- Opowiadanie: Souixie - Ricky wreszcie wziął sprawy w swoje ręce

Ricky wreszcie wziął sprawy w swoje ręce

Cześć. 

 

Ten tekst, no może nie dokładnie ten, bo ten jest jednak bardzo zmieniony, ale to opowiadanie już tutaj kiedyś się pojawiło. W 2017 roku dokładnie. Z tym że wtedy za bardzo się nie popisałem, a ja jednak bardzo lubię ten tekst. I mojego Dzikiego Ricky’ego. Więc postanowiłem je poprawić, zmienić, przepisać, generalnie zaszło dużo zmian. 

Kiedy klikam w przypięty post o ‘edycji starych opowiadań’ to niestety nic się nie dzieje, więc nie mam dostępu do zawartych tam, być może, kluczowych informacji. Tym samym mam nadziję, że nie łamię forumowego prawa publikując ten tekst, jakby nie patrzeć, ponownie. 

 

OD RAZU ZAZNACZĘ: nie ma tu niestety zbyt wiele faktycznej fantastyki, Wy, którzy szukają właśnie takowej tematyki (w końcu chociażby nazwa forum zobowiązuje); nie chcę abyście poczuli się oszukani, angażując swój czas w lekturę. No i Wy, wspaniali członkowie tego forum, którzy czytaliście tekst ten już w 2017 roku, napominam, że jest to swoiste odgrzewanie kotleta i w pełni przyjmuję postawę wobec takiego wytworu conajmniej ambiwalentną. 

 

Jest to taka dzika historyjka, taki wyścig od skrzyżowania do najbliższych świateł. Może wam się spodoba. Mam nadzieję, że tak. 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

Ricky wreszcie wziął sprawy w swoje ręce

 

1.

Dziki Ricky Tate odpalał jednego papierosa od drugiego, kiedy budzik, stojący na nocnej szafce przy łóżku, zaczął wściekle wyć. W pierwszej chwili Ricky go nie usłyszał. Zaciągnął się dymem, rozgniótł niedopałek w przepełnionej popielniczce i włączył lampkę. Kiedy mała żarówka zalała pokój mętnym światłem, Ricky zauważył chmury dymu leniwe kłębiące się pod sufitem. Z niedowierzaniem spojrzał na leżącą na jego brzuchu popielniczkę. Popiół i niedopałki wysypywały się z niej, brudząc jego koszulkę i bokserki. Usiadł i sięgnął po zegarek. Wyłączył alarm po czym skupił wzrok na cyferblacie. Była dwudziesta trzecia trzydzieści.

– To tyle, jeżeli chodzi o drzemkę – mruknął sam do siebie.

Nie mógł zebrać myśli. Alkohol, który wlewał w siebie przez cały dzień, zamiast się przetrawić, przelewał się w jego żołądku, wywołując palące zgagą mdłości. Kręciło mu się w głowie. Spróbował wstać, ale uderzenie bólu posadziło go z powrotem na łóżko.

– Dziś albo nigdy Ricky, dziś albo nigdy.

Podniósł się ciężko sapiąc i poszedł do łazienki. Miał nadzieję, że zimna woda rozjaśni mu umysł i rozluźni uścisk imadła, w którym najwyraźniej sam diabeł zaciskał jego głowę, śmiejąc się do rozpuku.

Stanął przed umywalką i odkręcił kran. Poczekał chwilę, aż poleci najzimniejsza i zaczął pić. Obmył twarz, szyję i kark. Przez jego ciało przeszedł dreszcz, ale wyraźnie poczuł się lepiej. Podniósł wzrok na lustro, które wisiało na drzwiczkach szafki przed jego twarzą.

Zza drugiej strony tafli szkła patrzył na niego mężczyzna, który wyglądał jakby swoje najlepsze lata miał już dawno za sobą. Więcej włosów wyrastało mu z nosa niż skóry na głowie, a ogólnego obrazu starości dopełniały głębokie zmarszczki i sine wory pod oczami.

Westchnął i otworzył szafkę. W środku, oprócz starej maszynki do golenia i taniej podróbki markowego perfum, stała butelka whisky Golden Loch. Była to najtańsza szkocka jaką można było dostać w pobliskim markecie. Skromnym zdaniem Ricky’ego, smakowała podle. Kiedyś próbował mieszać ją z colą, co jedynie pogorszało sprawę, więc szybko przestał. Stać go było na coś odrobinę lepszego, ale przywiązał się i tak już zostało.  

Sięgnął po butelkę, odkręcił nakrętkę i pociągnął łyk. Przepłukał usta i gardło po czym wypluł. Drugi, dużo mniejszy, łyk trafił już prosto do żołądka. Potrzebował paliwa, ale nie chciał przesadzić. To miała być długa noc. Zamknął szafkę i jeszcze raz przyjrzał się swojemu odbiciu. Wyszczerzył zęby. Były żółte i nierówne, brakowało górnej jedynki.

Oj Ricky, Ricky – pomyślał – czyżby mamusia miała rację?

– Richardzie Tate – zaczął przedrzeźniać głos swojej matki – skończysz jako alkoholik i degenerat! Wziąłbyś przykład ze swojego brata…

– Sram na mojego brata – powiedział już do siebie.

Zachciało mu się lać. Wysikał się i nie spuszczając wody wrócił do sypialni. Okrążył łózko i kucnął przy szafce nocnej. Oprócz lampki stała na nim też ramka ze zdjęciem. Fotografia przedstawiała ogromnego psa, który rozrywał na strzępy kawał mięsa. W tle stał o wiele młodszy Ricky z zadowoloną miną mówiącą: Lepiej z nami nie zadzieraj chłopcze, chyba nie chcesz, żeby Vincent to samo zrobił z twoimi jajami!

– Pieprzony pchlarz – powiedział Ricky, a w jego oku zakręciła się łezka.

Vincent był jedyną istotą, którą kiedykolwiek naprawdę pokochał. Znalazł go przy drodze jako szczeniaka i opiekował się nim aż ten zmarł na nowotwór.

To były moje osiemnaste urodziny… Uciekłem z domu, a on tam siedział przy drodze… – Ricky gwałtownie potrząsnął głową. – Pchlarz zdechł. Mam teraz ważniejsze rzeczy na głowie.

Otworzył ostatnią szufladę i wyciągnął z niej rewolwer. Nie była to może śmiercionośna armata, ale wystarczyłaby, aby poważnie uprzykrzyć dzień zasrańcowi, który chciałby mu przeszkodzić. Wyciągnął bęben i sprawdził czy w środku na pewno znajduje się sześć naboi. Wetknął broń za pasek na plecach i starannie zakrył koszulą.

Zegar wskazywał za piętnaście dwunastą.

Ricky Tate zszedł po schodach na parter i ruszył do małej kuchni. Z lodówki wyciągnął butelkę piwa i wysuszoną kiełbasę. Nie spieszył się specjalnie. Miał całą noc. Przeżuwał powoli, wręcz leniwie, gapiąc się bezmyślnie na kafelki nad zlewem.

Kiedy skończył jeść, pociągnął solidny łyk piwa i wyszedł kuchennymi drzwiami do ogrodu. Noc była ciepła i przyjemna. Na niebie nie było żadnych chmur, a księżyc zalewał świat zimnym, srebrzystym blaskiem.

Dobrze. Ułatwi robotę – pomyślał Ricky.

Wszedł do stojącej w rogu ogrodu szopy na narzędzia i wdusił włącznik światła. Pojedyncza żarówka wisząca pod sufitem nie zapaliła się, tylko zakołysała wesoło, zupełnie jakby był to najlepszy dowcip na świecie.

– Standard – mruknął Ricky do siebie. Szukanie latarki, a potem baterii byłoby niepotrzebną stratą czasu. Z pomocą księżycowego światła, wpadającego do środka przez małe okienko, szybko zlokalizował szpadel i wyrzucił go na zewnątrz. Usłyszał przytłumiony brzdęk, gdy ten zetknął się z ziemią. Potrzebował jeszcze łopaty i łomu. Opcjonalnie kilofu, gdyby go znalazł. Klnąc pod nosem wszedł w głąb szopy. Jakby nie mógł tego zrobić wcześniej, kiedy świeciło słońce. No ale wtedy wzywała butelka. Wszystko zawsze kręci się wokół pieprzonej butelki. Ta cała farsa też w gruncie rzeczy była dla butelki. Tylko droższej. Może nawet Johnny’ego Walkera albo Jima Beama? A co?! Bourbon byłby miłą odmianą dla tej podłej szkockiej. W głębi duszy i tak wiedział, że zostanie przy starym dobrym Golden Loch. Sentymenty i te sprawy.

Nagle potknął się i poleciał w mrok przewracając przy tym miotły i grabie. Przy ziemi coś głośno pisnęło. Ricky wyraźnie poczuł jak po jego stopie przebiega jakieś zwierzę. Wzdrygnął się mimowolnie. Tej nocy czekały na niego rzeczy o wiele gorsze niż szczury, mieszkające w starej szopie. W końcu znalazł resztę narzędzi i wyszedł do ogrodu. Podniósł szpadel z rozoranego trawnika i ruszył prosto do garażu.

Samochód zawsze zostawiał otwarty z kluczykami w stacyjce. Nie sądził, aby ktoś okazał się na tyle szalony, żeby ukraść tego grata. Wóz wyglądał jakby miał się rozlecieć zaraz po przejechaniu pięćdziesięciu metrów i wystawić potencjalnego złodzieja prosto pod lufę rewolweru Ricky’ego.

– Zobaczysz Richardzie, skończysz jako bezdomny – głos matki nagle pojawił się w jego głowie – i nie myśl, że twój brat będzie cię utrzymywał.

– Pieprzę ciebie i twojego synusia – odpowiedział na głos.

Wrzucił narzędzia do bagażnika, w którym leżało już kilka starych koców, otworzył garażowe drzwi i wślizgnął się za kierownicę. Przekręcił klucz w stacyjce, ale usłyszał tylko klekot rozrusznika.

No dalej złomieuderzył z całej siły w kierownicę – jeszcze tylko dzisiaj i możesz nawet rozlecieć się na kawałki.

Za trzecim podejściem samochód ożył i wypuścił z rury wydechowej chmurę gęstego, czarnego dymu.

Wóz wytoczył się na podjazd, Ricky zaciągnął ręczny i kiedy zamykał drzwi od garażu, przypomniał sobie o jeszcze jednej, bardzo ważnej, rzeczy. Pobiegł do kuchni i stanowczym szarpnięciem otworzył lodówkę, prawie ją przewracając. W środku z wyjątkiem pełnej butelki szkockiej, było tylko światło.­ Chwycił ją i wrócił do samochodu. Otworzył butelkę pociągnął mały łyk, zwolnił hamulec i wyjechał na ulicę. Zapomniał zamknąć drzwi frontowe, ale było mu już wszystko jedno.

– Jeśli nie masz nic, to przynajmniej nie musisz się martwić, że cię okradną – zaśmiał się, uważając to za bardzo błyskotliwy żart. Nastawił radio na stację nadającą muzykę rockową i zrozumiał, że już nie ma odwrotu. Bachman Turner Overdrive śpiewali o braniu spraw w swoje ręce i to też Ricky zamierzał zrobić.

2.

 

Wybrał drogę naokoło. Czasu miał pod dostatkiem. Zaczynała się ciepła jesień, a noce stawały się coraz dłuższe. Ricky chciał popatrzeć na Dom. Dom, w którym mieszkał jego brat i ona. Matka. Miał nadzieję, że zobaczy światło w jej oknie. Albo nerwowe ruchy cieni rzucanych na ścianę. Oczami wyobraźni widział, jak czerwona na twarzy krąży po pokoju, ciężko sapiąc.

Przez całe jego życie, matka trzymała swojego młodszego syna Roberta na bardzo krótkiej smyczy. Dobierała mu znajomych, podejmowała za niego decyzje, dbała o jego edukację i naiwność, kształtując w nim coś na podobieństwo kultu jednostki. Robbie nie widział poza nią świata. Matka skutecznie wypaczyła mu obraz miłości i zniechęciła do kobiet. Psa Lisy Ford, jego pierwszej, szczenięcej miłości, poczęstowała nafaszerowanym trucizną mięsem. Mała Lisa znalazła go później w pobliskim parku. Zwierzę dygotało i dławiło się. Z pyska toczyła mu się piana, a w oczach widniało skrajne przerażenie i cierpienie. Pies zdechł, a Lisa musiała z tym żyć. Wieść szybko się rozniosła. Nikt nie potrafił jej tego udowodnić, ale wszyscy wiedzieli. Od tego czasu żadne dziecko nie chciało mieć z Robbym nic wspólnego. Matka triumfowała, a zaszczepiona w synie nienawiść i pogarda do gatunku ludzkiego zaczynała kwitnąć.

Kiedy Ricky, idąc w ślady ojca, uciekł z tego chorego domu, matka przekroczyła punkt szaleństwa, zza którego nie było już powrotu. Kierowany jej szeptami Robby zaczynał odnosić kolejne sukcesy wspinając się po łebkach, nie stroniąc od brudnych zagrywek.  Reszta była już tylko spełnionym amerykańskim snem. Robby najpierw piął się po szczeblach kariery w dużej korporacji, następnie otworzył własną firmę i prężnie ją rozwijając, oraz mądrze inwestując zbudował imperium wyceniane na kilka milionów dolarów.

O Rickym, tak jak przepowiadała mu matka, nikt nie pamiętał. Ale on czytał gazety (czasami wygrzebane ze śmieci) i starał się być na bieżąco.

To właśnie z gazety dowiedział się o tym jaki numer wywinął Robby. 

– Tego na pewno się nie spodziewałaś stara jędzo – wykrzyczał w puste ściany kuchni. Uczcił to polewając sobie podwójną porcję whisky. Wzniósł toast za tego zasrańca Robby’ego i wypił duszkiem. – W końcu braciszku, w końcu! – Nie przestawał krzyczeć. – W końcu zrobiłeś coś czego ta suka zupełnie się nie spodziewała.

EKSCENTRYCZNA DECYZJA BUDOWLANEGO GIGANTA głosił wypisany grubymi literami tytuł na pierwszej stronie gazety z następnego dnia. Ricky zaczął czytać, z początku leniwie, ale z każdym kolejnym słowem narastała w nim wściekłość. Polał sobie i zaczął intensywnie myśleć.

Po kilku godzinach, trzech kawach i kilku drinkach miał w głowie cały plan. Może nie był to bardzo błyskotliwy plan, ale w mniemaniu Ricky’ego zakładał znaczną poprawę jego życiowej sytuacji.

 

Pogrążony w rozmyślaniach zbliżał się do olbrzymiej posiadłości swojego brata. Ukrywała się za wysokim murem i jeszcze wyższymi drzewami, ale Ricky znał miejsce, z którego można było bez przeszkód ją obserwować. O ile miało się lornetkę oczywiście. Często tam przyjeżdżał i siedział w samochodzie patrząc i tłumiąc palącą zazdrość i rozgoryczenie za pomocą whisky. Nietrudno się domyślić, że whisky nigdy nie pomagała.

Zastanawiał się wtedy, czy matka czasem o nim myśli, czy już zupełnie wyparła wspomnienie o swoim pierworodnym synu, wraz z tym o mężu. (Johnny Tate odnalazł się nagle po tym, jak jego młodszy syn został milionerem. Twierdził, że należy mu się część majątku. Zginął kilka dni później w wypadku samochodowym) Matka nie była głupia. Kompletnie szalona, a zarazem szalenie inteligentna. Ricky nie potrafił tego zrozumieć, ale świat widział już dziwniejsze rzeczy. Mimo wszystko Robby’emu udało się ją w końcu wykiwać, a teraz Ricky miał zamiar rozegrać drugą rundę i znokautować ją swoim genialnym pomysłem.

Widział już leśną drogę, w którą należało skręcić, aby wjechać na wzgórze. Przez chwilę się wahał. W końcu nacisnął mocniej pedał gazu. Silnik zawył, z rury wydechowej wystrzelił kłąb gęstego czarnego dymu i Ricky zdecydowanie pomknął przed siebie.

Jechał złożyć pierwszą i zarazem ostatnią wizytę swojemu bratu.

 

3.

 

Piętnaście minut później zatrzymał się przed bramą miejskiego cmentarza.

Nie wyłączając silnika, rozejrzał się dookoła. Było kilka minut po pierwszej w nocy i nikogo w zasięgu wzroku.

Teren cmentarza wyznaczał północną granicę miasta. Dalej ciągnęły się już tylko gęste lasy. Ricky postanowił, że objedzie teren, zostawi samochód na skraju lasu i przeskoczy przez płot. Stanął w cieniu drzew i zgasił silnik. Wyszedł i nasłuchiwał przez chwilę, ale nie usłyszał absolutnie nic. Wzdrygnął się i otworzył bagażnik. Najpierw wyciągnął koce, które rozwinął na trawie, jeden na drugim. Następnie ostrożnie ułożył na nich narzędzia i wszystko zwinął, tworząc pokrowiec, który miał wytłumić brzdęk, kiedy przerzuci go przez płot.

Za ogrodzenie robił prosty ceglany murek z ozdobną kratą z żelaza. Było to raczej symboliczne zabezpieczenie, gdyż wysokie na dwa metry nie stanowiło wyzwania nawet dla Ricky’ego. Grube koce spełniły swoje zadanie i zaraz za nimi na terenie cmentarza zgrabnie wylądował Ricky, uginając mocno kolana, aby jeszcze bardziej wytłumić uderzenie. Sprawdził jeszcze tylko czy butelka nie wypadła mu z wewnętrznej kieszeni kurtki. Była na swoim miejscu.

Ricky Tate nie był specjalnie bystry. Ukończył tylko szkołę podstawową i to z wielkim trudem, nigdy też nie przejawiał żadnych ukrytych zdolności. Miał jednak głowę na karku, potrafił poradzić sobie w każdej sytuacji i wyjść cało z każdej opresji. Zawsze wierzył, że jeśli chodzi o planowanie przekrętów i szwindle, to nie ma sobie równych.

Teraz jednak poczuł się jak skończony idiota.

Jedno spojrzenie na niekończące się rzędy nagrobków, pomników i mauzoleów wystarczyło, aby zrozumiał, że nie ma pojęcia, gdzie leży jego brat. Był zdezorientowany. Przeklinał się w duchu za brak przygotowania. Będzie kręcić się po cmentarzu do rana aż w końcu ktoś go zauważy, zataczającego się między grobami z łopatą i kilofem pod pachą. Wtedy przyjazd odpowiednich służb będzie tylko kwestią czasu.

Powoli ruszył jedną z alejek, nie mogąc podjąć żadnej konkretnej decyzji. Czuł, że jeżeli teraz się wycofa, to już nigdy nie zbierze się w sobie, aby spróbować jeszcze raz. Poza tym… Czekanie dłużej nie wchodziło w grę. Kończyło się lato, w związku z czym było gorąco, a w taką pogodę, tam na dole, wszystko działo się bardzo szybko.

Zatrzymał się przed jednym z grobów. Pozłacane litery informowały, że leżał tam jakiś facet. Mężczyzna musiał umrzeć całkiem niedawno, gdyż wszędzie walały się wciąż świeże kwiaty i dziesiątki różnokolorowych zniczy. Ricky przyjrzał się dacie zgonu wypisanej na granitowej płycie. Zgodnie z nią, człowiek ten zmarł tydzień wcześniej.

Poczuł iskierkę nadziei.

Przecież Robby też zdechł niedawno – pomyślał – jego grób pewnie wygląda jak pieprzona kwiaciarnia. Matka na pewno o to zadbała…

Ricky przez chwilę przetwarzał tę myśl w głowie. Zachciało mu się pić. Zdołał jednak powstrzymać pragnienie i wytężył mózg. Robby’ego na pewno nie pochowano wśród takich miernot jak ten tutaj – splunął na nagrobek, nad którym wciąż stał. Kulka flegmy wylądowała na jednym ze zniczy i rozpoczęła swoją leniwą wędrówkę w stronę ziemi. Ricky przyglądał się temu, aż połączył wszystkie kropki. Na tym cmentarzu znajdowało się specjalne, wydzielone miejsce, gdzie chowano zamożnych i ważnych. Próżne, ale czy właśnie tacy oni wszyscy nie są? Próżni i czekający na wyróżnienie nawet po śmierci. Ricky splunął jeszcze raz, poprawił ułożenie tobołka na ramieniu i ruszył przed siebie, wypatrując jakiegoś planu albo mapy cmentarza.

Atmosfera była upiorna i Ricky musiał to przyznać. Nie wierzył w duchy ani w życie po śmierci. Boga, diabła i mściwych upiorów także się nie bał, ale cienie rzucane przez otaczające go ze wszystkich stron krzyże i figury świętych budziły w nim niepokój. Ricky znał metodę na takie i wszystkie inne lęki. Wsadził rękę pod pazuchę kurtki i wyciągnął butelkę. Nie chciał zrzucać tobołu z narzędziami na ziemię, więc zerwał korek zębami. Wypluł go, a ten przeleciawszy łukiem nad jednym z nagrobków, odbił się od znicza i wylądował pod stopami wiszącego na krzyżu Jezusa. Ricky tego jednak nie zobaczył, bo zajęty był wlewaniem sobie alkoholu do gardła. Przestał dopiero wtedy, kiedy poczuł mobilizację ślinianek i ostrzegawczy skurcz w żołądku. Odjął butelkę od ust, zgiął się lekko i czekał aż jego wnętrzności przestaną się buntować. W końcu beknął przeciągle, uśmiechnął się pod nosem i nie zważając na to, że całkowicie zaniechał jakiejkolwiek ostrożności, ruszył dalej. Cmentarz nie wydawał się już taki ponury, a sam plan znowu genialny.

Sceneria zaczynała się zmieniać. Klasyczne nagrobki ustąpiły miejsca zmyślnym pomnikom, gdzieniegdzie pojawiały się niewielkie krypty i mauzolea. Ricky poczuł skurcz ekscytacji w okolicy krocza. Czuł, że się zbliża. W powietrzu unosił się intensywny zapach świeżych kwiatów i kadzideł. Gdzieś z oddali dobiegał go leniwy chlupot wody przelewającej się w fontannie i dzwonków poruszanych ledwo odczuwalnymi podmuchami wiatru. Rozglądając się uważnie dookoła, stwierdził, że ostatnim krzykiem cmentarnej mody wśród bogaczy były obeliski. Wielkie, ciężkie bryły rzucały ponure, niewyraźne cienie w świetle księżycowego światła.

Po kilku pełnych napięcia chwilach Ricky dostrzegł obiekt, którego szukał. Z granitowo-marmurowego lasu wyróżniał się jeden, największy i najmasywniejszy monolit.

Tylko ona mogła coś takiego wymyślić… Ludziom się w dupach poprzewracało, skoro wydają tyle pieniędzy na pieprzonych umarlaków.

Nagle poczuł, że zachciało mu się palić. Zdziwił się, że dopiero teraz, ale przypomniał sobie stos niedopałków wysypujących się z popielniczki. Był nałogowym palaczem, ale nawet jego zakwaszony organizm miał jakieś limity. Teraz jednak potworek w jego mózgu się przebudził i gwałtownie zażądał swojej ulubionej substancji. Obmacał kieszenie i znalazł paczkę, w której zostały już tylko trzy papierosy.

Cóż, jednego teraz, a następnego dopiero po robocie – pomyślał – może Robbie też będzie miał ochotę… W końcu tak bardzo lubił palić. Tego jednego nie potrafiła ci zakazać, co zasrańcu?

Zaśmiał się i wsadził fajkę w kącik ust. Podpalił, po czym ruszył w stronę grobu swojego brata.

Położył tobołek i butelkę na ziemi. Wygrzebał narzędzia spomiędzy fałd koców i chwycił szpadel.

– No, to przynajmniej łom nie będzie potrzebny – mruknął i z zadowoleniem odłożył go na bok. Wciąż palił papierosa, więc porządnie przyjrzał się monolitowi. Miał jakieś dwa, może trzy metry i ważył pewnie z tonę. Ricky zaczął zastanawiać się co, jeśli okaże się, że ciało znajduje się dokładnie pod nim? Pomyślał nad tym chwilę i stwierdził, że to raczej niemożliwe. Ten monolit musiał już tutaj stać podczas pogrzebu, więc dół na trumnę pewnie wykopano tuż przed nim. Stwierdził, że na wszelki wypadek zacznie kopać tuż przy jego krawędzi.

Odrzucił wiązanki i znicze na bok, robiąc sobie miejsce. Nie pomylił się. Przed samym monolitem wyraźnie odznaczał się prostokąt jaśniejszej, świeższej ziemi. Cofnął się, sięgnął po butelkę i pociągnął niewielki łyk. Tym razem żołądek przyjął płyn wręcz z namaszczeniem i Ricky poczuł, że jest gotowy.

Kopał szybko i sprawnie. Zaczął wbijać szpadel w ziemię i raz po raz odrzucać ją na boki, robiąc co jakiś czas przerwę na kolejny łyk. Nie miał przy sobie zegarka, ale musiało być już po trzeciej, kiedy łopata zazgrzytała o trumnę. Ricky czuł lekki słodkawy smród, który mógł oznaczać tylko jedno. Starał się za dużo o tym nie myśleć, a tętniący w żyłach alkohol bardzo mu to zadanie ułatwiał. Brzdęk towarzyszący zderzeniu metalu z drewnem tak go podniecił, że zaczął wymachiwać łopatą ze zdwojoną szybkością, mimo potwornego zmęczenia i bólu w plecach.

Wreszcie zamachnął się ostatni raz, odrzucił narzędzie i spojrzał pod nogi. Stał na sporej dębowej trumnie zdobionej złoconym wykończeniem. Schylił się i wykręcił śruby przytrzymujące wieko, po czym wygrzebał się na powierzchnię.

Sięgnął po leżące na ziemi koce. Pierwszy rozłożył tuż przy krawędzi dołu, usiadł na nim i wyciągnął nóż sprężynowy z kieszeni kurtki. Z drugiego koca wyciął kilka długich wąskich pasków, które związał ze sobą, formując coś na kształt długiej liny. Położył się na brzuchu i wysunął najdalej jak mógł, tak aby nie stracić równowagi i nie ześlizgnąć się do środka. Zaklął pod nosem. Wyciągnięty do granic możliwości nie znalazł się nawet blisko wieka trumny. Musiał zejść do środka i znaleźć jakiś inny sposób.

Ostrożnie ześlizgnął się z powrotem do grobu. Wieko trumny było solidne i Ricky nie czuł, żeby w jakikolwiek sposób uginało się pod jego ciężarem. Mdlący odór zdawał się nasilać i Ricky zdał sobie w pełni sprawę z beznadziejności swojej sytuacji. Był zmęczony i spocony, bolała go głowa i czuł straszliwe pragnienie. Grudy ziemi oblepiały jego ciało, a trupi, słodkawy smród wykręcał żołądek na wszystkie strony. Wiedział, że musi zaraz coś wymyśleć, albo zabierać się stąd jak najszybciej.

Spojrzał na śruby, które odkręcił wcześniej. W nikłym świetle nocy ledwo się odznaczały na tle świeżej ziemi. Rozłożone były po dwie z każdej strony trumny. Oznaczało to, że wieka nie otwierało się na bok, na zawiasach, tylko ściągało w całości. Ricky pociągnął za jedną ze śrub. Wciąż mocno trzymały się wieka, a zatem można je było wykorzystać.

Poczuł iskierkę nadziei. Wygrzebał się z powrotem na górę podciągając się na żeliwnym uchwycie przymocowanym do podstawy monumentu Robby’ego. Podświadomie czuł, że nie powinien go dotykać, szczególnie, że podkopał go tuż przy krawędzi, ale nie chciał tracić więcej czasu. Odszukał szpadel, przywiązał do niego paski i zeskoczył na trumnę. Drugie końce pasków przywiązał do śrub po czym podniósł narzędzie i przerzucił je nad krawędzią. Ponownie przy pomocy monumentu wydostał się z dołu. Przez chwilę miał wrażenie, że pomnik się lekko przechylił, ale zignorował to.

Podniósł szpadel, stanął na krawędzi dołu i zaczął nawijać pasy na trzonek. ‘Okazało się to znacznie trudniejsze niż mu się pierwotnie wydawało. Pasy zamiast nawijać się, okręcały się wokół trzonka po czym natychmiast puszczały, wracając do pozycji wyjściowej. Ricky próbował jeszcze przez chwilę, ale rezultat zawsze był ten sam. Z wściekłością rzucił szpadlem o ziemię i spojrzał w niebo. Świtało. Usłyszał śpiew ptaków, ukrytych w koronach cmentarnych drzew. Zostało mu bardzo niewiele czasu. Jego plan zakładał zasypanie grobu i zatarcie śladów, ale teraz nie wchodziło to w grę. Ricky pragnął wziąć to po co przyszedł i spieprzać jak najszybciej się da.

Zdeterminowany podniósł szpadel i z wściekłością pociągnął go, wcześniej dobrze zapierając się nogami o ziemię. Z zaskoczeniem stwierdził, że to zadziałało. Przez dwie sekundy pasy były naprężone do granic możliwości, a sam Ricky balansował na granicy upadku. W końcu usłyszał głuche klepnięcie. Pasy się poluzowały, pozwalając Ricky’emu zrobić krok wstecz. Ciężko sapiąc zrobił kolejny i jeszcze jeden aż w końcu pasy zupełnie się poluzowały i bezwładnie opadły na ziemię. Ricky nie zastanawiając się długo zaczął iść w stronę dołu, na wszelki wypadek nawijając pasy na drążek.

Kiedy spojrzał w głąb grobu, to co zobaczył w świetle budzącego się dnia, nie zrobiło na nim większego wrażenia. Trumna była otwarta. Wieko, lekko przekrzywione, stało oparte o ścianę ziemi. Nie wyglądało jakby miało się ześlizgnąć z powrotem na miejsce, więc Ricky ostrożnie odłożył szpadel na bok. Przykucnął przy krawędzi i nachylił do środka. Fala smrodu uderzyła w niego niczym rozpędzona śmieciarka. Kwaśna, alkoholowa breja wypełniła mu usta. Próbował połknąć ją z powrotem, ale kolejne fale napływały w niekontrolowany sposób. Zdążył tylko odwrócić głowę i zaczął rzygać. W jego głowie trwało to całe wieki. Łzy napłynęły mu do oczu, a nos wypełnił się gęstą flegmą. Nie mógł złapać tchu. Torsje nie ustępowały. Zaczęło mu się robić ciemno przed oczami. Czuł, że zaraz umrze.

Ironia losu, mówiono by później w barach, przy piwie. Ricky wyobraził sobie grupę zapijaczonych starych pryków siedzących na wysokich stołkach w jednej ze spelun, do których czasami zdarzało mu się zajść.

– Rozkopał ten pieprzony grób i zdechł dławiąc się własnymi rzygowinami – mówiliby, sami krztusząc się ze śmiechu, plując i pryskając piwem na wszystkie strony.

Ricky’emu nie podobał się ten obrazek. Otarł oczy, złapał trochę powietrza, przytrzymał i powoli wypuścił. Powtórzył ten proces trzy razy aż zaczęły wracać mu siły. Zaryzykował i podniósł się do pozycji siedzącej. W głowie poczuł ukłucie tępego bólu, które jednak było do zniesienia. Na czworakach podczołgał się do dołu. Zerwał koszulę z piersi i obwąchał ją. Śmierdziała potem, ziemią i zawartością jego żołądka, ale wszystko było lepsze od woni gnijącego mięsa.

To był ten moment. Punkt kulminacyjny jego planu. Musiał tam zejść, wziąć to, po co przyszedł i wiać.

Nie chciał patrzeć do środka. Słońce jeszcze całkiem nie wzeszło, ale Ricky i tak bał się tego co mógłby tam zobaczyć. Nie był to paniczny lęk, raczej chodziło o to, żeby jego żołądek nie wywinął się na drugą stronę. Kto wie, może tym razem faktycznie by się udusił.

Nie mógł tak po prostu wskoczyć do środka. Miał dość w głowie, żeby wiedzieć, że ciało jest nadęte od zachodzących w środku procesów gnilnych. Ricky kiedyś dla zabawy nadepnął na balonik, który uciekł jakiemuś dzieciakowi, w tym przypadku byłoby podobnie. Jedyne, co mógł zrobić, to ostrożnie opuścić się na dół, wykorzystując uchwyt wiszący przy podstawie monumentu. Mógłby wtedy postawić nogi na obrzeżach trumny i sięgnąć po łup. Z tego co się orientował, ten powinien znajdować się po lewej stronie.

Spojrzał z niechęcią na pomnik. Wyglądał na solidny i Ricky stwierdził, że to mu musi wystarczyć. Teraz albo nigdy. Jak się mówi A, to trzeba powiedzieć B i tak dalej.

Zejście okazało się łatwiejsze niż mu się wydawało. Koszula, owinięta wokół twarzy, nie działała, ale z tym nic nie mógł zrobić. W głębi duszy czuł, że już nigdy nie pozbędzie się tego smrodu ze swojego ciała i prędzej czy później skończy na podłodze z dymiącą lufą w ustach.

Ręce miał dostatecznie silne, aby, mimo zmęczenia, zawisnąć na uchwycie i opuszczać się do czasu aż wyczuł podłoże pod stopami. Był już bardzo blisko.

Poczuł jakiś ruch na bucie, a po chwili łaskotanie na łydce. Wciągnął mocno powietrze nosem, co było błędem. Zemdliło go i zakręciło mu się w głowie. Zaczął potrząsać nogą i nagle stracił równowagę. Próbował się czegoś chwycić, ale otaczała go tylko kleista, wilgotna ziemia. Przykucnął i złapał się rękoma krawędzi trumny. Była to skrajnie niewygodna pozycja, ale po chwili Ricky stwierdził, że i tak musiałby ją przyjąć prędzej czy później.

Kiedy otworzył oczy, zobaczył twarz swojego brata.

Powieki miał otwarte. Puste oczodoły ziajały głęboką czernią, na zapadniętych policzkach rozwijał się zielonkawo-niebieski meszek, a popękane usta, wykrzywione w groteskowym uśmiechu, skrywały gnijące dziąsła. Rój tłustych, mięsistych larw kłębił się w miejscu, gdzie powinien znajdować się nos. Gdzieś z wnętrza dolnej części twarzy i szyi dobiegało wściekłe bzyczenie.

Ricky wrzasnął. Poczuł mrowienie na całym ciele. Legiony trupich owadów zaczęły go obłazić, gryząc i raniąc żądłami. Czuł, jak włażą mu pod skórę, jak składają tam jaja i zapragnął umrzeć. Wiedział, że musi się uspokoić, że panikuje.

– To tylko robaki, Ricky – powiedział do siebie na głos. Oczy miał zamknięte. Ścierpły mu ręce i nogi. – Weź to, po co przyszedłeś i znikamy chłopie!

– I po co nam to wszystko było Robby? – powiedział nie otwierając oczu. – Trzeba było tak skomplikować sprawę? Zobacz do czego nas to doprowadziło. Tobie wszystko jedno, ale ja się muszę babrać w tym syfie.

Gdyby on wtedy nie przeczytał tego artykułu… Pewnie byłby teraz w swoim łóżku i odsypiał popijawę. Rano wyjechałby porozglądać się za jakąś robotą, zarobił kilka dolców, kupił flaszkę i koło by się zamknęło. Utopia, sielanka, raj na ziemi. No ale przeczytał. Przeczytał, że Robert Tate, jeden z najbardziej wpływowych mężczyzn w kraju, niezamężny i bezdzietny, przepisał cały swój majątek, swojemu psu. Co więcej, jak podawała gazeta, nie było to rasowe zwierzę, tylko zwykły uliczny kundel, którego Robby zaadoptował na kilka miesięcy przed śmiercią. Pchlarz, bogatszy o osiemset pięćdziesiąt baniek, wylegiwał się teraz pewnie gdzieś w swojej nowej posiadłości, a Ricky siedział w grobie jego właściciela i próbował zdjąć mu z dłoni wartego czterdzieści tysięcy Rolexa.

Teraz napędzała go wściekłość. Mając pewność, że nie straci równowagi, sięgnął po wiotką rękę. Kiedy ją uniósł, zobaczył kłębiące się pod nią larwy i wzdrygnął się. Odpiął pasek zegarka i szarpnął, ale zamiast go zdjąć, usłyszał tylko ohydne mlaśnięcie i głuchy trzask pękającej kości. Ręka opadła z powrotem na zbiorowisko owadów, zegarek zsunął się z niej i wpadł gdzieś między nogę Robby’ego a ściankę trumny, a Ricky został z dłonią oderwaną w nadgarstku. Poczuł falę niekontrolowanego śmiechu, który ledwie w sobie zdusił.

– Oj Robby, nigdy mi ręki podawać nie chciałeś, a tu proszę! – powiedział do ciała niemal czule. – Ty zasrańcu – dodał.

Odrzucił urwaną część ciała na bok i zanurzył swoją dłoń w głąb trumny w poszukiwaniu zegarka. To, czego dotknęły jego palce i to jak wiło się pomiędzy nimi spowodowało, że Ricky znowu poczuł falę mdłości, ale w końcu wymacał Rolexa i wyciągnął go z triumfalnym jękiem.

Kiedy podnosił się, zadowolony, że już po wszystkim, stało się to, co było nieuniknione.

Ricky zdążył tylko zobaczyć jak osuwająca się ziemia spada na twarz jego brata, kiedy stojący nad grobem obelisk runął prosto na niego. Ricky instynktownie nakrył głowę rękoma, czekając na uderzenie. To jednak nie nastąpiło. Nie od razu. Usłyszał huk i mimowolnie spojrzał w tamtą stronę. Opadający monument oparł się o wieko trumny. Przez chwilę nic się nie działo i Ricky zaczął wierzyć, że jakoś się wydostanie. Widział drogę ucieczki. Wystarczyło się podciągnąć. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Zmoczył gacie ze strachu, ale żył.

Nagle wieko się przekrzywiło, wygięło i wyskoczyło spod napierającego monumentu. Ricky kompletnie się tego nie spodziewał i przywarł do ziemi. Ziemia ta niebezpiecznie zabulgotała, wzdęła się, po czym wydała z siebie przeciągłe, trujące beknięcie. W tym samym momencie wieko trumny opadło przygniecione przez obelisk, więżąc Ricky’ego w środku.

Wokół zrobiło się zupełnie ciemno. Nie mógł złapać tchu, otaczał go obezwładniający odór. Naparł dłoniami szukając oparcia. Z różnych otworów w ciele Robby’ego wydostały się kolejne podmuchy toksycznych gazów. Ricky próbował podnieść wieko, ale ono nawet nie drgnęło. Zaczął wrzeszczeć i kopać. Robactwo zaczynało go obłazić wyczuwając świeże mięso. Łzy popłynęły mu z oczu.

– Robby, ty pierdolony zasrańcu – wysapał i opadł na ciało swojego brata.

Ostatnią rzeczą, jaką poczuł, była dłoń Roberta Tate’a głaszcząca go delikatnie po plecach i jego cichy głos, lekko przytłumiony, bzyczący, jak gdyby coś blokowało mu krtań.

– Tęskniłeś braciszku? Tęskniłeś? Tęskniłeś? Tęskniłeś?!

Chwilę później Ricky Tate już nie żył.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Dziękuję za oznaczenie wulgaryzmów. Ja tekstu nie znam, staż mam krótszy, zatem czytam jako nowicjuszka. :)

 

Przykładowe sugestie oraz wątpliwości co do spraw językowych, powstałe podczas lektury (wyłącznie do przemyślenia):

W środku, oprócz starej maszynki do golenia i taniej podróbki markowego perfum, stała butelka whisky Golden Loch. – literówki lub brak części zdania?

Wszystko zawsze, kręci się wokół pieprzonej butelki. – zbędny przecinek?

– Pieprzę ciebie i twojego synusia – opowiedział na głos. – literówka?

Wybrał drogę na około. – ortograficzny – razem?

Oczami wyobraźni widział, jak czerwona na twarzy krąży po pokoju (przecinek?) ciężko sapiąc.

Kiedy Ricky, idąc w ślady ojca, uciekł z tego chorego domu (przecinek?) matka przekroczyła punkt szaleństwa, zza którego nie było już powrotu.

EKSCENTRYCZNA DECYZJA BUDOWLANEGO GIGANTA głosił wypisany grubymi literami tytuł na pierwszej stronie gazety z następnego dnia. – może cytat dać w cudzysłów lub kursywą?

Zastanawiał się wtedy (przecinek?) czy Matka czasem o nim myśli, czy już zupełnie wyparła wspomnienie o swoim pierworodnym synu, wraz z tym o mężu. – dlaczego tu nagle wielką literą? – przy takiej niekonsekwencji zapisu wszystkie te wyrazy to błędy ortograficzne

Mimo wszystko Robby’emu udało się ją w końcu wykiwać, a teraz, Ricky, miał zamiar rozegrać drugą rundę i znokautować ją swoim genialnym pomysłem. – zbędne dwa ostatnie przecinki?

Po kilku, (zbędny przecinek?) pełnych napięcia chwilach Ricky dostrzegł to, po co przyszedł. Chociaż może raczej wyczuł, że to to. Z tego granitowo-marmurowego lasu wyróżniał się jeden, największy i najmasywniejszy monolit. – sporo zaimka „ten/to”

Podpalił (przecinek?) po czym ruszył w stronę grobu swojego brata.

Ricky wyobraził sobie grupę zapijaczonych starych pryków siedzących na wysokich stołkach w jednej ze spelun (przecinek?) do których czasami zdarzało mu się zajść.

Jedyne (przecinek?) co mógł zrobić (przecinek?) to ostrożnie opuścić się na dół (przecinek?) wykorzystując uchwyt wiszący przy podstawie monumentu.

Była to skrajnie niewygodna pozycja, ale po chwili Ricky stwierdził, że i tak by musiałby ją przyjąć prędzej czy później. – za dużo „by”

Kiedy otworzył oczy (przecinek?) zobaczył twarz swojego brata.

– To tylko robaki (przecinek?) Ricky – powiedział do siebie na głos.

Weź to, po co przyszedłeś i znikamy (przecinek?) chłopie!

– I po co nam to wszystko było (przecinek?) Robby?

Kiedy ją uniósł (przecinek?) zobaczył kłębiące się pod nią larwy i wzdrygnął się.

To (przecinek?) czego dotknęły jego palce i to (przecinek?) jak wiło się pomiędzy nimi spowodowało, że Ricky znowu poczuł falę mdłości, ale w końcu wymacał Rolexa i wyciągnął go z triumfalnym jękiem.

– Robby (przecinek?) ty pierdolony zasrańcu – wysapał i opadł na ciało swojego brata.

Ostatnią rzeczą, jaką poczuł (przecinek?) była dłoń Roberta Tate’a głaszcząca go delikatnie po plecach i jego cichy głos, lekko przytłumiony, bzyczący, jak gdyby coś blokowało mu krtań.

 

Nooo, ale tekst! :)) Niesamowity, trzymający do końca w napięciu, szokujący nade wszystko ze względu na pomysł, niezwykle dramatyczny! :) Czytelnik na zmianę się śmieje i nie dowierza temu, co czyta. :) 

Pozdrawiam serdecznie i klikam za pomysł. Powodzenia. :)

 

Pecunia non olet

Dziękuję Bruce!

 

Przecinki dodane tudzież usunięte. Czytałem to tak wiele razy, że mógłbym niemal recytować, ale spojrzenie świeżego oka, to spojrzenie świeżego oka. Dziękuję za poświęcony czas. A jeżeli bawiłaś się przy tym chociaż odrobninę tak dobrze jak ja pisząc, to czuję rozpierającą radość!

Bawiłam się, a jakże. :)

Dziękuję również, pozdrawiam, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Choć nie pamiętałam zbyt dobrze pierwszej wersji opowiadania, to w trakcie czytania przypominało mi się to i owo, więc istotnie – zgodzę się z Tobą, Souixie, że to odgrzewany kotlet, a więc zaskoczenia, niestety, nie było.

Przyjmuję do wiadomości i rozumiem, że lubisz ten tekst, ale nie ukrywam, że chętnie przeczytałabym coś nowego.

Wykonanie nadal pozostawia sporo do życzenia i z żalem stwierdzam, że poza nowymi, w tekście pojawiają się także te same błędy i usterki, które popełniłeś w pierwszym opowiadaniu.

 

kiedy bu­dzik, sto­ją­cy na noc­nej szaf­ce przy łóżku, za­czął wście­kle wyć. → Zbędne dookreślenie – nocna szafka z reguły stoi przy łóżku.

 

le­żą­cą na jego brzu­chu po­piel­nicz­kę. Po­piół i nie­do­pał­ki wy­sy­py­wa­ły się z niej, bru­dząc jego ko­szul­kę i bok­ser­ki. → Drugi i trzeci zaimek są zbędne.

Wystarczy: …le­żą­cą na jego brzu­chu po­piel­nicz­kę. Po­piół i nie­do­pał­ki wy­sy­py­wa­ły się, bru­dząc ko­szul­kę i bok­ser­ki.

 

mruk­nął sam do sie­bie. → …mruk­nął do sie­bie.

 

Przez jego ciało prze­szedł dreszcz, ale wy­raź­nie po­czuł się le­piej. → Zbędny zaimek – tam nie było innego ciała.

Proponuję: Ciało prze­szył dreszcz, ale wy­raź­nie po­czuł się le­piej.

 

Zza dru­giej stro­ny tafli szkła pa­trzył na niego męż­czy­zna… → Pa­trząc na lu­stro, wi­dzi­my jedną taflę.

Pro­po­nu­ję: Z tafli szkła pa­trzył na niego męż­czy­zna

 

Wię­cej wło­sów wy­ra­sta­ło mu z nosa niż skóry na gło­wie… → Czy dobrze rozumiem, że w nosie miał więcej włosów niż skóry na głowie?

A może miało być: Wię­cej wło­sów wy­ra­sta­ło mu z nosa niż na gło­wie.

 

i ta­niej pod­rób­ki mar­ko­we­go per­fum, stała bu­tel­ka whi­sky Gol­den Loch. → Perfumy nie mają liczby pojedynczej. Nazwy trunków piszemy małymi literami. Winno być: …i ta­niej pod­rób­ki mar­ko­wych per­fum, stała bu­tel­ka whi­sky gol­den loch.

https://sjp.pwn.pl/zasady/109-20-10-Nazwy-roznego-rodzaju-wytworow-przemyslowych;629431.html

 

Oj Ricky, Ricky – po­my­ślał – czyż­by ma­mu­sia miała rację? → Przed myśleniem nie stawia się półpauzy.

Proponuję: Oj, Ricky, Ricky – po­my­ślał, czyż­by ma­mu­sia miała rację?

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

Okrą­żył łózko i kuc­nął przy szaf­ce noc­nej. → Literówka.

 

Może nawet John­ny’ego Wal­ke­ra albo Jima Beama? Może nawet john­ny’ego wal­ke­ra albo jima beama?

 

zo­sta­nie przy sta­rym do­brym Gol­den Loch. → …zo­sta­nie przy sta­rym do­brym gol­den loch.

 

– Zo­ba­czysz Ri­char­dzie, skoń­czysz jako bez­dom­ny – głos matki nagle po­ja­wił się w jego gło­wie – i nie myśl, że twój brat bę­dzie cię utrzy­my­wał. → Głosów w głowie nie zapisujemy tak jak dialogu.

Proponuję: – Zo­ba­czysz Ri­char­dzie, skoń­czysz jako bez­dom­ny – głos matki nagle po­ja­wił się w jego gło­wie – i nie myśl, że twój brat bę­dzie cię utrzy­my­wał.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać głosy w głowie.

 

a za­szcze­pio­na w synie nie­na­wiść… → …a za­szcze­pio­na w synu nie­na­wiść

Tu znajdziesz odmianę słowa syn.

 

Uczcił to po­le­wa­jąc sobie po­dwój­ną por­cję whi­sky.Uczcił to, na­le­wa­jąc sobie po­dwój­ną por­cję whi­sky.

 

Polał sobie i za­czął in­ten­syw­nie my­śleć.Nalał sobie i za­czął in­ten­syw­nie my­śleć.

 

(John­ny Tate od­na­lazł się nagle po tym, jak jego młod­szy syn zo­stał mi­lio­ne­rem. Twier­dził, że na­le­ży mu się część ma­jąt­ku. Zgi­nął kilka dni póź­niej w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym) Matka… → Brakuje kropki po zamknięciu nawiasu.

 

aby jesz­cze bar­dziej wy­tłu­mić ude­rze­nie. Spraw­dził jesz­cze tylko… → Czy to celowe powtórzenie?

 

nie­wy­raź­ne cie­nie w świe­tle księ­ży­co­we­go świa­tła. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …nie­wy­raź­ne cie­nie w świe­tle księ­ży­co­we­j poświaty.

 

Puste oczo­do­ły zia­ja­ły głę­bo­ką czer­nią… → Puste oczo­do­ły zia­­ły głę­bo­ką czer­nią

Sprawdź znaczenie słowa ziajać.

 

na za­pad­nię­tych po­licz­kach roz­wi­jał się zie­lon­ka­wo-nie­bie­ski me­szek… → …na za­pad­nię­tych po­licz­kach roz­wi­jał się zie­lon­ka­wonie­bie­ski me­szek

 

że Ro­bert Tate, jeden z naj­bar­dziej wpły­wo­wych męż­czyzn w kraju, nie­za­męż­ny i bez­dziet­ny… → Robert nie mógł być niezamężny, bo za mąż wychodzą kobiety. Męż­czy­zna może się ożenić lub nie.

Pro­po­nu­ję: Ro­bert Tate, jeden z naj­bar­dziej wpły­wo­wych męż­czyzn w kraju, nie­żonaty i bez­dziet­ny… Lub: Ro­bert Tate, jeden z naj­bar­dziej wpły­wo­wych męż­czyzn w kraju, bez­dziet­ny ka­wa­ler

 

prze­pi­sał cały swój ma­ją­tek, swo­je­mu psu. → Pierwszy zaimek jest zbędny.

 

zdjąć mu z dłoni war­te­go czter­dzie­ści ty­się­cy Ro­le­xa. → …zdjąć mu z dłoni war­te­go czter­dzie­ści ty­się­cy ro­le­xa.

 

i jego cichy głos, lekko przy­tłu­mio­ny, bzy­czą­cy, jak gdyby coś blo­ko­wa­ło mu krtań.

– Tę­sk­ni­łeś bra­cisz­ku? Tę­sk­ni­łeś? Tę­sk­ni­łeś? Tę­sk­ni­łeś?! → Skoro głos był cichy, to wykrzyknik jest zbędny.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję Reg. za to, że ponownie zajrzałaś w ten tekst. 

Rzeczywiście, ewidentie, cierpię na te zaimnki i nie tylko. 

Nie zostało mi oczywiście nic innego jak dokładnie przeanalizować Twe sugestie i wyciągnąć z nich nukę na przyszłość. 

Odgrzewany kotlet, to odgrzewany kotlet. Wkróce przyjdę z czymś nowym i mam nadzieję, że tym razem Cię nie zawiodę. 

Bardzo proszę, Sooixie. Mam nadzieję, że wnioski, które zamierzasz wyciagnąć, pomogą Ci w dalszej twórczości i sprawią, że będziesz pisać coraz lepiej.

Pozostaję też z nadzieją, że zapowiedziane coś nowego” okaże się równie interesujące jak Cztery strzały”.

Powodzenia! :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Heja,

Opowiadanie bardzo mi się podobało i od pierwszych linijek przypadło do gustu. Już dawno nie czytałem czegoś z taką ekscytacją jak Twoje dzieło. Historia trzymała w napięciu, a bohater był bardzo dobrze i przemyślanie skonstruowany.

Gdy przeczytałem po raz pierwszy o “wielkim i ciężkim” obelisku, to od razu pomyślałem, że czytelnika może czekać zabawa z przygniataniem głównego bohatera, no i całe szczęście się nie pomyliłem. :D

Po sobie pozostawiam pozytywną łapkę w górę i życzenie powodzenia w dalszej twórczości.

Pozdrawiam

yes

 

Zazwyczaj pozostawiam po sobie pozytywną łapkę w górę

Po przeczytaniu początku opowiadania (mam na myśli 1. część), nie tego się spodziewałem. I muszę przyznać, że strona, w którą tekst skręcił, nieco mnie rozczarowała. Historia trzyma się kupy, w moim odczuciu jest bardzo „Kingowska” – motyw napędzanej alkoholem obsesji, która popycha głównego bohatera do czynów ryzykownych i odrażających tak mi się kojarzy. Ale ja liczyłem na coś innego. Wierzyłem, że widma matki i brata pozostaną może i zgranymi, ale wdzięcznymi rekwizytami, tymczasem okazało się, że to właśnie wokół nich będzie krążyć ta historia. I to mi jakoś zazgrzytało, tak jakby pomysł na tekst w pełni wyklarował Ci się dopiero po napisaniu tej 1. (bardzo przyjemnej w lekturze) części. Choć, jak wspomniałem, pomysł na fabułę całości też był niezły.

Pozdrawiam!

 

Nowa Fantastyka