- Opowiadanie: Raskolnikowwriting - Trąd

Trąd

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy, Użytkownicy II

Oceny

Trąd

I

Ciężkie krople jesiennej ulewy uderzały rytmicznie o bruk opustoszałych, sztokholmskich ulic. Wkrótce zza kotary deszczu, wśród ciemności nocy pojawiła się postać młodego mężczyzny. Szedł prędko. Co chwilę oglądał się za siebie. Na jego ramieniu wisiała torba, którą mocno obejmował, zupełnie jakby wewnątrz niej znajdował się bezcenny skarb. Na rogu ulic dostrzegł mrugające nieśmiało światło: jego cel – budka telefoniczna.

W mgnieniu oka znalazł się wewnątrz. Ignorując wilgoć odkładającą się w fałdach czarnego płaszcza, drżącymi palcami podniósł słuchawkę, wrzucił monetę i wybrał numer.

– Halo? Centrala? Z Berlinem Zachodnim proszę. Już podaję.

Po wyrecytowaniu przez mężczyznę numeru, kobiecy głos zacharczał coś po szwedzku, po czym w słuchawce zadudnił głucho sygnał. 

– Proszę, słucham – po drugiej stronie odezwał się miły, nieco zachrypnięty głos.

Mężczyzna w budce uśmiechną się.

– Tato, to ja.

Minęło parę chwil nim otrzymał odpowiedź. Głos ojca był drżący, jakby sam rozmówca miałby się za moment rozpłakać.

– To pomyłka.

– Nie. Tato! – zawołał do słuchawki bojąc się, że ojciec się rozłączy. – To ja, Anatol.

– Anatol? To ty… – Słowa utonęły w szlochu staruszka. – Mój Boże, synuś, to naprawdę ty?

– Tak, tato, tak. To ja – Anatol poczuł jak zbiera mu się na płacz. – Przyjadę za niedługo. Proszę powiedz…

– Ale mówili, że nie żyjesz. Że umarłeś w trakcie misji.

– Tato… Przepraszam was, oni musieli tak powiedzieć. KGB…

– Nie powinien był cię nigdzie puszczać. Nie po to nas z Polski wywoziłem, żebyś znów…

– Tato, przepraszam – Anatol przerwał delikatnie ojcu. – Jestem bezpieczny, uwierz mi. Chciałem cię tylko usłyszeć. Nie powinien nawet do ciebie dzwonić. Za chwilę mam samolot.

– Jesteś w niebezpieczeństwie?

– Nie, ale z KGB trzeba być ostrożnym. Tato, proszę cię, posłuchaj mnie. Nie mam dużo czasu.

– Synku, kiedy wrócisz? Melania odchodzi od zmysłów.

– Tato, nie mogę jeszcze wrócić. Za parę tygodni…

– Parę tygodni!

– To naprawdę niedługo. Proszę, powiedz Melanii, że ze mną wszystko w porządku.

–Tak, powiem, powiem.

– Spróbuje wysłać jej list. Tam wszystko wytłumaczę. Tak bardzo mi jej brakuje. Ciebie też tato… Przepraszam, że was tak… Halo? Halo?

Sygnał urwał się. Anatol chciał wrzucić kolejną koronę do automatu, ale wtedy spojrzał na zegarek. Samolot odlatywał za godzinę. Odrzucił słuchawkę i wybiegł z budki.

Gdy znalazł się na lotnisku był przemoknięty do suchej nitki. Jednakże pierwszy raz od paru miesięcy czuł spokój.

Czekając na swój lot sięgnął do torby szukając kartki papieru, aby napisać obiecany list. Jego dłoń natrafiła jednak na drewniany przedmiot: szkatułkę. Wnet wszelkie myśli o Melanii ulotniły się, zastąpione przez nieokreśloną ciemność spowijającą jego umysł. Miał wrażenie jakby coś pochwyciło jego dłoń, sprawiając rozchodzący się powoli po skórze ból. Ból podobny do tego jaki odczuć można, po włożeniu ręki wprost w chaszcze gęstych pokrzyw. Prędko cofną rękę, uwolniwszy się tym samym od uroku szkatułki. 

