- Opowiadanie: Rafael Sanki - Niezgodność błękitu

Niezgodność błękitu

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

Niezgodność błękitu

 

 

Poranek, mimo iż słoneczny, zaskoczył wczesnowiosennym przymrozkiem. Jak się okazało, nie wszystkich. Poldek wraz z najmłodszą latoroślą wypełniali ciszę uśpionej jeszcze wioski uderzeniami siekiery.

– Widzisz, Janko, dobrze, że wczoraj z dziadkiem obrobiliśmy gałęzie. Dzisiaj przymrozkiem złapało, można na spokojnie pozbierać. Dużo czasu nie mamy. Dwie, trzy godziny a wszystko będzie się mazać i po robocie, wozem nie podjedzie. Ziemia jeszcze zmarznięta po zimie. Kilka ciepłych dni i trochę odpuści. Synek! Ale układaj równo, coby na wóz się dobrze kładło! Gdzie tak byle jak, ugnieć trochu! – Skarcił pomocnika, po czym pewnym ruchem rzucając ciężki konar na stertę, docisnął dotychczasowy urobek syna.

– Długie są, ciężko się układa! – poskarżył się chłopiec, szarpiąc rosochatą gałąź niby szpon wczepioną w przemarzniętą darń.

– Zostaw te, zara je ciuknę. Zbieraj mniejsze. Do gołej ziemi trza wyzbirać, bo to dzierżawa, głupio tak bajzel zostawić.

– To nie nasze? – rzucił bezwiednie, niespecjalnie oczekując odpowiedzi.

– Ło, to już parę lat, jak oddane Maćkoju. Przynajmniej tyle z tego kawałka ziami. Dziadek już nie te lata, siły nie ma, zimy coraz gorzej przechodzi. Jak ta sykora. Cholera, ciężko idzie! Musi zmarznięta, bo siekierka odbija.

Janko, wyraźnie niezainteresowany relacją ojca, kontynuował znienawidzone zajęcie. Tymczasem słońce zaznaczało swoją obecność coraz wyraźniej. Błoto sięgało krawędzi cholew Jankowych butów, kroki stawały się coraz cięższe, a gałęzie cudownie rozmnażały się pod wpływem ojcowskiego toporka. Z daleka, traktem przypominającym raczej mokradła niż główną arterię Bańki, zbliżała się nieśpiesznie furmanka. Mimo, że stara szkapa wraz z jej nie młodszym woźniczym byli jedynymi uczestnikami porannego ruchu, zdawali się wtapiać w błotnisty, brudny krajobraz. Stąd dopiero, gdy znaleźli się na wysokości miejsca wyrębu, ich obecność została dostrzeżona przez Poldka.

– Prrrr. Powitać gospodarza! – Woźnica z widoczną trudnością dźwignął się z deski przerzuconej przez burty. Powoli, jedną ręką trzymając postronek, zwlókł się z wozu. Stara szkapa ostentacyjnie zarżała, anonsując przybycie.

– Mościwój, powitać! Skądłój wracacie tak o samym brzasku?

– Aaaa, u szwagra żem się wczoraj zasiedział. Nudno tera, na pole nie wjedzie, bo mokro, to pomyślałem: odwiedzę go. W końcu szwagier też rodzina! A że bimberku mi zostało trochę po zimie, to wziąłem. Z wieczora mnie zmorzyło, a po mroku to i Baśka nie lubi wracać. – Zwierzę zarżało twierdząco. – Jeszcze jak po gorzałce, ło! Wyczuwa jak moja miła. Tylko na kobyłę to bacika nie wyciągam – zaryczał rubasznie, wyprężając przy tym szyję jak indor. – A wy co, sykorę żeście uwalili, hę? – spytał, cedząc słowa przez niknące kaskady śmiechu.

– A no. Będzie co robić dla Janka i Ziutka, zamiast harcować całe dnie, trochę do siekierki nawykną!

– A niech się chłopaki przyuczają do gospodarki, toć to już kawalerka zara! – Spojrzał krytycznie na powalony pniak. – Zmrożona musi? Siekierka odbija?

– Nie inaczej. Trochę idzie, ale silnie trzyma zamroźl. Najgorzej na odziemku, potem może lepi będzie iść. – Wyjaśnienia Polka zdawały się być nie tyle trafne, co zupełnie zbędne, gdyż zarówno on, jak i jego rozmówca doskonale znali odpowiedzi, pytania, być może cały przebieg rozmowy. Niemniej dobry zwyczaj był ponad ową wiedzę.

– Dzisiaj obrobimy ile się uda, a z resztą poczekamy. Ciepłe dni idą, to i drwa odpuści – dodał, kontynuując wywód. 

– Uwijajcie się aby, bo godzina, dwie i mazać się będzie parszywie. Ani to wozem podjechać, ani kroka dać.

– Prawdę rzeczesz. Janko, a ty co, nicponiu? Nie słyszałeś? Czasu niewiela, a roboty tyle! Uh, to gamoń. – Nim wrócił do rozmowy na temat sztuki drwalskiej, nawiedziła go świetna myśl. – Janko, daj no tobołek. Tamoj, koło cisowego krzaka leży.

– Bimberek znaczy dać? – Trafnie odgadł chłopiec.

– Uh, dawaj to smrodzie, nie interesuj się, bo cię myszy w nocy zjedzą! A jużci, pewnie i ty byś chciał, co?

Lekko zdyszany, dostarczając pakunek, Janko pokręcił tylko przecząco głową.

– Nieeeeee. Mama mówi, że to niedobre, a z sikania w spodnie już wyrosłem.

– Ha ha ha – gromki śmiech chłopów rozległ się po całej okolicy. – Dzieciaki to mają te swoje bajania. No już, leć, nie bałamuć, bo grzać coraz to zaczyna! – Chłopiec bez oznak sprzeciwu wrócił do pracy. Tymczasem drewniane kwarty, wydobyte przez Poldka z tobołka, wypełniały się już brązowawą cieczą.

– No to co? Oby nam się!

– Oby! – Zamaszystym ruchem obalili zawartość prowizorycznych pucharków.

– U szwagra, powiadacie, urzędow… uhhh, jak pali zaraza, urzędowaliście? On w południowej kwarcie ma chałupę? Na krańcu Bańki?

– Tak jak mówicie. Na drugą?

 – A no, musowo. – Zręcznym ruchem uzupełnił braki w kwartach. – Toście pewnie, kumie, nie słyszeli, co się u nas wyprawiało zeszłej nocy?

– Tylko nie znowu ten Bartok, psia jego mać. Puścił kura po pijaku?

– A no puścił. Ale to, to nic… Choć blisko się nicpoń zaczaił, u sąsiada mojego, Jędrzeja. Zanim go gardy zabrali, dostał jeszcze sztachetą od synów jego, bo czemu nie. Oj, posiedzi teraz w powrozach! Ale ja nie o tym… matulu, o czym? Aaaa, zdrowotności kumie! – Taktyczna pauza na gorzałkę wzmocniła zaciekawienie Mościwoja.

– A więc, wystaw sobie, mieliśmy intruza – powoli wypowiadając słowa, obserwował coraz szerzej otwierające się powieki rozmówcy. – Dasz wiarę?

– Rzezimieszek? Kupiec? Wędrowiec jakiś musi?

– Nie inaczej. Włóczynoga jego mać! I nie jakiś tam, bo prawdziwe dziwadło! – poprawił szybko Poldek. – Jadźka moja, a wiesz, że nie plotliwa baba, może rozumna nie bardzo, ale prawdę zawsze powi. To uważaj: jak w sam raz od Ziutki z przędzy wracała, a to już dobrze po zmierzchaniu było. No i, wystaw sobie, nagle krzyki! Raban! Myśli sobie: pewno znowu ten kurwi syn Bartok.

– No i dobrze wydumała!

– A no dobrze, tylko to nie on! Jadźka, jak to ona, jaka jest, taka jest, ale troskliwa gadzina, to leci w te pędy sprawdzić, co się dzieje, ratunku udzielać, a nie, że wścibska jak inne baby! No i uważaj: patrzy, a tam gardy ciągną zwłoka jakiegoś – tak sobie pomyślała pierwej. Strzała z życi wystaje, jucha się leje z mordy – jak nic truposz. Na szczęście Jadziuchna… Po maluszku, kumie?

– A no, lej szybko i mów! – Woźnica widocznie podniecony, wychylił zawartość kwarty w jednej chwili.

– Na czym to ja? A tak! Na szczęście Jadziuchna moja, obrotna kobita, w dobrych konszachtach z gardami żyje, a to mleka im da na warcie, a to chleba ze śmietano, a i bimberku nie żałuje jak noc zimniejsza.

–To pewniaczkiem kurażu jej nie brakuje!

– A no nie. Idzie do tych gard, wystaw sobie, i pyta: co to za jegomość, co go usiekli. A oni na to, że wyjątkowo niebezpieczny, bez piątej klepki, w lesie latał, krzaki niby kobity obściskiwał, do siebie gadał, Matki imię wykrzykiwał. A w boru, o ciemnicy, to nigdy nie wiadomo. No i jak go gardy zobaczyli, to kurwików w oczach dostał i z pięściami na pałasze się rzucił. A że strażniki nie w kij dmuchał nasze, a i siła ich w tej stronie, raz dwa go oduczyli głupienia po lesie.

– Z Krukowego Bora go wywlekli?

– Z Krukowego. Temu pewno od razu lotkę w dupę dostał. Gardy borsuka abo lisa się spodziewali.

– I czego on tu u nas szukał? Co się ślubna wywiedziała?

– A no, w dysputę to się z nim nie wdawali, a ze zwłoka to nie wydusisz. Musi się wyjaśni, jak go na Samvelową kwaterę wezmą. – Poldek urwał dalsze pytania Mościwoja, nieco zniecierpliwiony zachłanną postawą sąsiada, któremu sensacje zdradzone do tej pory najwyraźniej nie wystarczały.

– To ci historyja. Jak żyję, nikt po borach tam nie latał, nie po nocy! W borowinie, jak wichr duje…

– … wilk i diabeł tam ucztuje – dokończyli chóralnie. Spojrzeli po sobie. Poldek, rozumiejąc powagę sytuacji, bez zwłoki napełnił kwarty ostatkami przepalanki.

– Tyle lat w Bańce w zdrowiu i spokoju, a na stare lata człowiek się martwić musi. A to na Bramie tułacze, a to obłąkańce po lasach z wilcami się ganiają, oj ciężkie czasy idą, Mościwoju, mówię Ci.

– Tom ci mówił już od zeszłej zimy, Poldziu.

– Oby Samvel uradził. Niech Bogowie dadzą mu mądrość.

– Oby. – Przedłużająca się cisza i wypita gorzałka wpędziła gospodarzy w zadumę, z której wyrwało ich dopiero głośne rżenie szkapy.

– Chyba Baśka za owsem się stęskniła, a i mnie w kichach gra. – Mościwój ciężko poderwał się ze świeżo urąbanego pieńka. Gorzałka nadawała jego ruchom dodatkowej „gracji”, przez co przypominał raczej niedźwiedzia w jesieni życia, aniżeli człowieka mającego powozić.– Zabieracie się ze mną, kumie? Nie pogoni roboty, a i mnie raźniej będzie! – Stąpając z nogi na nogę, ewidentnie próbował ruszyć do przodu, co spotkało się z wprost przeciwnym efektem. Nim jednak wyruszył na niechybne spotkanie z błotnistą mazią, znikąd pojawił się Janko, pomagając druhowi ojca w utrzymaniu równowagi.

– Łooo, toś mnie Jankoś uratował skórę! Miła by mnie zobaczyła takiego upapranego, to by mi z maciorą spać kazała. – Spojrzał pod nogi, jak gdyby zastanawiając się nad tą alternatywą. – Widzisz Polduś, musi Samvel znów pojebał coś z tymi jego stawilizorami. Nie idzie chodzić!

– Stabilizatorami – poprawił Janko, zdecydowanie zbyt mocno uwypuklając pomyłkę woźnicy.

– O, ty smarku, takiś mądrala? To masz, łap za lejce, będziesz powoził. Myśmy z ojcem się urobili dzisiaj. 

Poldek nieznacznie przytaknął, niezgrabnie chowając twarz w dłoniach, co wystarczyło, by uświadomić chłopca, iż powożenie go nie ominie.

Z niemałą pomocą Janka, zahaczającą o zwyczajne wtarganie, obaj kumowie znaleźli się na tyłach wozu. Chłopiec, nie tracąc czasu, zebrał cały dobytek i żwawo wskoczył na miejsce woźnicy. Lejce strzeliły o grzbiet Baśki.

– Ileśmy się tu ładowali, Mościwoju? Toż to słońce w południu, zara wieczór.

– Noc Samvela za pasem, to dziwisz się? Nim oczy otworzysz, już zamykać je trza.

– Na kolacje chyba zdążymy. Godzinę z zakładem do zmroku mamy – w mgnieniu oka wykalkulował nowomianowany woźnica. – Dzisiaj gardy stabilizatory pola za obórką kalibrowały, znaczy się koniec zimy. Wiosna! Długie dni idą, tatko. – Znacznie raźniej, bo uwolniony od żmudnego zajęcia, Janko z wyraźnym zapałem wygłaszał nowopoznane mądrości półprzytomnemu audytorium. – A wujcio Mościwuj rację ma, bo jak pole czasowe Samvel zmienia, to i chodzić trudno dzień czy dwa. Anomalije grawicyjne to się zwie, u Samvela posłyszałem! – W odpowiedzi otrzymał jedynie ciche, potwierdzające rżenie szkapy.

 

*

 

– Janko, wołaj ojce na kolację! Nie będę się drzeć przez całe obejście. Poliz z wujem, za stodołę musi.

– Dobrze, matulu! – krzyknął chłopiec, wyskakując jak spłoszony zając z pobliskich krzaków bzu, trzymając w dłoni pokaźny bukiet błękitnych kwiatów. Kilkoma potężnymi susami dopadł do starych żerdzi, siejąc zamęt wśród zaganianych do kurnika kwok.

– Janko! Na błękitny tron Matki! Nie zbierzem ich do śniadania przez ciebie!

Młodzik, nic nie robiąc sobie z bury otrzymanej od starszych sióstr, otworzył pospiesznie furtę gumna, przemknął po klepisku, wzniecając tumany kurzu, po czym zanurkował w kopę siana, wypełniającą połowę powierzchni budynku. Na jej końcu nieomylnie znalazł kawałek luźnej szalówki, która od jakiegoś czasu nosiła dumne miano „tajnego przejścia”. Po przeprawieniu się na drugą stronę, od razu zauważył stojących na skraju zagrody dorosłych.

– Taaatkooo! Mama kazali wołać na obiad. Chodźcie, bo was Noc zastanie!

– Już, już synek! – ojciec zdawkowo odburknął, nie mając początkowo zamiaru zwracać uwagi na jęczenie dziecka. Początkowo.

– O, mam! Choćno tu synuś – Poldek machnął niemrawo, przywołując młodzieńca. – Ty taki mundrek jesteś, belfry cię chwalą, u Samvela się kręcisz co i raz, powiedz wujowi co to za drzewce są, he? Bo staremu leśniczemu wiary nie daje.

– Taki z ciebie leśniczy, jak z woru po zimjokach posłanie. No dobra Janko, co powiesz? – Stryj wskazał na długą, dość wiekową kulkę do czerpania wody ze studni. Chłopiec podszedł bliżej, przyjrzał się wyciosanemu, najwidoczniej w celach badawczych, rowkowi ukazującemu wnętrza starego drąga.

– Hmm…. dąb musi – odrzekł bez większego zastanowienia.

– A jużci! Wynocha smarku do matki z tymi badylami! Kurwa jego mać, a myślał człowiek, że cosik mu te szkoły dadzą, a on durna pała jaki był, taki się ostał. Od razu widać, że grabina przeca!

Na widok pieklącego się ojca, Janko co tchu pognał w stronę domu, tym razem inną drogą, aby nie zdemaskować tajnego przejścia.

Dobiegłszy do chaty, przysiadł zziajany na schodach, opierając się o ścianę. Odpoczynek nie trwał długo. Oberwał znienacka, prosto w żebra.

– Śnieżnopiórkę takeś wystraszył, że prawie bidulka jajko zniosła!

Kopniak siostry co prawda nie należał do najmocniejszych, ale posłany z nie lada precyzją spowodował chwilowy bezdech. Dłuższą chwilę trwało nim chłopiec doszedł do siebie. Słysząc w oddali żywe głosy zbliżających się chłopów, wygramolił się z ziemi i skierował do izby, gdzie aż wrzało od krzątaniny, krzyków, kuksańców i ogólnej bardachy. „Dzisiaj Noc Samvela” przypomniał sobie. „Dziś Matka odzyska Błękitny Tron”. Momentalnie opuściły go wszelkie dolegliwości i dziarsko wkroczył do pokoju.

– Mamo patrz, co przyniosłem dla ciebie – wyciągnął zza pleców niegdyś piękny bukiet niezapominajek, niestety rozliczne przejścia w drodze do ojca i z powrotem spowodowały, iż nazwanie ich pięknymi, byłoby ewidentną grzecznością, ot tak, żeby nie zrobić dziecku przykrości. Na jego nieszczęście matki nie było stać na tyle empatii.

– Co to ma być? Rzuć to lepi na kompost, bo cuchnąć zacznie!

– Ale… to niezapominajki! Nie jakieś chwasty! – Przemieszczał się w ślad za matką po całej izbie, czego nie ułatwiały wzbierające mimowolnie łzy. – Pan Ernst pochwalił mnie w szkole za przyniesienie ich na poprzednią Noc. Mówił, że nie są podatne na zmiany czasu i tę no… dylatację! I są piękne! Tylko mi się w stodółce pognietli… – Spojrzał na połamane łodygi i wymęczone płatki. Najwidoczniej po kopniaku od Uli one również nie miały miękkiego lądowania.

– Uciekaj mi z tym, już! Zaraz ojciec przyjdzie z wujem, a tu stół jeszcze nieprzybrany. O, już ich słychać!

Nie zwracając uwagi na grubą strużkę, która zwilżyła policzek chłopca, kobieta wróciła do przystrajania stołu. Zrezygnowany chłopiec spojrzał na kwiatki. Zawsze wydawało mu się, iż niezapominajkom należy się więcej. Nawet takie głupie maki miały swój wieczór. Może i mają ładny kolor, ale… ale przecież chabry! Też są niebieskie, a na Chałubce każdy kawaler z chabrem w ręku musi się pokazać. Tupnął nogą w wyrazie rozgoryczenia i złości na świat. Niezapominajki – zapomniane, choć przecież tak niezwykłe. Uronił łzę, kolejną, następną. „Biedne niezapominajki” myślał patrząc na postrzępione płatki delikatnego kwiecia. „Przecież każdemu należy się chwila uwagi”. Tak przynajmniej powtarzała mu babcia. Podniósł wzrok szukając jej spojrzenia, jedynego, które, mimo iż coraz bledsze, zawsze sprawiało wrażenie pełnego miłości i życia. Starowinka siedziała w rogu, okryta kocem. Spoglądała na domowników, w tym na małego Janka. Przywołała go delikatnym skinieniem dłoni.

– Co masz Jańciu? Pokaż babci. – Złapała wnuczka za rękę i przymrużyła oczy przyglądając się zawartości jego dłoni. – Jakie piękne niezapominajki, uwielbiam je. – Przycisnęła delikatnie chłopca do boku. – Wiesz czemu? Przypominają mi dziadka. Oj, z pamięcią u mnie nie tęgo, ale one… Pamiętam go jak dzisiaj. Dawał mi je zawsze jak wracał z urobku. Piękne kwiaty. – Cmoknęła ustami kilkukrotnie, jak gdyby zrobiło się w nich sucho. – Mówią, że związane z nimi wspomnienie nigdy nie zniknie z twojej pamięci. Czas ich nie zamaże. – Odwróciła na moment wzrok, spojrzała w okiennice. Świat okrywał się wieczornym mrokiem. Z chwilowego zamyślenia, wyrwał ją wnuczek.

– Mi się będą kojarzyć z tobą babciu! – Otarł łzę, która pod naporem powieki osunęła się błyskawicznie po policzku. Przytulił mocno starowinkę, która odwzajemniła uścisk, oparłszy policzek na jego głowie.

– W szkole mówili nam, że dzisiejszej nocy, kiedy czas zwolni, one… one… pozostaną z nami. Pierwszy dzień lata to Puchowy Dzień, bo mniszki przez Noc stają się dmuchawcami. I odlatują. Za to niezapominajki… one pozostają, dlatego są niezapominajkami. – Przytknął do piersi poturbowany bukiecik. – Wiesz jak to nazywają babciu?

– No jak? – Babcia z pełnym skupieniem patrzyła na wnuka.

– Niezgodnością błękitu. Podobno są też daleko na południu takie żabki. Tak błękitne jak niezapominajki! I też tak mają! – Chłopiec na chwilę oddalił się w myślach do odległych, południowych krain, lecz zaraz jego oczy ponownie się ożywiły. – Lubię o tym czytać, wiesz babciu?

– A ja lubię od ciebie słuchać. Takiś mądry i grzeczny. Będzie z ciebie pociecha dla ojców. – Na słowa babci chłopiec spuścił głowę. Nim kolejna łza zdołała zmoczyć drewnianą podłogę, babcia delikatnie podniosła głowę chłopca.

– Ojce nie nawykłe do tych wszystkich nauk, opowieści, mądrych słów. Kiedyś to inne czasy byli, oj tak. Ale kochają cię, wierz mi. Kiedy mnie już nie będzie…

– … przestań! Nie mów tak. Zawsze ze mną będziesz, prawda? – Chłopiec jeszcze mocniej wtulił się w babciny sweter. Babcia uśmiechnęła się jak gdyby do dziecięcych mrzonek o nieśmiertelności, ale w bladej wesołości staruszki było coś jeszcze. Myśli jej płynęły gdzieś indziej, a wzrok wlepionym we wczesnowieczorną szarugę zdawał się bystry i niezmącony.

– Też jesteś niezgodny wiesz? Jak te pięknotki, co je w dłoni trzymasz. Zaufaj starej babci, wiem co mówię! – Otarła wilgotny policzek chłopca i uśmiechnęła się do niego uśmiechem, który dodawał otuchy i siły. Ponownie spojrzała w okiennice. Jej wzrok ni z tego ni z owego wybuchł ładunkiem zniecierpliwienia.

– A teraz leć! Nazbieraj więcej to przystroimy mój fotel.

Chłopiec pokiwał twierdząco głową i wybiegł przez sień na zewnątrz w kierunku obórki, zostawiając niechciany bukiet na babcinych kolanach, zmieniony momentalnie w piękny wianek. – Zawsze będziemy razem Jańciu – Zamknęła oczy, nakładając błękitny wianek, równie stargany i strudzony jak ona.

 

*

 

– Ile to już godzin nietomny w powrozach leży? – Pytanie medyka miało wszelkie podstawy ku temu, by nazwać je wyrzutem. – Zdaję sobie sprawę, że nasze postrzeganie czasu może być dla ciebie abstrakcją, ale, na miłość boską… – Samvel uniósł nieznacznie dłoń, nie odrywając się od przeczesywania zawartości skrzyni wciśniętej między wysokie regały magazynku. Medyk, nieco zbity z tropu, kontynuował z nadwyrężoną już pewnością siebie. – Przekazałem go twoim dziewkom, one zdają się jeszcze pamiętać ile godzin ma doba – wydukał przez zaciśnięte zęby. Najwidoczniej gest przełożonego obudził w nim uśpiony instynkt samozachowawczy. – Ja swoją powinność wykonałem – dokończył zdawkowo.

– I chwała Niebeskiemu Tronowi – zaintonował w tym samym momencie naukowiec, wyciągając z odmętów kufra bladoszary kryształ. – Dziękuję ci, Sensusie. Tymczasem wracam do pracy. – Chłodnym uśmiechem pożegnał medyka.

– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. – Słowa odbite od pleców Samvela przeszły w cichnące echo wypełniające westybul. Nim zdążyły zmienić się w głuchą ciszę, mężczyzna zniknął w drzwiach prowadzących do kwater służby.

– Co wy wyrabiacie? – wystrzelił już u progu.

– Ale… jak to? Panie, Sensus nakazał nam…

– Sensus wam nakazał? Od kiedy on tutaj „nakazuje”?

– Ale powiedział…

– Dość. Nie będę tego słuchał! Dokończcie ten opatrunek, nie mam całej wieczności. Napoiłyście go?

– Panie… On bez tchu…

– No dobrze. – Podszedł do intruza. Dźwięk uderzenia otwartej dłoni wypełnił pomieszczenie. Wtórował mu przerażony pisk dziewek. Zadziałało.

– Widzicie! Obudziłyście naszego gościa! Po co te wrzaski? Kobiety… Dajcie mu mleka z miodem i przyprowadźcie do warsztatu.

– Ale panie… My…

– Tak, wiem. Temmen, Torkwit, pomóżcie im.

Nim umysły strażników zdążyły przyswoić nowe polecenie, ich uszu dobiegł kolejny, wibrujący grozą i przesiąknięty władzą zlepek sylab, na dźwięk którego mimowolnie naprężył się każdy mięsień ciała.

– Byłbym zapomniał… Co ze stabilizatorami w północnej ćwiartce? Wyregulowane? – W odpowiedzi otrzymał jedynie pośpieszny, rozedrgany ruch głową jednego z gard. – Dobrze. Dziś Noc. Nie chcielibyśmy żadnych problemów. Nasz gość byłby z pewnością zawiedziony takim obrotem spraw. Przekażcie technikom, niech wymienią na wszelki wypadek również krystalit. – Rzucił na stół kryształ trzymany w dłoni, po czym bezceremonialnie odwrócił się. Wychodząc trzasnął drzwiami.

„Mam nadzieję, że wiesz, co robisz” słowa Sensusa zdawały się nadal wisieć w powietrzu.

– Czy ja wiem, co robię? Ja? Samvel? Na pozwijany ogon Sherty, oczywiście, że wiem. Czemu otacza mnie taka hołota? – Przyspieszone kroki odzwierciedlały wzbierający w nim gniew. Kluczył w labiryncie pomieszczeń trzaskając drzwiami, jak gdyby zapuścił się w te okolice dokładnie w tym celu. Poniekąd, nie było to dalekie od prawdy.

– Spokój Sam. Jeszcze jeden. Gdzieś tu powinien być. – Sterty pergaminów, ksiąg, pojedynczych stron, zmieszane z, będącymi nie tak dawno świecami, woskiem, starymi inkaustami i czymś, co mogło kiedyś przypominać suszone ryby, zajmowały niemal całą powierzchnię jego gabinetu. Jednego z gabinetów, Dociekalni. Nazwa w jego mniemaniu błyskotliwa, będąca słowotwórczym połączeniem jadalni i dociekania, szybko została znienawidzona przez współbywalców rezydencji. Nie tyle ze względu na pretensjonalne brzmienie, co z powodu przenikliwego swędu resztek jedzenia dochodzący z jego wnętrza. Samvel rzecz jasna nie miał prawa o tym wiedzieć. Nie znosił krytyki.  Przeczesując bezkształtną masę materii wypełniającej pomieszczenie, choć zdawać by się to mogło niemożliwe, natrafił na srebrzystoszary, mleczny kształt.

– Mam cię.

W drodze powrotnej do warsztatu zahaczył również o Chatkę Myśliwą, gdzie w niewielkim kantorku odnalazł kolejną sztukę siwego minerału. Natomiast w Przystani Dumania opróżnił resztki rumu stojącego na imponującym, biorąc pod uwagę rozmiar pokoju, statku – replice drakkara północnych plemion. Jak mawiał: „umysł jest jak łódź, poszukująca wiatru geniuszu na bezkresnym morzu ciemnoty”, która to myśl niezmiennie go przygnębiała i nachodziła zawsze, gdy tylko siadał na pokładzie opierając nogi o maszt. Nikt nie wiedział do końca, czemu i po co była mu łódź w środku rezydencji. Faktem pozostawało, iż często urzeczywistniał swoje fanaberie. Sądząc po ilości pustych butelek rumu porozrzucanych za burtą łajby, można by wysnuć teorię, jakoby próbował ją zwodować. A już na pewno odpłynąć.

Gdy wrócił do warsztatu, dziewczęta wraz z obstawą gard, trzymających na wpół przytomnego „gościa” już tam były. Niespecjalnie zwracając uwagę na ich obecność, skierował się ku konstrukcji, znajdującej się w centrum izby. Wyciągnął z kieszeni płaszcza kryształy, po czym znieruchomiał. Nie licząc dłoni, nieśpiesznie obracających kamienie, jego ciało nie wykonywało żadnego ruchu.

– Przynieście krzesło – rzucił nie odrywając wzroku od kamieni. Paradoksalnie, jako nieruchomy monument, zdawał się jeszcze straszliwszy niż zwykle. Najdrobniejszy bodziec mógł wybudzić go z transu, co było perspektywą siejącą grozę w umysłach podwładnych. – Posadźcie go na środku.

– Dziękuję kochani. Wygląda na to, że wszystko jest jak należy. Scilla, Margo, możecie udać się na spoczynek.

Kobiety skłoniwszy się, bez słowa opuściły warsztat. Zaraz za nimi salę opuścili dwaj strażnicy, równo, niczym lustrzane odbicia odwracając się na piętach i odmaszerowując, wypełnili salę rytmicznym stukotem skórzanych podeszw.

Zostali sami. On i intruz. Nim Samvel zdołał otworzyć usta, nim wysłał sygnał z mózgu do aparatu mowy o chęci artykulacji swoich myśli, intruz stał już przy nim. W kolejnej chwili, z niezwykłą zręcznością i precyzją, obezwładnił Samvela, jednocześnie kneblując usta powrozami, nie tak dawno krępującymi jego nadgarstki.

– Musisz mi pomóc.

Głos intruza przepełniony był metaliczną i autentyczną nienawiścią do mowy. Nieprzebranymi pokładami zmęczenia, rezygnacji, bezsensu. Głos niszczył cały entuzjazm i radość, niczym podeszwa zgniatająca dojrzały, soczysty owoc. Całe szczęście Samvel nie posiadał nic, co można by utożsamić z entuzjazmem bądź radością, toteż jego umysł zachował niezbędną w tej sytuacji roztropność i trzeźwość. To był klucz. Po chwili głos wybrzmiał ponownie, tym razem przyjmując formę wielkiego, ogłuszającego westchnięcia, przekształcającego się w pospiesznie wypowiadane głoski, słowa, zdania. Przypominało to recytację wiersza.

– Ty jesteś Samvel, twórca Bańki. Trafiłeś tu chcąc stłamsić rozgoryczenie i żal, niespełnione ambicje naukowca, którym nie mogłeś się stać, ze względu na ramy zastanego świata, których nie akceptujesz. Stworzyłeś własny, tutaj, stając się dla tych ludzi guru. – Opór, który Samvel stawiał do tej pory, zelżał, a w ślad z nim, uścisk intruza. Głos rozbijał mięśnie Samvela, które raz wiotczały, raz drętwiały, czyniąc z ciała naukowca istną galaretę. Kolejna sowa, wycelowane bezbłędnie i trafiające w najczulsze punkty jego jestestwa sprawiały, iż nie był zdolny do jakiegokolwiek oporu. Intruz czytał go, jak otwartą księgę. W dodatku taką, którą znał na pamięć.  

– Chowasz się pod maską fałszywej dobrotliwości i wielkoduszności, traktując wszystkich dookoła jak liście, nic nieznaczące i cyklicznie odradzające się elementy systemu. Kryształ, który trzymasz w ręku znalazłeś w chacie myśliwej, wśród resztek kilkudniowego halibuta. Tego halibuta, którego łowiłeś w swoich marzeniach, na swoim drakkarze, mknąc na południowe wody swoich najskrytszych pragnień. Tak, Samvelu. Jesteś tu uwięziony nie mniej niż ja, i tylko w snach pozwalasz sobie na ucieczkę w skrywane po grubą warstwą powinności marzenia. Skąd to wszystko wiem? Od Ciebie rzecz jasna. Jestem twoim jedynym przyjacielem, a ty moim najgorszym koszmarem. 

Zmarszczki zdobiące bladoróżową skórę samvelowego czoła, początkowo kłębiąc się w wyrazie zdziwienia jak sztormowe fale, nabrały łagodniejszych rysów. Błysk zrozumienia rozjaśnił zmącony pierwszym wrażeniem wzrok. Słyszał o zjawiskach tego rodzaju, będących jednym z głównych powodów uznania manipulacji czasem za jeden z najbardziej niebezpiecznych i nieprzewidywalnych odłamów magicznej działalności. To właśnie zakaz pracy w tej dziedzinie skłonił go do porzucenia komfortowego życia i rozpoczęcia badań na krańcach świata w tej zapyziałej wiosce. Błędy się zdarzają. Trzymający go w słabnącym uścisku mężczyzna był jednym z nich.

– Nie pierwszy raz prowadzimy tę rozmowę, prawda? – Pytanie na pograniczu twierdzenia nie zdziwiło intruza.

– Anomalia stabilizatora wypluwa mnie tu w nieskończoność. Uwięziłeś mnie w pętli czasowej Samvelu, ale to już wiesz. Nie mam zbyt wiele czasu, niedługo znowu wpadnę w pułapkę twojego stabilizatora. Muszę to powstrzymać. – Intruz puścił Samvela, który z dystynkcją poprawił kołnierz lnianej, dobrze dopasowanej koszuli, przesunął kamizelkę, która nieznacznie zjechała z jednego ramiona. Wyprostował się, po czym odwrócił do intruza, który ze względu na nagły awans na intruza czasoprzestrzennego, wzbudzał w Samvelu znacznie większy respekt, niż powsinoga, za którą pierwotnie go uważał.

– Wiem, że mi wierzysz i wiem, że pomożesz. – Ciągnął intruz. – Zawsze pomagasz.

– Jaka jest moja cena? Też się nieco znam. Zawsze mam swoją cenę. – Naukowiec uśmiechnął się kąśliwie. W duchu zastanawiał się, czy jest pierwszym sobą, który przechodzi od razu do rzeczy.

Intruz ani na chwilę nie wykazał entuzjazmu z prowadzenia rozmowy, co zapewne poirytowałoby Samvela w stopniu wykluczającym dalszą współpracę, jednak wszystko działo się zatrważająco szybko.

– Niezapominajki. To twoja cena. Gdy zbliżyłem się do stabilizatora, miałem w dłoniach bukiet niezapominajek. To one utrzymują świadomość na powierzchni, przez co mój umysł jest uwięziony w wiecznym więzieniu. Nie pozwalają zapomnieć. Niezgodność błękitu. Bez nich…

– … bez nich nie pamiętałbyś poprzedniej pętli, nie istniałaby w twoim umyśle, a więc nie istniałaby w ogóle… Ruszaj. Pomogę ci.

Intruz kiwnął głową, jak gdyby dziękując za szybką decyzję. Samvel chciał wierzyć, że jest pierwszym, który zaoszczędził podróżnikowi dodatkowe sekundy w walce o wyrwanie się z pętli.

– Poproś strażników, aby wyprowadzili mnie tylnym wyjściem. Z przodu gromadzi się motłoch chcący sprawiedliwości. Zabiją mnie lub spowolnią, zawsze to robią. Niech twoi ludzie zwiążą mnie, wrzucą na konie i wywiozą za rzekę, to musi wyglądać na twój rozkaz. Inaczej…

– Gdzie kończy się twój cykl? Czemu nie udało ci się przerwać pętli? – Wtrącił Samvel. Wiedział, że jest nic nieznaczącą iteracją, nic nieznaczącej linii czasowej zapętlonej w umyśle intruza. Ale był Samvelem. Tego wyzbyć się nie mógł. Intruz spojrzał na niego, spojrzeniem nieco bardziej ludzkim i odpowiedział, tonem nieco mniej mechanicznym. Czyżby udało się zaimplementować oryginalną myśl?

– Niezależnie ile czasu zyskuję, zawsze, gdy zbliżam się do swojego domu – przerwał, a nieznaczna pauza nadała jego wypowiedzi emocjonalnego wymiaru, którego Samvel się nie spodziewał. – Widzę tylko wzrok mojej babci i wybiegającego z izby chłopca. To ja, spieszący co tchu po kwiaty za felerną obórkę, z felernym stabilizatorem, zasilanym przez wybrakowany kryształ. Zawsze ten sam moment, zawsze o krok za chłopcem pędzącym po nowe niezapominajki…

– Nowe?

– Tak… Stare zostawiłem na… – urywa. Przypomina sobie spojrzenie. To jedno, jedyne, mimo iż coraz bledsze, zawsze sprawiające wrażenie pełnego miłości i życia. Lecz również… czujne, spojrzenie wyczekujące, spojrzenie obserwatora. Spojrzenie zza okiennicy, pełne świadomości. Pełne niezgodności.

*

– Prrrr. Powitać gospodarza! – Woźnica z widoczną trudnością dźwignął się z deski przerzuconej przez burty. Powoli, jedną ręką trzymając postronek, zwlókł się z wozu. Stara szkapa ostentacyjnie zarżała, anonsując przybycie. Poldek siedział samotnie na zwalonym pniu starej sykory nurzając wzrok w błotnistej mazi, jakby w nieprzeniknioną toń wpatrzony. Z wielkim, zdawałoby się, trudem machnął dłonią w odpowiedzi na powitanie. – A cóż to, kumie? Duch was opuścił? Zamroźl po zimie jeszcze w trzewiach trzyma, żeś taki posępny, jak ta wierzba przydrożna?

– Toście pewnie, kumie, nie słyszeli, co się u nas wyprawiało zeszłej nocy?

– Tylko nie znowu ten Bartok, psia jego mać. Puścił kura po pijaku?

– A no puścił. Szalony to człek powiadam ci. Krzaki pod domem i za obórką przytlił w moim obejściu, chyba podszeptem Szerty, albo innego czorta wiedziony.

– A to kurwi syn. Powiedz kumie – chałupa się ostała? Obórka? Stodoła??

– Ano. Ostały się. – odparł zdawkowo urywając zdanie w połowie oddechu. – Za to matka moja zaginęła. Jadźka z dziatwą całą szukają jej od rana.

– Tak bez słowa? Była i nie ma? – Mościwuj nie mogąc początkowo zawierzyć słowom Poldka potrząsnął głową, jednak widząc twarz mężczyzny, mina jego spoważniała, stężała.

– Podobno powiedziała, że nic ją już na świecie nie trzyma, ale kto by zrzędzeniem baby sobie głowę trudził. Powiedziała i wyszła, zgarbiona, jakby lat dostała nagle. I tyle ją widzielim.

 

KONIEC

 

Koniec

Komentarze

Witam serdecznie już po becie, za którą przy okazji dziękuję. :)

Dopiszę jedynie krótko, powtarzając z betowania, że stylizacja języka oraz pomysł na fantastykę i sylwetki bohaterów to moim zdaniem główne atuty opowiadania.

Pozdrawiam serdecznie, klik. :)

Pecunia non olet

 

Czytałam, nie do końca orientując się, o co tu chodzi i dopiero finał rzucił nieco światła na całą sprawę. Za późno jednak, abym mogła uznać opowieść za satysfakcjonującą, zwłaszcza że stylizacja zupełnie nie przypadła mi do gustu, a wykonanie pozostawiające wiele do życzenia, również nie ułatwiało lektury.

 

Gdzie tak byle jak, ugnieć tro­chu! – Skar­cił po­moc­ni­ka… → Didaskalia małą literą: Gdzie tak byle jak, ugnieć tro­chu! – skar­cił po­moc­ni­ka

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

trak­tem przy­po­mi­na­ją­cym ra­czej mo­kra­dła niż głów­ną ar­te­rię Bańki… → Nie wydaje mi się, aby arteria była najlepszym określeniem wiejskiej drogi.

 

Wy­ja­śnie­nia Polka zda­wa­ły się być nie tyle traf­ne… → Literówka.

 

Strza­ła z życi wy­sta­je… → Strza­ła z rzyci wy­sta­je

Sprawdź znaczenie słów żyćrzyć.

 

 –To pew­niacz­kiem ku­ra­żu jej nie bra­ku­je! → Brak spacji po półpauzie.

 

to kur­wi­ków w oczach do­stał… → Jakim cudem znalazło się tutaj powiedzonko niejakiej Renaty Beger?

 

– … wilk i dia­beł tam ucztu­je… → Zbędna spacja po wielokropku.

 

cięż­kie czasy idą, Mo­ści­wo­ju, mówię Ci. → …cięż­kie czasy idą, Mo­ści­wo­ju, mówię ci.

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Niech Bo­go­wie dadzą mu mą­drość.Niech bo­go­wie dadzą mu mą­drość.

 

– Mo­ści­wój cięż­ko po­de­rwał się… → – Mo­ści­wój cięż­ko wstał/ podniósł się

Poderwać się, to wstać szybko/ gwałtownie, a skoro wstawał ciężko, nie mógł się poderwać.

 

Spoj­rzał pod nogi, jak gdyby za­sta­na­wia­jąc się nad tą al­ter­na­ty­wą. → Czy to najlepsze słowo w opisanej sytuacji?

Proponuję: Spoj­rzał pod nogi, jak gdyby za­sta­na­wia­jąc się nad tą możliwością.

 

– Ta­t­ko­! Mama ka­za­li wołać na obiad. → Przed chwilą napisałeś: – Janko, wołaj ojce na ko­la­cję! ->Czy ojciec miał przyjść na obiad, czy na kolację?

 

Chodź­cie, bo was Noc za­sta­nie! → Dlaczego wielka litera?

 

– O, mam! Choć­no tu synuś… → – O, mam! Chodź ­no tu, synuś

Sprawdź znaczenie słów choćchodź.

 

– Hm…. dąb musi… → Zbędna kropka po wielokropku – po wielokropku nie stawia się kropki.  

 

 …a tu stół jesz­cze nie­przy­bra­ny. → …a tu stół jesz­cze nie ­przy­bra­ny.

 

Oj, z pa­mię­cią u mnie nie tęgo, ale one…Oj, z pa­mię­cią u mnie nietęgo, ale one

 

Od­wró­ci­ła na mo­ment wzrok, spoj­rza­ła w okien­ni­ce. Świat okry­wał się wie­czor­nym mro­kiem. → Jeśli okiennice były otwarte, to babcia siedząca w izbie nie mogła ich widzieć, a jeśli były zamknięte, nie mogła przez nie widzieć mroku za oknem.

Za SJP PWN: okiennica «ruchoma zasłona w postaci drewnianego skrzydła, zabezpieczająca okno»

 

– … prze­stań! Nie mów tak. → Zbędna spacja po wielokropku.

 

a wzrok wle­pio­nym we wcze­sno­wie­czor­ną sza­ru­gę… → Czy tu aby nie miało być: …a wzrok wle­pio­ny we wcze­sno­wie­czor­ną sza­rówkę

Sprawdź znaczenie słów szarugaszarówka.

 

uśmiech­nę­ła się do niego uśmie­chem, który do­da­wał otu­chy i siły. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …i uśmiech­nę­ła się do niego, do­da­jąc otu­chy i siły.

 

Po­now­nie spoj­rza­ła w okien­ni­ce. → Obawiam się, że nie patrzyła w okiennice.

 

Jej wzrok ni z tego ni z owego wy­buchł ła­dun­kiem znie­cier­pli­wie­nia. → Chyba nie umiem sobie imaginować wzroku, wybuchającego rzeczonym ładunkiem.

 

Chło­piec po­ki­wał twier­dzą­co głową i wy­biegł przez sień na ze­wnątrz w kie­run­ku obór­ki… → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy chłopiec mógł wybiec z izby do wnętrza?

A może wystarczy: Chło­piec po­ki­wał twier­dzą­co głową i wy­biegł przez sień w kie­run­ku obór­ki

 

zo­sta­wia­jąc nie­chcia­ny bu­kiet na bab­ci­nych ko­la­nach, zmie­nio­ny mo­men­tal­nie w pięk­ny wia­nek. – Za­wsze bę­dzie­my razem Jań­ciu – Za­mknę­ła oczy, na­kła­da­jąc błę­kit­ny wia­nek, rów­nie star­ga­ny i stru­dzo­ny jak ona. → Wypowiedź dialogową zapisujemy w nowym wierszu. Brak kropki po wypowiedzi. Skoro bukiet zamienił się w piękny wianek, to nie mógł być stargany.

Sprawdź znaczenie słowa stargać.

Proponuję: …zo­sta­wia­jąc nie­chcia­ny bu­kiet na bab­ci­nych ko­la­nach, zmie­nio­ny mo­men­tal­nie w pięk­ny wia­nek.

– Za­wsze bę­dzie­my razem, Jań­ciu. – Za­mknę­ła oczy, na­kła­da­jąc błę­kit­ny wia­nek.

 

– Co wy wy­ra­bia­cie? – wy­strze­lił już u progu. → Co/ czym/ jak wystrzelił?

 

co z po­wo­du prze­ni­kli­we­go swędu resz­tek je­dze­nia do­cho­dzą­cy z jego wnę­trza. → Chyba miało być: …co z po­wo­du prze­ni­kli­we­go smrodu resz­tek je­dze­nia, do­cho­dzą­cego z jego wnę­trza.

Sprawdź znaczenie słowa swąd.

 

kry­ty­ki.  Prze­cze­su­jąc… → Jedna spacja wystarczy.

 

opróż­nił reszt­ki rumu… → Opróżnić można naczynie, w którym znajdował się rum, albowiem rumu, ani innego trunku, opróżnić się nie da.

Proponuję: …wypił/ wylał resztki rumu…

 

Stwo­rzy­łeś wła­sny, tutaj, sta­jąc się dla tych ludzi guru. – Opór, który Sa­mvel sta­wiał do tej pory, ze­lżał, a w ślad z nim, uścisk in­tru­za. → Narracji nie zapisujemy tak jak didaskaliów. Winno być:

Stwo­rzy­łeś wła­sny, tutaj, sta­jąc się dla tych ludzi guru.  

Opór, który Sa­mvel sta­wiał do tej pory, ze­lżał, a w ślad z nim, uścisk in­tru­za.

 

Ko­lej­na sowa, wy­ce­lo­wa­ne bez­błęd­nie i tra­fia­ją­ce w naj­czul­sze punk­ty jego je­ste­stwa spra­wia­ły… → Piszesz o jednej sowie, więc: Ko­lej­na sowa, wy­ce­lo­wa­na bez­błęd­nie i tra­fia­ją­ca w naj­czul­sze punk­ty jego je­ste­stwa spra­wia­ła

 

w skry­wa­ne po grubą war­stwą… → Literówka.

 

Od Cie­bie rzecz jasna.Od cie­bie rzecz jasna.

 

Zmarszcz­ki zdo­bią­ce bla­do­ró­żo­wą skórę sa­mve­lo­we­go czoła, po­cząt­ko­wo kłę­biąc się w wy­ra­zie zdzi­wie­nia jak sztor­mo­we fale, na­bra­ły ła­god­niej­szych rysów.Zmarszcz­ki żłobiące bladoróżową skórę Sa­mve­lo­we­go czoła, po­cząt­ko­wo układając się w wy­ra­zie zdzi­wie­nia jak sztor­mo­we fale, stały się łagodniejsze.

Zmarszczki nie są ozdobą. Rysy może mieć twarz, ale zmarszczki rysów nie mają.

 

która nie­znacz­nie zje­cha­ła z jed­ne­go ra­mio­na. → …która nie­znacz­nie zje­cha­ła z jed­ne­go ra­mie­nia.

Tu znajdziesz odmianę słowa ramię.

 

– Wiem, że mi wie­rzysz i wiem, że po­mo­żesz.Cią­gnął in­truz.– Wiem, że mi wie­rzysz i wiem, że po­mo­żesz – cią­gnął in­truz.

 

– … bez nich nie pa­mię­tał­byś po­przed­niej pętli… → Zbędna spacja po wielokropku.

 

Niech twoi lu­dzie zwią­żą mnie, wrzu­cą na konie… → Na ile koni można wrzucić jedną osobę?

 

– Gdzie koń­czy się twój cykl? Czemu nie udało ci się prze­rwać pętli? – Wtrą­cił Sa­mvel.– Gdzie koń­czy się twój cykl? Czemu nie udało ci się prze­rwać pętli? – wtrą­cił Sa­mvel.

 

In­truz spoj­rzał na niego, spoj­rze­niem nieco… → Nie brzmi to najlepiej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy

 

Dzięki za opinię, ze sporą częścią się zgadzam i rozumiem argumentację – naniosę odpowiednie poprawki. 

Bardzo proszę, Rafaelu. Miło mi, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka