- Opowiadanie: QuentinSon - Potępieni

Potępieni

Opowiadanie luźno powiązane z częścią świata przedstawionego w trylogii mego pióra, pod tytułem “Tremendum”, której pierwszy tom właśnie oczekuje na wydanie. “Uśpione żywioły” są dla mnie książkowym debiutem. wracając do samego opowiadania – alchemia, atmosfera tajemnicy, jak i często w mojej prozie bywa – przyczajone czarne dno.

https://zrzutka.pl/dr83hk 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

Potępieni

Każda istota ludzka odczuwa czasem przeszywającą pustkę. Zwaną tęsknotą za czymś utraconym, pragnieniem zbadania niedostępnych obszarów lub zwykłą samotnością i chęcią zostania tak zwyczajnie zrozumianym. Różnorodność używanego nazewnictwa nie jest w stanie przeciwważyć mnogich emocji, jak i ogromnego bólu, który może wywołać owa pustka. To właśnie za jej sprawą codziennie zadaję sobie pytanie „kim tak właściwie jestem?”. Ludzkie wydawałoby się uznanie własnego cierpienia za te najintensywniejsze z uczuć, wszakże jest nam ono najbliższe, przez co najlepiej poznane. Jednak nie tylko z tego powodu moja wewnętrzna próżnia wydaje się nadzwyczajna. Nosi znamiona odosobnienia, niezrozumienia oraz utęsknienia, lecz spotęgowana po stokroć, każdego dnia śmieje mi się prosto w twarz, stawiając pod znakiem zapytania moje człowieczeństwo.

Odkąd sięgam pamięcią mieszkam wraz z Raimondusem w jego wiejskiej chacie. Jako, iż jest znanym i szanowanym alchemikiem z wielką chęcią zostałem jego pomocnikiem. Mam także wobec niego ogromny dług wdzięczności, który próbuję w ten sposób spłacić. Starzec uratował mi życie, gdy powóz wraz z całą moją rodziną roztrzaskał się spadając w jeden z tutejszych wąwozów. Nie posiadam żadnych wspomnień związanych z dawnym życiem, a najstarszym z nich jest odzyskanie świadomości w pokoju Raimondusa, kiedy to dzięki alchemii udało mu się zaleczyć me rany. Podobno miejsce wypadku wyglądało dramatycznie, natomiast rozczłonkowane ciała bliskich nie dawały najmniejszych szans na ich uratowanie. Choć często nalegam aby zaprowadził mnie na miejsce katastrofy. On wzbrania się stanowczo tłumacząc, jakoby nie jestem jeszcze gotów na tak drastyczne przeżycie. Nie podzielam jego zdania. Osobiste pożegnanie rodziny i właśnie wspomniany natłok dramatycznych zdarzeń mogłyby otworzyć mój umysł oraz przywrócić pamięć, jednocześnie dając odpowiedź na wiele nurtujących pytań.

Raimondus całymi dniami skupia się wyłącznie na prowadzonych badaniach, a że nie należy do szczególnie rozmownych, wyciągnięcie z niego chociaż kilku szczegółów dotyczących mojej przeszłości graniczy z cudem.

– Mistrzu, poukładałem już drewno pod athanorem oraz wyczyściłem skraplacze destylacyjne. Nad czym dziś pracujesz? – mówię w stronę niewzruszonego starca.

Podchodząc bliżej dostrzegam w co tak intensywnie się wpatruje. To spore, szklane naczynie, w którym rozpuszczona wcześniej sól tworzy przepiękne, podobne do siebie jak dzień do nocy kryształy.

– Chcesz stworzyć solne klejnoty? – zagajam rozmowę po raz wtóry.

– Spójrz – odpowiada po chwili Raimondus. – Cząsteczki soli formują zorganizowane, chociaż martwe twory. Każdy z nich odznacza się indywidualnym kształtem. Mnożą się poprzez narastanie, a nawet zauważyłem cechy samoleczenia.

– Samoleczenia? Więc pracujesz nad lekarstwem?

– Nie, mój synu. Wprawdzie zarysowany kryształ mętnieje, zabliźnia skazę, a dopiero później ponownie rośnie, to nie nad tym zjawiskiem dumam. Zastanawia mnie ta nieodgadniona siła, która nakazuje soli modelować geometryczne formy. Natura martwa posiada wiele cech wspólnych z jej ożywioną siostrą, toteż musi istnieć sposób aby tchnąć w przedmiot istotę ducha, a mniemam, iż może się to dziać właśnie za pomocą obserwowanej tu energii.

