- Opowiadanie: GalicyjskiZakapior - Tutaj tak już jest

Tutaj tak już jest

Witam,

po­peł­ni­łem opo­wia­da­nie i cie­ka­wi mnie, co o nim my­śli­cie :)

Jest ono moim grze­chem pier­wo­rod­nym, więc nie miej­cie li­to­ści.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

adam_c4

Oceny

Tutaj tak już jest

– Po­trzy­maj chwi­lę kijek, a ja prze­kro­ję bu­łecz­ki – po­wie­dzia­ła Klau­dia, po­da­jąc mi patyk z ocie­ka­ją­cą tłusz­czem kieł­ba­ską. Wzią­łem go bez słowa, za­pa­trzo­ny w roz­świe­tla­ją­cy noc, hip­no­ty­zu­ją­cy ta­niec pło­mie­ni ogni­ska.

Kilka dni temu Klau­dia za­pro­po­no­wa­ła wspól­ny week­end w sta­rym domu jej ro­dzi­ców. Wiej­ska chata stała pusta, od kiedy ro­dzi­na prze­pro­wa­dzi­ła się do miesz­ka­nia w Prze­my­ślu. Po­cząt­ko­wo byłem scep­tycz­ny, bo je­dy­ną godną uwagi atrak­cją w Głu­cho­wej był wie­ko­wy, drew­nia­ny ko­śció­łek. Nie po­wiem – jako stu­dent ar­chi­tek­tu­ry nawet chęt­nie bym obej­rzał taki bu­dy­nek, może wy­ko­nał kilka szki­ców – ale ab­sur­dem wy­da­wa­ło mi się po­świę­cać na to cały week­end! Je­stem ra­so­wym miesz­czu­chem i per­spek­ty­wa spę­dze­nia kilku dni w miej­scu, gdzie nawet nie ma ka­na­li­za­cji i za po­trze­bą cho­dzi się do sła­woj­ki, wcale nie przy­pa­dła mi do gustu. Teraz jed­nak, gdy tak sie­dzie­li­śmy we dwoje z dala od miej­skie­go zgieł­ku, ra­cząc się przy­pie­czo­ny­mi kieł­ba­ska­mi i nie naj­gor­szym winem mu­sia­łem przy­znać – było cał­kiem miło.

Do czasu, bo nagle zza ogra­dza­ją­cej po­dwór­ko siat­ki do­bie­gły mnie od­gło­sy szyb­kich kro­ków i char­czą­ce­go od­de­chu. Kątem oka do­strze­głem ruch. Aż pod­sko­czy­łem i kijki omal nie wy­pa­dły mi z rąk.

– Sły­sza­łaś? – za­py­ta­łem szep­tem.

– Ale co?

– No, ktoś tu łazi. O, teraz z dru­giej stro­ny. Halo, jest tam kto? – za­wo­ła­łem, ob­ra­ca­jąc się. Stara chat­ka ro­dzi­ców Klau­dii stała na ubo­czu, naj­bliż­si są­sie­dzi miesz­ka­li kil­ka­set me­trów stąd, za ogro­dze­niem rosły wy­łącz­nie cha­ba­zie. O tej go­dzi­nie nikt nie po­wi­nien tam cho­dzić.

Wsta­łem rap­tow­nie, chcąc spraw­dzić, co się dzie­je, ale moja dziew­czy­na tylko za­śmia­ła się per­li­ście.

– Sia­daj. No sia­daj, bo ci te kieł­ba­ski po­spa­da­ją na zie­mię – skar­ci­ła mnie. – Może to kot, może sarna, a nawet jeśli ktoś spa­ce­ru­je, to co z tego? Tu już tylko sta­rusz­ko­wie miesz­ka­ją.

– Na­praw­dę cię to nie rusza? A skąd wiesz, że to nie zło­dziej? – Byłem szcze­rze zdzi­wio­ny tym, jak olała ta­jem­ni­cze od­gło­sy. Nie tylko nie prze­stra­szy­ła się tak jak ja – Klau­dia nawet nie ob­ró­ci­ła głowy w stro­nę dźwię­ku. Jakby nigdy nic sma­ro­wa­ła po­łów­kę bułki musz­tar­dą.

– Aha, zło­dziej. I aku­rat przy­je­chał­by do Głu­cho­wej kraść. Pa­pier ze sła­wo­jek chyba. Misiu – po­wie­dzia­ła, kła­dąc mi rękę na ra­mie­niu. Nie po­do­bał mi się jej pro­tek­cjo­nal­ny ton. – Tutaj tak już jest, co chwi­lę ja­kieś ha­ła­sy. Ktoś albo coś łazi, jakaś belka wy­sy­cha i trzesz­czy. Nie mo­żesz pod­ska­ki­wać przy każ­dym szme­rze, prze­cież byś zgłu­piał.

Nie byłem prze­ko­na­ny, ale męska duma ka­za­ła mi nie oka­zy­wać stra­chu w sy­tu­acji, którą moja dziew­czy­na uzna­ła za nie­god­ną uwagi. Choć sta­ra­łem się nie dać tego po sobie po­znać, sie­dzia­łem jak na szpil­kach, strzy­gąc usza­mi. Dziw­ne kroki i po­chrzą­ki­wa­nia przy­bli­ża­ły się i od­da­la­ły, cza­sem cich­nąc na dłuż­szą chwi­lę. Żad­ne­go ruchu jed­nak już nie do­strze­głem i w końcu zdo­ła­łem prze­ko­nać sam sie­bie, że to fak­tycz­nie sarna lub dzika świ­nia – albo kilka, bo mógł­bym przy­siąc, że cza­sem sły­sza­łem dziw­ne szme­ry przed sobą i za ple­ca­mi jed­no­cze­śnie.

Klau­dia prze­krę­ci­ła bu­tel­kę do góry dnem, de­mon­stru­jąc, że jest pusta.

– Wiesz co – po­wie­dzia­ła, uśmie­cha­jąc się szel­mow­sko. – Mój oj­ciec pędzi tu w piw­ni­cy swo­jacz­ka, bo w Prze­my­ślu matka mu nie po­zwa­la. Skocz, ulej tro­chę i przy­nieś. Skosz­tu­je­my sobie.

Mó­wiąc to, Klau­dia wska­za­ła na kop­czyk ziemi. W ciem­no­ściach słabo go wi­dzia­łem, ale do­my­śli­łem się, że to zie­mian­ka. Ocho­czo wsta­łem i chwy­ci­łem pustą flasz­kę. Pan To­masz kie­dyś czę­sto­wał mnie swoim – jak sam to okre­ślał – „spe­cja­łem”. Do­pra­wiał tru­nek dębem i ja­go­da­mi ja­łow­ca, co świet­nie ma­sko­wa­ło nie­przy­jem­ne, droż­dżo­we nuty.

– Tam jest ża­rów­ka nawet. – Usły­sza­łem za sobą, gdy ostroż­nie scho­dzi­łem po schod­kach. – Mu­sisz zna­leźć pstry­czek, chyba po lewej.

Uchy­li­łem drew­nia­ne drzwicz­ki i za­czą­łem ob­ma­cy­wać zimną ścia­nę. Skrzy­wi­łem się, bo moje palce ob­le­pi­ła cien­ka pa­ję­czy­na, ale udało mi się nad­usić włącz­nik. Słabe, żółte świa­tło roz­ja­śni­ło pod­ziem­ną jamę. Na usta­wio­nych pod ścia­ną re­ga­łach stały dawno za­po­mnia­ne sło­iki. Sta­ra­łem się nie przy­glą­dać pły­wa­ją­cym w nich, nie­wy­raź­nym kształ­tom. W naj­dal­szym kącie zie­mian­ki wy­pa­trzy­łem mój cel: dwa wiel­kie gą­sio­ry wy­peł­nio­ne po brze­gi bursz­ty­no­wym pły­nem. Na szyj­ce jed­ne­go z nich pan To­masz zo­sta­wił od­wró­co­ny lejek. Gdy tylko od­kor­ko­wa­łem butlę, ude­rzył mnie w noz­drza zna­jo­my za­pach al­ko­ho­lu, droż­dży i ja­łow­ca.

Na­le­wa­nie szło mi nie naj­le­piej. Gą­sior sporo ważył, a mu­sia­łem dzia­łać po­wo­li, żeby nie prze­wró­cić sto­ją­cej na ziemi flasz­ki. W pełni sku­pio­ny na tej czyn­no­ści nawet nie zwró­ci­łem uwagi na szme­ry i chrzą­ka­nie za ple­ca­mi.

Wtedy stara ża­rów­ka nagle zga­sła i piw­nicz­kę spo­wi­ła ciem­ność.

– Szlag by to – za­klą­łem pod nosem. Sam nie wiem, jak udało mi się od­sta­wić cięż­ki gą­sior na zie­mię tak, żeby nie wy­wa­lić ani jego, ani flasz­ki po winie. In­stynkt na­ka­zy­wał mi rzu­cić się pędem w stro­nę drzwi­czek, któ­rych obrys od­ci­nał się od atra­men­to­wej czer­ni dzię­ki sła­bej po­świa­cie księ­ży­ca. Zmu­si­łem się jed­nak, by iść po­wo­li, z każ­dym kro­kiem szu­ra­jąc butem przed sobą, aby nie wpaść na żaden z re­ga­łów i nie po­tknąć się o po­roz­rzu­ca­ne na ziemi szpar­ga­ły.

Z ze­wnątrz wciąż do­bie­ga­ło sa­pa­nie i mla­ska­nie, jakby ktoś albo coś chcia­ło mnie wy­stra­szyć i mimo wszyst­ko zmu­sić do pa­nicz­ne­go biegu. I pra­wie mu się to udało.

Sarna, to tylko sarna – po­wta­rza­łem w my­ślach, za­ci­ska­jąc zęby. Sta­ra­łem się nie za­sta­na­wiać nad tym, skąd zwierz mógł­by się wziąć na ogro­dzo­nym siat­ką po­dwór­ku.

– Ty już do resz­ty zdur­nia­łaś? – wy­sy­cza­łem, pod­cho­dząc do Klau­dii. – Po co takie żarty? Prze­cież gdy­bym po­tłukł te gą­sio­ry, to twój oj­ciec po­ury­wał­by nam łby!

– O czym mó­wisz, Mi­siek? Jakie żarty?

– Nie wy­głu­piaj się. Świa­tło mi zga­si­łaś.

Pa­trząc mi w oczy, po­wo­li po­stu­ka­ła się pal­cem w czoło.

– Ko­cha­nie, czy ja mam pięć lat, żeby się w takie rze­czy bawić? Tam jest stary pstry­czek, pew­nie nie wci­sną­łeś do końca i odbił. Bę­dziesz miał na­ucz­kę, żeby pa­trzeć, co ro­bisz, za­miast na­słu­chi­wać, co łazi za pło­tem.

Nie prze­ko­na­ła mnie, ale nie chcia­łem się z nią kłó­cić. Na uspo­ko­je­nie po­cią­gną­łem so­lid­ny łyk swo­ja­ka, po czym po­da­łem jej bu­tel­kę.

***

Nie ża­ło­wa­li­śmy sobie tego wie­czo­ra ani al­ko­ho­lu, ani sie­bie na­wza­jem. Otu­ma­nio­ny jed­nym i dru­gim nie od razu zda­łem sobie spra­wę, co obu­dzi­ło mnie w środ­ku nocy. Le­ża­łem z za­mknię­ty­mi ocza­mi i obo­la­łą głową, sta­ra­jąc się po pro­stu wró­cić do snu. Do­pie­ro po kilku chwi­lach zo­rien­to­wa­łem się, że do­bie­ga mnie stłu­mio­ny szept Klau­dii.

My­śla­łem, że bę­dzie się do­ma­gać jesz­cze jed­nej rundy mi­ło­ści – tak to by­wa­ło z tą moją dziew­czy­ną. Zwłasz­cza gdy po­pi­ła. Czu­łem jej cie­pły od­dech na twa­rzy i cze­ka­łem pod­eks­cy­to­wa­ny, spo­dzie­wa­jąc się, że za chwi­lę po­czu­ję drob­ne pa­lusz­ki i lek­kie po­ca­łun­ki, gdy do­tar­ło do mnie, że Klau­dia nie szep­cze nic kon­kret­ne­go, a beł­ko­cze bez ładu i skła­du.

Unio­słem nieco głowę, wy­tę­ża­jąc słuch, ale nie mo­głem roz­po­znać nawet jed­ne­go słowa. Sy­la­by do­bie­ga­ją­ce z ust dziew­czy­ny zda­wa­ły się ukła­dać w wy­ra­zy i zda­nia, ale nie po pol­sku, a w ja­kimś wy­my­ślo­nym na po­cze­ka­niu, oso­bli­wym ję­zy­ku. Czyż­by po pro­stu ga­da­ła przez sen? Do tej pory się to nie zda­rza­ło, ale być może uni­kal­ne wy­ro­by pana To­ma­sza tak za­dzia­ła­ły na or­ga­nizm mło­dej ko­bie­ty.

I wtedy po­czu­łem te słod­kie, drob­ne pa­lusz­ki i de­li­kat­ny po­ca­łu­nek.

Na karku.

– Misiu, nie wierć się tak, pró­bu­ję spać… – Usły­sza­łem za sobą.

Zmro­zi­ło mnie, jakby ark­tycz­ny wiatr nagle wdarł się pod pu­cho­wą koł­drę. Uchy­li­łem po­wie­ki. Nic nie do­strze­głem – cięż­kie ko­ta­ry sku­tecz­nie po­wstrzy­my­wa­ły wątłą po­świa­tę księ­ży­ca przed wdar­ciem się do sy­pial­ni, ale kto­kol­wiek szep­tał w ciem­no­ściach i sapał mi na twarz, mu­siał zo­ba­czyć, że się obu­dzi­łem, bo na­tych­miast prze­rwał swoją bez­boż­ną li­ta­nię.

Wy­sko­czy­łem z łóżka jak opa­rzo­ny i do­pa­dłem włącz­ni­ka. Ro­zej­rza­łem się pa­nicz­nie. W po­miesz­cze­niu nie było ni­cze­go ani ni­ko­go – tylko wście­kła jak osa Klau­dia, która pod­nio­sła się do siadu i przy­mru­żo­ny­mi ocza­mi wbi­ja­ła we mnie mor­der­cze spoj­rze­nie.

– Co ro­bisz, zwa­rio­wa­łeś? Zgaś to! Chcesz, żebym ośle­pła? – wy­krzy­cza­ła, za­sła­nia­jąc twarz.

– Ktoś tu był – od­po­wie­dzia­łem, ostroż­nie za­glą­da­jąc za ko­ta­rę. Tam też nic, tylko kurz, ale moją uwagę zwró­ci­ło uchy­lo­ne okno.

– Znowu coś sły­sza­łeś? Mi­siek mó­wi­łam ci, tutaj tak już jest. Kładź się spać.

Jed­nak ja mia­łem dość i nie za­mie­rza­łem się jej słu­chać. Czym innym jest czła­pa­nie za siat­ką, a czym innym wtar­gnię­cie do sy­pial­ni. Po­spiesz­nie wcią­gną­łem na zadek po­mię­te bok­ser­ki.

– Nie, ko­cha­nie. Muszę spraw­dzić.

– A rób, co chcesz. Tylko zgaś to pie­przo­ne świa­tło! – krzyk­nę­ła, wci­ska­jąc twarz w po­dusz­kę.

Wy­le­cia­łem przed dom, boso i w sa­mych gat­kach. Po dro­dze chwy­ci­łem le­żą­cy na ka­flo­wym piecu po­grze­bacz. Cię­żar so­lid­ne­go pręta w dłoni dodał mi ani­mu­szu. Bie­gnąc na tył chat­ki, na próbę kilka razy ze świ­stem prze­cią­łem po­wie­trze swoim orę­żem. Wy­sko­czy­łem zza rogu, dzier­żąc po­grze­bacz jak szpa­dę.

Pod oknem sy­pial­ni, rzecz jasna, ni­ko­go nie było.

Ale za siat­ką ogro­dze­nia, na tle cha­ba­zi i atra­men­to­wej nocy do­strze­głem ruch. Dwie po­sta­cie.

– Stać! – wrza­sną­łem i pu­ści­łem się pędem w stro­nę płotu, pod­ju­dza­ny reszt­ka­mi al­ko­ho­lu szu­mią­cy­mi mi w gło­wie. In­tru­zi nie ucie­ka­li, jakby spa­ra­li­żo­wa­ni moją ko­men­dą. Bły­ska­wicz­nie się do nich zbli­ża­łem i w ni­kłym świe­tle gwiazd wi­dzia­łem ich syl­wet­ki coraz wy­raź­niej.

A mój bo­jo­wy na­strój rów­nie szyb­ko ustę­po­wał miej­sca pier­wot­ne­mu lę­ko­wi.

Opi­sać tego, co zo­ba­czy­łem – nie spo­sób. Wi­dzia­łem puste oczo­do­ły i jamy w miej­scu ust. Ręce – nie, łap­ska! – dłuż­sze od sa­mych zmor, wle­czo­ne po ziemi, po­wy­gi­na­ne nienaturalnie i w zbyt wielu miej­scach. Stra­szy­dła pul­so­wa­ły ciem­ny­mi bar­wa­mi jak plamy, które zo­sta­ją przed ocza­mi od pa­trze­nia w słoń­ce. Gdyby to upior­ne wi­do­wi­sko po­trwa­ło dłu­żej, z pew­no­ścią rzu­cił­bym się do uciecz­ki, ale wtedy, nie­sio­ny ad­re­na­li­ną i wła­snym krzy­kiem pę­dzi­łem wprost na spo­tka­nie be­stii.

Nagle – aku­rat, gdy do­bie­głem do ogro­dze­nia – wizja roz­wia­ła się kom­plet­nie. W jed­nym mo­men­cie wi­dzia­łem go­to­we mnie po­chło­nąć ot­chła­nie paszcz, w dru­gim – tylko siat­kę, pustą prze­strzeń i cha­ba­zie.

Sta­ną­łem jak wryty, w szoku. Roz­glą­da­łem się pa­nicz­nie w oba­wie, że mary obie­gły mnie i zaraz po­chwy­cą z nie­spo­dzie­wa­nej stro­ny. Atak nie nad­szedł. Stwo­rów nie było – ani przede mną, ani z tyłu, ani ni­g­dzie indziej.

Trzę­sąc się z prze­ra­że­nia – a także z zimna, bo mia­łem na sobie tylko cie­niut­kie bok­ser­ki – wró­ci­łem do środ­ka i za­ry­glo­wa­łem drzwi. Sta­ra­łem się prze­ko­nać sam sie­bie, że wi­dzia­dła były tylko wy­two­rem mojej po­bu­dzo­nej emo­cja­mi i „spe­cja­łem” pana To­ma­sza wy­obraź­ni. Nie wró­ci­łem do sy­pial­ni – nie mógł­bym za­snąć, a poza tym Klau­dia, za­pew­ne wku­rzo­na jak nigdy, i tak za­mknę­ła drzwi od środ­ka.

Drżą­cą ręką chwy­ci­łem szki­cow­nik i za­czą­łem go­rącz­ko­wo kre­ślić wi­ze­run­ki noc­nych dzi­wa­deł. Roz­pa­mię­ty­wa­nie upior­ne­go spo­tka­nia nie przy­nio­sło mi ulgi, ale i tak nie po­tra­fi­łem wy­rzu­cić ob­ra­zu zmor z głowy, a za­ję­cie przy­naj­mniej po­ma­ga­ło mi od­su­nąć od sie­bie pa­ra­li­żu­ją­cą myśl, że bez wy­raź­nej przy­czy­ny, nagle stra­ci­łem rozum.

***

Obu­dzi­łem się z nosem w szki­cow­ni­ku, z twa­rzą i dłoń­mi umo­ru­sa­ny­mi wę­glem. Od razu po­bie­głem się umyć do stud­ni – nie chcia­łem nawet my­śleć, co by było, gdyby po wczo­raj­szym za­mie­sza­niu Klau­dia zo­ba­czy­ła mnie w tym sta­nie. Po wyj­ściu z sy­pial­ni moja dziew­czy­na wcale się nie od­zy­wa­ła, przy­wi­ta­ła mnie tylko chłod­nym spoj­rze­niem. Humor wró­cił jej, gdy zo­ba­czy­ła, że roz­pa­liw­szy stary piec ka­flo­wy (ten sam, z któ­re­go po­przed­nie­go wie­czo­ra wzią­łem po­grze­bacz) przy­go­to­wa­łem dla niej śnia­da­nie i cie­płą wodę do balii.

– Długo ci zej­dzie w tym ko­ściół­ku? – za­py­ta­ła, pa­ła­szu­jąc omle­t.

– Hmm? – Nie od razu sko­ja­rzy­łem, o co jej cho­dzi.

– Te twoje szki­ce na stu­dia. Po­my­śla­łam, że jeśli ry­sun­ki zajmą ci wię­cej niż go­dzi­nę, to cię tam za­pro­wa­dzę, a za­miast na cie­bie cze­kać, od­wie­dzę starą zna­jo­mą. Po po­łu­dniu mo­że­my iść nad rzekę.

Cał­kiem za­po­mnia­łem, że mie­li­śmy ja­kieś plany. Zgo­dzi­łem się en­tu­zja­stycz­nie – w tam­tej chwi­li wszyst­ko bym zro­bił, by tylko od­da­lić się od miej­sca, w któ­rym na­szły mnie wi­dzia­dła.

Ko­śció­łek był nie­wiel­ki, ale zbu­do­wa­ny w ukła­dzie ba­zy­li­ki – do głów­nej bryły po obu stro­nach ści­śle przy­le­ga­ły dwie mniej­sze, za­wie­ra­ją­ce bocz­ne nawy. Za­rów­no ścia­ny, jak i spa­dzi­sty dach kryte były omsza­łą klep­ką. W oczy rzu­cił mi się lewy przed­sio­nek, po­sta­wio­ny z ja­śniej­sze­go drew­na – zga­dy­wa­łem, że do­bu­do­wa­no go w póź­niej­szych cza­sach. Ca­łość spra­wia­ła po­sęp­ne wra­że­nie.

Ksiądz wy­szedł do nas, gdy zbli­ża­li­śmy się do bu­dyn­ku. Stare, wy­chu­dzo­ne ob­li­cze wy­raź­nie roz­ja­śni­ło się, gdy roz­po­znał Klau­dię.

– A niech­by mnie świę­ci anie­li do Nieba nie pu­ści­li, jeśli to nie nasza Pie­szan­ka. Ileż to cie­bie dziec­ko w Głu­cho­wej nie było, od sa­me­go bierz­mo­wa­nia pew­nie! – po­wie­dział, za­cią­ga­jąc dziw­ną gwarą. Na­tych­miast za­czął wy­py­ty­wać dawną pa­ra­fian­kę o wszyst­ko: a gdzie to teraz miesz­ka, a czy ro­dzi­ce zdro­wi, a ka­wa­ler to skąd i czy nauki przed­ślub­ne już były.

Ksiądz Marek – tak przed­sta­wi­ła mi go Klau­dia – aż kla­snął w dło­nie z za­chwy­tu, gdy do­wie­dział się o moim po­my­śle na­szki­co­wa­nia ko­ściół­ka.

– A ry­suj­cie, ka­wa­le­rze. Niech zo­ba­czą tę moją świą­ty­nię w sze­ro­kim świe­cie. Nie jest może wiel­ka, ale za to cał­kiem le­ci­wa. Kaj­ze­ra pa­mię­ta na pewno, a stara Ku­raś­ka upie­ra się, że nawet kró­lów, choć ja w to nie bar­dzo wie­rzę.

Za­czą­łem od szyb­kie­go na­kre­śle­nia kilku szki­ców ca­ło­ści bu­dyn­ku, szcze­gól­ną uwagę zwra­ca­jąc na kon­struk­cję dachu. Potem we­szli­śmy do środ­ka i ksiądz Marek po­ka­zy­wał mi ko­lej­no oł­tarz, sta­ro­daw­ny ży­ran­dol (z ża­rów­ka­mi imi­tu­ją­cy­mi świe­ce, żeby ogra­ni­czyć nie­bez­pie­czeń­stwo po­ża­ru) i wy­stru­ga­ne Bóg wie przez kogo fi­gu­ry Maryi i świę­te­go Krzysz­to­fa. Gdy skoń­czy­łem cie­nio­wać wy­rze­za­ne w buku fałdy rzym­skiej togi mę­czen­ni­ka, pro­boszcz wziął ode mnie szki­cow­nik i za­czął ko­men­to­wać moje dzie­ła.

– Ho, ho, pa­tron nasz jak żywy. Macie ka­wa­le­rze, praw­da, oko do ry­sun­ku, to nie ma co. Świę­ta Pa­nien­ka wam wcale nie go­rzej wy­szła – po­wie­dział, co­fa­jąc się o jedną stro­nę.

– Ży­ran­dol – pro­szę, ze wszyst­ki­mi szcze­gó­ła­mi. Dach – no, aku­rat dach jak dach. Tutaj ręka ar­ty­sty wiele nie po­mo­że.

Ksiądz Marek prze­wró­cił jesz­cze kilka kar­tek. Nagle opadł na ławę, jakby siły go znie­nac­ka opu­ści­ły i wbił we mnie prze­ni­kli­we spoj­rze­nie.

– A po­wiedz­cie ka­wa­le­rze, długo już ba­wi­cie w Głu­cho­wej? – za­py­tał zmie­nio­nym gło­sem.

– Wczo­raj po po­łu­dniu przy­je­cha­li­śmy. Klau­dia chcia­ła się wy­rwać z mia­sta na week­end.

Dłuż­szą chwi­lę po­cie­rał w mil­cze­niu skroń jak czło­wiek drę­czo­ny mi­gre­ną. My­śla­łem wtedy, że sta­ru­szek po pro­stu się zmę­czył – za­ab­sor­bo­wa­ny pracą za­po­mnia­łem, jakie upior­ne wi­ze­run­ki znaj­du­ją się w moim szki­cow­ni­ku.

– Chry­stu­sie naj­mil­szy… pierw­szej nocy. Daw­niej oni przy­jezd­nych nie ru­sza­li, nie. Ale ludzi we wsi coraz mniej, wszy­scy co młod­si do mia­sta po­wy­jeż­dża­li – może przez to jacyś roz­ju­sze­ni, psia­ju­chy.

Sko­czy­łem na równe nogi. Po­de­szwy aż za­dud­ni­ły o drew­nia­ną pod­ło­gę.

– Ksiądz wi­dział te zmory? One są praw­dzi­we?

Czoło pro­bosz­cza zmarsz­czy­ło się jesz­cze bar­dziej, gdy szu­kał od­po­wied­nich słów, by od­po­wie­dzieć.

– A co ka­wa­ler ro­zu­mie przez „praw­dzi­we”? Tego tu – Wska­zał dło­nią fi­gu­rę świę­te­go Krzysz­to­fa – też nigdy nie było, to prze­cież ol­brzym z le­gen­dy. A ile cudów do­ko­na­ło się za jego wsta­wien­nic­twem? W Głu­cho­wej po nocy jawią się takie dzi­wa­dła, a czy one są, czy ich nie ma – szu­kaj­że mą­dre­go! Ze­żreć, to one nigdy ni­ko­go nie ze­żar­ły. Łażą tylko, psia­ju­chy, i stra­szą miej­sco­wych.

Z szoku krę­ci­ło mi się w gło­wie. Tę­sk­ni­łem do pięk­ne­go świa­ta sprzed kilku go­dzin, kiedy my­śla­łem, że po pro­stu tracę rozum.

– Ale nikt z tym nic nie robi? Tak tu ży­je­cie, jak gdyby nigdy nic?

Ksiądz Marek po­krę­cił głową.

– A co? Prze­cież lu­dzie miesz­ka­ją i na zbo­czach wul­ka­nów, i w dżun­gli peł­nej dzi­kich węży. Tutaj tak już jest – i tyle. Nie my­śl­cie nad tym za długo, ka­wa­le­rze. Im mniej się na nich zwra­ca uwagę, tym mniej się czło­wie­ka chwy­ta­ją. Naj­le­piej to uda­wać, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku.

Chcia­łem jesz­cze wy­py­ty­wać i pro­te­sto­wać, ale prze­rwa­ła nam Klau­dia, która wła­śnie wró­ci­ła. Szła pod pachę z nie­zna­ną mi blon­dyn­ką w jej wieku. Jak się oka­za­ło, była to Ola – dawna ko­le­żan­ka, wspo­mnia­na przez nią rano. Obie dziew­czy­ny nio­sły ko­szycz­ki z je­dze­niem. Moje ko­cha­nie po­dzię­ko­wa­ło pro­bosz­czo­wi za uprzej­mość i za­pew­ni­ło, że jesz­cze się kie­dyś w Głu­cho­wej po­ja­wi i ow­szem, ksiądz Marek tego dnia do­ży­je. O noc­nych ma­rach żadne z nich sło­wem nie wspo­mnia­ło. Wresz­cie Klau­dia oznaj­mi­ła, że wy­bie­ra­my się nad rzekę we troje, bo Ola po­sta­no­wi­ła się do­łą­czyć.

Z wy­ciecz­ki nie­wie­le pa­mię­tam – zie­leń, przy­jem­ny za­pach, mo­cze­nie nóg w rzecz­ce i dwie dziew­czy­ny, po któ­rych widać było, że mają do mnie pre­ten­sje o to, jak mało po­świę­ca­łem im uwagi – choć, oczy­wi­ście, żadna z nich nie za­pro­te­sto­wa­ła prze­ciw temu na głos.

Na­słu­chi­wa­łem i wy­pa­try­wa­łem – szep­tów, kro­ków, char­cze­nia, ruchu na kra­wę­dzi wzro­ku. Ksiądz Marek po­wie­dział, że trze­ba o nich my­śleć jak naj­mniej – ja poza noc­ny­mi dzi­wa­dła­mi nie mia­łem w gło­wie nic in­ne­go. Mu­sia­łem dzia­łać na te „psia­ju­chy” jak cho­ler­ny ma­gnes. Byłem pe­wien, że zaraz wy­peł­zną spod krza­czo­rów chma­ra­mi i pró­bo­wa­łem prze­ko­nać Klau­dię, żeby za­koń­czyć wy­ciecz­kę i po­je­chać jesz­cze dzi­siaj do domu. Dziew­czy­ny jed­nak długo się nie wi­dzia­ły i ani my­śla­ły się zbie­rać, do­pó­ki wszyst­kie ka­nap­ki nie zo­sta­ną zje­dzo­ne, a całe winko wy­pi­te.

Gdy wresz­cie po­że­gna­li­śmy Olę i wra­ca­li­śmy drogą przez wieś, za­czy­na­ło się ściem­niać. Le­d­wie krąg słoń­ca do­tknął ho­ry­zon­tu, a na kra­wę­dzi świa­do­mo­ści do­tarł do mnie szept, ukła­da­ją­cy się w upior­ną li­ta­nię z po­przed­niej nocy. Pró­bo­wa­łem po­spie­szać moją dziew­czy­nę, bo cichy głos na­ra­stał z każdą mi­nu­tą, ale ona wy­dę­ła po­licz­ki i jesz­cze zło­śli­wie zwol­ni­ła.

Choć Klau­dia nie dała po sobie po­znać, że co­kol­wiek sły­szy, bez­boż­na ty­ra­da w mojej gło­wie zda­wa­ła się coraz gło­śniej­sza i bliż­sza. Chcia­łem jak naj­szyb­ciej zna­leźć się w oazie bez­pie­czeń­stwa, które – taką przy­naj­mniej mia­łem na­dzie­ję! – mógł mi dać blask elek­trycz­ne­go świa­tła, więc wy­rwa­łem Klau­dii klu­cze i ostat­nie kil­ka­dzie­siąt me­trów po­ko­na­łem bie­giem. Ode­tchną­łem, wi­ta­jąc zna­jo­mą sień wiej­skiej chat­ki i ka­flo­wy piec w kuch­ni.

– Nie wie­dzia­łam, że mam za fa­ce­ta ta­kie­go znie­wie­ścia­łe­go miesz­czu­cha! – wrza­snę­ła moja dziew­czy­na, gdy rów­nież zna­la­zła się we­wnątrz.

– Nawet się do mnie nie zbli­żaj, śpisz dzi­siaj tu. Wczo­raj ci nie prze­szka­dza­ło! – Wska­za­ła zy­de­lek przy stole, na któ­rym spę­dzi­łem noc w go­rącz­ce, szki­cu­jąc głu­chow­skie zmory. Potem usły­sza­łem trzask drzwi od sy­pial­ni i szczęk za­su­wy.

I nic wię­cej – upior­ny szept ucichł, przy­naj­mniej na jakiś czas, za co w my­ślach żar­li­wie dzię­ko­wa­łem wszech­świa­to­wi.

Przy­cup­ną­łem na stoł­ku z rę­ka­mi na ko­la­nach i sie­dzia­łem tak, drżąc i ga­piąc się na ścia­ny. Nie wiem, jak długo trwa­łem w takim otę­pie­niu, ale w końcu po­peł­ni­łem błąd – spoj­rza­łem w okno. Na tle nocy zo­ba­czy­łem zna­jo­me pul­su­ją­ce plamy, ukła­da­ją­ce się w kształ­ty po­sta­ci o pu­stych oczo­do­łach i pa­ję­czych od­nó­żach. Tym razem było ich dużo wię­cej i pod­la­zły pod sam dom. Zimny pot zro­sił moje czoło.

„Im mniej się na nich zwra­ca uwagę, tym mniej się czło­wie­ka chwy­ta­ją” – przy­po­mnia­łem sobie słowa księ­dza Marka. Ale jak mógł­bym, sie­dząc w klit­ce dwa na dwa, igno­ro­wać mon­stra, od któ­rych od­dzie­la­ła mnie je­dy­nie cien­ka tafla szkła?

Drżą­cy­mi rę­ka­mi wy­dar­łem ze szki­cow­ni­ka kilka ar­ku­szy pa­pie­ru i za­czą­łem za­sła­niać nimi okno, żebym przy­naj­mniej nie mu­siał pa­trzeć na stra­szy­dła. Nie było ono duże, więc choć nie mia­łem pod ręką taśmy kle­ją­cej ani ni­cze­go po­dob­ne­go, li­czy­łem, że uda mi się zbu­do­wać coś na kształt zamku z kart. Naj­więk­sza ze zjaw chla­sta­ła dłu­gim ję­zo­rem po szy­bie, zo­sta­wia­jąc na niej smugi czar­nej mazi, ale nie udało się jej od­wieść mnie od mo­je­go za­mia­ru. Wstrzy­mu­jąc od­dech, aby nie zdmuch­nąć mo­je­go ori­ga­mi, z upo­rem sta­wia­łem wątłą za­po­rę ma­ją­cą uchro­nić mnie od sza­leń­stwa.

Na tej czyn­no­ści zdy­ba­ła mnie Klau­dia, która wy­szła z sy­pial­ni w se­le­dy­no­wej pi­żam­ce. Nic nie po­wie­dzia­ła, tylko mi­ja­jąc mnie, po­stu­ka­ła się w czoło.

– Co ro­bisz? – za­py­ta­łem, chwy­ta­jąc ją za rękę. Wy­rwa­ła ją.

– Puść mnie, świ­rze. Idę na siku po pro­stu.

Zszo­ko­wa­ny pa­trzy­łem, jak Klau­dia wy­cho­dzi z chat­ki. Jedna ze zmor pró­bo­wa­ła wy­ko­rzy­stać oka­zję i wci­snąć do środ­ka po­wy­gi­na­ną łapę, ale cof­nę­ła ją jak opa­rzo­na, gdy moja dziew­czy­na za­mknę­ła za sobą drzwi.

Nie od­wa­żył­bym się iść za nią, ale mu­sia­łem przy­naj­mniej wie­dzieć, że wszyst­ko z nią w po­rząd­ku. Prze­su­ną­łem jeden z kar­to­ni­ków o cen­ty­metr i przy­sta­wi­łem twarz do szyby. Nigdy wcze­śniej ani póź­niej nie wi­dzia­łem nic rów­nie gro­te­sko­we­go.

Kil­ka­na­ście wiel­kich zjaw uważ­nie śle­dzi­ło marsz Klau­dii, ale wszyst­kie trzy­ma­ły się na dy­stans. Setki mniej­szych peł­za­ło po traw­ni­ku jak pleń albo rój mró­wek, ustę­pu­jąc przed jej bo­sy­mi sto­pa­mi. Jedna mała zmora, pew­nie od­waż­niej­sza od resz­ty, wy­sko­czy­ła i wcze­pi­ła się pa­ję­czy­mi od­nó­ża­mi w jej włosy. Dziew­czy­na strą­ci­ła ją nie­dba­łym ru­chem dłoni, tak jak robi się to z ćmą czy innym owa­dem: nie za­szczy­ca­jąc nawet spoj­rze­niem.

Moja Klau­dia, bro­dzą­ca w morzu pul­su­ją­cych wi­dzia­deł jak Śnież­ka wśród przy­ja­znych, le­śnych stwo­rzo­nek. Upior­na księż­nicz­ka Di­sneya w se­le­dy­no­wej pi­żam­ce. Będąc wy­cho­wa­ną na zbo­czu pa­ra­nor­mal­ne­go wul­ka­nu in­stynk­tow­nie wie­dzia­ła, jak się za­cho­wać. Nie przyj­mo­wa­ła ist­nie­nia zmor do wia­do­mo­ści, więc nie miały nad nią żad­nej wła­dzy. Spo­koj­nie za­mknę­ła za sobą drzwi sła­woj­ki ozdo­bio­ne wy­cię­tym ser­dusz­kiem.

Gdy wra­ca­ła do łóżka, na widok mojej po­bla­dłej ze stra­chu twa­rzy po­krę­ci­ła głową z nie­sma­kiem i jesz­cze raz po­pu­ka­ła się w czoło.

Koniec

Komentarze

smiley

Witaj “pierwszaku”. Początek obiecujący – zupełnie jak nie debiut…

 

Musisz znaleźć pstryczek, chyba po lewej.

Uchyliłem drewniane drzwiczki i zacząłem obmacywać zimną ścianę. Skrzywiłem się, bo moje palce oblepiła cienka pajęczyna, ale udało mi się nadusić włącznik.

Teraz już wiem, że ‘pstryczek’ wywodzi się z podkarpacia. Tyle, że pstryczka się nie nadusza,

pstryczkiem się pstryka – czyli przekręca. I wtedy wydaje charakterystyczny “pstryk” (albo klik).

Przynajmniej te pstryczki, których kiedyś używałem.

 

ani jego, ani flaszki  po winie  > moim zdaniem zbędne dookreślenie

to pan Tomasz pourywałby nam łby!

Nie mówi się do bliskiej osoby o jej ojcu “pan Tomasz”… Raczej – twój tata…twój ojciec…

 

Nie żałowaliśmy sobie tego wieczora ani alkoholu, ani siebie nawzajem.

Nośny mit powielany w literaturze i filmach. Po solidnej popijawie (bimberek to nie cienkie

winko) seks jest raczej czysto teoretyczny…laugh

Wysokoprocentowe napoje osłabiają odczuwanie bodźców zewnętrznych, które są niezbędne do uruchomienia mechanizmu erekcji. Ponadto, alkohol oddziałuje na układ krwionośny oraz wpływa na rozregulowanie ciśnienia tętniczego krwi, które jest potrzebne do osiągnięcia i utrzymania wzwodu.

Niby wszyscy to wiedzą, a…

 

Intruzi nie uciekali, jakby sparaliżowani moją komendą. Błyskawicznie się do nich zbliżałem i w miarę pościgu, w nikłym świetle gwiazd widziałem ich sylwetki coraz wyraźniej.

Skoro nie uciekali, to pościgu nie było!…

 

Długo ci zejdzie w tym kościółku? – zapytała, pałaszując omleta.

Omlet, tu nie dominuje język potoczny, więc trzymajmy się zasad.

Nie od razy skojarzyłem,  > literówka.

Tego tu – Wskazał dłonią figurę świętego Krzysztofa – też nigdy nie było, to przecież olbrzym z legendy

Podobno jednak postać historyczna. Pochodził z Azji Mniejszej, ścięty w roku 250 za Trajana

Decjusza.

 

 i w dżungli ze stadami węży.

Niefortunne… Stada mogą być bydła – a węży np. kłębowisko?

 

Nie przepadam za horrorami, ale tu czytało się…

“Chybzia” też mi się podobają…heh.

Pozdrawiam.

 

 

 

dum spiro spero

Witaj Fascynator,

 

dziękuję za przeczytanie, miłe słowa i wskazane błędy. 

Początek obiecujący – zupełnie jak nie debiut…

Dzięki. Pisałem już co nieco, ale do tej pory wszystko kończyło jako wirtualne śmieci w równie wirtualnym koszu frown

 

 

Nie mówi się do bliskiej osoby o jej ojcu “pan Tomasz”… Raczej – twój tata…twój ojciec…

 

Bardzo słuszna uwaga, ma sens gdy narrator nazywa ojca dziewczyny “panem Tomaszem” w swojej głowie, ale kiedy zwraca się do niej, to już mniej.

 

Podobno jednak postać historyczna. Pochodził z Azji Mniejszej, ścięty w roku 250 za Trajana

Decjusza.

 

Muszę chyba liczyć, że większość odbiorców o tym nie wie, bo nie znajdę świętego, który byłby niezaprzeczalnie ahistoryczny a jednocześnie szerzej znany frown

 

 

Niefortunne… Stada mogą być bydła – a węży np. kłębowisko?

 

Zdecydowanie. Nie wpadłem na to słowo, dzięki.

 

Pozdrawiam serdecznie

Witaj,

Fajny pomysł, klimacik jest, usterek nie wypisuję, bo Fascynator to już zrobił, a nie dostrzegłam poważniejszych. 

Gratuluję debiutu, pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia. :)

Pecunia non olet

Bruce, dzięki za miłe słowa, pozdrawiam również

Wzajemnie, dzięki. :)

Przypomniałeś mi tytułem niezły kawałek muzyczny. :)

Pecunia non olet

Na początek odniosę się do tego, co napisałeś w komentarzu:

Muszę chyba liczyć, że większość odbiorców o tym nie wie, bo nie znajdę świętego, który byłby niezaprzeczalnie ahistoryczny a jednocześnie szerzej znany 

Zakładanie, że Twoi czytelnicy czegoś nie wiedzą, więc się nie przyczepią, wydaje się być zgubną strategią, szczególnie na portalu, którego bywalcy są raczej oczytani ;) Wydaje mi się, że większość świętych, jesli nie wszyscy, są raczej postaciami historycznymi… Ich czyny natomiast niekoniecznie. Może święty Jerzy, który zabił smoka?

 

Trochę łapanki:

rodzina przeprowadziła się na mieszkanie do Przemyśla.

…do mieszkania w Przemyślu.

Do czasu, bo wtedy

To znaczy kiedy? Nie brzmi dobrze to “wtedy” tutaj. Może lepiej “nagle”?

za ogrodzeniem rosły wyłącznie chabazie

Te chabazie dla mnie zbyt potoczne (a może regionalne? wpadają Ci tu czasem regionalizmy gdzieniegdzie).

– Naprawdę cię to nie rusza? A skąd wiesz, że to nie złodziej? – Byłem szczerze zdziwiony tym, jak olała tajemnicze odgłosy.

No mnie też nie, szczerze powiedziawszy. Rozumiem, że chłopak mógł podskoczyć nagle usłyszawszy niespodziewany dźwięk. Ale czemu nagle wpadać w panikę z tego powodu?

ale udało mi się nadusić włącznik.

Nacisnąć?

Na ustawionych pod ścianą regałach stały dawno zapomniane słoiki; starałem się nie przyglądać pływającym w nich, niewyraźnym kształtom.

Zmieniłabym ten średnik na kropkę po prostu.

Instynkt nakazywał mi rzucić się pędem w stronę drzwiczek,

Tylko dlatego, że światło zgasło? Co on taki strachliwy?

Z zewnątrz wciąż dobiegało mnie sapanie i mlaskanie, jakby ktoś albo coś chciało mnie wystraszyć i mimo wszystko zmusić do panicznego biegu.

Zdanie czy dwa wcześniej piszesz, że nawet nie zwrócił uwagi na dźwięki, bo taki był zajęty, a teraz “wciąż” je słyszy.

ale nie udało się jej odwieść mnie od mojego zamiaru. Wstrzymując oddech, aby nie zdmuchnąć mojego origami,

Strasznie dużo tych zaimków. I budzi moje wątpliwości słowo origami tutaj. Może się czepiam, ale orignami to składanie papieru w ładne kształty, a nie zasłanianie nim okien.

Jedna mała zmora, pewnie odważniejsza od reszty, wyskoczyła i wczepiła się pajęczymi odnóżami w jej włosy. Strąciła ją niedbałym ruchem dłoni,

Brzmi jakby to mała zmora coś strąciła ruchem dłoni.

 

Całe opowiadanie niestety nie zachwyca. Podobał mi się dialog z księdzem (wyszedł naturalnie i zgrabnie) i zakończenie – Klaudia nie widzi potworów, bo po prostu nie dopuszcza możliwości, że istnieją.

Cała reszta taka trochę nijaka. Próbujesz zbudować nastrój grozy czy tajemnicy, ale nieszczególnie Ci to wychodzi. Opisujesz jakieś tajemnicze kroki i szmery, potem gasnące nagle światło, ale reakcja bohatera wydaje się tak przesadzona, że opowiadanie śmieszy zamiast straszyć. W efekcie, kiedy w końcu pojawiają się jakieś zmory, nie robi to większego wrażenia. W dodatku Twoi bohaterowie sprawiają wrażenie przejaskrawionych – Klaudia jest wredną, humorzastą jędzą, a główny bohater boi się właśnego cienia. Nie wiem, czy to było zamierzone, czy tak Ci wyszło mimochodem, ale nie pomaga.

Kosmos to bazgranina byle jakich wielokropków!

Hej mindenmifaj,

 

dzięki za pomocną i co najważniejsze szczegółową krytykę. Moim zamierzeniem było trafić w miejsce gdzieś między grozą a groteską, ale czytając twój komentarz i patrząc wstecz na pewno mogę się zgodzić, że nie do końca to wyszło i zwłaszcza główny bohater popada raczej w śmieszność.

 

Łapankę jeszcze przemyślę, niektóre uwagi są w punkt ale "chabazie" i "origami" na pewno chciałbym mimo wszystko zostawić tak, jak są.

Zakładanie, że Twoi czytelnicy czegoś nie wiedzą, więc się nie przyczepią, wydaje się być zgubną strategią, szczególnie na portalu, którego bywalcy są raczej oczytani ;) Wydaje mi się, że większość świętych, jesli nie wszyscy, są raczej postaciami historycznymi… Ich czyny natomiast niekoniecznie. Może święty Jerzy, który zabił smoka?

 

Oczywiście masz rację i zauważyłem ten zgrzyt już przy pisaniu, ale fragment o świętym, którego nigdy nie było a mimo to dokonywały się za jego wstawiennictwem cuda zbyt mi się podobał, żeby z niego rezygnować…

 

 

Pozdrawiam serdecznie i dzięki raz jeszczeyes

Gratuluję debiutu, drogi GalicyjskiZakapiorze! W mojej ocenie najlepiej w tym opowiadaniu zagrał klimat, a że nie jestem specem od warsztatu literackiego, to nie będę go oceniał. 

Horrory to nie moja działka, będąc uczciwym i szczerym, ale raz na jakiś czas warto jakieś pochwycić w swoje czytelnicze trzewia ;)

 

Pozdrawiam i liczę, że to nie koniec laugh

Jeśli Bóg z nami - któż przeciwko nam?

…”od kiedy rodzina przeprowadziła się na mieszkanie do Przemyśla”.

Dziwny zwrot, po prostu – “przeprowadziła się do Przemyśla”. Albo – “zakupiła nowe mieszkanie w Przemyślu”, czy coś takiego.

 

To mogłoby być fajne opowiadanie na styku grozy/realizmu magicznego, ale nie jest. Czegoś brakuje, jakby paru komponentów. Przede wszystkim, skoro maszkary nie są groźne, to nie straszą. Nie ma horroru. i nie musi być, ale też nie ma w tym elementu tajemnicy. Maszkary jedynie są, niektórzy je widzą, inni nie, i tyle. A powinno to się wiązać z jakąś historią, skąd się wzięły itp…

Potem jest stary kościół, i aż się prosi, by miał jakąś tajemniczą historię. I znowu nic. Ksiądz nawet nie wie, jaki jest stary, a chyba powinien wiedzieć. Kwestia patrona czy świętego jest moim zdaniem akurat zupełnie nieistotna. Irytująca jest też relacja miedzy dwojgiem bohaterów.

Cezar, dzięki za miłe słowa. Nie zamierzałem i nie zamierzam kontynować tego opowiadania jeśli o to ci chodzi, wydaje mi się, że mimo wad stanowi zamkniętą całość i kończy się tam, gdzie powinno.

 

Agroeling, dzięki za poświęcony czas i za krytykę. Widzę, o co ci chodzi i szczerze mówiąc to korciło mnie rozwiąć tematu ale uznałem, że lepiej nie przedłużać i skończyć na puencie. Możliwe, że nie miałem racji.

 

Pozdrawiam serdecznie obu panów

GalicyjskiZakapiorze, bardziej liczę na to, że będziesz dzielił się większą ilością swojej twórczości ;)

 

Pozdrawiam serdecznie.

Jeśli Bóg z nami - któż przeciwko nam?

No cóż, bywają miejsca, w których mają miejsce niewytłumaczalne zjawiska, jednak nierobiące na miejscowych większego wrażenia, ale przyjezdni mogą dostać od nich pomieszania zmysłów, a Ty, Zakapiorze nieźle to opisałeś.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia, ale mam nadzieję, że z czasem będzie coraz lepiej.

 

ro­dzi­na prze­pro­wa­dzi­ła się na miesz­ka­nie do Prze­my­śla. → …ro­dzi­na prze­pro­wa­dzi­ła się do mieszkania w Prze­my­ślu.

 

Słabe, żółte świa­tło za­la­ło pod­ziem­ną jamę. → Skoro światło było słabe, to raczej nie zalało pomieszczenia.

Proponuję: Słabe, żółte światło rozjaśniło podziemną jamę.

 

Na­le­wa­nie szło mi to­por­nie. Gą­sior sporo ważył, a mu­sia­łem dzia­łać po­wo­li, żeby nie prze­wró­cić sto­ją­cej na ziemi flasz­ki. → Proponuję w pierwszym zdaniu: Nalewanie szło mi nie najlepiej.

Za SJP PWN: toporny 1. «niezgrabny, nieforemny» 2. «prostacki lub mało zdolny»

Dlaczego bohater nie przelewał trunku za pomocą lewarka, który, jestem tego pewna, najpewniej tam był, bo musiał go używać ojciec dziewczyny do przelewania samogonu z gąsiora do butelek? Wielkiego gąsiora, a o takim piszesz, nikt nie będzie przechylał, aby z niego utoczyć.

 

nie zwró­ci­łem uwagi na szme­ry i chrzą­ka­nie za moimi ple­ca­mi. → Zbędny zaimek – tam nie było innych pleców, poza plecami bohatera.

 

Wtedy stara ża­rów­ka nagle zga­sła i spo­wi­ła mnie ciem­ność. → Czy ciemność spowiła tylko bohatera?

Proponuję: Wtedy stara ża­rów­ka nagle zga­sła i piwnicę/ pomieszczenie spo­wi­ła ciem­ność.

 

Z ze­wnątrz wciąż do­bie­ga­ło mnie sa­pa­nie i mla­ska­nie, jakby ktoś albo coś chcia­ło mnie wy­stra­szyć… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

– Sarna, to tylko sarna – po­wta­rza­łem w my­ślach, za­ci­ska­jąc zęby. -> Myślenia nie poprzedza się półpauzą.

Proponuję: Sarna, to tylko sarna – po­wta­rza­łem w my­ślach, za­ci­ska­jąc zęby.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

Nagle  – aku­rat… → jedna spacja przed półpauzą wystarczy.

 

Ileż to cie­bie dziec­ko w Głu­cho­wy nie było… → Ileż to cie­bie, dziec­ko,Głu­cho­wej nie było

Taki zapis pojawia się w opowiadaniu jeszcze dwukrotnie.

Na początku opowiadania pisałeś: …bo jedyną godną uwagi atrakcją w Głuchowej był wiekowy, drewniany kościółek.

 

Ksiądz Marek prze­krę­cił jesz­cze kilka kar­tek. → Kartek się nie przekręca.

Proponuję: Ksiądz Marek przewrócił/ przełożył jesz­cze kilka kar­tek.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

cheeky

Wtrącę jeszcze swój grosik…

Dlaczego bohater nie przelewał trunku za pomocą lewarka, który, jestem tego pewna, najpewniej tam był, bo musiał go używać ojciec dziewczyny do przelewania samogonu z gąsiora do butelek?

Od dawna używa się w tym celu wygodniejszego systemu naczyń połączonych:

butelka niżej – wężyk – cmok – poszło…heh. No, ale to autor decyduje…

dum spiro spero

Fascynatorze, ależ o tym mówię. A czy to będzie wężyk, czy odpowiednio ukształtowana rurka, tak czy siak, będzie to lewarek.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Heh, znów ten język potoczny. Poza Wikisłownikiem i wąskim gronem laborantów lewarek kojarzy się

wszystkim z np. podnoszeniem samochodu, etc.

Jednak wężyk (może być kombinacja), rurką nie da się zassać…smiley

dum spiro spero

Fascynatorze, jak się dobrze cmoknie, to zassie. ;)

Dodam też, że nigdy nie byłam laborantką, a przelewałam hektolitry wina z gąsiorów do butelek i zawsze używałam lewarka. Było to tak dawno, że nie miałam pojęcia ani o Wikisłowniku, ani o internecie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy,

 

dzięki za przeczytanie, miłe słowa i cenne uwagi.

 

Co do zapisu “Głuchowy”, jest to stylizacja wypowiedzi księdza na gwarę, dlatego też w innych miejscach jest poprawny zapis. Przemyślę jeszcze czy to poprawić bo może faktycznie to nieoczywiste dla odbiorcówindecision

 

A rozwiązaniem tajemnicy znikającego lewarka jest, że jestem złośliwy i chciałem, żeby bohater miał jak najtrudniej wyjść z piwniczki gdy zgasły światła :P

 

Pozdrawiam serdecznie

Bardzo proszę, Zakapiorze. Miło mi, że mogłam się przydać. :)

 

Co do zapisu “Głuchowy”, jest to stylizacja wypowiedzi księdza na gwarę…

To dlaczego tylko nazwę miejscowości ksiądz wymawia „po swojemu”, podczas gdy reszta wypowiedzi brzmi całkiem poprawnie? 

 

A rozwiązaniem tajemnicy znikającego lewarka jest, że jestem złośliwy i chciałem, żeby bohater miał jak najtrudniej wyjść z piwniczki gdy zgasły światła :P

A jaki związek ma lewarek z wychodzeniem z piwnicy?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A jaki związek ma lewarek z wychodzeniem z piwnicy?

Dzięki brakowi lewarka bohater musi dźwigać ciężki gąsior i przed wyjściem go z trudem odstawić :)

To dlaczego tylko nazwę miejscowości ksiądz wymawia „po swojemu”, podczas gdy reszta wypowiedzi brzmi całkiem poprawnie? 

Tak naprawdę nie mam na swoje usprawiedliwienie nic oprócz “wydawało mi się, że tak będzie dobrze”. Nie chciałem z tą stylizacją przesadzać żeby nie utrudniać czytania, tylko delikatnie ją zaznaczyć.

Mam wrażenie, że na większy wysiłek trzeba się zdobyć, aby dźwignąć gąsior, niż go potem odstawić, nawet po ciemku. Zważ też, że ukrywając lewarek naraziłeś chłopaka na potłuczenie gąsiora, pokaleczenie się i stratę masy samogonu.

Dobrze mówisz, Zakapiorze, że wydawało Ci się, że tak będzie dobrze, bo dobrze nie jest, a szczególnie wymawiana nazwa miasteczka wygląda jak błąd.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oj tam. W końcu to horror i grafomania, więc trochę krwi by nie zaszkodziło. Może i był narażony,

ale ostatecznie jednak popił sobie i zaszalał – jak prawdziwy dżygit…

wink

dum spiro spero

Skoro tak twierdzisz, Fascynatorze… ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej Galicyjski Zakapiorze!

 

Zawsze podziwiałem ludzi, którzy osadzają akcję w istniejących miejscach. Wszak pisząc fantastykę, możemy wymyślić sobie dowolne uniwersum, w którym ludzie nie mogą narzekać, że rzeczywistość działa inaczej, niż ją zapamiętali ;) Tutaj widać, że faktycznie orientujesz się w przedstawionym rejonie i liczę to jako duży plus.

Sama historia za to nie zachwyca. Tekst jest dość długi, a istotne dla fabuły wydarzenia można streścić w kilku punktach, tak że całość się dłuży. Przez cały czas otrzymujemy coraz więcej informacji o dziwnych zjawach, ale jest to jedyny postęp, który da się zaobserwować w opowiadaniu. Bohater nie dąży do żadnego konkretnego celu (może poza powrotem, ale na termin powrotu nie ma wpływu). Gdy próbuje realizować drobne, chwilowe cele (ucieczka z ziemianki, atak na zjawy) nie napotyka żadnego oporu, nie dzieje mu się żadna krzywda, tylko zaczyna się coraz bardziej bać.

Jedynym wątkiem, w którym zaburzyłeś status quo, jest relacja głównego bohatera z dziewczyną, chociaż tam też mamy tylko jeden kryzys, który jest w dodatku szybko zażegnany przygotowanym śniadaniem.

W ten sposób tekst zmienia się w całkiem zgrabny, ale raczej niezbyt ciekawy opis weekendowego wyjazdu na wieś, którego jedyną funkcją fabularną jest przygotowanie końcówki. Sama końcówka wypadła dobrze – jest przemyślana, dobrze dobrana i fajnie napisana – tylko po tak długim wprowadzeniu, oczekiwałbym czegoś “większego” :)

 

Poza tym jest to kawał sensownie napisanego tekstu, także nie widzę problemu żeby spod twojego pióra wyszły jeszcze ciekawsze, bardziej angażujące historie :)

Tak jeszcze na koniec, bo nie zwróciłem uwagi podczas czytania, a teraz na szybko nie umiem znaleźć – czy poznajemy imię głównego bohatera? Wiadomo, że jest to pierwsza osoba i taka niewiedza za bardzo nie przeszkadza, ale jeśli problemem nie jest moja ślepota i imię faktycznie się nie pojawia, to może warto je tam gdzieś przemycić :P

 

Niżej uwagi nazbierane na bieżąco podczas czytania:

 

Nie przekonała mnie, ale nie chciałem się z nią kłócić. Na uspokojenie pociągnąłem solidny łyk swojaka, po czym podałem jej butelkę.

Jak do tej pory opowiadanie opisywało drobiazgowo wszystkie czynności głównego bohatera, jednak podczas wychodzenia z ziemianki nie wspomniałeś, że – mimo paniki – zdążył wziąć butelkę. Dowiadujemy się o tym dopiero z tego zdania.

Myślałem, że też się obudziła i będzie się domagać jeszcze jednej rundy miłości

Trochę niezręczny sposób powiedzenia, że jednak się nie obudziła. Nie trzeba tego robić zaraz na starcie. Może lepiej coś w stylu “Myślałem, że będzie domagać się jeszcze jednej rundy miłości – tak to bywało z tą moją dziewczyną”, a dopiero potem dalszy opis bełkotu przez sen?

Sylaby dobiegające z ust mojej dziewczyny zdawały się układać w wyrazy i zdania

Nie ma potrzeby, żeby zawsze podkreślać, że dziewczyna jest “moja”. Wyżej przy opisie pieszczot miało to uzasadnienie, że właśnie moja dziewczyna tak robi, ale tutaj dookreślenie jest raczej zbędne.

Ręce – nie, łapska! – dłuższe od samych zmor, wleczone po ziemi, powyginane w nienaturalne strony i w zbyt wielu miejscach.

Nie wiem, czy strony mogą być nienaturalne, ale łapska na pewno mogą być powyginane “nienaturalnie i w zbyt wielu miejscach” ;)

Straszydła pulsowały ciemnymi barwami jak plamy, które zostają przed oczami od patrzenia w słońce.

A to powidoki pulsują ciemnymi barwami?

Gdyby to upiorne widowisko potrwało dłużej, z pewnością rzuciłbym się do ucieczki, ale wtedy, niesiony adrenaliną i własnym krzykiem pędziłem wprost na spotkanie bestii.

Znowu spojlerujesz, co się stanie za chwilę.

Stworów nie było – ani przede mną, ani z tyłu, ani nigdzie.

ani nigdzieani nigdzie indziej

a zajęcie dla palców i oczu przynajmniej pomagało mi odsunąć od siebie paraliżującą myśl

Wiemy, że rysowanie jest zajęciem dla palców i oczu, prawdopodobnie nie trzeba tego dookreślać. Może to być celowy zabieg stylistyczny, ale w mojej ocenie nie wychodzi za bardzo na plus.

Ksiądz Marek powiedział, że trzeba o nich myśleć jak najmniej ja poza nocnymi dziwadłami nie miałem w głowie nic innego.

Może lepiej połączyć zdania spójnikiem wskazującym przeciwieństwo, np. “ale”?

Zimny pot zrosił moje czoło.

mojemi

Ale jak mógłbym, siedząc w klitce dwa na dwa[,+] ignorować monstra

Prawdopodobnie brakujący przecinek, wtrącone imiesłowy wydzielamy z obu stron.

 

Pozdrawiam :)

It's hard to light a candle, easy to curse the dark instead

Hej ostam,

 

dzięki za poświęcony czas.

W ten sposób tekst zmienia się w całkiem zgrabny, ale raczej niezbyt ciekawy opis weekendowego wyjazdu na wieś, którego jedyną funkcją fabularną jest przygotowanie końcówki

Cóż, chciałbym się nie zgodzić, bo chyba każdy wolałby o swoim tekscie myślec, że jest może mało zgrabny a za to ciekawy. Niestety raczej masz rację cheeky

Poza tym jest to kawał sensownie napisanego tekstu, także nie widzę problemu żeby spod twojego pióra wyszły jeszcze ciekawsze, bardziej angażujące historie :)

Postaram sięyes

Tak jeszcze na koniec, bo nie zwróciłem uwagi podczas czytania, a teraz na szybko nie umiem znaleźć – czy poznajemy imię głównego bohatera? Wiadomo, że jest to pierwsza osoba i taka niewiedza za bardzo nie przeszkadza, ale jeśli problemem nie jest moja ślepota i imię faktycznie się nie pojawia, to może warto je tam gdzieś przemycić :P

Nie poznajemy. Osobiście lubię opowiadania z “minimalistycznymi” bohaterami, ale już druga osoba mi zwraca uwagę, że jednak imiona albo ksywki oni powinni mieć. Hmm….

 

Dzięki za łapankę, na pewno uwzględnię większość uwag, jeśli nie wszystkie.

 

Pozdrawiam również

 

Witaj, Zakapiorze.

 

Bardzo dobry debiut. Można znaleźć tu drobne głupotki, ale czytało się bardzo szybko i przyjemnie. Jednak opowieść należy trzymać w żelaznych szponach, a tobie czasem wymykała się spod kontroli w postaci zbędnych scen, w miejscu których można było bardziej zbudować klimat i nadać bohaterom charakteru czy zażyłości (przemykałam wzrokiem w momencie opisów natury czy architektury), jak już ci wspomniano. Ale ponieważ nie jestem fanką horroru, uważam twoje opowiadanie za całkiem smaczne i wciągające. Paradoksalnie, bo przez to, że nie jestem fanką, nie mam obycia w tym podgatunku, więc łatwo mnie zainteresować. Nie mam wysokich wymagań. Pisz więcej, może będę wpadać :) Ja się żegnam i pozdrawiam.

 

Nie można gadać o gadających gitarach. Można o nich pisać. Napisz więc piosenkę o gadających gitarach i bądź szczęśliwy.

Wiedżma Lore, dzięki za miły komentarz i słowa zachęty.

Na pewno masz rację, że miejscami wkradły się zbędne sceny. Chciałbym powiedzieć, że nie zauważyłem tego pisząc. Ale prawda jest niestety taka, że nie wiedziałem, jak się ich pozbyć tak, żeby opowieść nie straciła na tym w moich oczach :/

 

Pozdrawiam serdecznie

 

Przyjemna lektura. Z jednej strony obiecywałem sobie czegoś więcej po końcówce, ale taki finał też ma sens – brak fajerwerków przystający do codziennego życia mieszkańców wsi, które pędzą pod okiem demonicznych stworów nierobiących im krzywdy. No właśnie – zabrakło mi tak naprawdę słowa czy dwóch na temat ich pochodzenia. Jakieś przekleństwo? Kara za dawne grzechy? Jeśli tak, to czemu nie krzywdzą mieszkańców? Może to robią, ale sporadycznie, z jakiegoś powodu? Trochę szkoda, że z rozmowy z księdzem nie wynikło nic więcej. Tak czy siak, czytało się miło. Klikam.

Pozdrawiam!

Nowa Fantastyka