Wyciągnął z torby notes. Zaczął pisać czułe słowa do Melanii aby wreszcie, choć na moment ukoić tęsknotę i zapomnieć o diabelskim artefakcie. Dopiero w samolocie zauważył różowe naloty na opuszkach palców, w których to pulsowała – jakby krew – czarna maź.

 

II

Zamknął za sobą kamienne drzwi. Wnętrze jaskini spowite było w mroku. Na zewnątrz wciąż dudnił hałas burzy piaskowej, jednakże pośród ścian groty panowała cisza. Nienaturalna, martwa cisza. Anatol zerwał bandaże chroniące go przed wichurą piasku i wyjął z torby krótkofalówkę.

– Włoch? Odbiór.

Cisza, jedynie mechaniczny szum radiowych fal.

– Włoch, gdzie jesteś? Odbiór.

Poczekał jeszcze chwilę, jednakże nie dostał żadnej odpowiedzi. Przeklął w duchu, po czym wyciągnął z torby latarkę i nie czekając na żaden komunikat, ruszył przed siebie zagłębiając się w otchłań jaskini.

 

III

Wydawało mu się, że był gotowy na wszystko. Na każdą reakcję Melanii. Aby uspokoić jej nagły wyrzut, a być może agresję wynikłą z umartwień, kupił jej bukiet frezji – tak przez nią ukochanych kwiatów.

Anatol wysiadł z tramwaju i nieco zdenerwowany ruszył w kierunku swojej kamienicy. Układał w głowie przeprosiny: „Tak, wiem, że miało mnie nie być raptem parę tygodni”, „Musieli powiedzieć, że umarłem”, „Melanio, błagam, przecież tak szybko dałem wam znać, że żyję”.

Gdyby tego było mało i strach przed odchodzącą od zmysłów z tęsknoty żoną nie wystarczał, tak Anatolowi wciąż towarzyszył ból w prawej ręce. Próbował się go pozbyć na wszelkie sposoby. On jednak nie ustępował, dręczył go nieprzerwanie, chociaż według Anatola było to niemożliwe.

Te i inne zmartwienia jednak prędko go opuściły. Zastąpione przez nowe: budynek przed którym stał oznaczony był numerem jego kamienicy, jednakże nie przypominał jej. Zacząć należy od tego, że zamiast pięknego kamiennego budynku jaki zostawił przed wyjazdem, widział przed sobą jego pozostałości, przyprószone kupą gruzu i porozrzucanych cegieł.

Anatol rozejrzał się jeszcze, aby upewnić się, że jest pod właściwym adresem. Jednakże wszystko wskazywało na to, że nie pomylił się – jego cały dorobek legł w gruzach.

– Przepraszam – spytał starszą panią przechodzącą obok. Jego głos drżał, jednak pozostawała w nim jakaś resztka nadziei, że wszystko uda się wyjaśnić. – Proszę pani. Co się tutaj stało?

– Wybuch gazu – odrzekła staruszka szorstko. – A pana, co to interesuje?

– Gazu? – Anatol nie dowierzał.

„Tylko nie ona” – Czarna myśl zaświtała ponuro w jego umyśle.

– U takiej jednej biedaczki. Chociaż mówią, że to samobójstwo.

Wiedział, że nie może robić sobie nadziei. Jednak jeszcze jakaś iskra kazała mu spytać, tylko po to, żeby być pewnym, żeby zerwać ten plaster i pogrążyć się w rozpaczy.

– Jak się nazywała? Pan w gazetach nie czytał? Tam wszystko pisali. Bardzo piękna kobieta, jej zdjęcie było. Czarne loki, bujne miała i całkiem uroczą twarz.

Anatol upadł na kolana. Bukiet frezji wypadł mu z ręki wprost na zabrudzony chodnik.

