Upał, pył i ciżba. Żebracy, wróżbici z tresowanymi małpkami, naciągacze z żywymi wężami, wyłudzający od turystów kasę za możliwość zrobienia sobie egzotycznej fotki. Co to było za miasto? Tunis, Assuan, Marakesz? Czy to ma znaczenie? M siedziała pod markizą ulicznej kawiarni, przeklinając w duchu własną decyzję wyboru tego miejsca. W klimatyzowanym wnętrzu byłoby chłodniej, ale przed chwilą rozwrzeszczana wycieczka zajęła wszystkie stoliki w środku niewielkiego lokalu. M sączyła więc herbatę miętową, próbując wtopić się w atmosferę otoczenia. Pomimo łatki turystycznej mekki to miejsce miało swój klimat, swój prawdziwy egzotyczny urok; było jak szlachetna mahoniowa deska, zapaćkana siedmioma warstwami olejnej farby.
M przeciągnęła się i przymknęła oczy. Dźwięki wielkiego placu poczęły wlewać się w jej świadomość – terkotanie skuterów, plusk fontanny, ledwie słyszalne nawoływania przekupniów dochodzące z bazaru znajdującego się po przeciwległej stronie placu. Ktoś delikatnie dotknął jej kolana. Wzdrygnęła się, ale był to tylko mały chłopiec, najwyżej pięcioletni, ubrany w śnieżnobiałą galabiję i wyszywaną kolorowymi paciorkami czapeczkę. Przyglądał się jej z zainteresowaniem. Znów dotknął jej delikatnie i odezwał się:
– Missus, come! I show you, no sell, no shop!
Ciemne, inteligentne oczy dzieciaka przyglądały się jej bez cienia lęku czy zażenowania, a na twarzy igrał filuterny uśmiech. “Jak Puk” – pomyślała – “Postać z innego czasu, z innej bajki”. Wstała, a on wybiegł na ulicę, spod białej szaty błysnęły bose pięty. Poruszał się śmiesznie, wysoko wyrzucając nogi. Przystawał, aby upewnić się czy M idzie za nim i znów odbiegał, prowadząc ją nieomylnie do bramy Wielkiego Bazaru.
Duszne powietrze poruszył niespodziewany powiew. Markizy rozciągnięte nad uliczkami załopotały, podtrzymujące je druty i prowizoryczne rusztowania zajęczały niespokojnie. Chłopiec stał kilkadziesiąt kroków dalej, machał ręką i znów wskazywał jej drogę. Blaszane lampy z posrebrzanej filigranowej blachy i tanie plastikowe klapki, podróbki rytualnych sztyletów i kunsztownie wyszywane tkaniny – tandeta i prawdziwe dzieła sztuki. Coś jak jej życie. Przyspieszyła kroku, bojąc się, że zgubi chłopca w tym natłoku zapachów, lśnień i spojrzeń. Podświadomie odnotowała, że coś jest nie tak. Przekupnie! Wydawali się jej nie zauważać – rzecz tu niespodziewana, a jednak! Pokrzykiwali na innych turystów, przekomarzali się, kłócili zawzięcie, zupełnie nie zwracając na nią uwagi. Chłopiec skręcił tymczasem w jakiś zaułek, a M podążyła za nim. Gwar sprzedających i kupujących nagle ucichł; nie było tu stoisk, panował półmrok, pod obdrapanym, kamiennym murem stały skrzynki po owocach, walały się śmieci. Uliczkę zamykała bogato rzeźbiona drewniana furta. Sprawiała wrażenie bardzo solidnej i bardzo starej jednocześnie.
– La takhafii, sayakun bikheir – powiedział wesoło chłopiec, po czym pchnął odrzwia i zniknął za nimi.
“Nie bój się, będzie OK” – znajomość arabskiego okazała się pomocna. Ale czy się bała? Nie, choć może powinna. Zawahała się. I wtedy zza wpół otwartej furty wychyliła się machająca do niej śniada rączka, tym mimowolnie komicznym gestem zapraszając ją do środka.
Znalazła się na obszernym dziedzińcu, otoczonym ze wszystkich stron krużgankami i urządzonym z niezwykłym staroświeckim przepychem. Z marmurowo-kryształowej fontanny tryskała woda, a jej krople skrzyły się złociście. Posadzkę wyłożono perskimi dywanami, ze ścian zwieszały się sute tkaniny haftowane w mityczne zwierzęta i dziwacznie powykręcane rośliny. Z rozstawionych trójnogów spływał niebieski dym o oszołamiającej woni ambry i drzewa sandałowego. Chłopca nigdzie nie było widać.
– Witaj nieznajomo!
Dziewczyna wyszła z cienia krużganków i przyglądała się M trochę ciekawie, a trochę drwiąco.
– Dlaczego tak do mnie mówisz?
– Bo pragnęłam cię powitać i jesteś dla nas nieznajoma, czyż nie?
– Nas…? Was?
Stała przekrzywiona, jedną rękę wsparła na biodrze. Miała niebywale wąską talię. Jej piękno było nieziemskie. Orientalny strój, który zdawał się być utkany z pajęczej przędzy przetykanej złotem, więcej odkrywał niż zakrywał.
– Och nas, czyli służebnice Kalifa.
Dziewczyna klasnęła, z zacienionych wnęk, spomiędzy wiszących draperii, poczęły ukazywać się kolejne – równie piękne i ubrane z równie wykwintnym wyuzdaniem.
– A Kalif, czy przypadkiem…?
Resztki rozsądku podsunęły M obraz groźnego i mściwego satrapy.
– Kalif? Och… Kalif pozwala. Rozgość się – wyszeptała kuszącym i słodkim jak miód głosem, wskazując na jeden z niskich szezlongów, na którym niedbale rozrzucono kilka poduszek.
– Jedz, pij, baw się. A może pragnęłabyś zażyć kąpieli? Jego synowie wkrótce przybędą.
Uczyniła tak, jak powiedziała dziewczyna, a gdy wieczór koloru indygo spłynął na pałacowe krużganki, przybyli synowie Kalifa i M musiała przyznać, że urodą nie ustępowali dziewczętom. Jeden z nich, wysoki i śniady, przysiadł obok niej. Wpatrywał się w nią trochę smutnymi, ciemnymi oczami, uważnie, lecz nie natarczywie. Milczeli długo, aż w końcu odezwał się:
– Wybacz moją śmiałość, sayidati. Wiedz, że jestem jak najdalej od chęci wywarcia jakiejkolwiek ujmy na twej cnocie.
Po dłuższym namyśle M odpowiedziała:
– Wielki to zaszczyt dla mnie spotkać tak wysoko urodzonego młodzieńca. Maniery, mądrość i uroda synów kalifa są mi dobrze znane. Pewien poeta z mojego kraju napisał przed laty wiersz o tytule: “Wyznanie Kalifa, czyli o mocy baśni”. Szkoda, że nie potrafię przytoczyć utworu w całości, sądzę, że uradowałby twoje serce. Pozwól, że zacytuję ci krótki fragment:
Wiem, że mam berło, a Ty masz koronę,
W której obręczy zapłonę, nie spłonę.
Bo choć mnie chłoniesz
Ja Tobą się sycę.
Syn Kalifa uśmiechnął się do M i podał jej dłoń, którą ujęła. Noc spłynęła na dziedziniec pałacu.
Gdy wracała rozświetlonymi ostrym blaskiem jarzeniówek uliczkami Wielkiego Bazaru, pokonując (tak się jej przynajmniej zdawało) tę samą drogę, co kilka godzin wcześniej, przekupnie już jej nie ignorowali:
– Come to my bazar, beautiful girl! I make you special price!
– All free for you, lady! Hundred percent discount!
Zwyczajowe zaczepki irytowały ją, ale nie z tych powodów co zwykle, to jest nachalności i niekrytej mizoginii. Zdała sobie po prostu sprawę, że wróciła do rzeczywistości.
M została w tym mieście jeszcze przez dwa tygodnie i w każde popołudnie opuszczała swój klimatyzowany, zatopiony w soczystej zieleni wielkich liści bananowców, pięciogwiazdkowy hotel. W każde popołudnie szła na Wielki Bazar wypatrując rezolutnego chłopczyka, próbując znaleźć na własną rękę ów zaczarowany zaułek. Bezskutecznie. I ostatniego dnia pobytu, po ostatnim powrocie z miejsca jak zawsze bezowocnych poszukiwań, siedząc na spakowanej już walizce, zapłakała. Jej łzy nie były jednak gorzkie, nie bolały i nie piekły. Tryskały jak górskie źródełko, które po wielu latach starań znalazło w końcu przejście przez bezlitosną skałę. Bo widzicie – M nigdy dotąd nie płakała.