej­scu chce uwol­nić swo­ich bliź­nich z in­nych kla­tek? Czy ra­czej przede wszyst­kim chcą sa­mych sie­bie oca­lić?

Wy­pro­wa­dza­ją mnie z ta­ra­su, pro­wa­dząc ko­ry­ta­rzem ku wyj­ściu z pa­ła­cu. Ki­mi­naui idzie tuż obok mnie.

– Urzą­dza­ją sobie z nas igrzy­sko – mówi.

– Nie. To coś wię­cej.

Dal­szą drogę prze­mie­rza­my w mil­cze­niu. Na dzie­dziń­cu przed pa­ła­cem wita nas roz­wrzesz­cza­na tłusz­cza. Czar­ny Król otwie­ra po­chód, wy­cho­dząc przede mnie. Jego wi­ta­ją z okla­ska­mi, mi plują pod nogi. Pro­stu­ję się więc w kontrze i idę tak, jak­bym pro­wa­dzi­ła ko­lej­ną pro­ce­sję ofiar­ną. Hałas jest tak duży… że w końcu staje mi się obo­jęt­ny. Ota­cza mnie pę­cherz ciszy. Poza bańką widzę wy­krzy­wio­ne gnie­wem twa­rze. Moje nie­po­kor­ne dzie­ci – myślę, pa­trząc na ner­wo­we ruchy ich brud­nych ciał, ob­szar­pa­ne, sępie skrzy­dła, kro­pel­ki śliny wy­do­by­wa­ją­ce się z ust. Jak ja was ko­cham, ma­lut­cy. I nagle widzę całą tę ciżbę jako pole za­peł­nio­ne pła­czą­cy­mi nie­mow­lę­ta­mi. Wil­got­ne, cie­plut­kie i bez­bron­ne ka­mycz­ki. Przy­tu­li­ła­bym je wszyst­kie do pier­si, lecz jest ich dużo, tak dużo. Całe pole, jak się pa­trzy. Nie krzycz­cie, moje nie­opie­rzo­ne skar­by. Mama się stara, mama chce każ­de­mu z was do­go­dzić. Lecz one chcą latać, nie­wdzięcz­ne, wy­rwać się z gniaz­da. Pi­sklacz­ki, nie je­ste­ście go­to­we by latać. Naj­pierw mu­si­cie przejść próby. Tak ka­za­li nam wasi dziad­ko­wie. Ja, moje szczę­ścia, pod­ję­łam się dla was każ­de­go wy­zwa­nia. Mia­łam zabić nie­mow­lę takie jak wy – zro­bi­łam to, syna mo­je­go przy­ja­cie­la – rów­nież. Tylko mi wy­bacz­cie, że nie tego co trze­ba było. Och, jak was wtedy prze­stra­szy­łam. Może dla­te­go tak znie­na­wi­dzi­li­ście dziad­ków… Ale dziad­ków trze­ba słu­chać. Moje dzie­ci… słu­chaj­cie dziad­ków.

– Wasza Świą­to­bli­wość…

Budzi mnie coś zim­ne­go i wil­got­ne­go przy czole. Otwie­ram oczy, które nie wia­do­mo kiedy za­mknę­łam. Je­ste­śmy na Placu Hu­it­zi­poch­tlie­go, tam gdzie znaj­du­je się właz. Przy­wią­za­no mnie do słupa, rę­ka­mi do góry. Od­czu­wam nagle prze­moż­ną chęć, by zwró­cić po­karm. Za­ci­skam usta, po­wstrzy­mu­jąc pod­cho­dzą­ce gar­dłem je­dze­nie.

– Wasza Świą­to­bli­wość, ma­ja­czy­ła pani. – Tze­tu­etli prze­cie­ra moje czoło szmat­ką, z któ­rej ciek­nie woda.

– Czemu tak do mnie mó­wisz? Prze­sta­łam być twoją panią, gdy mnie zdra­dzi­łeś.

– To mój syn – wzdy­cha. – My­śla­łem, że wszyst­ko znio­sę, ale tam­te­go wie­czo­ru… Le­d­wie udało mi się do­pro­wa­dzić cie­bie drżą­cą do le­go­wi­ska, a po­bie­głem do niego. On też był prze­ra­żo­ny. Taki młody… i wy tacy mło­dzi.

– I na­iw­ni.

– Gdyby to ode mnie za­le­ża­ło, nie wtrą­cił­bym was do tam­tej celi. To był roz­kaz Ki­mi­nau­ie­go, pró­bo­wa­łem…

– Wo­la­łam cie­bie za­baw­ne­go niż ża­ło­sne­go – pry­cham, by skoń­czyć ten potop uspra­wie­dli­wień.

Tze­tu­etli nie uniża się już bar­dziej i od­stę­pu­je ode mnie. Wtedy orien­tu­ję się, że kil­ka­na­ście me­trów przed nami prze­ma­wia Ki­mi­naui. Tłum gro­ma­dzi się wokół niego i klasz­cze mu co dru­gie zda­nie. Pró­bu­ję przy­słu­chać się temu, co mówi, ale krę­ce­nie w gło­wie… to wi­ro­wa­nie… chce mi się zwra­cać…

Pro­stu­ję się, na ile mogę, za­wie­szam wzrok na gór­nym kó­łecz­ku kraty. Przy­my­kam oczy. Ki­mi­naui mówi o wol­no­ści, o tym, jak jest przy­ro­dzo­na każ­de­mu pta­ni­dzie. Że klat­ki to gwałt za­da­wa­ny na­szej na­tu­rze, że Bia­łych na­le­ży na­zy­wać ty­ra­na­mi. Oj moje pi­sklacz­ki, za szyb­ko chce­cie wy­le­cieć z gniaz­da. Snuje opo­wie­ści o in­nych klat­kach, które na­le­ży roz­bić, przy­się­ga, że uwol­ni każdą na­po­tka­ną pta­ni­dę. W jego mowie od­naj­du­ję ten sam żar, który cechuje kazania ka­pła­nów. Czyż­by tak skraj­ny bunt prze­ista­czał się już w re­li­gię?

My dwoje – pa­trzę na niego spod przy­mknię­tych powiek. Dwie opo­zy­cyj­ne siły. On czar­ny, ja biała.

Zdaje mi się, że wła­śnie skoń­czył prze­ma­wiać. Zbli­ża się do mnie? Mrocz­ny cień o czer­wo­nych skrzy­dłach. Ja go stwo­rzy­łam, mój wła­sny strach przed ofia­rą. Może ze­sła­li go Biali, by mnie uka­rać?

– Zrzu­cisz mnie Głod­ne­mu? – pytam, gdyż kiedy staje przy mnie, nie mam już wąt­pli­wo­ści, że to on.

– Nie. – Przy­glą­da się mo­je­mu wy­cią­gnię­te­mu ciału. – Nie je­stem tak krwio­żer­czy…

– Nie po­że­ram krwi, a ją od­da­ję.

– …jak ty. Za­mknie­my cię w ja­kieś głę­bo­kiej ka­ju­cie na stat­ku. Damy ci czas do my­śle­nia.

– Wo­la­ła­bym zło­że­nie w ofie­rze. To mia­ło­by ja­kieś zna­cze­nie.

Ki­mi­naui pod­no­si brwi, po czym uśmie­cha się do ze­bra­nych.

– Oto, do czego pro­wa­dzi służ­ba ty­ra­nom! Umysł zaj­mu­ją tylko czer­wo­ne myśli o krwi! – oświad­cza po­tęż­nym, grzmią­cym gło­sem. – A teraz spójrz­cie w górę, moi przy­ja­cie­le. Wol­ność przy­la­tu­je do was w zło­tych sza­tach!

Pod­no­szę za in­ny­mi głowę w kie­run­ku wska­zy­wa­nym przez Czar­ne­go Króla. Widzę pta­ni­dę, który wspiął się po prę­tach kraty i macha czer­wo­na cho­rą­giew­ką. Na ten sy­gnał sta­tek po­wietrz­ny rusza. Wiel­ka ma­chi­na, na­pę­dza­na sil­ni­ka­mi nie­wia­do­me­go po­cho­dze­nia, roz­wi­ja pręd­kość po­wo­li, jak po­tęż­ny koń. Pta­ni­dzi pisz­czą pod­nie­ce­ni, lecz z w tym ja­zgo­cie zdaje mi się, że sły­szę prze­cią­głe bu­cze­nie, jak muchy krę­cą­cej się przy uchu. Okręt staje się coraz więk­szy, a wraz z tym coraz wy­raź­niej ry­su­ją się szcze­gó­ły ka­dłu­ba. Zro­bio­ny jest ze sto­pio­nych, po­prze­pla­ta­nych ze sobą zło­tych prę­tów. Przy­szła mi na myśl opusz­czo­na, znisz­czo­na klat­ka. To stam­tąd brali ma­te­riał. I tak też za­pew­ne złu­pią moją, gdy bę­dzie po wszyst­kim.

Przez lata po­strze­ga­łam kratę od­dzie­la­ją­cą nas od prze­strze­ni jako nie­prze­kra­czal­ną ba­rie­rę. Lecz teraz, gdy ob­ser­wu­ję, jak ten sta­tek zbli­ża się do niej… Toż to de­li­kat­na pa­ję­czy­na, pęk­nie pod na­po­rem tego mo­lo­cha.

Gdy do­cho­dzi do ude­rze­nia, za­my­kam oczy.

Całą zie­mię od­rzu­ca do tyłu. Przez chwi­lę moje nogi od­ry­wa­ją się od pod­ło­ża. Wierz­gam nimi w pu­st­ce. Gdy z po­wro­tem pod­no­szę po­wie­ki, nasz świat jest w po­wie­trzu. Klat­ka, pod im­pe­tem ude­rze­nia po­le­cia­ła do tyłu, prze­krzy­wi­ła się zie­mia. Chwie­ją się domy, te wy­so­kie i nie­sta­bil­ne le­pian­ki. Pta­ni­dzi zjeż­dża­ją w jeden kąt placu. Do­cho­dzi mnie krzyk moich dzie­ci, przy­gnia­ta­ją­cych sie­bie na­wza­jem.

Chwi­lę póź­niej, klat­ką ko­ły­sze do przo­du. Moje stopy wra­ca­ją na zie­mię, miesz­kań­cy roz­sy­pu­ją się po placu. Jesz­cze tylko kilka mniej­szych ko­ły­sań…

Pod­no­szę wzrok na kratę mo­je­go świa­ta, w którą wbił się teraz złoty mo­loch. Te silne pręty – tak po­wy­krzy­wia­ne, zła­ma­ne. Jakby ktoś wło­żył mię­dzy nie włócz­nię.

A ob­ręcz na mojej ko­st­ce za­czy­na brzę­czeć.

Ze stat­ku spusz­cza­ne są liny i dra­bin­ki, na które rzuca się tłum. Wtem, po­wie­trze prze­ci­na zwie­rzę­cy ryk.

– GŁÓ­Ó­ÓD! GŁÓ­Ó­ÓD!!!

Pta­ni­dzi, wy­grze­bu­ją­cy się z ruin domów, stają bez ruchu.

– ZŁEEE PTAKI, ZŁEEE…

Stwór syczy. Po tym pusz­cza klat­kę w dół.

– KI­MI­NAUI, KI­MI­NAUI, KI­MI­NAUI!

Roz­glą­dam się po placu i do­strze­gam we­zwa­ne­go, który or­ga­ni­zu­je pta­ni­dów do uciecz­ki. Nawet nie zwra­ca uwagi na wo­ła­nie Głod­ne­go. Ale nasz świat leci w dół, tak szyb­ko, jak jesz­cze nigdy. Na­ocz­nie widać, jak prze­strzeń wokół nas zmie­nia się z bia­łej na coraz bar­dziej szarą. Nie zdążą uciec – myślę. Jest ich za dużo, w do­dat­ku roz­bie­ga­nych w po­pło­chu.

Zni­kąd pod­bie­ga do mnie Tze­tu­etli. Ma całe odra­pa­ne prawe ramię, a z oczu wyziera blady strach.

– Mia­łaś przy­glą­dać się uciecz­ce każ­de­go i wejść jako ostat­nia – tłu­ma­czy na­pręd­ce, gdy roz­ry­wa mi więzy.

Moje ręce bez­wład­nie opa­da­ją. Nie mam w nich czu­cia, ostat­ka­mi sił trzy­mam się na no­gach. Tze­tu­etli po­chy­la się, by wziąć mnie na ra­mio­na. Od­su­wam się…

– GŁO­OOD­NY, GŁOOO…DNY, GŁO­GŁO­GŁOD­NY.

– Po­święci­łam wszyst­ko, by chro­nić te dzie­ci – szep­czę do mo­je­go przy­bocz­ne­go. – Nie dam rady krzy­czeć… Po­wta­rzaj za mną… Wiel­cy Biali i Głod­ny…

Tze­tu­etli wciąż pa­trzy we mnie tępo.

– Po­wta­rzaj za mną! – skrze­czę, aż łamie mi się głos. – Wiel­cy Biali i Głod­ny…

– Wiel­cy Biali i Głod­ny!

Ru­szam do przo­du chwiej­nym kro­kiem. Mo­car­ny głos wo­ja­ka zwra­ca na nas uwagę kilku bie­ga­ją­cych po placu. Ki­mi­naui od­wra­ca się ku mnie. A ja roz­po­ście­ram ręce.

– Zgrze­szy­li­śmy prze­ciw wam. Ja zgrze­szy­łam prze­ciw wam. Nie dałam peł­nej ofia­ry. Nie pa­trz­cie pro­szę na tych ma­łych, któ­rych od­da­li­ście mi w opie­kę!

Tze­tu­etli krzy­czy, aż prze­ry­wa mu ryk Głod­ne­go.

– GŁOOO… DNY, ZŁE PTA­AAKI.

– To nie oni są źli, ale ja, ja, ja! Biorę na sie­bie całą winę. To ja je­stem ich matką! Karz mnie, nie ich…

Gdy mój dawny przy­bocz­ny po­wta­rza za mną, po­chy­lam się, by otwo­rzyć dźwi­gnią właz. Spo­glą­dam w czar­ną prze­strzeń i do­strze­gam w niej bliż­sze niż kie­dy­kol­wiek szczę­ki Głod­ne­go.

– Przyj­mij­cie ofia­rę matki! I wy­bacz­cie jej dzie­ciom!

Wska­ku­ję w dół.

Wpierw czuję się… jak szma­cia­na lalka rzu­co­na z wy­so­kiej wieży. Pęd szar­pie mnie, kręci, cią­gnie. Wzrok gubi się w prze­strze­ni po bo­kach. Nic, tylko czar­na mgła, która nie ma końca

Lecz mój cel ry­su­je się wy­raź­nie. Lecę w pasz­czę, w którą tyle ist­nień po­sła­łam. Jest strasz­na, o szpi­cza­stych zę­bach, co chwi­lę kła­pię i syczy. Mogę otwo­rzyć skrzy­dła… Mogę uciec… Jak Ki­mi­naui. Lecz tego nie zro­bię. Mimo, że czuję wiatr w pió­rach, pra­wie tak, jakby to była zie­lo­na kra­ina o nie­bie­skim nie­bie, to cię­żar obo­wiąz­ku cią­gnie mnie ku do­ło­wi. Do śmier­ci.

Prze­my­ka­ją obok mnie zęby. Przez se­kun­dę wy­da­ją mi się me­ta­lo­we. Gar­dziel Głod­ne­go jest zimna. I chyba… cią­gnie się w nie­skoń­czo­ność.

Dół.

Dół.

Dół.

Aż nie wpa­dam w białą, zna­jo­mą rękę.

>>*<<

NIE WIEM KIEDY

– SKO­CZY­ŁA?

– TAK. NIECH PAN GE­NE­RAŁ SPOJ­RZY TU.

– JAKA MAŁA. WIEL­KO­ŚCI DŁONI. PODAJ MI PRO­SZĘ LUPĘ. CZY MI SIĘ WY­DA­JĘ, CZY ONA JEST…

– RANNA? TAK. KI­MI­NAUI MŚCIŁ SIĘ NA NIEJ.

– KI­MI-KTO?

– UCIE­KI­NIER. JAKIŚ CZAS TEMU SKŁA­DA­ŁEM RA­PORT…

– TAK, PRZY­PO­MI­NAM SOBIE. CZEMU GO JESZ­CZE NIE ZLI­KWI­DO­WA­NO?

– WY­DA­ŁEM OPI­NIĘ, ŻE JEST WAŻNY DLA DAL­SZYCH WY­DA­RZEŃ.

– HM? SWOIM MA­GICZ­NYM STA­TECZ­KIEM MOŻE WAM ZNISZ­CZYĆ EKS­PE­RY­MENT.

– KTÓRY ZA­KOŃ­CZYŁ SIĘ JUŻ SUK­CE­SEM. LEŻY ON PRZED GE­NE­RA­ŁEM. OSTAT­NI Z PO­TRZEB­NYCH ZE­STA­WÓW UWA­RUN­KO­WAŃ, TYM RAZEM POD DO­WÓD­CĘ. WY­KO­NA KAŻDE PO­LE­CE­NIE CEN­TRA­LI, NIE OPU­ŚCI OD­DZIA­ŁU, W RAZIE PO­TRZE­BY DO­BRO­WOL­NIE ODDA ŻYCIE.

– GE­NE­RA­LE?

– ZA­UFAM WAM, NA­UKOW­COM, ŻE TO DOBRY ZE­STAW. KIEDY ROZ­POCZ­NIE­CIE MA­SO­WE WA­RUN­KO­WA­NIE TYCH MA­ŁYCH PTA­SICH ŻOŁ­NIE­RZY?

– NIE­ZWŁOCZ­NIE, GE­NE­RA­LE. WPRO­WA­DZA­MY OSTAT­NIE DANE.

– BAR­DZO DO­BRZE. W TAKIM RAZIE OCZE­KU­JE­MY DAL­SZYCH WIA­DO­MO­ŚCI. NIECH ŻYJE FE­DE­RA­CJA.

– NIECH ŻYJE.

– RO­ZU­MIESZ NASZĄ MOWĘ, CHOĆ NIE­KO­NIECZ­NIE TO, O CZYM MÓ­WI­MY, CZYŻ NIE?

Cie­pły od­dech przy­wra­ca mo­je­mu ciału czu­cie. Siły mam tylko, by otwo­rzyć oczy. Zza gru­bych szkieł przy­glą­da­ją mi się dwa nie­bie­skie oka.

– WO­DZI­LI­ŚMY WAS, ALE NIE KŁA­MA­LI­ŚMY W DWÓCH NAJ­WAŻ­NIEJ­SZYCH RZE­CZACH. SŁU­ŻY­CIE WIĘK­SZE­MU CE­LO­WI. I CZEKA WAS ZIE­LO­NA ŁĄKA Z NIE­BIE­SKIM NIE­BEM.

Biały prze­no­si mnie, za­my­ka­jąc od góry drugą dło­nią.

>>*<<

Budzę się w miej­scu, gdzie po­wie­trze nigdy nie wy­da­wa­ło mi się tak od­żyw­cze. Świe­że, chłod­ne, ła­sko­cze moje wnę­trza gdy przez nie prze­la­tu­je. Od­na­wia. Daje siły samym od­de­chem.

Do­oko­ła mnie rosną gi­gan­tycz­ne źdźbła trawy, prze­wyż­sza­ją­ce mnie o kilka głów.

W od­da­li sły­szę zwie­rzę­ce piski. Do­cho­dzą z gi­gan­tycz­nych drzew. Skądś wy­da­ją mi się zna­jo­me. Tak, jak­bym była o krok od od­szy­fro­wa­nia ich zna­cze­nia.

Lecz nade mną…

Co za roz­kosz!

Błę­kit!

Koniec

Komentarze

Witam i gratuluję debiutu, w dodatku – taaakiego obszernego. :)

 

Ze spraw technicznych – przykładowe sugestie oraz wątpliwości (do przeanalizowania):

tytułu już nie powtarzamy

Oto ja (figurantka) Matrony, Najwyższej Kapłanki, krwawa klątwa tego miasta, na chwilę obecną bliska płaczu. – składniowy błąd

Syk jak świst wiatru w wąskiej szczeliny, chrobot włóczni przejeżdżającej po metalowej tarczy. – i tu

Ostatni dystans pokonuje krótkim podlotem, furkotając moimi skrzydłami kolibra. – literówka

 

Pióra na moich plecach srożą się. – tu mam wątpliwość, bo „srożyć się” według netu to:

srożyć się

1. «o zjawiskach atmosferycznych, klęskach żywiołowych itp.: występować z wielką siłą, gwałtownie, groźnie»

2. «złościć się, gniewać się»” i nijak mi do „piór” nie pasuje, czy tu zatem nie miało być „stroszą się”?

 

Mogłabym spytać się (przecinek?) dlaczego… ale na nic zda się drążenie tematu.

Wola naszych bogów jest jasna i prosta, jak nauczyły mnie godziny ciszy bez odpowiedzi spędzonych przed żukiem. – składniowy, brak przecinka czyni zdanie niejasnym

Ulecieć w mgłę, rozprostować skrzydła, które nigdy nie mogły się sprawdzić w prawdziwym locie. – styl

Spód bliszej, bliszej… – ponieważ to błąd ortograficzny, a stanowi powtarzanie wypowiedzi sepleniącego bohatera, warto w tym miejscu dać w cudzysłów lub kursywą

Tak tłumaczą księgi, bo nikt nie może (zarówno w sensie fizycznej możliwości (przecinek?) jak i prawnego nakazu) wymknąć się za złote kraty.

Czemu te dwa lata temu przeniesiono mnie (nie, porwano!) tutaj, do pałacowego kompleksu, otoczono strażnikami, kazano słuchać tego obrzydliwego żuka i wyrzec się rodziny! – czy to nie zdanie pytające?

Czemu cieszymy się z samolubstwa jednego, skoro może zgubić nas wszystkich! – i to?

Przecież (przecinek?) gdy oświadczę Tzetuetliemu, że Głodny wybrał jego syna…

Dlatego ocieram łzy i przyjmuje minę godną kapłanki. Wyprostowana kieruje się do mostu, gdzie czeka na mnie Tzetuetli. – znów powtórzone literówki

Biorę szkatułkę z rąk strażnika, przesuwam zatrzaski i wyjmuje rytualny nóż. – i tu

Jakaś cząstka mnie, nie przejmująca się perspektywa kolejnych zabójstw, oddycha z ulgą. – literówka

Zdaję mi się, że słyszę dochodzące z daleka ciężkie, śliniaste mlaskanie Głodnego. – literówka

Odzywam się nie swoim, bo zdecydowanym i pewnym głosem: – o ile dobrze widzę w necie, ma być razem – ortograficzny (?)

Wspomnienie Tzetuetliego było jak ugryźnięcie psa. – nie ma takiego wyrazu

Przeskakuje nad przerażoną matką tulącą do piersi dwa niemowlęta (dwa mięciutkie, ciepłe kamienie, znikające w ciemności paszczy Głodnego), przebiegam przez kuchnię i wypadam na ulicę, ściągając ozdobną tunikę i zrzucając co większe bransolety. – literówka

Wybucha rechotem, odsłaniając skacząca grdykę. – i tu

Czasem mdleje, by wybudziły mnie dreszcze. – i tu

Mówi to ze spokojem, jakim się po nim nie spodziewałam. – składniowy

 

Dialogi do poprawy, np.:

– Dzieciobójczyni! – to pierwsza obraza, jaką słyszę.

– Czemu? – staram się panować nad drżeniem głosu.

– Bez znaczenia – macha dłonią.

– Nie – Przygląda się mojemu wyciągniętemu ciału. 

 

– Nasycę twój głód, Panie – odpowiadam wiec tylko. – formy grzecznościowe w dialogach zapisujemy małymi literami

 

Czemu część tekstu jest pisana wielkimi literami?

 

Świat, zasady nim rządzące oraz bohaterowie składają się na opowiadanie ze świetnym pomysłem, lecz usterki językowe nieco zakłócają uważne śledzenie fabuły, zatem wymagają niezbędnej poprawy.

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

bruce, dziękuję bardzo za poprawki i doszorowanie tekstu. Opowiadanie faktycznie wyszło długie, tym bardziej jestem wdzięczna za poświęcony czas.

 

Co do wielkich liter, założenie było takie, by posługiwały się nimi wszelkie istoty rządzące ptanidami, a więc Biali i Głodny. Pasowało mi to, bo pełnią funkcje bóstw, są ponadto oddaleni od mieszkańców klatki i nie do końca zrozumiali. Przy poprawie opowiadania zauważyłam, że nie trzymałam się tego pomysłu przy pierwszej rozmowie Matrony z Głodnym, co poprawiłam.

 

Pozdrawiam również i życzę miłego dnia/wieczoru :D

Długość tekstu – wiadomo – często wpływa na ilość czytelników i ich komentarzy. :)

Rozumiem, jasne, pozdrawiam także. :)

Pecunia non olet

Dobry wieczór, Paproci Chaosu! Nadpełzam zobaczyć, co też przygotowała tak intrygująco podobna postać…

Ambitny debiut, z rozmachem wykonane studium opresji. Opresji nietypowej, bo jakby religijnej, ale jednak takiej, w której bogowie są realni i żądają ofiar, co w warstwie praktycznej zbliża się z kolei do sytuacji okupacyjnej. Można pomyśleć o zbrodniczej teokracji, zresztą chyba nie przypadkiem imiona przypominają azteckie. W niewielu miejscach zetkniemy się współcześnie z czymś nawet nieco podobnym – a jednak zachowanie postaci można odnieść do licznych realnych sytuacji, czy to właśnie pod kątem krzywd politycznych, czy religijnych.

Robi na mnie dobre wrażenie, jak poprowadziłaś drogę głównej bohaterki – jak zaczyna dziewczęciem wrzuconym w obcą sytuację, jak pod wpływem nacisków i traum jej charakter twardnieje, ale i się wyradza, epizod walki z przeznaczeniem, niedokonanego męczeństwa, aż wreszcie ofiary osadzonej w narzuconym światopoglądzie, a przecież świadomej.

Niektóre fragmenty wydały mi się nie do końca przemyślane lub niedokładnie ujęte. Na początku wyobrażałem sobie, że mam do czynienia z po prostu z kapłanką, która sprawuje “pieczę” nad klatką pełną jeńców i czasem jednego wyciąga na ofiarę. Długo nie mogłem się zorientować, że to jest cała społeczność, miasto w klatce – może powinno to być wyraźniej napisane już na początku?

Ulecieć w mgłę, rozprostować skrzydła, które nigdy nie mogły sprawdzić się w locie.

Dlaczego nie mogły – przecież wewnątrz klatki ptanidzi są w stanie latać, miejsca jest dosyć?

Kwestionowałbym wiarygodność sceny z Kiminauim: został przed chwilą ciężko poraniony, obfity krwotok, szok bólowy – tak po prostu rzuca bezczelny uśmiech i odlatuje?

Po zakończeniu zostało mi jakiś niedookreślone uczucie zawodu. Nie jestem pewien, jak to dobrze ująć. Może to, że tekst przestaje w tym miejscu przekazywać uogólnioną myśl o opresyjnych systemach i wrzuca nas w konkretną rzeczywistość armii trenującej ptaki, więc znów trzeba się zastanawiać, co to za ptaki, czemu mają wspólny język, tworzą kulturę. Klisza pointy “i tymi bogami byli ludzie” jest znana i chyba tutaj nie bardzo pasuje. Wolałbym to opowiadanie niedopowiedziane, bohaterka wpada w znajomą rękę, tajemniczy bladzi bogowie z palcami, w których każdy może sobie co najwyżej wyobrażać ludzi lub podobne istoty. Może jednak nie zdawaj się na mnie, nie mogę wykluczyć, że innym odbiorcom to się bardziej spodoba.

Słabą stroną tekstu jest przygotowanie redakcyjne i prawie mnie to zniechęciło do komentowania, bo rzetelne przejrzenie sześćdziesięciu tysięcy znaków byłoby sporą robótką. Niedostatki interpunkcyjne, gubienie ogonków, czasem jakby niedbały dobór wyrazów. Policzę się dla przykładu z akapitem “Trzy dni później”, ale jeżeli utwór ma dawać się swobodnie czytać, na podobne rzeczy będziesz potrzebowała zwrócić uwagę wszędzie.

Do dzisiaj otrzymywałam kaszę dwa razy dziennie wraz z kubkiem wody i gruby płaszcz.

“Otrzymywałam gruby płaszcz” sugeruje, że otrzymywała go regularnie (aspekt niedokonany). Pewnie powinno być coś w rodzaju Do dzisiaj miałam gruby płaszcz i dwa razy dziennie otrzymywałam kaszę wraz z kubkiem wody.

Związano mi w oczy

To “w” chyba zbędne? I raczej “zawiązano”?

Teraz jestem przykuta obiema rękoma

“Obiema rękami” albo “rękoma”, ale na pewno nie “obiema rękoma”. Jakby się bardzo uprzeć, pewnie musiałoby być “obydwu rękoma”, bo to historycznie relikt liczby podwójnej, ale nikt tak nie pisze. A w ogóle to jest przykuta za ręce. Przykuwa się czym? narzędziem (łańcuchem, okowami), za co? za część ciała, za karę, za ratuszem.

do zimnej, metalowej ściany, wciąż z przepaską na oczach.

Czyli ściana ma przepaskę na oczach…

Moje ciało jest odrętwiałe

Naturalniej chyba: Ciało mam odrętwiałe

nieruchu

Nie jest to kompletnie błędne, ale u Doroszewskiego z kwalifikatorem “dawne”, a w nowszych słownikach wcale: używa się raczej słowa “bezruch”.

Czasem mdleję, by wybudziły mnie dreszcze.

Umyślnie w tym celu? Można by dodać “tylko po to, by”.

Spędzając czas w ciemnościach nie wiem, ile upłynęło tu godzin.

Przecinek przed “nie wiem”, równoważniki zdań z imiesłowami przysłówkowymi trzeba wydzielać.

Staram się modlić, ale przypomina to psie skomlenie o pomoc.

Czekaj, to oni tam mają jakieś psy?

nie zasłużyłam na traktowanie mnie jak zbója…

“Mnie” raczej zbędne, wiadomo, że nikogo innego.

Nie jestem jak oprych, który zabija bogatego klienta za szynkiem.

Coś tu się nie zgadza konstrukcyjnie, bo ten hipotetyczny zabity nie występuje w roli społecznej klienta – względem oprycha czy nawet w ogóle, skoro opuścił już szynk. Proponowałbym:

Nie jestem jak oprych, który zabija nietrzeźwego (pijanego) bogacza za szynkiem.

Albo:

Nie jestem jak oberżysta, który zabija bogatego klienta za szynkwasem.

co ja odebrałam, jako zmianę

Zbędny przecinek.

koloru nicości z czarnego na szary

Przynajmniej według niektórych definicji czerń nie jest kolorem (lecz jego brakiem), słowo “barwa” byłoby bezpieczniejsze.

Przygląda się mojemu przykutemu ciału i wiszących na nich łachmanach.

Coś zgrzytnęło gramatycznie: i wiszącym na nim łachmanom?

Może liczy, że coś mu powiem?

Tak jest bardzo nieformalnie, napisałbym “liczy na to, że”.

Nie daje mu nic.

Powinno być “nie daję mu nic” (albo “nie daje mi nic”).

Byłam już nieprzytomna, gdy odkuli mnie do ściany

Na pewno miało być “od”, ale to najmniejszy problem. Niestety czasownik “odkuć” odnosi się wyłącznie do obróbki metalu lub (rzadko) skały, nie oznacza uwolnienia z kajdan. Może być gdy mnie rozkuli, gdy rozkuli mnie z łańcuchów, gdy uwolnili mnie spod ściany. Jeżeli natomiast chodziło Ci o to, że pozostaje skuta, ale nie jest już przymocowana do ściany, raczej nie opiszesz tego prawidłowym zdaniem pojedynczym.

I tak dalej… Wspomnę tylko jeszcze dwa bardzo rażące błędy ortograficzne (więcej tak poważnych nie ma, chyba że coś przeoczyłem):

Każ mnie, nie ich…

jak szmaciana lalka rzucona z wysokiej wierzy.

Widzę, że niezastąpiona Bruce udzieliła Ci już szeregu przydatnych uwag, ale znowu – trzeba je odnieść systematycznie, przez analogie, do całego tekstu, a nie tylko wskazanych miejsc. Wyjątkowo z jedną się nie zgodzę:

– Nasycę twój głód, Panie – odpowiadam wiec tylko. – formy grzecznościowe w dialogach zapisujemy małymi literami

To nie jest forma grzecznościowa, lecz wyraz szacunku religijnego albo wręcz imię własne bóstwa. Musi być wielką: Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary?

 

Ogółem powiedziałbym, że opowiadanie naprawdę ciekawe i obiecujące na przyszłość, poważnie jednak ucierpiało na błędach redakcyjnych. Jeżeli udałoby Ci się je naprawić pod tym względem, zapewne dałbym punkt do Biblioteki. Nie wiem, czy zbierzesz wielu czytelników, tekst trochę onieśmiela długością. Mogłoby Ci być łatwiej się przebić (i wprowadzać poprawki) z krótszą formą, chociaż aktywność komentatorska też na pewno pomoże.

Pozdrawiam i życzę wiele satysfakcji z rozwoju literackiego,

Ślimak Zagłady

Jeśli to zwrot do bóstwa (”Panie”), jak najbardziej, Ślimaku Zagłady – racja po Twojej stronie. :) Ja – w żadnym wypadku “niezastąpiona”, ja – nadal jeszcze (jak widać) ucząca się, sugerująca, popełniająca błędy i mająca sporo wątpliwości. :)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

PaprociChaosu, nie mogę odmówić Ci wyobraźni i pomysłu na stworzenie wielce oryginalnego świata, ale jednocześnie żałuję, że cała historia została opowiedziana w sposób wymagający od czytelnika niezwykle napiętej uwagi. Od początku miałam wrażenie, że zostałam wrzucona w wir wydarzeń, które trudno było mi zrozumieć, albowiem nijak nie zadbałaś o to, by czytający mógł łatwo pojąć co tam się działo.

W uważnym śledzeniu opowieści skutecznie przeszkadzało także wykonanie, pozostawiające bardzo wiele do życzenia. Bardzo źle czyta się mało jasny tekst pełen wszelkich błędów i usterek, nie zawsze poprawnie skonstruowanych zdań i słów użytych niezgodnie z ich znaczeniem, z wieloma literówkami i powtórzeniami, że o nie najlepszej interpunkcji nie wspomnę.

Masz przed sobą mnóstwo pracy, ale pozostaję z nadzieją, że Twoje przyszłe opowiadania będą napisane znacznie przystępniej i zdecydowanie lepiej.

 

Oto ja, Ma­tro­na, Naj­wyż­sza Ka­płan­ka, krwa­wa klą­twa tego mia­sta, na chwi­lę obec­ną bli­ska pła­czu. → Oto ja, Ma­tro­na, Naj­wyż­sza Ka­płan­ka, krwa­wa klą­twa tego mia­sta, w tej chwili bli­ska pła­czu.

 

i śliny „moich dzie­ci”. Chi­hu­ali i Tze­tu­etli, moi naj­wier­niej­si przy­bocz­ni, stoją przy wyj­ściu. Na­tych­miast do mnie do­ska­ku­ją. Ich skrzy­dła już prężą się w go­to­wo­ści.

– Głod­ny mnie wzywa – mówię nie­śmia­ło, już prze­pra­sza­jąc za to, co na­stą­pi w naj­bliż­szych go­dzi­nach.  – Tze­tu­etli, pój­dziesz ze mną. Ty, Chi­hu­ali, pil­nuj nasmojej kom­na­ty. → Nadmiar zaimków.

Miejscami nadużywasz zaimków.

 

Chi­hu­ali bez­gło­śnie kiwa głową. → Czy można głośno kiwać głową?

 

Prze­ska­ku­ję mię­dzy de­secz­ka­mi, cze­pia­jąc się ich moimi szpo­na­mi. → Czy na pewno przeskakiwała między deseczkami, czy raczej po deseczkach? Zbędny zaimek – czy mogła się czepiać cudzymi szponami?

Proponuję: Prze­ska­ku­ję po deseczkach, cze­pia­jąc się ich szpo­na­mi.

 

Już wy­da­ję mi się… → Literówka.

 

widzę wy­cho­dzą­cych z le­go­wisk pta­ni­dów, pod­no­szą­cych głowę w moją stro­nę. → Czy wiele ptanidów miało jedną głowę?

 

jak płe­twa ryby pły­ną­ca wzdłuż klat­ki pier­sio­wej. → Czy ryby na pewno mają klatkę piersiową? Czy płetwa na pewno po niej płynie?

Za SJP PWN: klatka piersiowa «część tułowia u ssaków, w której znajdują się serce, płuca i żebra»

 

Przy udach i rę­kach mu­sku­la­tu­ra jest mniej wy­raź­na→ Na udach i rę­kach mu­sku­la­tu­ra jest mniej wy­raź­na

 

Głod­ny bę­dzie za­wie­dzio­ny, je­że­li bę­dzie mu­siał spę­dzić przy­szłą noc z bur­czą­cym brzu­chem. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Głod­ny bę­dzie za­wie­dzio­ny, je­że­li spę­dzi przy­szłą noc z bur­czą­cym brzu­chem.

 

Oskar­ży was o bóle ki­szek… → Oskar­ży was o bóle ki­szek

 

obok ga­ba­ry­tów Tze­tu­etlie­go wy­glą­dam jak la­lecz­ka. → …przy ga­ba­ry­tach Tze­tu­etlie­go wy­glą­dam jak la­lecz­ka.

 

Szczyt to gład­ka, ka­mien­na plat­for­ma… → Szczyt czego?

 

nie mogę nie czuć, jak po­wo­li cała kon­struk­cja zjeż­dża w dół. → Masło maślane – czy coś może zjeżdżać w górę?

Proponuję: …nie mogę nie czuć, jak po­wo­li cała kon­struk­cja sunie w dół.

 

Kładę moje drob­ne dło­nie na zło­tych prę­tach krat­ki. → Zbędny zaimek.

 

Czemu te dwa lata temu prze­nie­sio­no mnie… → A może wystarczy: Czemu dwa lata temu prze­nie­sio­no mnie

 

ka­za­no słu­chać tego obrzy­dli­we­go żuka… → Czy zaimek jest konieczny? Czy był jeszcze inny żuk?

 

Sama sie­bie otu­lam ra­mio­na­mi… → A może: Otu­lam się ra­mio­na­mi

 

Oglą­dam sobie z każ­dej stro­ny Ki­mi­nau­ie­go. → Co ogląda sobie z każdej strony Ki­mi­nau­ie­go?

A może miało być: Oglą­dam Ki­mi­nau­ie­go z każ­dej stro­ny.

 

zło­żo­ny z frędz­li, kar­ma­zy­no­wo złoty płaszcz. → …zło­żo­ny z frędz­li kar­ma­zy­no­wo-złoty płaszcz.

 

Te ręce, za­miast szko­lić się, były teraz skrę­po­wa­ne po­wro­zem, cze­ka­jąc na po­żar­cie. → Czy tylko ręce miały być pożarte?

 

Chwa­lę słu­żą­ce za do­brze przy­go­to­wa­nie Ki­mi­nau­ie­go. → Literówka.

 

od­sła­nia­jąc naj­waż­niej­sza, czar­ną ob­ręcz na mojej ko­st­ce. → Zbędny zaimek.

 

Chi­hu­ali trzy­ma minę obo­jęt­ną… → Chi­hu­ali ­ma minę obo­jęt­ną

 

Z tej ra­do­snej twa­rzy zni­kła iskra, jaka zwy­kła ją roz­świe­tlać.Z tej ra­do­snej twa­rzy zni­kła iskra, która zwy­kła ją roz­świe­tlać.

 

świer­go­ta­nie moich bły­sko­tek, dźwięk, przez który moje serce przy­spie­sza. → Czy oba zaimki są konieczne?

 

i spra­so­wa­niu mia­zgi, jaką stwo­ry wy­plu­wa­ły. → …i spra­so­wa­niu mia­zgi, którą stwo­ry wy­plu­wa­ły.

 

Lecz pta­ni­dzi roz­mna­ża­li się nie­opa­mię­ta­le… → Lecz pta­ni­dzi roz­mna­ża­li się bez opamiętania/ nadmiernie/ niepohamowanie

 

trud­no zna­leźć w klat­ce choć po­dwór­ko wol­ne­go miej­sca. → A może: …trud­no zna­leźć w klat­ce choćby kawałek wol­ne­go miej­sca.

 

cher­la­wy si­ko­ra z błę­kit­nym, cięż­kim płasz­czu. → Literówka.

 

Wy­łącz­nie dzię­ki ryt­micz­nym brzdę­kom ta­le­rza, za­da­ją­cym mi tempo… -> Wy­łącz­nie dzię­ki ryt­micz­nym brzdę­kom ta­le­rza, na­da­ją­cym mi tempo

 

„Czemu tak zble­dłaś?„Czemu tak zbla­dłaś?

 

niech ta prze­la­ną krew umoc­ni… → Literówka.

 

krzyk ofia­ry cich­nie. Gdy prze­sta­je… → Piszesz o krzyku, więc: …krzyk ofia­ry cich­nie. Gdy usta­je

 

Pod­czas wsta­wa­nia czuje cię­żar na­siąk­nię­tych krwią szat. → Literówka.

 

Ski­nie­niem głowy roz­ka­zu­je mi­strzo­wi… → Literówka.

 

a ja orien­tu­je się… → Literówka.

 

Zwo­łu­je trzech wojów i po­ka­zu­je na brata Ki­mi­nau­ie­go.Zwo­łu­ję trzech wojów i po­ka­zu­ję brata Ki­mi­nau­ie­go.

Pokazujemy kogoś, nie na kogoś.

 

zra­ni­li­śmy cie­bie tym pod­łym wy­stę­pem. → …zra­ni­li­śmy cie­bie tym pod­łym wy­stę­pkiem.

Sprawdź znaczenie słów występwystępek.

 

I wtedy klat­ka, za na­głym szarp­nię­ciem, za­trzy­mu­je się. → A może: I wtedy klat­ka, nagle szarpnięta, za­trzy­mu­je się.

 

Kilku pta­ni­dów szem­ra pod nosem… → Kilku pta­ni­dów szem­rze pod nosem

 

Tupię nogą, na co z klę­czek pod­ry­wa się moja straż. → Masło maślane – czy można tupać nie używając nóg?

 

– A kogo po­dej­rzę o spi­sek→ – A kogo posądzę o spi­sek… Lub: – A kogo będę podejrzewać o spisek

Sprawdź znaczenie słowa podejrzeć.

 

Dum­nie pod­nie­sio­na głowa, da­le­ki krok… → Dum­nie pod­nie­sio­na głowa, długi krok

 

by do­stac się do środ­ka… → Literówka.

 

kruż­gan­ki, któ­ry­mi na tle ma­lo­wi­deł prze­cha­dza­ją się ka­pła­ni, po­ko­jów­ki i straż. → Pokojówki mają czas na przechadzanie się krużgankami, zamiast pracować?

 

ob­ser­wo­wa­ny przez łucz­ni­ków o koł­cza­nach wy­peł­nio­nych strza­ła­mi. → …ob­ser­wo­wa­ny przez łucz­ni­ków z kołczanami wypełnionymi strza­ła­mi.

 

Ścią­gam oczy w szpar­ki… → Mrużę/ Zwężam oczy w szpar­ki

 

Wy­ma­chu­je deską w straż­ni­ka po mojej lewej stro­nie. → Obawiam się, że nie można niczym wymachiwać w kogoś.

Proponuję: Wy­ma­chu­je deską i zbliża się do straż­ni­ka po mojej lewej stro­nie.

 

Ko­lej­ny atak pada z pra­wej stro­ny… → Ataki nie padają.

Proponuję: Ko­lej­ny atak nadchodzi z pra­wej stro­ny

 

wśród wrza­sku i tu­mul­tu prze­ko­nu­je się… → Literówka.

 

Rzu­ca­ją się do go­ni­twy… → A może: Rzu­ca­ją się do pogoni

 

Za mną już sły­szę na­wo­ły­wa­nia szu­ka­ją­cych mnie. Lecz tu, w ści­sku, pta­ni­dzi nie zwra­ca­ją na mnie uwagi, tylko bez­re­flek­syj­nie war­czą, gdy prze­ci­skam się mię­dzy nimi. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Gdy wy­do­sta­ję się z tuszy… → Pewnie miało być: Gdy wy­do­sta­ję się z tłuszczy

Sprawdź znaczenie słów tuszatłuszcza.

 

bie­gnę w ciem­ne, puste ulicz­ki. W cie­niu domu o dzie­się­ciu pię­trach… → By dom rzucał cień, potrzebne jest światło, a skoro uliczki są ciemne, to czy może być w nich cień?

 

na­słu­chu­je dźwię­ków ze­bra­nia: → Literówka.

 

Czy są ślepi na to, że to nie ja, a Głod­ny, za­bi­łam to dziec­ko?Czy są ślepi na to, że nie ja, a Głod­ny, za­bi­ł to dziec­ko?

 

a palce u szpo­nów są po­kru­szo­ne. → Szpony nie mają palców, to palce mają szpony.

Proponuję: …a szpony u palców są po­kru­szo­ne.

 

A chwi­lą! ->Literówka.

 

– Ga­da­li, że idą za­koń­czyć Ma­tro­nę… → Chyba miało być: – Ga­da­li, że idą wy­koń­czyć Ma­tro­nę… Lub: – Ga­da­li, że idą skończyć z Matroną

 

Sia­daj a opo­wiem ci zło­tych stat­kach… → Pewnie miało być: Sia­daj, a opo­wiem ci o zło­tych stat­kach

 

– Kto? – za­py­ta­łam, choć swąd dłoni wska­zu­je mi… → Pewnie miało być: – Kto? – za­py­ta­łam, choć świąd dłoni wska­zu­je mi

Sprawdź znaczenie słów swądświąd.

 

Stary Lele wy­trzesz­cza na mnie swe oczy­ska. → Zbędny zaimek – czy mógł wytrzeszczać cudze oczyska?

 

Tylko pałac nie ma tu naj­mniej­sze­go po­ję­cia. → Chyba miało być: Tylko pałac nie ma o tym naj­mniej­sze­go po­ję­cia.

 

druga stro­na wy­da­je się być nieco nie­do­in­for­mo­wa­na – Za­chi­cho­tał. → …druga stro­na wy­da­je się być nieco nie­do­in­for­mo­wa­na – za­chi­cho­tał

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Na coraz to ga­sną­cej ulicy… → Co to znaczy, że ulica jest coraz to gasnąca?

 

ska­za­na na bosa wę­drów­kę… → Literówka.

 

jeden trzy­ma po­chod­nie. → Literówka, chyba że trzyma więcej niż jedną pochodnię?

 

Bo serce za­wsze za­mie­ra w ocze­ki­wa­niu na wy­strzał. → Strażnicy nie używali broni palnej, więc: Bo serce za­wsze za­mie­ra w ocze­ki­wa­niu na ­strzał.

 

Od­bi­ja się pd ka­mie­nia z siłą… → Literówka.

 

Ryczę „za nim” wska­zu­jąc na basz­tę.Ryczę „za nim”, wska­zu­jąc basz­tę.

 

prze­bie­ga mi przez myśl, gdy ob­ser­wu­je krzą­ta­ją­cą się służ­bę… → Literówka.

 

jed­nym ru­chem wy­ry­wa mi z rąk włócz­nie. → Literówka, chyba że trzymała kilka włóczni.

 

Mierz­wi mnie to. → Pewnie miało być: Mierzi mnie to.

Sprawdź znaczenie słów mierzwićmierzić.

 

Zwią­za­no mi w oczy… → Pewnie miało być: Zawią­za­no mi oczy

 

Teraz je­stem przy­ku­ta obie­ma rę­ko­ma do zim­nej, me­ta­lo­wej ścia­ny… → A może: Teraz obie ręce mam przykute do zim­nej, me­ta­lo­wej ścia­ny

 

zimne od ziąbu. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …zimne/ zmarznięte od chłodu.

 

Wy­ką­pa­no mnie i wy­per­fu­mo­wa­no, co nie­ko­niecz­nie pa­mię­tam, lecz czuje po mojej skó­rze.Wy­ką­pa­no mnie i wy­per­fu­mo­wa­no, co nie­ko­niecz­nie pa­mię­tam, lecz czuję zapach na skó­rze.

 

Ki­mi­naui kiwa głową, jakby sa­me­mu sobie po­twier­dza­jąc słusz­ność wła­snych słów. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

Proponuję: Ki­mi­naui kiwa głową, jakby po­twier­dza­jąc słusz­ność wła­snych słów.

 

Bie­rze spo­koj­ny łyk soku z wi­no­gron… → Łyków się nie bierze. Łyki nie bywają ani spokojne, ani niespokojne.

Proponuję: Wypija spokojnie łyk soku z wi­no­gron

 

jesz­cze bar­dziej uwy­raź­ni­ły się łuki brwio­we. → …jesz­cze bar­dziej uwypukliły się łuki brwio­we. Lub: …łuki brwiowe stały się jeszcze wyraźniejsze.

 

Z miej­sca, w jakim mnie usta­wio­no, widzę sta­tek. → Z miej­sca, w którym mnie posadzomno, widzę sta­tek.

 

ja­kie­go się po nim nie spo­dzie­wa­łam. Może miano „Czar­ne­go Króla” spo­wo­do­wa­ło, że spo­dzie­wa­łam się uża­la­ją­ce­go się nad sobą… → Czy to celowe powtórzenie? Lekka siękoza.

 

Na usta przy­cho­dzi ten sam uśmiech, jakim po­że­gnał mnie… → Ten sam uśmiech nie mógł się pojawić.

Proponuję: Na ustach pojawia się uśmiech, taki sam jak ten, którym po­że­gnał mnie

 

– Po co robić to sobie? – Ukrad­ko­wo spoj­rzał na nią. → Na nią, czyli na kogo?

A może miało być: – Po co robić to sobie? – Ukrad­ko­wo spoj­rzał na mnie.

 

– By oca­lić tylu, ile bę­dzie można. → – By oca­lić tylu, ilu bę­dzie można

 

Wska­zu­je na swój sta­tek

Przy­glą­dam się ob­łe­mu za­ry­so­wi stat­ku. → Brak kropki na końcu pierwszego zdania. Czy zaimek jest konieczny? Czy to celowe powtórzenie?

Proponuję: Wska­zu­je sta­tek.

Przy­glą­dam się jego ob­łe­mu za­ry­so­wi.

 

Z ka­dłu­ba ma­chi­ny wy­sta­ją ol­brzy­mie nie­to­pe­rze skrzy­dła, trzy pary. Ma­cha­ją le­ni­wie w tym samym ryt­mie, utrzy­mu­jąc ol­brzy­mie­go ko­lo­sa w po­wie­trzu. → Powtórzenie. Masło maślane – kolos jest olbrzymi z definicji.

W drugim zdaniu wystarczy: …utrzy­mu­jąc ko­lo­sa w po­wie­trzu.

 

na­zwij­my je ogni­ska­mi, które uno­szą ca­łość w górę. → Zbędne dookreślenie – czy można coś unieść w dół?

 

Gdy to bije wolno… → Gdy bije wolno

 

A gdy obie­ra się owoc jak kar­to­fla… → A gdy obie­ra się owoc jak kar­to­fel

 

U bram ta­ra­su po­ja­wia się Chi­hu­ali i Tze­tu­etli. → Tarasy nie mają bram. Piszesz o dwóch osobach.

Proponuję: W wejściu na ta­ra­s po­ja­wiają się Chi­hu­ali i Tze­tu­etli.

 

Wraz z tymi, jak owija je coraz cia­śniej szorst­kim sznu­rem, tłu­ma­czę Ki­mi­nau­ie­mu. → Nie rozumiem tego zdania.

A może miało być: Podczas gdy owija je coraz cia­śniej szorst­kim sznu­rem, tłu­ma­czę Ki­mi­nau­ie­mu:

 

Ota­cza mnie pę­cherz ciszy, w który cisną do­oko­ła wy­krzy­wio­ne gnie­wem twa­rze. → Co to znaczy, że twarze cisną w pęcherz ciszy?

 

I nagle widzę całą ciżbę… → I nagle widzę całą ciżbę

 

Snuje opo­wie­ści o in­nych klat­kach, jakie na­le­ży roz­bić… → Snuje opo­wie­ści o in­nych klat­kach, które na­le­ży roz­bić

 

W jego mowie od­naj­du­ję ten sam żar, jaki parzy ka­za­niach ka­pła­nów. → Niezbyt czytelne zdanie.

Proponuję: W jego mowie od­naj­du­ję ten sam żar, który cechuje kazania ka­pła­nów.

 

My dwaj – pa­trzę na niego z przy­mknię­tych oczu. → Piszesz o kobiecie i mężczyźnie, więc: My dwoje – pa­trzę na niego spod przy­mknię­tych powiek.

Dwaj to dwóch mężczyzn.

 

gdyż jak staje przy mnie… → …gdyż kiedy staje przy mnie

 

– Nie je­stem tak krwio­żer­cy… → Literówka.

 

po czym uśmie­cha się po ze­bra­nych. → Literówka.

 

Chwi­l póź­niej, klat­ką ko­ły­sze do przo­du.Chwi­lę póź­niej klat­ką ko­ły­sze do przo­du.

 

Wtem, po­wie­trze prze­ci­na zwie­rzę­cy ryk.

– GŁÓ­Ó­D, GŁÓ­Ó­ÓD… → Skoro to ryk, powinny być wykrzykniki. Proponuję:

Wtem po­wie­trze prze­ci­na zwie­rzę­cy ryk.

– GŁÓ­Ó­D! GŁÓ­Ó­ÓD!!!

 

a z oczu pa­trzy blady strach. → A może: …a z oczu wyziera blady strach.

Patrzy się oczami, nie strachem w oczach.

 

Tze­tu­etli po­chy­la się, by wziąć mnie na ra­mio­nach.Tze­tu­etli po­chy­la się, by wziąć mnie na ra­mio­na.

 

– Po­świe­ci­łam wszyst­ko, by chro­nić te dzie­ci… → Literówka.

 

skrze­czę, aż łamię mi się głos. → Literówka.

 

któ­rych od­da­li­ście mi w opie­ce! → …któ­rych od­da­li­ście mi w opie­kę!

 

Każ mnie, nie ich…Karz mnie, nie ich

Sprawdź znaczenie słów każkarz.

 

rzu­co­na z wy­so­kiej wie­rzy. → …rzu­co­na z wy­so­kiej wie­ży.

Sprawdź znaczenie słów wierzyGdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka