– Halo? Fitłan?
Kurwa, nadal nie mogłem się przyzwyczaić. „Proszę księdza” brzmiało o wiele dumniej. Opcje przebranżowienia były jednak ograniczone. Fitłanizm miał przynajmniej rozsądny procent dominicantes.
– Chciałam zamówić tygodniowe, domowe fitolekcje.
Czyli tygodniowy trening indywidualny, w miejscu zamieszkania klienta. Tak się o tym mówiło, zanim jakiś debil nie zarejestrował tego jako religii. Opłacało się podatkowo, on dorobił do tego książeczkę: z teorią o kosmicznym, umięśnionym ciele. Wzorcu, z którym poprzez ćwiczenia, chcą łączyć się jego wyznawcy.
A teraz, po stu latach, banda idiotów naprawdę w to uwierzyła.
– Jakie terminy? Wyżywienie i nocleg na miejscu? – pytam uprzejmym, wyuczonym jeszcze na parafii tonem.
Im szybciej, tym lepiej, wszystko mi tam zapewni. Pomiędzy słowami słychać jej oddech, który brzmi jak chrapanie na jawie. Za tydzień oferuje ósemkę. Dużo, zwykle mam tyle w miesiąc. W parafii nie zgarniało się tego przez kwartał. Gdyby Watykan nie zaczął się wyprzedawać, nie starczyłoby na rachunki.
Obłożenia nie mam. Proponuję, że dziś mogę wyruszać w drogę.
– Ależ nie, nie aż tak, jeszcze tu muszę… Broń Boże, żeby fitłan w takim pośpiechu…
W słuchawce mi pika. „Bóg” to słowo z listy „unfit”. Tak jak „Biblia”, „Koran”, „komunia” czy „karma”. Co sprytniejsi z padających religii przerejestrowywali się na fitłanizm, żeby pod jego przykrywką prowadzić dawną działalność – już bez zżerającej zarobki hierarchii, pańszczyzny dla świętej administracji. Jednoosobowa działalność religijna: Polska XXI wieku byłaby pewnie w zachwycie.
Ale w zachwycie nie byli fityści, ani stare religie. Tępi się fitouszustów. Stąd indeks słów zakazanych: jeszcze dwa w tej samej rozmowie i naślą na mnie kontrolę.
– Dobrze, to jutro. Jutro w popołudniowych.
Potwierdza z wyraźną ulgą. Proszę o wysłanie wiadomością adresu i zanim znowu coś palnie, szybko kończę rozmowę.
*
Na miejsce dojeżdżam wynajętym smartem. Nie mam rodziny, nie przysługuje mi własny. Sto kilometrów, ale rachunek z baterii jest srogi: gdyby mi nie zwracała, tarabaniłbym się koleją.
Okolica jest ładna, znajoma, to gmina obok mojej dawnej parafii. Dookoła żółto, to pora rzepaku: zawsze wykorzystywałem go w swoich kazaniach, „co kwitnie tak pięknie, to pięknie nam potem służy, więc i my kwitnijmy tak dla naszego Pana”. Takie tam pierdolenie. Wierzyłem przez rok, pozostałe dwanaście robiłem z nawyku i strachu, że nic innego nie umiem.
Wieś, jak to teraz wieś – okna pozabijane, więcej domów niż ludzi. Poza megalopolis żyją już tylko wariaci, mówiła mi moja kochanka z chóru. Dobrze mi z nią było, kochaliśmy się rozpaczliwie – wiedzieliśmy że mamy rok, dwa, potem i tak wyjedzie stamtąd na studia. Trzeba by się kiedyś za nią rozejrzeć, dać sygnał, że też wyjechałem z zadupia.
Smart prowadzi mnie do przedostatniego domu. Prosty, funkcjonalny, w białym i graficie. Widać, że stylizowany na millenialne. Szpeci go hologram „na sprzedaż/wynajem”, rzucony na boczną ścianę.
Na trawniku są trzy samochody. Musi mieć tu co-housing, jednej rodzinie tyle nie przysługuje. Wysiadam, zarzucam torbę na ramię. Uśmiecham się: do drzwi nadal się tutaj dzwoni.
Otwiera mi mężczyzna. Siwy, wąsaty, po pięćdziesiątce. Zdenerwowany, kłania mi się, jakbym był tutaj kimś ważnym. W tym kraju zawsze szuka się pana.
– Pani gospodyni czeka już w salonie – mówi, lekko się zacinając.
Jeden korytarz i przechodni pokój. Pokój sterylny, jakby z hotelu: może gościnny, dla mnie.
– Za tymi drzwiami – mówi wąsacz i cofa się o dwa kroki.
Naciskam klamkę i zatrzymuję się w progu. Naprzeciwko mnie stół: jest biały obrus, jest wazon kwiatów. Na krześle, które wygląda bardziej jak tron: biało-purpurowa alba. Na drugim krzyż i Pismo Święte. Do stołu podchodzi kobieta, stawia tam pozłacany kielich.
– Pani Balan? – pytam. To moja dawna parafianka. Jedna z tych starszych, najbardziej zaangażowanych.
Spuszcza oczy. Marszczy się skóra pod jarzębinową grzywką.
– Ja przepraszam, że tak… ale my wiemy przecież, że to wszystko na podsłuchach.
Podnosi na mnie wzrok. Usta ma ściśnięte, jak dłonie w modlitwie.
– Na województwo zostało dwóch, w kościele są u nas raz na miesiąc. A nam… było trzeba… słowa, Chleba Bożego. Księdza żeśmy zawsze cenili, to pomyślałam… że może ksiądz, w drodze wyjątku…
Zaciskam zęby.
– …rekolekcje. Takie na tydzień, jeśli łaska. Zjechali tu z dwóch powiatów. Dom się udało wynająć. Przygotować, w ekspresowym tempie. No i teraz tylko, jakby ksiądz…
– Fitłan – cedzę.
Nabrałem się na jej chrapliwy oddech. I pieniądz, więcej niż godny. Adres, samochody, hologram „do wynajęcia” – już wcześniej powinienem wyczuć, że coś się święci.
– Tu nie chodzi nawet o to, żeście mnie oszukali. Że gdyby ktoś doniósł, zabraliby mi fitłańską licencję. Tu chodzi o…
– My zapłacimy z góry, zapłacimy nawet więcej – wcina mi się kobieta.
– …o to, że ja nie wierzę. Że odszedłem, proszę sobie wyobrazić, z przekonania. Nie dla pieniędzy czy wygody życia. Odszedłem, by być ze sobą i z wami szczery.
Trochę przeginam. Wybielam się jak ten obrus. Gdyby płacili godnie, parę lat dłużej bym został.
– Ale nam… nam nie o wiarę. Wiarę to mało który… Święcenia ksiądz ma, prawda?
Mam. W administracji pustki, rozpatrują wszystko z latami opóźnień. Do mojej rezygnacji nikt się tam nie dokopał.
– Nie, pani Balan. Po prostu nie. Z szacunku dla mnie, dla was, ale i dla niego – wskazuję krzyż dramatycznym, wyuczonym w seminarium gestem.
Mógłbym to zrobić. Odstawić dla nich uświęconą szopkę. Ale niechby któreś doniosło. Niechby ktoś zobaczył przez okno… Bez licencji nie mam niczego, znów wracam do życiowej dupy.
Odwracam się i opuszczam salon. Przy wyjściowych stoi zrozpaczony wąsacz. Odwraca się bokiem. Po policzku spływa mu łzawa smuga.
Wsiadam do samochodu, zapuszczam silnik. Ciekawe, czy przynajmniej za dojazd mi zwrócą. Ruszam – pewnie znowu dla dramatycznego efektu, to silniejsze ode mnie – szybko i z piskiem opon.
Robię postój po trzydziestu minutach: na stacji, przy pustym powiatowym miasteczku. Muszę się doładować, do megalopolis jeszcze kawałek. Kiedy się uzupełnia, wyciągam z portfela papieros. Prawdziwy, staroświecki: prezent jeszcze z parafii. Trochę mi w tym portfelu zwietrzał, ale i tak krztuszę się dymem. Fitłani nie palą, trzymam go tylko na wyjątkowe okazje.
Myślę o tym, co czeka mnie po powrocie. Stałych klientów – pardon, wiernych – paru mi ostatnio odpadło. Trzeba by kogoś przyciągnąć, rzucić kasą w reklamę. Gdybym był teraz finansowo na górce, zainwestowałbym w jakiś algorytm.
Gaszę peta i wracam do smarta. Jak tylko odpalam silnik, staje mi przed oczami wąsaty. Smuga na jego policzkach. Widzę też panią Balan. Jej drżące ręce, kiedy zawracałem ku wyjściu.
Pomiędzy nimi jest osiem tysięcy. Szesnaście pięćsetek. Pewnie w niebieskiej kopercie, jak łapówki dla księży.
Zatrzymuję się przed wyjazdem ze stacji. Na prawo zjazd na stolicę. Na lewo – powrotna na wieś.
Stoję, aż do wyboru zmusza mnie klakson.