– Proszę pana, wszystko w porządku? – spytała kobieta bardziej z obowiązku niż z faktycznej troski.

Nie miał siły odpowiedzieć, nie miał siły płakać. Zbył tylko kobietę kiwnięciem głowy, a ta odeszła, pozostawiając go samemu sobie.

A wydawało mu się, że był gotowy na wszystko. 

 

IV

Pokonując kolejne korytarze świątyni – którą okazała się być jaskinia – prowadzące go coraz bardziej w głąb ziemi, zauważył, że na swojej drodze nie spotkał żadnych zwierząt: insektów, szczurów, ani najmniejszego śladu ich obecności, nawet jednej nici pajęczyny. Robactwa powinno być pełno, zamiast niego jednak, świątynia, która według informacji wywiadowczych miała być starsza niż najwcześniej datowane osady sumeryjskie, wyglądała tak jakby została dopiero co zbudowana – jedynie spowita w ciemności i zabrudzona gdzieniegdzie  piaskiem.

Anatol przyglądał się pismu naściennemu, tak odległemu od wszelkich znanych mu starożytnych, czy nawet wcześniej: paleolitycznych, form komunikowania się. Surrealistyczne obrazki mieszały się z abstrakcyjnymi kształtami budząc w mężczyźnie mimowolny lęk – strach przed nieznanym, wybijającym go z poczucia komfortu, którego w ostatnich dniach i tak mu brakowało.

Jednak to właśnie pośród tych niepokojących obrazków ciągnących się krętymi korytarzami, wśród tego uczucia alienacji jakie wywoływał brak obecności chociażby najpodlejszego robaka, znajdował się artefakt, który miał odnaleźć. I on tam był: spoczywał na ołtarzu wśród rozwiązania zagadki robaczej nieobecności – pełzały wokół niego. Tańczące, oślizgłe, pokryte chitynowym pancerzykiem ciała gromadziły się wokół szkatułki, niby oddając jej religijną cześć.

Anatol w świetle latarki zobaczywszy ruchomą podłogę – pokrytą nachodzącymi na siebie co rusz czernią i brązem łaskoczącymi się przy tym się tysiącami maleńkich odnóży – krzyknął z obrzydzenia. Zebrawszy się w sobie, dał parę susów rozgniatając przy każdym kilka pancerzyków, aby wreszcie chwycić obleczoną w rękawiczkę dłonią szkatułkę i wydostać się z pomieszczenia. Wychodząc słyszał jak podąża za nim niezliczona liczba istotek, które wdzięcznie przebierały nóżkami.

 

V

Prędkim krokiem skręcił w ulicę Marksa, gdzie mieszkał jego ojciec. Musiał to wszystko z nim wyjaśnić. Mijając znajdującą się na rogu kawiarenkę, zobaczył kogoś, kogo się najmniej spodziewał. Przy jednym ze stolików siedział jego partner; elegancki mężczyzna o śniadej cerze i przystrzyżonym wąsiku pozdrawiał go filiżanką kawy znad szachownicy – Włoch.  

Anatol nie był w stanie się opanować. Szarżując przez stoliki podwórka kawiarni, rzucił się na Włocha i lewą dłonią złapał go za krawat. Mężczyzna nie bronił się. Oboje wiedzieli, ze w bezpośredniej konfrontacji Włoch byłby zwycięzcą; przewyższał Anatola mięśniami i posturą. Podniósł tylko nieznacznie ręce w poddańczym geście i, wciąż uśmiechając się, dał znak byłemu podopiecznemu, że stali się główną atrakcją ulicy Karola Marksa.

Anatol opanowawszy się puścił Włocha i wykonał quasi-przyjacielski gest klepiąc go po ramieniu, aby dać przechodniom złudne wrażenie, że jego nagły wybuch był niczym więcej jak męskim przekomarzaniem się, brutalnym co prawda, ale serdecznym, co swym uśmiechem pełnym pewności siebie potwierdził Włoch.

– Białe, czy czarne? – spytał jak gdyby nigdy nic mężczyzna.

Anatol nie odpowiedział. Nie był w stanie odrzec nic, co nie byłoby przekleństwem.

– Oj, Stirlitz… Przecież zawsze lubiłeś grać w szachy.

– Wykorzystaliście mnie – powiedział szorstko, niemalże do siebie Anatol.

– Witamy w wywiadzie. Stirlitz… coś taki naburmuszony?

– Nie znoszę gdy tak mnie nazywasz.

– Nie my wybieramy sobie pseudonimy.

Siedzieli w milczeniu. Anatol co chwilę otwierał usta starając się coś powiedzieć, jednak za każdym razem powstrzymywał się widząc unoszącą się szyderczo brew Włocha. Nie znosił go od momentu kiedy się poznali – wymarzony partner, zwłaszcza na tak niebezpiecznych misjach.

– Gdzie szkatułka Stirlitz?

– Czemu nie powiedzieliście, że ona nie żyje?

Uśmiech spełzł z twarzy mężczyzny.

– Czyli już wiesz? Nie mogliśmy się z tobą kontaktować Stirlitz. Wybacz, to dla twojego bezpieczeństwa.

– Chroniliście mnie, a Melanii nie byliście w stanie?

– Nie zapobiegamy samobójstwom.

– Nie kręć – Anatol pochylił się, wciąż pełen gniewu i rozpaczy. – Przecież wiecie, że to KGB.

Włoch uniósł brwi.

– A wnioskujesz to, po…? Stirlitz, ruskie to bestie, ale wyrachowane bestie, po co mieliby zabijać twoją żonę? I to jeszcze tak spektakularnie.

Anatol wziął serwetkę i trzymając ją wyciągnął coś z kieszeni i położył na stole.

Włoch wzdrygnął się. Tuż przed nim leżało coś co kiedyś było zapewne kawałkiem deski, teraz jednak przypominało powiększoną tysiąc razy tkankę nabłonkową, przez którą przechodziło tysiące tłustych od czarnej mazi żył. Miejscami z obiektu wyrastały włoski i coś co wyglądało na zalążek rozwijającego się oka. 

– Nie udawaj Greka – stwierdził Anatol ostro, widząc zdegustowaną i zdziwioną twarz Włocha. – To, to samo cholerstwo z którego zrobiona jest nasza szkatułka. Znalazłem je w gruzach mojego mieszkania. To broń KGB. Mają jej więcej. Zabili nią Melanie.

Łzy zaczęły spływać po jego policzkach. Zakrył twarz dłonią.

– To wygląda jak guz, nowotwór. – Włoch przyglądał się z obrzydzeniem pulsującym żyłom istoty. Chciał jednak ją dotknąć. Ciekawość była silniejsza od wywracającego się żołądka. Sięgnął więc ręką.

Anatol zbił ją w powietrzu.

– Ty naprawdę nie wiesz, co to jest? – spytał opanowawszy się nieco. 

Włoch kiwną głową.

Anatol sięgnął do torby, po czym wyciągnął z niej zdjęcia i rzucił je na stół. Wszystkie przedstawiały różne rzeczy: drewno, kwiaty, martwe szczury – wszystkie pochłonięte organiczną mazią.

– Ta szkatułka to jakiś wirus. Wystarczy jej dotknąć, a ze swojej drewnianej formy, zamienia się w… to. Dobrze to ująłeś, wygląda jak nowotwór, czy guz. Wiesz, że niektóre guzy potrafią mieć oczy? Tak jak ta szkatułka.

– Otwarłeś ją?

Anatol zmrużył brwi.

– Pogięło cię?

– Nie chcesz wiedzieć co jest w środku? Coś musi być.

–Trzymaj – Anatol podał mu chusteczkę. – Albo jak masz jakieś rękawiczki. Inaczej to zacznie… Jeżeli się temu nie oprzesz, to cię ogarnie, pochłonie.  

– Skąd wiesz? – spytał Włoch dotykając przez podaną mu chustkę ożywionego kawałka deski.

– Stąd – Anatol odwiną prawy rękaw płaszcza.

Włoch zaniemówił. Uśmiech spełzł mu z twarzy, gdy zamiast ręki partnera zobaczył kikut. 

 

VI

Wciąż słyszał krzyk dobiegający go z nicości. Biegł, uciekał przed stadem insektów goniących go po białej przestrzeni. A wraz z insektami było tam coś jeszcze, coś, lub ktoś, znajomy ale tak odległy, owładnięty jakąś dziwną chorobą, o wiele bardziej odrażającą niż trąd.

Zbudził go ból w prawej ręce. Miał wrażenie jakby stado karaluchów zaczęło po niej wchodzić. Ich obecność w panamskim hoteliku nie byłaby czymś nadzwyczajnym. Jednak to było coś o wiele gorszego niż karaluchy. Spojrzał na dłoń i pośród ciemności ujrzał coś co sprawiło, że poczuł paraliżujący dreszcz przebiegający po kręgosłupie, a cały wczorajszy posiłek zbliżył mu się do gardła. Chciał zrzucić z siebie tę zarazę rodzącą się na jego dłoni. Chwycił prędko za nóź do mięsa i bandaż, przewiązał nim swoje usta i z nadludzką siłą wziął zamach celując w przegub dłoni. Nie uważał jej już za swoją, teraz była ona częścią czegoś innego, czegoś nienaturalnego, znienawidził ją rozpoznając w niej intruza.

Wkrótce, chorobliwie blady, na skraju wycieńczenia, tamował krwotok i resztką sił zbiegł na portiernie. Ledwo żywy przewożony karetką nie mógł pozbyć się wspomnienia: obrazu swojej dłoni, która przyłożona na wysokość oczu, odpowiedziała mu identycznym, pełnym zdziwienia i lęku spojrzeniem. 

 

VII

Przez moment słychać było jedynie rozmowy innych klientów, pobrzękiwanie sztućców, głuche odgłosy odkładanych na spodek filiżanek. 

– Stirlitz, musisz mi ją dać. – Głos Włocha był stanowczy, suchy.

– To zbyt niebezpieczne. Nawet Sowieci nie mają pojęcia z czym się mierzą.

Zęby Włocha zabłysły w uśmiechu. Anatol usłyszał charakterystyczne kliknięcie odbezpieczanego pistoletu, dobiegające spod stołu.

– Oj, mój drogi. Źle mnie zrozumiałeś. Ty musisz mi ją dać.

Nad Berlinem zapadł już zmrok. Szli razem wzdłuż jednej z uliczek znajdującej się na peryferiach, niemalże przy granicy z NRD. W dzielnicy tej, pominiętej przez zarząd miasta, nadal znajdowały się kupy gruzu i resztki kamienic naznaczone śladami kul, przypominające o horrorze zakończonej niedawno wojny. 

Anatol szedł pierwszy, nadal wspominając rozmowę ze swoim byłym partnerem. Instynktownie zaciskał pięść lewej ręki, w prawej wciąż czując ból. Fantomowe cierpienie było niejako przedłużeniem jego gniewu, wściekłości jaka nie mogła opuścić jego ciała od kiedy usłyszał okrutną propozycję Włocha.

„Musisz oddać nam szkatułkę. Mamy twojego ojca. To nic personalnego Stirlitz, wiesz jak to jest… Sprawa wagi państwowej i te sprawy”.

Chciał ukryć przed wywiadem to cholerstwo. Sądził, że to coś nie powinno opuszczać ruin w Afganistanie. Chciał ukryć to przed światem, by nie wpadło w niczyje ręce. Zwłaszcza wywiad, który – nieważne z której strony żelaznej kurtyny – wykorzysta szkatułkę jako broń, oręż, którego natury nie jest w stanie zrozumieć. Jednak bił się z myślami – Melania była martwa, został mu tylko ojciec, który teraz pewnie umierał ze strachu, zdany na łaskę cynicznych agentów wywiadu.

Zeszli po brukowych schodach wprost do opuszczonej stacji metra. Tam, po przejściu przez szyny, Anatol pochylił się nad maleńkim otworem w zniszczonej ścianie stacji. Wygrzebał z niej zawiniętą w zwierzęcą skórę metalową skrzynkę w której ukryta była szkatułka. Gdy już miał ją podnieść i oddać Włochowi, naszły go wątpliwości. Nie miał pewności, czy nie skrzywdzą jego ojca, wiedział jednak, że przekazanie szkatułki w nieodpowiednie ręce spowodować może katastrofę, której należy przeciwdziałać niestety za wszelką cenę .

Jednak rzeczywistość pomogła mu rozwiązać ten problem prędzej niż się spodziewał. Usłyszał charakterystyczne metalowe kliknięcie tuż za sobą. Instynktownie zrobił unik, upuszczając skrzynkę. Kula trafiła wprost w ceglaną ścianę metra nie raniąc nikogo. W mgnieniu oka, jeszcze odskakując, Anatol wyciągną zza pazuchy pistolet i oddał strzał. Broń wypadła Włochowi z ręki, on sam zaś, trzymając się za krwawiącą pierś, upadł na tory.  

Anatol patrzył na leżącego i dławiącego się krwią mężczyznę. Uklęknął i przystawił mu do skroni pistolet.

– Pracujesz dla nich. Dla ruskich.

Włoch uśmiechnął się szeroko w złowieszczym potwierdzeniu. Krew na zębach zabłyszczała.

– Po co KGB ta szkatułka? Przecież ma tą broń. Zabili nią Melanię. 

– Nie ma.

– Gdzie mój ojciec?

– Nie domyśliłeś się? – Mówił niewyraźnie, dławił się. – Pochłonęło go – dodał starając się naśladować przerażony ton partnera.

Anatol milczał, patrzył tylko na konającego Włocha, próbując odczytać z jego twarzy o co w tym wszystkim chodzi.

Ten jednak, świadom rychłej śmierci, wytłumaczył swojemu zabójcy wszystko w trzech prostych słowach. Piękniejszej zemsty nie mógł sobie wymarzyć:

– Ty ich zabiłeś.

Tunele opuszczonego metra wypełnił huk wystrzału.

Anatol wstał. Cały się trząsł. Wszystko zaczęło do niego docierać. Dlaczego nie mógł skontaktować się ze swoimi najbliższymi od momentu infekcji. KGB wcale nie miało jego ojca, ani żaden inny wywiad go nie więził. To tłumaczyło te resztki tajemniczej szkatułki w mieszkaniu Melanii. Infekcja na odległość. Najpierw on, a za nim wszyscy, których kochał.  

Padł na kolana. Oddychał ciężko starając się opanować chociaż na moment. Marzył o śmierci. Nie miał już nic do stracenia.

Wtem poczuł przeszywający ból w fantomowej dłoni. Opuszki jego widmowych palców dotykały czegoś metalowego. Czuł to wyraźnie. Usłyszał skrzypnięcie. Spojrzał na skrzynkę. Wyrwana niby spod ziemi dłoń pokryta pulsującymi czarnymi żyłami, sięgała nieba. Wkrótce za nią pojawiła się cała humanoidalna postać, rzadko owłosiona, ociekająca śluzem i łypiąca dziesiątkami oczu wprost na Anatola. Wyglądała jak chodzący, antropomorficzny nowotwór. Chybotała się z zaciekawieniem studiując dyszącego ze strachu Anatola.

Mężczyzna wycelował pistolet w istotę. Chciał pociągnąć za spust, ale coś podpowiadało mu, że nie ma to sensu. Ta nieludzka istota, nienależąca do tego świata, chociaż pogrzebana gdzieś w zapomnianych i opuszczonych starożytnych komnatach, nie będzie się kłaniać kulom. To koniec. Anatol zdał sobie sprawę, że nie może walczyć. Czy nawet nie chce. Nie miał już sił, ani motywacji: został sam. Stał w bezruchu i obserwował jak obleśna istota powoli zbliża się do niego. Pistolet wypadł mu z ręki. Nie chciał tu być, nie w tej rzeczywistości, nie na tym świecie. Potwór zbliżywszy się do niego rozpostarł ręce i w groteskowej pozie przyglądał się mężczyźnie. Ten spojrzał niejako w głąb istoty, pod warstwy śluzu, włosów i pulsujących żył. Znajomy głos, dobiegający gdzieś jakby spoza wymiaru, szepnął czule do niego:

– To koniec. Nie walcz. Chodź do nas.

Postąpił kroku i wpadł w ociekające śluzem objęcia.

Ciepło, wytchnienie i upragniony spokój. A po nich czerń i nicość – manifestacje błogiej nieskończoności. 

Koniec

Komentarze

Cześć! 

Na początek kilka spraw technicznych, które udało mi się wyłapać:

– Proszę, słucham – po drugiej stronie odezwał się miły, nieco zachrypnięty głos. – Powinna być kropka po słucham i “Po drugiej…” z wielkiej litery.

 

Mężczyzna w budce uśmiechną się.uśmiechnął

 

jakby sam rozmówca miałby się za moment rozpłakać. – …miał się za chwilę rozpłakać.

 

Nie kręć – kropka – brakuje kropki.

 

Przecież ma tą broń

 

 

Co do samej opowieści… Pomysł nawet ciekawy, ale szczerze mówiąc… Trochę zaczęło się to dłużyć pod koniec. Jak dla mnie historia jest odrobinę za długa ;)

Nie podobały mi się dialogi, jakoś… Nie pasowały mi do czasów, w których rozgrywała się akcja, ale może to tylko moje czepialstwo ;D

Ale za to fajnie wypadło zakończenie, dość ciekawie, interesująco, bardzo tajemniczo. Nie wiadomo, czym była postać i jest to dla mnie plus, można sobie to zinterpretować samemu. 

Nie żałuję przeczytania historii, była okej. 

Pozdrawiam serdecznie ;)

Witaj.

Z technicznych spraw – sugestie oraz wątpliwości (do przemyślenia):

W tym zdaniu na pewno mamy ortograficzny/gramatyczny rażący:

Mężczyzna w budce uśmiechną się.

Prędko cofną rękę, uwolniwszy się tym samym od uroku szkatułki. – błąd powtórzony

Włoch kiwną głową. – tu także

– Stąd – Anatol odwiną prawy rękaw płaszcza. – i znów ten sam błąd

 

Głos ojca był drżący, jakby sam rozmówca miałby się za moment rozpłakać. – tu z kolei za dużo jest „by”

 

– Nie powinien był cię nigdzie puszczać. – gramatyczny/ortograficzny – razem, bo znamy podmiot (ja)

 

– Tato, przepraszam – Anatol przerwał delikatnie ojcu. – Jestem bezpieczny, uwierz mi. Chciałem cię tylko usłyszeć. Nie powinien nawet do ciebie dzwonić. Za chwilę mam samolot. – tu z kontekstu wynika błędna forma czasownika

 

Spróbuje wysłać jej list. – literówka/gramatyczny – błędna odmiana wyrazu

Zabili nią Melanie. – tu podobnie

 

Te i inne zmartwienia jednak prędko go opuściły. Zastąpione przez nowe: budynek (przecinek) przed którym stał (i tu) oznaczony był numerem jego kamienicy, jednakże nie przypominał jej. Zacząć należy od tego, że zamiast pięknego kamiennego budynku (i tu?) jaki zostawił przed wyjazdem, widział przed sobą jego pozostałości, przyprószone kupą gruzu i porozrzucanych cegieł. – dwa pierwsze zdania lepiej połączyć; mamy tu powtórzenie

 

Anatol w świetle latarki zobaczywszy ruchomą podłogę – pokrytą nachodzącymi na siebie co rusz czernią i brązem łaskoczącymi się przy tym się tysiącami maleńkich odnóży – krzyknął z obrzydzenia. – składnia zdania posypała się całkowicie

 

Anatol nie był w stanie się opanować. Szarżując przez stoliki podwórka kawiarni, rzucił się na Włocha i lewą dłonią złapał go za krawat. Mężczyzna nie bronił się. Oboje wiedzieli, ze w bezpośredniej konfrontacji Włoch byłby zwycięzcą; przewyższał Anatola mięśniami i posturą. – w przypadku dwóch mężczyzn nie można napisać: „oboje”; literówka

 

Anatol co chwilę otwierał usta starając się coś powiedzieć, jednak za każdym razem powstrzymywał swidząc unoszącą się szyderczo brew Włocha. – zdecydowanie za dużo „się” w jednym zdaniu

 

W dzielnicy tej, pominiętej przez zarząd miasta, nadal znajdowały się kupy gruzu i resztki kamienic naznaczone śladami kul, przypominające o horrorze zakończonej niedawno wojny. 

Anatol szedł pierwszy, nadal wspominając rozmowę ze swoim byłym partnerem. – powtórzenie

Sprawa wagi państwowej i te sprawy – stylistyczny

Przecież ma broń. – gramatyczny – błędna odmiana wyrazu

To tłumaczyło te resztki tajemniczej szkatułki w mieszkaniu Melanii. – styl/składniowy

 

 

Interpunkcja w wielu miejscach wymaga dokładnego przejrzenia i poprawy.

 

Fabuła wymaga pewnych szlifów, ale daję klik za sam pomysł, bo jest świetny. Horror czuć od początku i tej atmosfery nie zmarnowałeś. Tylko nade wszystko popraw stronę językową, bo jest z nią źle.

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Gryzie mnie, że bohater zdaje się rozumieć różne rzeczy nie bardzo wiadomo skąd – wniosek, że szkatułka zabija bliskie mu osoby na odległość wcale nie jest oczywisty. Podobnie “coś” podpowiada mu, że nieznany byt jest odporny na kule. Takie instynktowne rozumienie nieznanego w moim odczuciu nieco zaburza atmosferę horroru i zawieszenie niewiary.

 

Unikałbym w opisach encyklopedycznych słów typu “humanoidalny” i “antropomorficzny”, lepiej moim zdaniem po prostu “w kształcie człowieka”.

 

Bardzo duży plus za umieszczenie opowiadania w nienadużywanym kontekście historycznym. Przyciąga to uwagę czytelnika i dobrze współgra z elementami fantastycznymi w fabule.

 

Ogólne wrażenie pozytywne, jak już zacząłem to chciało się doczytać do końca – a to najważniejsze.

 

Pozdrawiam

Całkiem urocza brzmi jak nieco zachwycająca;)

 

Przerażające i niepokojące opowiadanie. Z początku trochę gubiłam się przy zmianie czasu, ale w końcu załapałam. Klikam.

Lożanka bezprenumeratowa

Cześć,

 

Naprawdę dobry tekst, a przynajmniej mi przypadł do gustu. Połączenie horroru i dramatu szpiegowskiego. Pomysł bardzo ciekawy i fajna konstrukcja opowiadania, to przeplatanie akcji pomiędzy Berlinem Zachodnim a Afganistanem. Może też dlatego, że lubię takie wojenne/szpiegowskie opowieści z nutką grozy. W 20 tyś znakach udało ci się odpowiednio rozwinąć fabułę i satysfakcjonująco ją zakończyć. Przeczytałem do końca jednym tchem, a to o czymś świadczy:) Zostanie w pamięci na jakiś czas…

 

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka