- Opowiadanie: Mateusz Libera - Wąpierz z Bogoródki

Wąpierz z Bogoródki

Niniejsze opowiadanie znlazło się w gronie laureatów konkursu Twórcy Twórców II, którego niestety nie znalazłem na liście do otagowania. Znajduje się też ono w moim zbiorze opowiadań pt. Odcienie grozy.

Ostrzeżenie przed wulgaryzmami!

 

*** OPIS ***

 

Rzeczpospolita Obojga Narodów. Grupa śmiałków wyrusza na poszukiwanie wampira, który nawiedza wioskę.

 

Więcej:

- Instagram 

- Facebook

- Lubimyczytać.pl 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Użytkownicy, Krokus, Użytkownicy IV, Użytkownicy II

Oceny

Wąpierz z Bogoródki

Canva.com

 

Puszcza przerzedziła się, gdy dotarli do miejsca wskazanego przez sołtysa.

Owalny, lity głaz narzutowy pozostawiony pośrodku gąbczastego torfowiska wyznaczał ledwie widoczne rozstaje dróg. Wokół leżały powalone przez wichurę wykroty, połamane gałęzie i setki pożółkłych liści. Dostrzegli coś jeszcze – tuż przy dróżce spoczywała krowia czaszka, a kawałek dalej obgryzione przez dzikie psy końskie truchło. Brakowało jeźdźca. Nie było więc wiadomo, czy nieszczęśnik, pod którym padł koń, zdołał dotrzeć do najbliższych sadyb, oddalonych o trzy staje, czy utonął w okolicznych bagnach. Jedno było pewne – grupa śmiałków była na dobrej drodze.

– Jest i kamień – ocenił Maciej, rosły mężczyzna z rusznicą przewieszoną przez ramię. – Teraz trzeba nam iść w lewo, aż nie natrafimy na mokradła.

– Gdzieś tutaj powinna być ta wioska, o której chłopi gadali – powiedział przywódca eskapady, Aleksander Sowicki, szlachcic zagrodowy, pochodzący z okolic Wołynia.

– Bogoródka – przypomniał mu Bohdan, znający okolicę rataj. – Ostatni żyjący tutaj ludzie opuścili domy ćwierć wieku temu.

Była jeszcze trójka – młodzieniec o imieniu Igor, który w Mszycach zgłosił się na ochotnika, myśliwy Dragomir, chętny zabić potwora, i aspirująca do zostania zakonnicą kobieta o imieniu Joanna.

– Idziemy – postanowił Sowicki, dłonią wskazując kierunek. Drugą ręką drapał się po piersi w okolicy serca. – Nie ma co mitrężyć. Trzeba utłuc bestyję i pozbyć się jej raz na zawsze.

Ruszyli wąską ścieżką i pokonawszy dziarskim krokiem dwie setki arszynów, dotarli na drugą stronę torfowiska. Tutaj zaczynały się bagna. Moczary, na które kilka lat temu okoliczni chłopi przestali się zapuszczać. Wędrowców powitało gromkie rechotanie żab i donośnie kwakanie pływających za linią tataraków kaczek.

– Teraz groblą, wzdłuż oczeretów – polecił niespokojnie Bohdan. – Nie wolno wam z dróżki zbaczać, pamiętajcie o tym. Na rozstaju w lewo mus nam iść. Idąc w przeciwną stronę, do Krutyni byśmy dotarli, a tam sporo teraz wody po roztopach, aż ścieżki zalało.

Poszli, nie wahając się długo. Wszyscy poza ich przewodnikiem.

– A ty? – zdziwił się szlachcic. – Przeto pierwszy po mnie paliłeś się do zabicia potwora. Czemu z miejsca się nie ruszasz, kumie?

– Panie… – Kmiot zdjął z głowy futrzany kołpak, odsłaniając siwe włosy. – No… bo…

– Strach cię obleciał – rzucił zawadiacko Maciej z Mszyc. – Ech, to było oczywiste. Oczekiwać od chłopka odwagi godnej szlachcica, nonsens.

– Bo wy, panie, nie wiecie, jak tam naprawdę jest – tłumaczył się Bohdan. – Spójrzcie, no, jak tu ponuro. Nie wiadomo, jakie licho się w gąszczu jeszcze poza wąpierzem czai. A przeto ludziska tutejsi od pokoleń gadają o duchach tego lasu, topielcach we wodzie, ognikach i marach… Kto wie… kto wie…

– Jeśli nie pójdziemy, to się nie przekonamy. – Aleksander wzruszył ramionami. – Chcesz, zawróć tedy, ale zważ na to, że sam będziesz musiał do wsi wrócić. Azali nie lepiej pójść z nami? Może to monstrum to tylko bajania, jak powiedział nam starosta.

Bohdan obejrzał się za siebie. Stalowymi oczyma objął torfowiska i lasy, z których dobiegało głuche szczekanie wałęsających się po okolicy psów.

– D-dobra – wydukał. – Zostaję, kurwa mać! Zatem, no, dalej prosto, o, tam. Widzicie wiatrak, panie? Tam, między drzewami.

Sowicki wytężył wzrok.

– Aha, jest.

– Tam Bogoródka, a zaraz za nią cerkiew się wznosi i stary smętarz.

– Igorze, pójdziesz przodem – rozkazał szlachcic.

Młody chłopak bez słowa wykonał rozkaz. Milczała też Joanna. Dragomir z kolei cały czas zachowywał czujność, trzymając przed sobą łuk z nałożoną na cięciwę strzałą.

Ku ich zdziwieniu drogę przeciął im odziany w łachmany człowiek. Początkowo wzięli go za grzybiarza, bo miał ze sobą wiklinowy koszyk. Gdy się jednak zbliżyli, zauważyli, że mężczyzna ten zbiera zioła.

– Co tu robisz, chłopie? – zawołał Sowicki, krzyżując dłonie na piersi.

Nieznajomy nie odpowiedział. Odwrócił się dopiero wtedy, kiedy za plecami poczuł powiew chłodnego wiatru. Jego oczy wydawały się być nieobecne. Nawet nie spojrzał na zaczepiających go wędrowców.

– Coś ty za jeden? – zapytał Maciej. – Mówże!

– Ostawcie go, panie – polecił potulnie Bohdan. – Pewnikiem to człek obłąkany, może niemy do tego. Idźmy dalej.

Dziwili się jeszcze przez chwilę, bo człowiek, którego spotkali, zachowywał się tak, jakby ich nie widział. Być może Bohdan ma rację, pomyślał wtedy Sowicki.

Poszli dalej groblą. Przyzwyczaili się do rechotania żab i odgłosów kaczek tak, że prawie ich już nie słyszeli. Co jakiś czas za to dobiegały do nich ciche dźwięki pluskania. Widzieli tylko zarośla poruszane przez wiatr, tak więc niektórym wyobraźnia zaczęła płatać figle.

– Ki bies, ki kłobuk? – denerwował się Bohdan. – Słyszeliście? Co tam było?

– Mhm – mruknął Dragomir. – Może to tylko zwierzęta.

Rataj podszedł do wody, by się upewnić.

– Dziwna ta woda, mętna jakaś. Odbicia, psiakrew, nie widać.

– Trzymaj się grobli chłopie – wtrącił drwiąco Maciej – bo ci węgorze pięty poobgryzają, he, he!

– Węgorze? – zdziwił się łowczy. – Tu nie ma węgorzy.

– Są, są, mospanie. I powiadam, że to one co jakiś czas sobie pluskają, wodę przy tym mącąc – mówiąc to, Maciej nie obrócił się do nich. – Poza tym nic złego nam się nie stanie. Jest przecie z nami siostra.

– Ale katolicka – powiedział coś wreszcie Igor, młodzik o płowej czuprynie i brązowych piegach – a nie nasza.

– Wschodnia czy rzymska – mlasnął Maciej – zły duch nie boi się krzyża, a tego, który na tym krzyżu umarł, prawda, siostro?

– Prawda – odpowiedziała zwięźle ubrana w kożuch Joanna – lecz ja nie jestem zakonnicą, a diakonisą. To różnica.

Nikt nie skomentował jej sprostowania.

Zaraz potem grobla, po której zmuszeni byli iść gęsiego, zamieniła się w nieco szerszą ścieżkę wyznaczoną zbutwiałymi palami. Droga prowadziła prosto do wioski. Znajdujący się przed nimi koźlak, krzywo stojący na podmokłym pagórku, zatrzeszczał, gdy między jego szczelinami zahulał zimny wiatr.

– Nie sądziłem, że kiedyś tu wrócę – powiedział Bohdan.

– Bywałeś tutaj? – Aleksander zmierzył go wzrokiem.

– A pewnie. Jak inaczej bym was doprowadził? Poza tym moja babka spędziła tu całe życie. Niejedno widziała, niejedno słyszała.

– A ty? – zaczepił go Dragomir. – Co wiesz o tym miejscu?

– Jeno tyle, że ten, kto zboczy ze ścieżki, będzie zgubiony i drogi powrotnej do domu nie odnajdzie. – Rataj kręcił głową. – Wielu tutaj przepadło, panie łowczy. Wielu. Jednych zgubiły ogniki, innych zagryzły wilcy. Tak to już się żyje na bagnach.

Powiedli wzrokiem po zalanych domostwach i pozostałościach po warsztatach. Gdzieniegdzie unosiły się tworzące ciemne kłębki muchy, na deskach i progach można było dostrzec chmary ślimaków, a w brązowej trawie harcowały ropuchy i zielonkawe jaszczurki. Do tego dochodził smród – zapach zgniłego drewna, wszechobecnej wilgoci, stęchlizny i cuchnącej, brudnej wody. 

– Teraz nie ma tu nikogo – rzekł Aleksander, jakby sam do siebie.

– Teraz nie ma nikogo – powtórzył smutno chłop.

– A wąpierz? Skąd się, do licha, wziął?

– Słyszeliście przecie od wioskowych. – Bohdan rozłożył ręce. – To było ze trzy wiosny temu, jak pochowano tutaj ostatniego dziedzica Bogoródki.

– Czemu akurat tutaj? – dziwił się Aleksander.

Inni poza nim i diakonisą znali tę historię.

– Takie było ostatnie życzenie Stanisława – wyjaśnił Maciej. – Sołtys chciał spocząć w miejscu, gdzie spędził cały swój żywot, to po śmierci chłopi zabrali go właśnie tutaj, do kaplicy na mokradłach, i pochowali wedle obrządku wschodniego.

– Nikt się jednak nie spodziewał, że on wróci zza grobu jako upiór. – Igor wzruszył ramionami. – Od tego czasu nawiedza okolice. Ludziska z wiosek boją się w nocy z izby wychodzić, sypią codziennie sól na próg i ościeżnice czosnkiem okładają tak, że cuchnie wszędzie, oj, niemiłosiernie.

– No i niespokojni jacyś są – kontynuował Dragomir. – Rzucają się sobie do gardeł, żrą się o byle co, a będzie ze dwa księżyce temu, jak matka, Aneczka z Mszyc, utopiła swoje dziecko właśnie w wodach tego bagna. Spalilim my ją tedy na stosie, aż skwierczało.

– Nawet sołtys się przyglądał – dodał Igor. – A potem kilka osób widziało tego wąpierza.

– Gdzie? Na mokradłach? – dopytywał Sowicki.

– Oj, nie tylko, bo nawet i w pobliżu sadyb i gościńca!

– Wtedy właśnie postanowiono – mówił Maciej – że mus nam wyprawić się do kaplicy na bagnach i sprawę obadać. Tyś nietutejszy, Aleksandrze, we wsi mieszkasz od niedawna, ale z jakiegoś powodu ciebie sołtys obrał na dowódcę.

– Pojmuję. – Sowicki pogładził się po policzku. Potem przyłożył dłoń do serca, niby to się drapiąc, niby to sprawdzając, czy bije należycie. – Azali idziemy dalej, przez wioskę i do kaplicy. Igorze, nie zostawiaj nigdzie osikowego kołka.

– Mam go przy sobie, panie. Zaostrzony i gotowy.

– Joanno, trzymaj wodę święconą pod ręką.

– Jestem gotowa.

– Mogliśmy popa ze sobą wziąć, a nie babę – wtrącił nagle Bohdan. – Psia jucha, no, z popem pewniejszy bym się czuł!

– Nie bluźnij, kmiocie – upomniał go Maciej, kiwając palcem. – Żaden batiuszka ani infułat nie chciał z nami iść. Ona jedna, co zła się nie lęka, pomoc swą zaoferowała. Mus nam było prosić właśnie ją o wsparcie duchowe, tako i ona jest teraz z nami. 

– Dość gadania – polecił Aleksander. – Idziemy!

Przeszli ostrożnie przez opuszczoną wioskę. Wokół leżało wiele rupieci. Porzucone domostwa i szopy posiadały jeszcze w sobie przedmioty codziennego użytku, porozrzucane przesiąknięte ubrania, potłuczone garnki, rozbite skrzynki i zbutwiałe beczki. Pod jednym z domów leżał zdechły pies, na drzwiach innego ktoś przybił truchło czarnego kota. W okolicy biegały stada wygłodniałych szczurów, z kolei w jednej z chat, którą mijali, zajrzawszy przez okiennicę, odkryli parę ludzkich szczątków.

– Niektórych zabrały choroby – powiedział sucho Bohdan – inni pomarli z głodu. Kto nie mógł liczyć na pomoc rodziny, ten został w Bogoródce i sczezł tutaj samotnie.

– Przykre, jednakowoż ci nie wracają z martwych. – Aleksander pozwolił sobie na nutkę sarkazmu w głosie. – Dlaczego ten Stanisław wraca?

– A bo to wiadomo? Może pochówek był źle odprawiony, może ktoś zbezcześcił jego ciało, a może upiór szuka zemsty zza grobu.

– Pewne jest – mruknął Maciej – że czarta trzeba zabić osikowym kołkiem, a później łeb mu odrąbać i pochować go osobno. Tak samo czynią bracia nasi w Siedmiogrodzie.

– Spróbujemy.

Dotarli do miejsca, gdzie z ziemi wyrastały pokryte mchem kurhany i tumulusy, niektóre ułożone w kształt kromlechów. Ponurości temu miejscu z pewnością dodawał fakt, że tego dnia niebo było zachmurzone, a próbujące przebić się przez warstwę chmur słońce, rozmytym bladym blaskiem oświetlało ziemię.

– Groby wioskowych – objaśnił przewodnik. – Dziedziców zawsze grzebano w krypcie.

Cerkiew wznosiła się na niewielkim pagórku, zewsząd porośniętym opadającymi w dół zbocza olchami i wierzbami. Była to częściowo murowana świątynia o jednej drewnianej wieżyczce, zwieńczonej prawosławnym krzyżem, oraz białych ścianach. Ze względu na to, że nikt się nią nie zajmował od lat, bieli było zdecydowanie niewiele.

Knieja wokół zionęła tajemniczością, niezbadana głębią i czyhającymi w niej niebezpieczeństwami. Dopiero teraz zorientowali się, że otacza ich zupełna cisza. Nie słychać już było rechotania żab, fruwania ważek ani kaczego kwakania.

Choć ogarnął ich strach, Maciej nie dał tego po sobie poznać. Oddawszy rusznicę Igorowi, podszedł do drewnianych drzwi i odrzucił na bok podpierającą wierzeję belkę, która złamała się na pół.

– No, gotowe. – Otarł dłonie. – Kto pierwszy?

Igor oddał mu samopał.

– Ty, Macieju. W końcu dzierżysz arkebuz.

– Lepiej poczekać, aż wąpierz zaśnie – zasugerował niespodziewanie łowczy. – Aliści łatwiej przyjdzie go nam ubić, no nie? 

– Głupiś! – prychnął Bohdan. – Wszyscy wiedzą, że wąpierze są aktywne w nocy. To właśnie w dzień idą spać, a spójrz na horyzont. Słońce jeszcze w zenicie.

– Dziś to słońce jest zdradliwe – orzekł łowczy. – Nie widzę go. Straciłem rachubę czasu.

– Wyszliśmy przed południem – zauważył Igor – a więc do zmroku jeszcze długo.

– Jeśli czart tam siedzi, załatwmy go teraz. – Aleksander dobył ostrej szabli. – Macieju, idziesz pierwszy. Odwagi!

– Co ma umrzeć, niech nie wraca.

Amen.

Zanurzyli się w półmrok cerkwi, a gdy oprócz kurzu, starych ławek i pustego ołtarza nie znaleźli niczego innego, zeszli do właściwego miejsca. Zapaliwszy łuczywo, ostrożnie udali się wąskimi schodami. Pod ziemią było nad wyraz cicho i chłodno.

W krypcie panowała wszechobecna wilgoć, wyczuwalna w nozdrzach i gardle. Towarzyszył im nieznośny odór, zapach jeszcze gorszy niż ten na moczarach. Tak cuchnęły trupy, spoczywające od wielu lat w podniszczonych trumnach i na wpół otwartych przez czas sarkofagach.

Dziedzice Bogoródki, a było ich sześciu, leżeli wzdłuż ścian, trzy sarkofagi po każdej ze stron. Grób Stanisława znajdował się na końcu, po prawej. Śmiałkowie, którzy odważyli się zapuścić w to zapomniane przez Boga miejsce, sprawdzali każdy z kamiennych sarkofagów.

Dzierżący żagiew Aleksander, wraz z Maciejem, podszedł do miejsca spoczynku Stanisława Jegra. Było tak, jak przypuszczali, choć przez całą drogę za wszelką cenę nie chcieli dopuścić do siebie faktu, że mieszkańcy Mszyc i okolicznych wiosek mieli rację.

Grób ostatniego sołtysa stał pusty.

– N-nie m-m-może być – wydukał osiłek z rusznicą. – Pochowali go! Widziałem, jak tamtego dnia nieśli trumnę w stronę bagien!

– A jednak, khe, khe – zakasłał Sowicki – wieśniacy mieli rację. Poza tym nie ma też pozostałych nieboszczyków. Zaiste, dziwne.

– I co? – zainteresował się Bohdan, który stanął obok nich. Wytrzeszczył oczy. – Olaboga! Kyrie eleison! Azali to prawda, co we wsi gadali. Stanisław wstał z grobu i straszy!

– Uspokój się – stęknął Aleksander. – Daj pomyśleć, chłopie. Jest dzień, a wąpierza tu nie ma. Jesteś pewien, że nie zbłądziliśmy?

– Jak Boga kocham! To tutaj!

Igor złapał za toporek. Myśliwy cofał się. Diakonisa Joanna zaczęła gorliwie mamrotać słowa łacińskiej modlitwy.

– Chryste Panie!

Wąpierz nagle pojawił się tuż za nimi.

– Boże, chroń nas!

Odziany w długą czarną togę wampir był blady jak mleko oraz smukły niczym brzoza. Sine oczy miał zapadnięte, podkrążone, ręce zaś długie i obwisłe, z wyraźnie widocznymi żyłami. Poruszał się sztywno, stawiając małe kroki. W ręku – ku ich zdziwieniu – trzymał zapaloną gromnicę.

– Czemu się ognia nie lęka? – wykrzyczał Igor. – Co to, świecę w garści trzyma?!

– Na co czekasz?! – zawołał Aleksander, z niedowierzaniem przypatrując się rozwojowi wydarzeń. – No, strzelaj, do cholery!

Maciej, który do tej pory zgrywał odważnego, teraz znieruchomiał i ze strachu zakołysał się jak kolorowa matrioszka. W końcu jednak pociągnął za spust, ale samopał nie wypalił.

– Psiakrew! – bąknął kompletnie przerażony. – Proch zamókł!

Wiekowa twarz przypominała Bohdanowi oblicze starego Jegra. Rataj zbladł momentalnie.

– Ja nie chcę umierać! – spanikował. – Jam niegotowy!

– Wy i tak już nie żyjecie – odezwał się nagle wąpierz głosem niskim i szorstkim.

– Jakże to? – Maciej zmarszczył brwi. – Co ta zmora plecie? Co za blagi wygaduje?

– Sześć trumien w tej krypcie leży – mówił wampir ze spokojem – i do sześciu umrzyków owe należą, a imiona ich na wieczność w kamieniu zostały wyryte.

– Tyś jest stary Jegier – lękał się Bohdan. – Tyś wąpierz? Prawda to przecie!

– Nie ma żadnego wąpierza – uciął Stanisław – poza tymi w waszej osobie.

Drużyna zmieszała się.

– Łżesz! – fuknął Aleksander, machnąwszy szabelką. – Chcesz nam we łbach zamącić!

Odziany na czarno starzec uśmiechnął się smutno. Podszedł do jednego z grobów i starłszy kurz, blaskiem gromnicy rozświetlił napis.

– Aleksander Sowicki – odczytał z epitafium – lat czterdzieści i dwa. Niech mu ziemia lekką będzie.

Szlachcic nie wytrzymał. Doskoczywszy dziarsko do mogiły, sam zobaczył własne imię i nazwisko. 

– A tam obok – ciągnął Jegier – Joanna leży, diakonisa spod Lwowa. I Maciej, Igor, Bohdan i Dragomir. Każde z was prócz Joanny panem Bogoródki było. Ona z kolei za zasługi tu jest. We wsi opiekę nad czeladką długo sprawowała, chorych na duchu podnosiła…

Sowicki stał w osłupieniu.

– Nie wierzę ci, czarcie! – uniósł się Maciej. – Ty przecież nie żyjesz! Pogrzeb z daleka oglądałem! Mogę przysiąc, na co tylko zechcesz!

– Swój to pochówek widziałeś, mospanie, jednakowoż sprawy sobie z tego podówczas nie zdawałeś. Smutna to prawda, ale prawda.

– Kim ty jesteś? – zapytał skonfundowany Dragomir. – Jeśli jesteśmy duchami, czemu nas tedy oczami widzisz? 

– Jam jest Stanisław Jegier, ostatni pan Bogoródki, guślarz i infułat.

Aleksander czytał ich epitafia.

– Niedzielak – zrozumiał Sowicki. – Kto w niedzielę na świat przyjdzie, a w piątek dopiero chrzest przyjmie, ten duchy i zjawy widzieć będzie. Tak w tych stronach mawiają.

– Jest tak, jak rzeczesz, Aleksandrze.

– Nie może być, ale prawdę on mówi. Tu są nasze godności wypisane.

– Pojmijcie, że nie ja, a wyście do żywych za sprawą czarów wrócili. I mieszkańców wsi łacno z domów przepędziliście, strasząc po nocach i nawiedzając. – Stanisław podszedł do nich jeszcze bliżej. – Spróbujcie ogień dłonią zgasić, a sami się przekonacie, że nie kłamię.

Igor wystawił dłonie, by palcami musnąć czubek świecy. Nie sparzył się jednak, zaś płomień nadal płonął.

– Ale – zająknął się Aleksander – myśmy pośród żywych chodzili, jedliśmy, piliśmy.

– Nie wiem, coście widzieli i robili, asanie – smarknął Stanisław – aliści sprawa ta trzech wiosen wstecz sięga, kiedy pochowano tu ostatniego przede mną dziedzica, szlachcica Sowickiego, który na Zaporożu padł od kozackiej kuli. Mówili mi, że był to człek okrutny, co zła się nie lękał i zawsze pierwszy się do bitki palił. 

Aleksander złapał się za serce. Pojął, że było to miejsce, w które został postrzelony.

– On to pchany zemstą ze światem żywych nie może się pożegnać i to jego moc pozostałe dusze z wiecznego snu zbudziła.

– Czyli to wszystko moja wina? – Aleksander wypuścił z dłoni szablę, która upadła, nie wywołując hałasu. – Jam za to odpowiedzialny? Mój to grzech?

– Kłamstwa to zwykłe! – fuknął znów Maciej. – Ja mu nie wierzę. Broni nie złożę, ani do grobu nie wejdę! Nie ma mowy!

Ksiądz pokręcił powoli głową.

– Prawdę wam powiadam, dusze zbłąkane. Wioskowi przez lata nie mogli się z wami uporać, aż w końcu ja jeden postanowiłem zejść do miejsca, gdzie groby wasze puste stoją. – Po tych słowach sięgnął ukryte za sarkofagiem pęknięte lustro i wystawił je przed nich. – Patrzajcie w zwierciadło, wąpierze, a odbicia swego nie ujrzycie, boście nieżywi są od lat.

Niektórzy wciąż nie dowierzali. Maciej podszedł do swojej mogiły. Chciał się ostatecznie przekonać.

– Olaboga! – załkał Bohdan, po czym popatrzył na swoje zimne blade dłonie. – Pustka! Myśmy są naprawdę martwi!

Igor wybałuszył oczy, Joanna zamarła ze strachu, Bohdan padł na kolana, a Maciej, który chwilę wcześniej odsłonił całun w swoim grobie, zobaczywszy siebie samego, zapłakał gorzko nad ich smutnym, potępieńczym losem. Aleksander pogodził się z prawdą.

– Skoro to mój grzech – rzekł rozważnie – i moje ciężkie brzemię, mówże, katabasie, jak mogę ten urok odczynić? Bo zły jeno za życia byłem, na Kozaków nad wyraz cięty. Teraz już nie dla mnie wojaczka, harce, okowita i dziewuszki. Odpoczynku wiecznego ma dusza pragnie. Cóż mam więc uczynić, kapłanie, by odejść stąd na zawsze?

– Musicie mi się dobrowolnie poddać, każde z was, a zwłaszcza ty, duchu nieczysty, a wtedy ponownie pogrzeb wam odprawię, wodą święconą mogiły pokropię. Grzechu się wyrzeknijcie i żałujcie, Aleksandrze, bo inaczej do czyśćca kręta będzie droga.

– Czyń, co musisz, niedzielaku – powiedział zrezygnowany Sowicki. – Wyrzekam się zła. Zbywam się praw do tego miejsca i jestem gotów odejść na wieczny odpoczynek. Jeśli taka moc w tobie drzemie, odpraw nas do Pana Ojca.

– Dobrze więc. Tedy powróćcie do swych ciał.

Zrezygnowane upiory bezszelestnie udały się do grobów, bijąc się w pierś na znak mea culpa. Stanisław zamknął sarkofagi, jeden po drugim, nad płytą każdego z nich wykonując znak krzyża. Potem pokropił je wodą święconą, sypnął piaskiem z klepiska i pożegnał zbłąkane dusze, jak głęboko wierzył, raz na zawsze.

– Śpijcie, duchy, śpijcie twardo. Nie dla was już ziemski padół łez. Niech wasze dusze zaznają spokoju w Niebie. Albowiem co jest martwe, niech nie wraca. Amen.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Gratuluję nagrody dla opowiadania. :)

Piękna ilustracja i arcyciekawy tytuł, a także stylizowany język plus wiele starodawnych wyrażeń dodają wartości tekstowi. :)

Nieco zaskoczyło mnie zakończenie i potulność „wędrowców”, spodziewałam się z ich strony jakiegoś buntu albo zwrotu akcji i ujawnienia kłamstwa Stanisława, ale i tak historia świetna. :)

 

Ze spraw technicznych – sugestie oraz wątpliwości (do przemyślenia):

– Co tu robisz, chłopie? – zawołał Sowicki, krzyżując dłonie na piersi. – skoro zawołał, czy nie powinien być jeszcze wykrzyknik?

– Czemu się ognia nie lęka? – wykrzyczał Igor. – podobnie tutaj

Knieja wokół zionęła tajemniczością, niezbadana głębią i czyhającymi w niej niebezpieczeństwami. – literówka?

Dzierżący żagiew Aleksander, wraz z Maciejem, podszedł do miejsca spoczynku Stanisława Jegra. – zbędne oba przecinki?

Azali to prawda, co we wsi gadali. – w necie czytam, że „azali” to partykuła, wprowadzająca pytanie, czy zatem nie powinien być tam pytajnik?

Po tych słowach sięgnął ukryte za sarkofagiem pęknięte lustro i wystawił je przed nich. – tu mam wątpliwości, czy nie pisze się: „sięgnąć po coś” – np. po lustro, lub też „sięgnąć czegoś” – np. bruku

– Olaboga! – załkał Bohdan, po czym popatrzył na swoje zimne (przecinek?) blade dłonie.

 

Warto zaznaczyć wulgaryzmy. :))

Pozdrawiam serdecznie, klik. :)

Pecunia non olet

Bruce, dzięki!

Teraz to opowiadanie jest bezbłędne, choć, jak zaznaczyłeś, potulność wędrowców mu trochę ujmuje (fabularnie). Jednakże ich konfliktem wewnętrznym było to, że są duchami, tylko o tym nie wiedzą. Widać skromne przejawy buntu: Igor dotyka ognia, by przekonać się, że go nie oparzy, a Maciej burzy się i odmawia złożenia broni. 

 

Poprawiłem błędy i oznaczyłem wulgaryzmy w tagu ;)

I ja serdecznie dziękuję, opko rzeczywiście jest świetne, raz jeszcze gratuluję. :)

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Cześć, Mateuszu!

 

Całkiem udany tekst.

Początkowo przeraziła mnie ilość bohaterów, których przedstawiłeś na niewielkiej przestrzeni, ale ostatecznie dało się to jakoś ogarnąć (choć przyznam, że nie spamiętałem, czy się każdy zajmował i kim był).

Zwróciłbym uwagę na proporcje w tekście – zanim dochodzą do krypty mija dość sporo znaków i uważam, że początkową część dałoby się skrócić (choć miała swoje momenty – np. spacer groblą). Nie oszczędzałeś znaków i z jednej strony to dobrze, z drugiej, w tekście z prostą, krótką fabułą, ma się wrażenie przegadania.

W opisach osób i miejsc pojawiły się byłozy i miałkozy (z tego co pamiętam, to na samym początku i później przy opisie kapłana, który zszedł do krypty). To nie są zakazane czasowniki, ale jeśli dasz kilka z nich obok siebie, to zaczyna razić, a opis robi się suchy.

Podobał mi się twist i jak doprowadziłeś do niego kilkoma zręcznie wplecionymi wskazówkami. Bardzo fajnie to zagrało na końcu.

Przyjemna lektura.

 

Pozdrawiam i powodzenia w dalszej pracy twórczej!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Dzięki, Krokus!

Zwrócę na to wszystko uwagę przy następnych tekstach! 

 

Mógłbyś rozwinąć, czym są te “byłozy” i “miałkozy”? Szczerze mówiąc, spotykam się z takim określeniem po raz pierwszy. 

 

Jeszcze raz dzięki!

 

Mógłbyś rozwinąć, czym są te “byłozy” i “miałkozy”? Szczerze mówiąc, spotykam się z takim określeniem po raz pierwszy. 

Podejrzewam, że chodzi o potoczne sformułowanie zwiększonej ilości określeń typu: “był/była/byli/itp.” i “miał/miała/mieli/itp.”. :)

Podobnie zwracamy tu uwagę na tzw. “zaimkozę” – spore nagromadzenie rozmaitych, zbędnych zaimków. :)

Pecunia non olet

Mógłbyś rozwinąć, czym są te “byłozy” i “miałkozy”? Szczerze mówiąc, spotykam się z takim określeniem po raz pierwszy. 

byłozy i miałkozy to nadużywanie słów “był” i “miał”. Im mniej tych czasowników będziesz używał, taym lepiej, bo zajmują zaszczytne miejsca najważniejszych składników w przepisie na najnudniejszy opis świata.

Jak tak teraz patrzę na wskazane przeze mnie fragmenty, to nie jest aż tak źle – podczas czytania nieco mi się zapaliła lampka i stąd pozwoliłem sobie o tym wspomnieć.

Ostatecznie jest przystępnie:

Nie było więc wiadomo, czy nieszczęśnik, pod którym padł koń, zdołał dotrzeć do najbliższych sadyb, oddalonych o trzy staje, czy utonął w okolicznych bagnach. Jedno było pewne – grupa śmiałków była na dobrej drodze.

to też jest byłoza mniej klasyczna, bo nie odnosi się do opisu postaci (był wysoki, był gruby, był bogaczem), ale wciąż warto ją przetrzebić.

Odziany w długą czarną togę wampir był blady jak mleko oraz smukły niczym brzoza. Sine oczy miał zapadnięte, podkrążone, ręce zaś długie i obwisłe, z wyraźnie widocznymi żyłami.

tu nie ma powtórzeń, ale oba podkreślone czasowniki sprawiają, że tekst robi się statyczny – zatrzymujemy akcję i teraz patrzymy na gościa. Ja w większości takich przypadków się wyłączam i nie rejestruję tych określeń.

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Podoba mi się pomysł i zajmująco przedstawiona wędrówka drużyny, która podjęła się niełatwego czynu zgładzenia wąpierza. Finał zaskakuje nie tylko bohaterów opowiadania, ale także czytającą i sprawia, że Wąpierza z Bogoródki mogę uznać za całkiem satysfakcjonującą lekturę.

Ale żeby tak zejść z tego świata i nie wiedzieć o tym… ;)

Mam nadzieję, Mateuszu, ze poprawisz usterki, bo chciałabym zgłosić opowiadanie do Biblioteki.

 

Wokół le­ża­ły po­wa­lo­ne przez wi­chu­rę wy­kro­ty… → Zbędne dookreślenie – wszak wiadomo, że wykrot jest drzewem powalonym przez wichurę.

 

– A ty? – zdzi­wił się szlach­cic. – Prze­to pierw­szy po mnie pa­li­łeś się do za­bi­cia po­two­ra.– A ty? – zdzi­wił się szlach­cic. – Wszak pierw­szy po mnie pa­li­łeś się do za­bi­cia po­two­ra.

Za SJP PWN: przeto «spójnik przyłączający zdanie lub inne wyrażenie, które przedstawia skutek tego, o czym była wcześniej mowa lub wniosek wynikający z treści poprzedniego zdania, np. Był młody, przeto niedoświadczony.»

 

A prze­to lu­dzi­ska tu­tej­si od po­ko­leń ga­da­ją… → A prze­cie lu­dzi­ska tu­tej­si od po­ko­leń ga­da­ją

 

Młody chło­pak bez słowa wy­ko­nał roz­kaz. → Zbędne dookreślenie – chłopak jest młody z definicji.

 

– Azali idzie­my dalej, przez wio­skę i do ka­pli­cy. → Zdanie powinien kończyć pytajnik, nie kropka.

 

Psia jucha, no, z popem pew­niej­szy bym się czuł! → – Psiajucha, no, z popem pew­niej­szy bym się czuł!

 

Azali to praw­da, co we wsi ga­da­li. → Zdanie powinien kończyć pytajnik, nie kropka.

 

Igor zła­pał za to­po­rek.Igor zła­pał to­po­rek.

 

W końcu jed­nak po­cią­gnął za spust… → W końcu jed­nak po­cią­gnął spust

 

– Nie wiem, co­ście wi­dzie­li i ro­bi­li, asa­nie – smark­nął Sta­ni­sław… → Czy na pewno smarknął? A może miało być: – Nie wiem, co­ście wi­dzie­li i ro­bi­li, asa­nie – sark­nął Sta­ni­sław

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy,

 

dziękuję za uwagi. Gratuluję tej spostrzegawczości, ale pewnie lata praktyki nauczyły wyłapywać nawet najmniejsze niedociągnięcia. Poprawiłem wymienione wyżej fragmenty wedle uwag :)

 

Opowiadanie może zatem trafić do biblioteki.

 

Bardzo mi miło, bo pierwszy raz spotyka mnie taka sytuacja. Na forum jestem od niedawna. Wcześniej, jeszcze jako nastolatek, czytałem NF i kiedyś opublikowałem tutaj jedno amatorskie opowiadanie. Teraz wróciłem, jako że związałem się na dobre z branżą pisarską.

 

Jeszcze raz dziękuję wszystkim za uwagi! 

Miłego weekendu!

Wcześniej, jeszcze jako nastolatek, czytałem NF i kiedyś opublikowałem tutaj jedno amatorskie opowiadanie.

Z ciekawości chciałam przeczytać, ale nie znalazłam – usunąłeś?

Pecunia non olet

bruce, jest tak żenujące, że chyba nie chcesz :D

 

Ale widać jakiś progress. Niemniej od niego się wszystko zaczęło. 

 

Wyślę Ci w wiadomości prywatnej :)

Bardzo proszę, Mateuszu. Niezmiernie mi miło, że uznałeś uwagi za przydatne i poprawiłeś opowiadanie, bo teraz mogę udać się do klikarni. Jednak do Biblioteki dostanie się ono nie od razu, albowiem pięcioro czytających musi uznać tekst za godny półki bibliotecznej.

Życzę sukcesów w dalszej pracy twórczej. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dołączę swój klik do poprzednich, bo, imo, tekst na to zasługuje, Zostałem zaskoczony, Takiego rozwoju akcji, właściwie odwrócenia ról. nie spodziewałem się. Doceniam stylizację języka i przede wszystkim, że nie poszedłeś w horror, co sporo osób by zrobiło. Podoba mi się. Dobrze się czytało. Pozdrawiam :)

Cieszę się, Koala75 ;)

Nowa Fantastyka