– Nie da się ożywić wszystkiego co tylko posiadamy w zasięgu ręki…

– Nie pleć bzdur! – przerywa mą myśl zbulwersowany starzec. – Nie jesteś alchemikiem, więc jak możesz snuć takie przypuszczenia? Niewdzięczny ignorancie, żyjesz wyłącznie dzięki alchemicznej wiedzy.

– Mówisz kim nie jestem, zarazem nie chcąc powiedzieć kim jestem. Zdradź skrywane sekrety. Znałeś moją rodzinę? Gdzie mieszkali moi rodzice i czym się zajmowali?

Jak zawsze Raimondus w takiej chwili odwraca wzrok, zabierając się do swojej alchemicznej roboty. Stoję jakby niezauważony, zaciskając nerwowo zęby, czując zarazem gorejące ze złości wypieki na twarzy.

– Na wszystko przyjdzie odpowiedni moment. Co było nie wróci, zatem przyjmij ojcowską dłoń, którą do ciebie wyciągam – mówi wreszcie, po czym nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź ponownie zanurza nos w wielkiej księdze.

 

Momenty, które wraz z przedziwną pustką bombardują moje jestestwo nie tylko skutecznie szargają nadwątlone nerwy, ale także niosą za sobą cały szereg zdarzeń niejako z innego świata. Po wszystkim jakbym gwałtownie przenosił się w krainę snów, gdzie czekają już na mnie podobne mi istnienia. Przemawiają przepełnione smutkiem i strachem, a że żyję z nimi w komitywie, rozumiem każde słowo bez chwili zwątpienia. Zazwyczaj błagają o pomoc w odnalezieniu brakującego elementu układanki. Czy nie obrazują codziennych rozterek? Może owe istoty są zwyczajnie odblaskami mojej wewnętrznej szarpaniny?

Wybudzając się z letargu za każdym razem odkrywam otaczające mnie skutki niewytłumaczalnych zdarzeń. Pewnego razu okazało się, iż złapałem, po czym zjadłem milusińskiego kota sąsiadów. Na szczęście nikt oprócz Raimondusa nie był świadkiem zajścia, dzięki czemu mogliśmy zostawić je wyłącznie dla siebie. Natomiast nie sposób było zataić zniszczeń jakich dokonałem w ogrodzie. Kiedy się obudziłem, wszystkie spośród otaczających mnie drzew były suche, pożółkłe i spękane, jakby ktoś lub coś po prostu wyssało z nich wszelkie życie. W tej sytuacji jedynym wiarygodnym wyjściem pozostało przyznanie się Raimondusa do nieudanego eksperymentu. Dotąd skutecznie tuszuje wszystkie niecodzienne okoliczności, lecz chyba obaj wiemy, że nie będzie to trwało wiecznie. Bez ustanku frapuje mnie także myśl łącząca przedziwne zdarzenia z wypadkiem w wąwozie. Czy przypadkiem wszyscy moi bliscy nie żyją z mojej winy?

 

Czasem przechadzam się po wiosce wypytując sąsiadów o moje pochodzenie, rodzinę lub sam wypadek w wąwozie. Wbrew lokowanym w tym nadziejom oczywiście nie słyszę żadnych konkretów. Wydaje się to niemożliwe, aby nikt z tubylców nie słyszał o tak drastycznym wydarzeniu, toteż chwilami zaczynam przypuszczać, iż Raimondus za sprawą alchemicznie pozyskanego złota kupił ich milczenie. Nawet jeśli zrobił coś takiego, mógł uczynić to wyłącznie dla mojego dobra, aby przygotować na spotkanie z miejscem katastrofy. Wiem jedno! Na pewno nie ma złych zamiarów, gdyż widzę jak się o mnie troszczy. W otwartych rozmowach jest nierzadko opryskliwy, obojętny i surowy, albowiem taka jego natura. Dopiero gdy nie stoimy twarzą w twarz potrafię dostrzec skrywaną ojcowską opiekuńczość. Nawet teraz kiedy przemierzam kolejną z wiejskich uliczek, czuję na sobie jego spojrzenie. Już od dawna wiem, iż nigdy nie pozostawia mnie bez opieki. Zazwyczaj nie zwracam na to uwagi, ignorując jego obecność. Niech ma staruszek jakąś radość z życia i poczucie, że potrafi poruszać się sprawnie jak za młodu. Gdy jednak z rzadka postanawiam obnażyć jego braki pomysłowości w sztuce skradania, ten od razu zarzuca mnie stertą dziwacznych pytań.

– Mistrzu! Mistrzu! Wczorajsze transmutacje przyniosły skutek? Całą noc siedziałeś w pracowni – mówię do czającego się za krzakami Raimondusa. Rzecz jasna, że nie przyzna się do swej nieudolności, więc porównując w udawanym skupieniu liście krzewu, wnet prostuje swą sylwetkę mówiąc:

– Co tutaj robisz mój synu? Ile razy przestrzegałem żebyś nie chadzał po głównych ulicach. Cóż zrobię, gdy w takim miejscu wydarzy się coś niewytłumaczalnego?

– Chciałem z kimś porozmawiać.

– O czym dokładnie? Pamiętasz drobiazgowo każdą z rozmów? Czy inni ludzie wydają ci się kompletni? – rozpoczyna kanonadę pytań stary alchemik.

– Ty nie jesteś zbytnio towarzyski, zatem odruchowo szukam innych kontaktów międzyludzkich. Co masz na myśli mówiąc niekompletni? Jedyne czego wszystkim brakuje, to możliwości swobodnej rozmowy, którą skutecznie blokuje twoje złoto.

– Skłonność do dedukcji – mamrocze pod nosem Raimondus.

– Że co? – pytam szukając w głowie powiązania z tym co do mnie mówi.

– Rozmyślam cały czas o tych liściach – odpowiada wymijająco, wskazując krzew, za którym się chował, jakby przekonany, że nie zrozumiałem co bełkotał. – Nie wydaję złota na takie bzdury. Ludzie nie są otwarci, gdyż nadal jesteś dla nich nietutejszy. Daj im więcej czasu – dodaje po chwili.

– Pewnie jak zawsze masz rację.

– Pamiętaj! Jeśli szukasz jakiejkolwiek odpowiedzi, skieruj swe spojrzenie w stronę alchemii. Ona zawsze przynosi rozwiązania, choć często nie od razu.

Jak zawsze tak i tym razem trudno mi zrozumieć Raimondusa. Zazwyczaj mówi w bardzo pokrętny sposób, niemniej podobno to powszechna cecha alchemików. Szczególnie w książkach czy notatkach z łatwością można dostrzec zawiłość wypowiedzi. Zdarza mi się zajrzeć tu i tam, lecz treść zawsze stanowi dla mnie nie lada zagadkę. Ostatnio trafiłem na bardzo stary list, a że był schowany wśród najcenniejszych ksiąg mistrza, zwyczajnie nie mogłem się powstrzymać.

 

„Jeszcze studiując pod bacznością mego mistrza, słyszałem nieustannie, iż jurysprudencja nie stoi w sprzeczności, abym trwał w bezżeństwie, bo przecie i bez ślubnej potomków mieć mogę. Przyobiecywał wielokroć wkrótce mnie wszystkiego nauczyć, gdy wreszcie jął się za tygiel. Niecąc ogień rzekł stanowczo – To nie zupa, ni gulasz na wieczerzę przyrządzany, a pociecha moja bez ślubów i żony”.

 

Niespełna trzy dni temu w wiosce pojawił się wędrowny kapłan, wywołując nie lada poruszenie wśród żyjących monotonnością tubylców. Jedynie Raimondus nie pała szczególnym entuzjazmem na wieść o jego przybyciu. Wieści o mężczyźnie zwanym misjonarzem rozchodzą się w mgnieniu oka, stąd też wiem, że odwiedza kolejno każdą z chat, wypytując o życie codzienne, relacje oraz nastroje, po wszystkim błogosławiąc domowników. Raimondus stanowczo zabronił mi z nim rozmawiać, tworząc swymi słowami wyłącznie zachętę. Jestem pewien, iż przybysz powiązany jest z moim dawnym życiem. Nerwowe zachowanie mistrza dodatkowo wzbudza ciekawość, dając nadzieję na znalezienie odpowiedzi. Może to członek mojej rodziny, który poszukuje zaginionego pobratymca?

Pierwszy raz widzę starca tak nerwowo biegającego od jednego okna do drugiego. Ma poważną, a nawet można by rzec, iż przerażoną minę. Mimo wszystko nie potrafię ukryć wydostających się mimowolnie z ust chichotów.

– Chowaj się! Do piwnicy! – krzyczy alchemik, dosłownie wypychając mnie za niewielkie, drewniane drzwi.

Wnet rozbrzmiewa odgłos pukania, po czym Raimondus wpuszcza do chaty podróżnego kapłana. Dzięki sporym szczelinom między deskami, mogę ujrzeć przybysza. Jego skromny wygląd na pierwszy rzut oka staje w opozycji do przekonań mego mistrza. Nie wiem co, lecz na pewno nie złoto jest dla niego największa z wartości.

– Witam. Zwą mnie Gabriel. Jestem obieżyświatem głoszącym łaskę Pana, a i nieraz potrafię za jej sprawą pomóc komuś potrzebującemu.

– Raimondus. Alchemik. Uiściłem godziwy datek na kościół, zatem łaski mi nie brak. W tamtej retorcie odłożyłem trochę na zapas – kipi sarkazmem gospodarz.

– Jak większość alchemików jesteś pobożny. Przynajmniej na pokaz… – mówi przybysz, rozglądając się po pomieszczeniu. – Nad czym dokładnie pracujesz?

– Ostatnio nad pewnym preparatem mogącym leczyć wszelkie niestrawności, lecz…

– Mieszkasz sam? – przerywa Gabriel.

– Tak. Nie mam czasu na żonę, a tym bardziej dzieci. Alchemia to czasochłonna nauka.

Nie mogę dłużej słuchać tej gry pozorów, przez co nie zważając na konsekwencje i niezadowolenie mistrza, wybiegam z piwnicy, stając twarzą w twarz z wędrownym kapłanem. Ten patrząc w mym kierunku mówi:

– Wiedziałem! Moje domniemania okazały się prawdziwe. Wystarczyło uważnie słuchać mieszkańców, no i proszę!

– Znasz mnie? Jesteśmy spokrewnieni?

– Uciekaj do piwnicy! – wtrąca Raimondus.

Nie reaguję na jego polecenie, widząc stojące tuż przede mną wybawienie.

– Kim jesteś? – pytam podekscytowany.

– W imię Boga tropię potępionych, czyli istoty, które nie powinny istnieć. Człowiek przychodząc na świat wbrew prawom natury, za sprawą zabronionych alchemicznych działań nie posiada duszy, a przecież jest ona najważniejszą częścią istnienia.

– Mylisz się! To nie jest zwykły homunkulus – mówi podirytowany Raimondus. – Obserwuję go całymi dniami. Rozważa swą egzystencję, myśli racjonalnie, wnioskuje! Jestem pewien, iż udało mi się tchnąć w niego iskrę boską.

Kompletnie nie rozumiem o czym oni mówią. Zamiast odpowiedzi dostałem masę kolejnych pytań, w dodatku znacznie trudniejszych do wyjaśnienia, niż wypadek wąwozie.

– Potępiony? Brak duszy? Homunkulus? Możecie mi wyjaśnić o co chodzi?!

– Alchemicy od wieków stają w sprzeczności wobec tego co boskie. Kształtując masę pod kątem składu i formy, próbują nadać jej żywotność. Niektórym się udaje i tak powstaje homunkulus. Istota taka nie posiada duszy, jest całkowicie zależna od innych ludzi i bez ich wsparcia istnieć po prostu nie może.

– To prawda? – pytam starca, przypominając sobie treść znalezionego niegdyś listu.

– Nie do końca… – odpowiada. – Jesteś homunkulusem, jednak to nie przekreśla twego człowieczeństwa. Musisz posiadać duszę, gdyż zachowujesz się zupełnie inaczej niż opisywane do tej pory przypadki.

– Tylko Bóg jest w stanie dawać życie i żaden alchemiczny twór nie będzie nigdy przyrównany do człowieka. Czyż nie czujesz czasem, że czegoś ci brakuje? Nie zaobserwowałeś nadopiekuńczości twego stwórcy? Dogląda cię jak każdą inną substancję, którą stworzył!

Zaczynam rozumieć skąd wzięło się dręczące uczucie wewnętrznej pustki. Brakująca część układanki to wspomniana dusza? Z drugiej strony czuję się w pełni świadomą istotą, zatem wedle tego co rzekł Raimondus, czy nie mogę być człowiekiem? Może po prostu nie do końca poznałem mechanizmy egzystencji.

Przed chatę rozbrzmiewa narastająca wrzawa. To poinformowani o całej sprawie przez misjonarza wściekli wieśniacy.

– Śmierć potępieńcom! – krzyczą.

Uświadamiam sobie, iż nie ma znaczenia czy posiadam duszę, czy też nie. Nawet gdybym mógł ją w jakiś sposób pozyskać, ludzie nie będą w stanie zaakceptować mego istnienia. Czuję się w pełni ludzką istotą, choć wybrakowaną, czegoś pozbawioną. Niewykluczone, że nie chodzi o duszę, a o zwykłe poczucie akceptacji.

Gdy hałastra wieśniaków zaczyna dobijać się do drzwi, Raimondus woła:

– Synu! Uciekaj! – Jednocześnie rzucając się z rękoma w kierunku Gabriela.

Tym razem instynkt samozachowawczy każe mi słuchać słów mistrza, a zatem biegnę w stronę kuchni, z której przez spiżarnię można opuścić chatę. Jedynie na chwile odwracam wzrok, który to napotyka blask wyjmowanego z pochwy ostrza. Szanse nieuzbrojonego Raimondusa praktycznie nie istnieją, a mimo wszystko woła ponownie:

– Żwawo! Ratuj się!

Nie mając zielonego pojęcia gdzie mógłbym się udać, mknę przed siebie trafiając wnet na pobliską polanę. Wokół pustka, lecz w tej sytuacji wcale mi one nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, bliskość otoczenia sprawiłaby, iż czułbym się osaczony. Nie potrafię wyrzucić z głowy okrzyku „śmierć potępieńcom”, gdy niespodziewanie zaczyna nad nim górować znajomy głos.

– Pomóż bracie… Jestem egzystencjalnym niewolnikiem.

– Ty jeden poczułeś smak emancypacji – dodaje drugi.

Wkrótce mnożą się one niczym grzyby po deszczu, powtarzając nieobce mi prośby, tudzież sentencje. Bezprecedensowe w tej sytuacji jest jednak to, iż tym razem słyszę znane z letargicznych stanów istoty, pozostając w pełni przytomny. Podążając za wskazówkami przemierzam kolejne pola i leśne dróżki, by wreszcie po niespełna dwóch dniach trafić do sąsiedniej wioski. Istoty z nagła milkną. Wszystkie prócz jednej, która najwyraźniej poczuwa się do roli mego przewodnika. Stojąc przed niewielką chatą, słyszę kolejną instrukcję:

– Zajdź me więzienie od drugiej strony, nie od frontu. Maluteńkie wejście już czeka, abyś się przez nie wślizgnął. Nie wiem czemuż to, ale zawsze jest otwarte…

Faktycznie piwniczne okienko aż prosi, żeby zajrzeć od wnętrza domostwa. Zbliżywszy swe nozdrza, od razu kojarzę wszechobecny zapach z pracownią Raimondusa. Staje się jasne, dlaczego okno nieustannie pozostaje otwarte. Wietrzenie pomieszczenia jest w laboratorium alchemicznym codziennością.

Bez zastanowienia wchodzę do środka, gdzie nie sposób dostrzec obecności gospodarza.

– Twórca spoczywa w swym zaciszu. Jesteśmy zupełnie sami – zabiera ponownie głos istota.

Rozglądając się po pracowni, natrafiam wnet na siedzącą w trochę nietypowy sposób, półnagą kobietę.

– Wreszcie jesteś. Błagam pomóż.

Nie dowierzam w to co widzę. Otępiała niewiasta nie jest w stanie się poruszyć. Wypowiadane przez nią słowa rezonują wyłącznie we wnętrzu mojej głowy, nie wypełniając swym brzmieniem pomieszczenia. Jest niczym pusta lalka, kompletnie niezdolna do życia człekokształtna masa. A jednak mimo to przemawia do mnie w podświadomości. Teraz wiem, co miał na myśli Gabriel opisując istoty całkowicie zależne od ludzi.

– Zrób to… uwolnij mnie – błagalnie mówi napotkany homunkulus.

– Jak?! – pytam nie wiedząc cóż mógłbym uczynić.

– Zatem płonne nasze nadzieje… Nie jesteś w stanie poruszyć swych pobratymców – mamrocze zawiedzionym tonem kobieta. – Jesteś wyjątkowy. Uciekaj! Ratuj się i żyj żywotem człowieczym.

Jeśli każdy homunkulus przypomina tę biedną istotę, to może Raimondus miał rację i rzeczywiście udało mu się tchnąć we mnie iskrę boską. Jednakże nadal nie wiem czy to wystarczy, abym mógł zwać się człowiekiem.

Ni stąd, ni zowąd do piwnicy wpada grupa wieśniaków pod przewodnictwem Gabriela. Najwyraźniej cały czas byłem przez nich śledzony. Ponownie ujrzany blask jego ostrza zwiastuje nieuchronny powiew śmierci. Odruchowo próbuję uciekać, gdy tymczasem kilku wieśniaków szlachtuje znieruchomiałą kobietę. Nie mija chwila, gdy i ja otrzymuję pierwszy, bolesny cios, po czym padam na śmierdzącą alchemią podłogę.

– Zabij to plugastwo! – padają otwierające me oczy słowa.

Ogarnia mnie przedziwne, obce dotąd uczucie szczęścia. Mówią „zabij”, jakby byli przekonani, iż naprawdę żyję. Czy właśnie tak można zdefiniować bycie człowiekiem? Możnością umierania? Wprawdzie w obliczu śmierci, ale jednak ktoś spojrzał na mnie, choć przez ułamek sekundy jak na istotę ludzką. Podejście oprawców przepełnia mnie radością oraz uczuciem spełnienia. Pustka zupełnie przestaje istnieć. Tuż przed chwilą, w której me oczy zamykają się po raz ostatni, szczerze dziękuję im za odnalezienie tego, za czym od zawsze nieświadomie podążałem. Poczuciem człowieczeństwa.

Koniec

Komentarze

Cze QuentinSon !!

 

Ciekawa sprawa :) Już piszę dlaczego; Na początku pomyślałem, że jestem za głupi na ten tekst. Z tego powodu wydał mi się mało ciekawy. Ale z czasem jak się zaczytałem, pomyślałem “zajebiste”. Jedynie mogę ci zarzucić, że ten pomysł już był a ty go powieliłeś. Mam oczywiście na myśli Frankensteina.

Bardzo mnie wciągnęło. Zwłaszcza gdy dowiedziałem się kim jest główny bohater. Super sprawa. Klimat, klimat i jeszcze raz klimat!! Bardzo mi się podobało.

 

Pozdrawiam!!!!

Jestem niepełnosprawny...

Quentinie, choć Twoja opowieść jest czystą fantazją i dzieje się w całkiem innym świecie, nie można nie zauważyć, że opisałeś problem ponadczasowy – kościół zawsze wtrącał się do spraw świeckich, kontrolował życie ludzi, a niewygodnych sobie skutecznie i drastycznie eliminował. W Potępionych tropi i zabija homunkulusy, dziś, w naszym świecie sprzeciwia się metodzie in vitro i ostro ją potępia.

Mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym, aby opowiadanie trafiło do Biblioteki. :)

 

od­czu­wa cza­sem prze­szy­wa­ją­ca pust­kę. → Literówka.

 

 – Nie je­steś al­che­mi­kiem, więc jak mo­żesz snuć takie prze­świad­cze­nia? → Obawiam się, że przeświadczeń nie można snuć.

A może miało być: – Nie je­steś al­che­mi­kiem, więc jak mo­żesz snuć takie przypuszczenia?

 

za­bie­ra­jąc się za swoją al­che­micz­ną ro­bo­tę. → …za­bie­ra­jąc się do swojej alchemicznej roboty.

http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html

 

– Na wszyst­ko przyj­dzie od­po­wied­ni mo­ment. Co było nie wróci, zatem przyj­mij oj­cow­ską dłoń, którą do cie­bie wy­cią­gam.Mówi wresz­cie… → Zbędna kropka po ostatnim zdaniu wypowiedzi, didaskalia małą literą.

Winno być: – Na wszyst­ko przyj­dzie od­po­wied­ni mo­ment. Co było nie wróci, zatem przyj­mij oj­cow­ską dłoń, którą do cie­bie wy­cią­gam – mówi wresz­cie

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Obu­dziw­szy się po­śród drzew, wszyst­kie z tych mnie ota­cza­ją­cych były suche, po­żół­kłe i spę­ka­ne… → Kim/ czym były te wszystkie, które go otaczały, a obudziwszy się, były suche pożółkłe i spękane?

A może miało być: Kiedy obudziłem się, wszystkie spośród otaczających mnie drzew były suche pożółkłe i spękane

 

zda­rze­nia z wy­pad­kiem w wą­wo­zie. Czy przy­pad­kiem wszy­scy… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Na pewno nie po­sia­da złych za­mia­rów… → Raczej: Na pewno nie ma złych za­mia­rów

 

Za­zwy­czaj pusz­czam to mimo wili, igno­ru­jąc jego obec­ność. → Można czyjeś uwagi puszczać mimo uszu, można coś robić mimo woli, ale nie wydaje mi się, aby mimo woli można coś puszczać. Literówka.

Proponuję: Za­zwy­czaj nie zwracam na to uwagi, igno­ru­jąc jego obec­ność.

 

…wska­zu­jąc na krzew, za któ­rym się cho­wał… → …wska­zu­jąc krzew, za któ­rym się cho­wał

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

– Nie wy­da­je złota na takie bzdu­ry. → Literówka.

 

Jak i tym razem, na ogół cięż­ko mi zro­zu­mieć Ra­imon­du­sa. → Niezbyt czytelne zdanie.

Proponuję: Jak zawsze tak i tym razem trudno mi zro­zu­mieć Ra­imon­du­sa.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

Ostat­nio tra­fi­łem na bar­dzo stary list, a że był scho­wa­ny w naj­cen­niej­sze z ksiąg mi­strza… → Literówka. Nie wydaje mi się, aby jeden list mógł być schowany w więcej niż jednej księdze.

Proponuję: Ostat­nio tra­fi­łem na bar­dzo stary list, a że był scho­wa­ny wśród najcenniejszych ksiąg mi­strza

 

a po­cie­cha moja bez ślu­bów i żony.” → …a po­cie­cha moja bez ślu­bów i żony”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

Je­stem obie­ży­świa­tem gło­szą­cym łaskę pana… → Je­stem obie­ży­świa­tem gło­szą­cym łaskę Pana

 

– Ostat­nio na pew­nym pre­pa­ra­tem… → Literówka.

 

– W imię boga tro­pię po­tę­pio­nych… → – W imię Boga tro­pię po­tę­pio­nych

 

– Tylko bóg jest w sta­nie dawać życie… → – Tylko Bóg jest w sta­nie dawać życie

 

– Synu! Ucie­kaj! – jed­no­cze­śnie rzu­ca­jąc się z rę­ko­ma w kie­run­ku Ga­brie­la. – Synu! Ucie­kaj! – Jed­no­cze­śnie rzu­ca­jąc się z rę­ko­ma w kie­run­ku Ga­brie­la.

 

Wokół pust­ka, lecz w tym kon­tek­ście wcale mi one nie prze­szka­dza.A może zwyczajnie: Wokół pust­ka, lecz w tej sytuacji wcale mi ona nie prze­szka­dza.

 

Jeśli każdy ho­mun­ku­lus przy­po­mi­na bied­ną isto­tę… → Jeśli każdy ho­mun­ku­lus przy­po­mi­na bied­ną isto­tę

 

wpada grupa wie­śnia­ków po prze­wod­nic­twem Ga­brie­la. → Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

był schowany w najcenniejsze z ksiąg mistrza, ← w najcenniejszej albo między najcenniejsze

Interesująca próba odpowiedzi czym jest człowieczeństwo. Czysta fantazja, przy tym problem wrogości wobec nieznanego jest typowy.

 

Dziękuję za pozytywny odbiór oraz odnalezienie ukrytego przesłania :)

Usterki zostały poprawione (regulatorzy – dzięki z przydatne linki), również mam nadzieję, że opowiadanie trafi do Biblioteki.

 

Pozdrawiam!

Bardzo proszę, Quentinie. Niezmiernie się cieszę, że mogłam się przydać.

A teraz biegnę do klikarni. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka